Andrzej Gawryś
Nazywam się Andrzej Gawryś, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego miałem dokładnie sześć lat i sześć dni. Można sobie wyobrazić, że chłopiec w tym wieku nie mógł zapamiętać wszystkich wydarzeń, ciągłości akcji, tego co się działo. Ja to zapamiętałem i uczciwie mówiąc, spisałem w takich kadrach, jakby film toczył się poza mną, a ja otwierałem oczy na pewne wydarzenia, które były tak szokujące dla małego chłopca, że do tej pory utkwiło mi [to] w głowie. Po prostu jak zamknę oczy, to widzę te sceny. Jedną scenę widzę w kolorach, o czym zresztą powiem. Spisałem te rzeczy, zresztą namówił mnie do tego mój brat, publicysta Cezary Gawryś. W momencie kiedy przygotowywaliśmy swoje teksty do wydania, znaleźliśmy kopię maszynopisu. Okazało się, że to była relacja naszej matki, jako odpowiedź na prośbę Muzeum Historycznego m.st. Warszawy, żeby mieszkańcy Warszawy, którzy przeżyli wypędzenie i potem te wędrówki po Polsce, aż do wyzwolenia i po wyzwoleniu jeszcze, [opisali swoje przeżycia]. Matka napisała swoją relację, z tym że mówię na początku: to co moja rodzina przeżyła, to jest szczęście dla naszej rodziny. Dużo nam los oszczędził, bo jak się przeczyta, co się działo z wypędzonymi z Woli, Ochoty, co się działo na Zieleniaku, co wyrabiali tam „ukraińcy”, te zwyrodnialstwo pułkownika Kamińskiego, co wyrabiali, jak wtedy ludność nazywała, „kałmucy” w armii generała Reinefartha, to głównie u mnie [jest] powodem niesłychanego przeżycia wewnętrznego, na podstawie którego zorientowałem się, że los bardzo dużo naszej rodzinie oszczędził. Postaram się w tej chwili to zrelacjonować, oczywiście wykorzystując relację mojej mamy, która napisała to językiem, zdawałoby się, suchym, ale to było pisane w latach sześćdziesiątych, a mówiło się o latach wstecz. Ponad piętnaście lat – niemniej wyczuwa się w tym tragizm kobiety, matki, która chroni swojego dziecko i nie wie, co będzie następnego dnia, co będzie za godzinę, czy będzie co jeść, tak że według mnie jest to godne też pokazania. Postaram się to wszystko ująć w chronologię wydarzeń. Dlatego ponieważ mamy relacje zaczynają się od dnia wypędzenia z Warszawy po upadku Powstania, najpierw powiem kilka kadrów, które zapamiętałem, które wydobyłem ze swoich zakamarków pamięci.
- Proszę powiedzieć, co pan zapamiętał.
Najpierw trzy krótkie relacje moje z tego, co zapamiętałem sprzed wybuchu Powstania, czyli lata okupacji. Dla dziecka to były niesłychane przeżycia. Pierwszy kadr: łapanka.
- Może pan opowiedzieć to własnymi słowami?
Oczywiście, mogę też. Pamiętam to, jakby w tej chwili to się działo. Jak biegnę w dół, bo ulica Mickiewicza szła troszeczkę w dół od placu Wilsona w kierunku bramy naszego domu, Szklanego Domu, to jest Mickiewicza 34/36. Długi dom, że dosyć tam się długo biegło. Trzymam się kurczowo wózka dziecięcego, w którym leży płacząca moja młodsza siostrzyczka cioteczna. Sadzę wielkimi susami, żeby tylko się nie puścić, żeby się nie przewrócić. Dookoła nas krzyki, dyszenie ludzi, którzy biegną razem z nami. Uciekali przed łapanką, ponieważ Niemcy zrobili obławę na ludzi. Obstawili wszystkie wyloty z placu Wilsona tymi swoimi budami i po prostu każdego legitymują. Ten kto nie ma właściwej kenkarty albo wyglądał na Żyda od razu jest kierowany w kierunku budy, bez gadania. Co dalej się dzieje, nie wiadomo. Większość tych ludzi wywożono do Niemiec. W zasadzie to jest ten kadr. Dobiegliśmy szczęśliwie do bramy. Jak sądzę teraz, nikt nas nie gonił, bo Niemcom chodziło o łapanie tych, co są na placu, a ciotka zorientowała się przed dojściem na plac, że ludzie uciekają, to my ruszyliśmy z ucieczką. To było rzeczywiście, bo cały czas matka w czasie okupacji mnie tak chroniła [przed] tym, co się dzieje, że niewiele wiedziałem. Ile ja wtedy mogłem mieć, cztery, pięć lat, nie wiadomo. Tego niestety nie pamiętam. To był taki pierwszy kadr, że czuję, że biegnę koło tego wózka, żeby go nie puścić. Ciotka starała się szybko ciągnąć, a nie nadążałem za nią.
Drugi kadr: obława. To wolałbym przeczytać. Epizod ten trwał kilka ładnych godzin, pełnych najwyższego napięcia nerwów, strachu, niepewności, stąd tak dobrze utkwił mi w pamięci. Nie pomnę pory roku. O szarym świcie wyrywa mnie ze snu mama, każe mi być cicho, sama mnie szybko ubiera, ręce się jej trzęsą. Ja choć półprzytomny wszystko dokładnie rejestruję. Wszyscy już siedzą przy stole na środku dużego pokoju, tylko wuj Jasiek stoi blisko okna, ukryty za zasłoną dyskretnie obserwuje ulicę. W środku nie zostało zapalone światło, panuje półmrok. Mama bierze mnie na ręce, przytulam się do niej mocno. Mama podchodzi do wuja, mówiąc, bym ostrożnie wyjrzał przez okno. Bałem się. Pamiętam ten strach, nie chciałem w ogóle, bo nie wiedziałem, co się dzieje, ale wyjrzałem. Matka mówi coś o otoczeniu domu przez wojsko i że żołnierze krzyczą, że nie wolno podchodzić do okien, że będą strzelać. Wtedy dostrzegłem... Wtedy ulica Mickiewicza była wąsko brukowaną drogą biegnącą blisko domu, teraz jest to wszystko odsunięte. Zaraz za ulicą stał kordon żołnierzy niemieckich w odstępach co metr, każdy z bronią przygotowaną do oddania strzału. To się ciągnęło przez dobre sto kilkadziesiąt metrów długości, [budynek był] w kształcie litery „L”. Okazało się że dom jest obstawiony ze wszystkich stron. […] Oni krzyczeli, oczywiście jakiś Polak przez megafon wszystko mówił, że szukają bandyty. Szukali jakiegoś akowca, którego ktoś wydał widocznie. Znaleźli biedaka i zabrali go. Nazywał się pan Kaczanowski, to się potem od matki dowiedziałem. Dalej muszę przeczytać to, co się działo dalej. Słyszymy, że patrole już idą klatką schodową, siadamy za stołem. Słychać łupanie podkutych butów na naszych schodach. Ja u mamy na kolanach. Walenie do naszych drzwi. Mnie dzwonią zęby, trochę z zimna, trochę ze strachu. Ja te zęby zaciskałem na siłę, bo się wstydziłem, a mimo to zęby szczękały, waliły jakby były takim urządzeniem do siekania w kuchni. Ojciec otwiera drzwi. Wpada kilku żołnierzy, rozchodzą się po wszystkich pomieszczeniach, zaglądają po szafach, pod łóżka, zrzucają pościel, coś szczekają w tym swoim nieznanym języku. Ale jak jeden z nich zajrzał do drugiego pokoju, w którym spała moja mała siostra Basia, młodsza ode mnie o [cztery] lata, on wycofał się po cichu. Być może sam zostawił w domu małe dziecko, dlatego tak ładnie zareagował. Zabierają ze sobą wuja Jaśka. Mama i ciocia Halina płaczą. Tata dostaje nerwowego tiku i twarz mu drga. Zawsze tak robiło mu się, gdy był bardzo zdenerwowany. Siedzimy. Po pewnym czasie drzwi się otwierają i wchodzi wuj. Mama i ciocia rzucają mu się na szyję, znowu płaczą, tym razem sądzę że z radości. Tyle zapamiętałem z tego zdarzenia. Teraz przeczytam, czego się dowiedziałem. Tu mówię, że o tym panu Kaczanowskim. Dlaczego Niemcy chcieli aresztować wuja? Prowadzą go na dół. Wuj zna język niemiecki. Zaczyna się pytać żołnierzy: „Co się stało?”. Oni milczą. Dopiero na podwórku oficer tam stojący powiedział, że wuj jest aresztowany, bo jest Żydem. Wuj zapewnia, że nie, a oficer mówi, żeby ściągnął portki. Wuj ściągnął spodnie, ściągnął spodenki, sprawa się wyjaśniła. Oficer puszcza wuja wolno. Był to oficer Wehrmachtu, miał trochę kultury, bo nawet wuja przeprosił, co było czymś niespotykanym. To jest koniec tego kadru. Mój kadr był taki, że panicznie się bałem wyjrzeć na ulicę, chowałem się, mimo że matka chciała pokazać to… Potem mi te zęby tak szczękały, z jednej strony było mi tak wstyd, z drugiej nie wiedziałem, co się dzieje. Bałem się panicznie. Trzeci kadr, żeby było wiadomo, w którym roku jest umiejscowiony, powstanie w getcie.
- Proszę opowiedzieć, jak pan to zapamiętał?
To była piękna pogoda, ciepło, późne popołudnie. Jest na schodach ruch, matka mnie bierze na ręce i ze mną szybko wchodzi z drugiego piętra na piąte. Na piątym piętrze mieliśmy piękny taras. To jest fragment tego domu. Tutaj widać te tarasy. Już tam pełno ludzi stoi i się patrzy. Myśmy nie mogli [przedrzeć się do pierwszego rzędu]. Matka mnie wzięła wysoko i mówi: „Patrz”. Co zobaczyłem? Zobaczyłem nad domami, nad dachami już ciemniejących domów przy ulicy Słowackiego, zobaczyłem morze płomieni. Od jasnoczerwonego, żółtych, ciemnoczerwonego, wiśniowego. Nad tym wisiała czarna czapa czarnego dymu. To wyglądało straszliwie groźnie, a z drugiej strony malowniczo. Kolory te to do tej pory pamiętam, jakbym je widział. Matka mówi, że zadałem tylko jedno pytanie: „Mamo, czy będziemy musieli uciekać?”. Bałem się, że jest pożar i że tu wszystko też się będzie paliło. Matka mnie uspokoiła. „Synku, nie, nic się nie stanie”. Potem musieliśmy zejść na dół. Więcej nic z tego nie pamiętam. Po prostu widzieliśmy akcję bojowników Żydów walczących w powstaniu. Widocznie już wtedy to było na etapie po bombardowaniach, tam się wszystko paliło. Wtedy odczuwałem po prostu obawę, że nam coś może się stać, bo tam jest jakiś pożar. Dopiero potem groza tej sytuacji u mnie się wyjaśniła, dopiero po latach. Oczywiście po wojnie na ten temat rozmawiało się, choć rzadko. Rodzice bardzo nie lubili na ten temat rozmawiać. Dlatego dużo więcej szczegółów wiedziałbym, gdyby się więcej rozmawiało w domu na ten temat, ale było ich bardzo mało. Rodzice przeżyli to tak ciężko, szczególnie ojciec, który był na Starym Mieście (zaraz do tego dojdę), że ten temat widocznie wywołał w nich taką traumę, takie przeżycia. Po raz drugi nie chcieli tego odświeżać sobie.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie w Szklanym Domu?
Trudno powiedzieć, ono było, można powiedzieć, sielskie. Rodzice nie dojadali, żebym ja miał zawsze co jeść. Oczywiście masła czasami gdzieś się udało [zdobyć] od jakiejś baby wiejskiej, które tam jeździły, sprzedawały swoje wyroby. Natomiast pamiętam tylko, że bardzo mi smakował taki czarny chleb z takim smarowidłem, a to po prostu była marmolada z brukwi i jabłek. Ten chleb kłuł mnie w zęby, bo tam było pełno otrębów, to był najpośledniejszy gatunek mąki, i praktycznie to pamiętam. Wychodziłem bardzo rzadko na jakiś spacer. Mama była w domu, cały czas ze mną. W domu mieszkali z nami, przytuleni do nas wujostwo. Właśnie tu opowiadałem o wuju Jaśku, który został jako Żyd potraktowany przez Niemca. [Mieszkał] z żoną i malutką Baśką, moją siostrzyczką. Poza tym miałem jakieś dwie czy trzy zabawki, to były inne czasy niż teraz, które wtedy można było dostać, kupić. Trudno powiedzieć, że kupiono zabawki jak ..
- Pamięta pan, jakie zabawki?
Ze zdjęcia, w albumie mam te zdjęcia. Tylko tak je pamiętam, niestety. Pamiętam pierwszą moją zabawkę już po wyzwoleniu. Jak odzyskaliśmy tu na Mickiewicza w Szklanym Domu to samo mieszkanie nawet. Ale do tego jeszcze dojdziemy. Niestety prawdopodobnie dlatego [umknęły z pamięci] wszystkie wcześniejsze normalne przeżycia dziecka, [na przykład] że zabawka mi się zepsuła – to może by się pamiętało – ale to wszystko zostało przyćmione przez te straszne wydarzenia, które potem nastąpiły. Tak to oceniam. Na tym etapie, ja jeszcze [mam] w książeczce opisane inne fragmenty z czasów okupacji, które może nie są tak ważne. Na przykład taka rzecz, taka ciekawostka: kiedyś rodzice siedzą z gośćmi w domu i popijają herbatkę i jakaś pani skarży się, mówiąc dosyć dosadnie: „Do czego to doszło – i tak dalej – że musimy pić kawę z żołędzi”. Byłem nieśmiałym dzieckiem i nie śmiałem się spytać, ale potem się dowiedziałem, że te żołędzie są palone. Usnułem sobie taką scenę w wyobraźni, sytuację, że oni chodzą na Bielany, zbierają żołędzie na jesieni, rozpalają ognisko i tam palą te żołędzie. Może to nie było dalekie prawdy, bo je palono, tylko że na patelni i w mieszkaniu. Rzeczywiście wtedy się piło kawę, taką namiastkę, ze spalonych na węgiel żołędzi. Tak że to są małe fragmenty.
- Z czego utrzymywała się rodzina w czasie okupacji?
Ojciec pracował, zresztą od początku swojej kariery urzędniczej w PZUW, w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. Była to instytucja, która bardzo dbała o swoich pracowników i ten cały Szklany Dom, o którym pokazywałem i opowiadałem, był domem służbowym. Były tu tylko mieszkania służbowe dla pracowników. Ominęła nas, rodziców, jako młode małżeństwo z małym dzieckiem (ja się urodziłem przecież rok przed wojną) procedura zdobywania mieszkania, kupowania, spłat rat, to wszystko ominęło nas i nie było źle, chyba. Wtedy pensje urzędnika w takiej instytucji były wystarczające, żeby utrzymać rodzinę. Oczywiście jak się zaczęła wojna, to nawet rodzice przygarnęli brata mojej matki z żoną i z tą małą Basią, i oni przez całą okupację u nas mieszkali. Brat nie pracował, nie wiem, chyba jakoś dorywczo, to znaczy brat matki. Ciotka opiekowała się Basią i starczało nam.
- Czy ktoś z pana rodziny brał udział w konspiracji?
Miałem to na końcu powiedzieć, ale powiem teraz. Otóż mieliśmy niewiarygodne szczęście, w czasie [okupacji] i czasie Powstania i potem wygnania z Warszawy, wypędzenia przez Niemców, nikt nie zginął – wszyscy przeżyli. Oczywiście nie mówię o rzeczach materialnych. Zostało to wszystko rozkradzione, trzeba było się od nowa zagospodarować. Myśmy nawet po wojnie odzyskali nasze mieszkanie w Szklanym Domu. Okazało się, że na górze są meble, ale wszystko wymiecione z szaf, kredensów, wszystko puste, ale meble były. Widocznie to było za ciężko, żeby wynosić, bo to z drugiego piętra. […] Szklany Dom był ostatnią redutą Powstańców na Żoliborzu. Powstańcy poddali się. Stamtąd zostali wyprowadzeni z Warszawy jako jeńcy. W dom ten trafiła bomba o dwie klatki dalej.
W czasie Powstania, gdzieś w połowie sierpnia, może w drugiej połowie. O tym jeszcze opowiem. W naszym mieszkaniu, ponieważ wuj, jak się zaczęło Powstanie... Wszyscy to robili, ponieważ to były nowoczesne okna szwedzkie, skręcane z dwóch ram, dzięki temu ramę wewnętrzną wszyscy wykręcali i chowali gdzieś, w miejscu, gdzie było najmniejsze prawdopodobieństwo stłuczenia, i wszystkie te nasze okna podwójne wykręcone ocalały. Po wojnie to wszystko się założyło. Nie trzeba było czekać na oszklenia. Z [czym] wtedy były duże kłopoty, nie było szyb, tak że od razu mieliśmy ciepło. Było ogrzewanie centralne własne, z kotłowni własnej. Ona została od razu uruchomiona i było ciepło. Co ci biedni uciekinierzy, którzy tułali się kilka miesięcy po Polsce, czego mogli się spodziewać, było dobrze. Było mało co jeść, mało było co kupić. Ojciec od razu pracował, bo instytucja zadbała o swoich pracowników i na nowo ich zatrudniła.
- Zacznijmy od początku, od wybuchu Powstania.
Zacznijmy od wybuchu Powstania.
Niech ja tylko sobie tu otworzę, bo tu jest bardzo ważna sprawa, to teraz się przyda. Bardzo dobrze to zapamiętałem, ten sam dzień wybuchu Powstania. Pamiętam tą euforię, radość. Ludzie wiedzieli, że coś będzie, ale ponieważ nikt z nas, z naszej rodziny nie był w konspiracji… Po prostu się tak złożyło, że akurat do nas to nie dotarło, takie werbunki. Wszyscy sąsiedzi przychodzili jedni do drugich, cieszyli się. Pamiętam, owszem, tę radość, ale jednocześnie surowy zakaz podchodzenia do okien, ponieważ okna były dosyć wysoko, parapety były wysokie, a ja byłem mały, więc nie musiałem się schylać. [Ale] zawsze chodziłem ze schyloną głową, bo może kula wpaść i kogoś trafić. Słychać było strzały, mimo że wtedy Żoliborz był stosunkowo mało zaangażowany w działania wojskowe, a jeżeli, to tylko dalej. Nie w okolicy placu Wilsona i Szklanego Domu. Niemniej jakieś strzały było słychać. Najbliżej nas Niemcy okupowali szkołę pożarniczą u zbiegu ulic Słowackiego i Potockiej, tam gdzie teraz się mieści. W pewnym momencie poczułem, że coś jest nie tak, bo wszyscy zamilkli. Ciotka i mama płaczą. Okazało się, że wszyscy pracownicy… bo wszyscy pracowali w tej samej instytucji na ulicy Jasnej w centrum i już wrócili do domu, a ojciec nie wrócił. Co się stało? Nikt nic nie wiedział, nikt go nie widział.
- W pierwszy dzień Powstania.
W pierwszy dzień Powstania. Tak się skończył pierwszy dzień Powstania. Ogólną w domu tragedią. Zabili go? Coś się stało? Aresztowali? Sytuacja wtedy była taka, że nie było żadnej informacji o przebiegu Powstania, o formowaniu się jednostek, podziale na poszczególne kompanie, oddziały, plutony. To wszystko było jakąś spontaniczną akcją i nie wiadomo było, [czy] wszyscy chwycili za broń. Nie wiadomo było, kto miał tą broń. W każdym bądź razie moja matka i wujostwo tak to wtedy rozumieli, że jest spontaniczna akcja, że Niemcy uciekają i w ogóle jest wielka radocha. Pod koniec dnia smutek, niepokój, tragedia. Dopiero po pięciu dniach to się wyjaśniło. Otóż jeden z sąsiadów, który zresztą nie wrócił pierwszego dnia, wchodzi szóstego dnia Powstania, 6 sierpnia i przynosi matce liścik. Tak złożony, z jednej [strony] jest adres, a z drugiej maczkiem (co to znaczy pisać maczkiem) jest tekst. Tekst, który ja teraz czytam... To jest ten tekst. Kartka jest niecałe dziesięć centymetrów na siedem. Ołówek kopiowy w tej chwili się rozmył, trudno to teraz odszyfrować, ale z bratem to odszyfrowaliśmy, korzystając ze szkła powiększającego. Zaraz przeczytam ten tekst. Moje przeżycia z bratem jak to czytaliśmy, to było tak pozytywne zaskoczenie, bo ojciec był człowiekiem małomównym, bardzo konkretnym, był prawnikiem nie okazującym swoich wzruszeń, a tu nagle taki tekst. Posłuchajcie, już czytam: „Najdroższa żono i synu ukochany, mam pecha. Nieszczęście, że w ogóle wychodziłem do biura”. Widocznie coś już wiedzieli, a mimo to ojciec jako bardzo sumienny pracownik poszedł. „Teraz nie mogę się dostać do was, moi ukochani. Obecnie jestem u dobrych ludzi na Zakroczymskiej 9. Niech bóg ma was w swojej opiece. Żono moja najdroższa, nie wyobrażasz sobie, jak cierpię, że mnie przy tobie i moim ukochanym synu. Cierpię niesłychane męczarnie. Myśl o was i o waszych i moich losach nie daję mi spokoju, szarpie nerwy i zużywa siły. Opanowuję się całą siłą woli. Gdy piszę, coś rozrywa mi serce, dusi mnie i wydusza łzy. Niech Bóg zachowa was przy życiu, a moja miłość i obecność syna niech ci da, przyjacielu mój ukochany, opanowanie i trochę ukojenia. Niech opatrzność czuwa nad wami. Ciężko bez was, ale wszystko jestem gotowy przecierpieć, aby tylko doczekać się szczęścia życia z wami. Ściskam was i całuję. Roman, 5 sierpnia 1944”. To wszystko się zmieściło tutaj na tej karteczce. Wyobrażam sobie, jak matka była wzruszona i rozradowana, a jednocześnie zaniepokojona, bo ojciec ugrzązł na Starym Mieście. Po prostu szedł taką ulicą, [gdzie] budowano barykadę. Powstańcy zatrzymali wszystkich cywilów i polecili nosić bruk i jakieś kamienie na budowę barykady. Jak tych cywilów już zwolniono, to już było za późno, bo Dworcem Gdańskim albo tym wiaduktem nie można było przejść. Ojciec całe Powstanie przesiedział w lochach klasztoru ojców Paulinów na ulicy Freta. Na początku […] każdy z cywilów dostawał po dwa kawałki chleba, kwartę wina i po dwa papierosy. Potem jak już zaczynało ować mąki do pieczenia chleba mnichom, zakonnikom, to zmniejszono racje do jednej kromki chleba, dwóch papierosów i jednej kwarty wina. Ojciec mówił, że stale chodził na rauszu, a papierosy sprzedawał za chleb, bo nie palił ojciec wtedy. Tak wytrzymał w tych lochach do końca Powstania.
Ojciec urodził się w siódmym roku [w 1907 roku], to miał trzydzieści siedem lat. Był zresztą po ciężkiej chorobie, w młodości miał, to była choroba popularna, to była gruźlica, miał gruźlicę zaleczoną. Wyglądał... [Był] bardzo szczuplutki, jak wrócił z Powstania, to w ogóle był jak szkielet, trudno sobie wyobrazić. Tak się zaczęło w naszej rodzinie Powstanie. My na Żoliborzu mieliśmy sielankę i ja właśnie tak zatytułowałem dla mnie bardzo ciekawy fragment jako „Sielankę”. Jeden ojciec tylko znalazł się w Powstaniu. Siostra mamy była sanitariuszką, pracowała w szpitalu powstańczym, ale wyszła z tego. Pozostała część rodziny mieszkała na Kole i z Koła oni zostali przez Niemców od razu usunięci, tak że mieszkali na linii EKD, na jakimś mieszkaniu, w jakimś miasteczku. Szczęśliwie nic im się nie stało. Jeżeli można, to przeczytam tą „Sielankę”.
- Ja bym wolała, żeby pan opowiedział.
Tak, to proszę bardzo. Może nie dosłownie, ale tekst jest napisany bardzo oszczędnie. Nic się nie działo, prawie strzałów nie było słychać. Nie było bombardowań. Słońce świeciło, my się bawiliśmy na podwórku, tylko nie wolno było wychodzić na ulicę. Matka tam na górze coś gotowała, coś pichciła z ciotką. Ja oczywiście miałem tam kolegów, i któregoś dnia jeden z nich mówi: „Słuchaj, tutaj my jemy jakieś tam zupki z ziemniaczków i kaszki, trzeba coś lepszego wziąć. Patrz, ten i ten byli w nocy i przynieśli tam z działek”. Niedaleko nas ludzie porobili sobie działki w czasie okupacji, żeby mieć warzywa. Zagospodarowali w zasadzie ziemię niczyją, która od Mickiewicza, gdzie był Szklany Dom, szła do ulicy Cieszkowskiego, niedaleko Słowackiego. My mówimy, że w nocy nikt nas nie puści, on na to, że w dzień pójdziemy. Jakieś worki wykombinowaliśmy i te worki na plecy i idziemy.
Właśnie dwóch takich gówniarzy. [Kolega mówił:] „Słuchaj, oni tu podobno strzelają, musimy się czołgać”. I zaczęliśmy się czołgać. Doczołgaliśmy się do tych działek i tam [znaleźliśmy] jakąś marchewkę i coś tam jeszcze, i do tych worków ładowaliśmy. Nie pamiętam, ile tego znalazłem. Wiem, że coś w nim było. Tylko ciągle nad głową słyszeliśmy takie gwizdy, świergoty, nie wiedząc, co to jest. To były kule karabinowe z cekaemu, który był… Gniazdo cekaemu stało na wieży szkoły pożarniczej. Miało pod kontrolą cały teren Żoliborza, włącznie ze Szklanym Domem. Wróciliśmy stamtąd, ja szczęśliwy do mamy przychodzę i mówię: „Zobacz”. Matka jak to zobaczyła, to sobie możecie wyobrazić, co się działo. To znaczy matka oczywiście, dwojako mnie ochrzaniła, po pierwsze, jak ja mogłem, wiedząc, że tam strzelają, że ja mogę zginąć, wszystko to mi wytykała. Drugie: „Jak mogłeś ukraść cudze, przecież to nie nasze, myśmy tego nie sadzili. Ktoś po to przyjdzie i nie znajdzie, jak ty mogłeś?”. Tutaj oczywiście dała lekcję umoralniającą młodego człowieka. Dla mnie też to było ciężkie przeżycie, bo bardzo dobrze je zapamiętałem. Oczywiście warzywa zostały wykorzystane do kolejnych zupek, ale ja nie pamiętam, co tam ukradłem. Taka była sielanka. Rzeczywiście było spokojnie.
Dopiero po kilkunastu dniach zaczęły się bombardowania, ale tylko w dzień. Wtedy okoliczni, sąsiedzi nasi, i z okolicznych domów, mężczyźni pokopali w skarpie, która była przed ulicą Cieszkowskiego. To była piaszczysta skarpa, która widocznie powstała, bo wydobywali piasek do czegoś, do okolicznych domów. Pokopali sobie jamy. Do tych jam od Szklanego Domu był wykopany rów łącznikowy, można nim było iść, tylko schylając się, i przebiegać jak najszybciej. Na cały dzień wszyscy do jamy wychodzili z domu. Mówiąc, jak będzie bombardowanie, to będą celować w dom, to nam się nic nie stanie, ale to było jakie sto, sto pięćdziesiąt metrów może od domu. Teraz to my wiemy, że to nic nie dawało, bo bomby takie celne nie są.
Zresztą powiem o innym fakcie jeszcze, związanym z bombardowaniem. Przez pewien czas rzeczywiście dla nas to była świetna zabawa tam w tych jamach, bo jak nie było bombardowania, to można było i pobiegać, i pobawić się w berka, i w chowanego. Dopiero jak było słychać syrenę, to wtedy jak te wszystkie matki jak te kwoki kurczęta zaganiają, swoich wołały do swoich jam, wszyscy chowali się w tych jamach. Wszystkim to wiadomo, że straż obywatelska działała w ten sposób, że prawie na każdym domu był ustawiony strażnik, który jak zauważył z daleka nadlatujące samoloty, takie punkciki, to włączał syrenę i po całym Żoliborzu rozchodziły się te dźwięki syren. To było wiadomo, że jest alarm przeciwlotniczy. Tak było dobrze, dopóki naprawdę nie zaczęli bombardować, i to w dzień i w nocy, Żoliborza. Wtedy to ludziom odechciało się chodzić do tych jam, bo tam też bomby trafiały. Nas tylko jedna trafiła, mimo że taki wielki dom.
Siedziało się dzień i noc praktycznie w piwnicy. Z tą różnicą że w dzień było mniej tych alarmów, tak że spokojnie matka chodziła na górę gotować. Gotowała zawsze gar pęczaku, bo tylko pęczak został. Wiadomo, przygotowania były robione, że coś tam ma być, jakieś zapasy. Był wór pęczaku, kaszy pęczak. Ten pęczak pamiętam do tej pory, bo to w takim dużym aluminiowym garnku dla całej naszej rodziny. Matka go znosiła z góry, on był ciepły i każdy dostawał porcję. Tylko ja i mała Basia dostawaliśmy porcje lekko osłodzone, bo cukru było bardzo mało. Tylko dzieci dostawały osłodzony pęczak. Okazuje się, że na tym można było przeżyć.
- Gdzie była znoszona kasza?
Do własnej piwnicy. Każde mieszkanie miało swoją piwnicę. Trudno to nazwać piwnicą, bo ona była na poziomie ulicy, bo mieszkania zaczynały się od pierwszego piętra, ale zawsze to piwnica, bo nie było tam okien, człowiek czuł się pewniej. Choć jak się okazuje, nie można było czuć się pewnie. Otóż pewnego razu, nie wiadomo, czy to był dzień czy noc, bo było ciemno, świeczka się paliła, siedzimy, jest alarm, słychać te nadlatujące sztukasy. Wtedy był taki zwyczaj, że wuj, wszyscy siedzieli przytuleni na jakiejś jednej kołdrze, a drugą zarzucało się na głowę. W pewnym momencie jak gruchnęło bardzo blisko domu, to z powału piwnicy oderwała się cegła i uderzyła wuja prosto w głowę. Nabiła na szczęście tylko guza, ale gdyby tej kołdry nie było, to byłoby po człowieku. Wcale tak bezpiecznie nie było w tych piwnicach, jak się okazuje. Zresztą ta bomba, która trafiła w nasz dom, to ona przebiła wszystkie stropy i wybuchła w piwnicy, i tam zrobiła dopiero jatkę, tam sporo ludzi zginęło.
Między piątą a szóstą klatką, a myśmy byli w ósmej klatce. Z tego czasu pamiętam też jedno wydarzenie bardzo obrazowo. Otóż niedziela, widocznie w niedziele Niemcy świętowali, bo nie było strzelaniny, bombardowań, alarmów, nic. Przyszła wiadomość: „Będzie ksiądz, będzie msza”. Wychodzimy, ksiądz zorganizował na takim prymitywnym stoliku, tam miał jakąś monstrancję, kielich z komunią i krzyż, i to wszystko, jakąś świece. Widziałem to przez głowy ludzi.
To było wszystko w Szklanym Domu, to było tak nowocześnie zaprojektowane, że garaże na samochody, których wtedy było jeszcze mało, były w podziemiach i zjazd do piwnicy, który szedł wzdłuż budynku, z obu stron oczywiście miał mury oporowe, na tym zjeździe stali ludzie, a na końcu zjazdu, we wrotach garażu stał ten stół, gdzie ksiądz odprawiał nabożeństwo. Pamiętam tę scenę, jak wszyscy śpiewają chyba: „Boże, coś Polskę”. Wszyscy płaczą i ja też. Oczywiście tych słów nie znałem. Patrzyłem się po ludziach. Matka później puściła [mnie] na ziemię, więc nie widziałem, co się dzieje. Widziałem otaczających ją ludzi i ten płacz. Prawdopodobnie wtedy [zobaczyłem], tuż po wybuchu [bomby], okazało się, że jeden z mieszkańców – to była kobieta – została zabita przez bombę i zawisła na belce, która [wygięła się i] wystawała ponad tą ścianę czołową budynku, za spódniczkę zaczepiona.
Tak, od strony podwórka. Tylko raz się spojrzałem, potem chodziłem ze spuszczoną głową i bałem się ją podnieść, to był jakiś paniczny strach, że to jest śmierć. Po raz pierwszy widziałem śmierć, zabitego człowieka. Mimo tego że nie orientowałem się w grozie sytuacji, to wytworzył się we mnie taki atawistyczny lęk, [żeby być] najdalej od tego. Potem udało się tą kobietę zdjąć.
Podobno to była służąca ludzi, którzy mieszkali w tym mieszkaniu, bo na czwartym piętrze. Prawdopodobnie tak jak matka szykowała coś do zjedzenia, a ci ludzie na dole zostali zabici przez tą bombę. Akurat pod tym była piwnica, tym wybuchem cała poszła w gruzy.
To był okres, kiedy zaczynało się robić źle. Okazało się, że działania Powstańców w walce z Niemcami zbliżają się do Szklanego Domu. Matka i jej brat, wujek Jasiek, postanowili przenieść się pod forty rosyjskie, które były bliżej Wisły, na Żoliborzu willowym, za ulicą Czarneckiego, teraz za parkiem Żeromskiego. Matka i wuj wiedzieli, że tam mieszkała ciotka Czesława, moja matka chrzestna, że ona jest Powstaniec i jej mieszkanie jest puste. Pewnego dnia o świcie, tam już spakowani, najpotrzebniejsze rzeczy zabrane, wszystko, co było jeszcze do jedzenia, a mało. O samym świcie wyruszyliśmy, ciągiem [piwnic], które były przekuwane pomiędzy budynkami, tam były różnice poziomów, tam trzeba było uważać, tam [mnie] przenosili. Przeszliśmy prawie do placu Wilsona. Tam niestety piwnice się skończyły, bo wszystko już było w gruzach. Cała pierzeja północno-wschodnia placu Wilsona była w gruzach. Wyszliśmy na powietrze, tu gdzieś był kawałek rowu, ale poza tym trzeba było iść na zewnątrz, na szczęście nie było słychać żadnych strzałów. Mimo to biegliśmy pochyleni, matka ciągnęła mnie za rękę, w ręku miałem jakąś walizeczkę. Ciotka z jakimś tłumokiem. Wuj niósł swoją córkę, Basię, siostrzyczkę. Przemknęliśmy się w ten sposób, przeskakując przez trupy, wtedy te trupy dla mnie nie były takim zaskoczeniem, do obecnego parku Żeromskiego.
Tam było spokojnie. Między drzewami do ulicy Czarneckiego, przez plac Słoneczny, do ulicy Fortecznej, to jest adres Forteczna 1, przy samym dosłownie parkanie oddzielającym dzielnicę willową od fortów. Stare porosyjskie forty, zbudowane przez Rosjan po powstaniu styczniowym. Cała Warszawa była otoczona wieńcem fortów. Tam byli Niemcy, w związku z tym nie było żadnych partyzantów, żadnych Powstańców, żadnych bombardowań, była cisza. Kilkanaście dni było spokoju.
Oczywiście jak tam byliśmy, jak się zadomowiliśmy, wuj powiedział: „Słuchajcie, ja w ogrodzie buduję ziemiankę, bo tam jest najbezpieczniej, bo tutaj dom mogą zbombardować”. Zaczął tą ziemiankę budować, niewiele mogłem mu tam pomóc. Wraz z jakimś sąsiadem wykopali piękną ziemiankę. Przykryli ją jakimiś drzwiami, ziemią obsypali, gałęziami. Ładne schodki porobili. Pamiętam, że one trochę się obsypywały, bo nie były niczym zabezpieczone. Była ziemianka. Słuchajcie, jak był pierwszy alarm na dzielnicy Żoliborz, ciotka powiedziała: „Nie, ja nie pójdę do tej ziemianki”. Jakoś ją zaparło, wtedy jeszcze nic się nie stało, ale zaraz niedługo potem rosyjskie lotnictwo zaczęło bombardować forty, tam gdzie byli Niemcy. Widocznie była jakaś obserwacja, zwiad. Oczywiście co się stało, to że wybuchy były bardzo blisko domu. Wuj więc mówi: „Natychmiast do ziemianki”. Ciotka mówi: „Nie! Za żadne skarby”. Nie pamiętam, ale matka mówi że, tego nie pamiętam, nie opisałem tego w książce, że prawie to dziecko sobie wyrywali. Zostaliśmy w domu. Słuchajcie, jedyna bomba, która spadła poza fortami upadła właśnie w tą ziemiankę. My wychodzimy po odwołanym alarmie, a tam jest tylko dziura w ziemi. Czy to nie była opatrzność, która nas uratowała? Ciekawostka, oczywiście teraz to brzmi czasami na wesoło, ale wtedy to było przeżycie strasznie ciężkie. Zapamiętałem to, że stoję nad tym lejem i mnie trochę żal, bo tyle roboty, tyle kopania było. Pan się śmieje, ja to rozumiem, teraz też się śmieję.
W zasadzie to były ostatnie dni Powstania. Dalszy ciąg to jest wypędzenie i to z relacji mojej mamy, bo ja wiem, że to jest stuprocentowa prawda, tak to było. Pewne wtrącenie jeszcze zrobię. Zacznę czytać i zorientujecie się, jak tekst mojej matki wyglądał. „30 września 1944 roku, rano walenie kolbami w drzwi piwnicy i
Raus, Raus. Wychodzimy na górę, brat i bratowa, Jan i Halina Brzescy z małą córeczką Basią, sąsiedzi z dwoma synkami, ja z sześcioletnim synkiem Andrzejkiem. Prawie wszyscy chorzy na biegunkę, mój synek na anginę, zgorączkowany. Powietrze, słońce, w oczach ciemno, nogi się uginają, wszy dokuczają. Wieści z poprzedniego dnia głosiły, że mężczyzn będą rozstrzeliwać, a kobiety brać do obozów. Wyobraźnia podsuwała nam najgorsze obrazy. Cała noc zeszła na przygotowaniach. Dzieciom szykowałam metryczki na płótnie chemicznym ołówkiem. Wypisywałam dane personalne, adres i krewnych poza Warszawą. Na końcu krótki tekst: Matka błaga o opiekę”. Jest zachowana ta metryczka, to ten skrawek płótna. Tutaj są moje dane personalne, w tej chwili bardzo nieczytelne, a poniżej adresy moich krewnych poza Warszawą. Na końcu wyraźnie widać: „Matka błaga o opiekę”. Ten dokument i ten liścik od ojca to są moje dwie najcenniejsze pamiątki, które dostałem od matki. Matka przygotowała dla mnie album ze zdjęciami, które były robione głównie po wojnie już, żebym sobie to dalej kontynuował, wkładanie tam jakichś pamiątek. Na końcu zobaczyłem kopertę, w niej było tam kilka listów i też były te dwa dokumenty. Ja to trzymam, później przekażę to mojemu starszemu synowi. Oczywiście wszystkie nasze dzieci dostały te książki, co z bratem napisałem. Wydaliśmy to własnym sumptem. Dostali to także nasi krewni i ludzie najwartościowsi, których poznaję, daję im to w prezencie, na ogół z jakimś miłym wpisem. Uważam, że jest to w jakiś sposób przekazywanie pewnej wiedzy o tych strasznych wydarzeniach, które w relacji mamy są pokazane w sposób jakiś ciągły, te wydarzenia o których będę mówił. Natomiast moje to są te kadry z filmu wyrwane, ale jest to zawsze jakiś dokument. No cóż, przechodzimy do tego wyjścia z Warszawy. „Wypędzeni z piwnicy stajemy w szeregach i kiedy już powyłazili wszyscy mieszkańcy domów w okolicy ulicy Fortecznej, popędzono nas z całym tłumem przez ulicę Śmiałą, przez Zajączka, tory kolejowe do obecnej ulicy Starzyńskiego koło gimnazjum Poniatowskiego, pod wiadukt Dworca Gdańskiego. Przeczekaliśmy tam nalot pewnie rosyjski. Rozniosła się pogłoska, że »kałmucy« rabują pierścionki, zegarki i inną biżuterię. Ściągnęłam biżuterię, pierścionek i zegarek, wepchnęłam je do pudełka od zapałek i tę zabawkę włożyłam do kieszeni paltka mojego synka. Po drodze na działkach niektórym udało się znaleźć pomidora lub cebulę, to były cenne witaminy. Po krótkim postoju popędzono nas dalej w kierunku ulicy Okopowej, Wolskiej. Znowu postój w kościele Świętego Wojciecha. Straszna to była droga, widok ruin, pustych oczodołów wypalonych kamienic rozdzierał serce”. To jest rzecz, którą ja zapamiętałem, która męczyła mnie przez pewien czas we snach, teraz już nie. Idziemy tym szlakiem wypędzonych ulicą Wolską. Wtedy to dla mnie była jakaś ulica. Naokoło leżało pełno pak, walizek, różnych wózków, bo ludzie nie mieli siły tego ciągnąć, to po prostu zostawiali. W okolicznych murach, oczodoły okien, bez ram, bez szyb, widać tam było błyski ognia i wydzielający się dym i czuć swąd, i ten straszny swąd, ja już go nie czuję, ale pamiętam. Pamiętam tą ciszę, bo to się paliło, ale była cisza, ludzie szli w kompletnym milczeniu. Były tam te okrzyki tych Niemców, ale dookoła w tym tłumie matka starała się iść w środku tej kolumny, nie z brzegu. Robiła to, żeby kolbą żaden Niemiec nie zawadził, bo oni normalnie ludzi tymi kolbami zapędzali do środka, żeby tam nikt się nie ośmielił uciekać, gdzieś na bok. Zapamiętałem sobie ten moment. Bardzo nie lubię ulicy Wolskiej, uwierzcie mi. Nie lubię tamtędy chodzić, bo to mi przypomina tę scenę. Już nie będę czytał dokładnie tych fragmentów. [Wlekliśmy się], matka ze mną i wuj z ciotką i z Basią, jeszcze znajomi też z tego domu. […]
- Czyli na Dworcu Zachodnim skończyliśmy?
Skończyliśmy na Dworcu Zachodnim. Dotarli matka i wujostwo ze mną i Basią do Dworca Zachodniego. Po pewnym czasie postawiono pociąg, były to lory, to są długie odkryte wagony, które mają burty wysokości, gdzieś mniej więcej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów, które są na bok odchylane, żeby ciężkie przedmioty tam wtaczać. One, te burty stały oczywiście pionowo, ale wszystko było widać, sielankę. Ludzie chodzą pomiędzy sadami, nam rzucają jakieś warzywa, chleb, cebulę, jabłka, ludzie to wszystko porywają. Muszę przyznać, matka opowiadała, że wtedy z ludzi wychodziły nieprzyjemne instynkty. Jedni drugim wyrywali, rzucali się na to, tratowali, żeby tylko to, co wpadło, żeby podnieść. Matka potem opowiadała mi, że oni niestety nic nie zdobyli. Ludzie byli tak zastraszeni, wiadomo, po takich przejściach nie jest się bohaterem. Pociąg dojechał sobie do Pruszkowa, już robiło się ciemno, było wyładowanie ludzi.
Matka nie opisuje żadnych epizodów popędzania ludzi, bicia kolbą. Takie rzeczy pewnie matka rejestrowała, ale pominęła w tej swojej relacji. Znajdowaliśmy się na terenie obozu Dulag 121, znaleźliśmy się w hali, ja tego, przyznam się, nie pamiętam. To była hala, do której wchodziły tory kolejowe, tam te wagony remontowano. W związku z tym były doły, tunele wybetonowane do reperacji podwozi od spodu wagonów. Tam leżało pełno, matka mi opowiadała, wyrzucanych szpargałów, śmieci. Mogę [to] obserwować, bo jestem gościem od czasu do czasu w Pruszkowie, w obozie Dulag 121, w muzeum, jest tam taki właśnie fragment. Zresztą jest taki sam fragment w Muzeum Powstania Warszawskiego. Znaczy się jest tam fragment tego dołu, co jest powrzucane. Matka opisała to w ten sposób, że udało się jakiś kocyk, co przyniesiono ze sobą, rozwinąć, wszyscy blisko siebie się położyli. Matka położyła mnie na sobie, jeszcze przykryła płaszczem, tego nie pamiętam, musiałem mocno spać, miałem wtedy jeszcze anginę, na pewno miałem gorączkę.
Natomiast przypominam sobie dwa epizody następnego dnia rano. Otóż wiemy, że matka kuca oparta o ścianę tej hali fabrycznej na zewnątrz. Jest panorama tego terenu ogrodzonego drutem kolczastym. Stoję przy matce i w pewnym momencie za murem, który był z lewej strony, widocznie podjechała jakaś furmanka, bo widać tylko głowy ludzi i ręce, które przerzucają przez ten mur chleb. Słuchajcie, co się tam działo, jaki się zrobił tumult, jak się ludzie rzucali na ten chleb. Jedni drugim wyrywali ten chleb z rąk. Ci co go złapali, to uciekali z tego tłumu, żeby go uratować. Oni to robili, bo mieli rodzinę prawdopodobnie, tak jak my. Matka niestety nie ruszyła się, bała się. Bała się tego tumultu. Dlatego tego chleba nie zdobyliśmy. Druga scena była też zbliżona. Mianowicie dosyć blisko nas podjechała na wózku taka kadź, na tym wózku stała w takim szarym fartuchu i w czepku jakaś kobieta, gruba, i nalewała z tego zupę, z tej kadzi. Ludzie wyciągali ręce z jakimiś naczyniami. Oczywiście też tłum nie do przejścia. Matka siedziała, nie ruszała się, jak sparaliżowana. Widziałem taką scenę, która utkwiła mi w głowie niespodziewanie. Siedzi na jakimś kamieniu jakiś mężczyzna, trzyma w lewej ręce taki talerz od latarni, który od góry chronił żarówkę od deszczu. Ten talerz, ta dziura widocznie była zaklepana, ta od przewodu. On to trzymał, miał tam zupę, to było nieszczelne, bo ta zupa mu ciekła i on łapczywie tą zupę zajadał. Piękna scena, zapamiętałem to prawdopodobnie dlatego, bo byłem strasznie głodny, a ktoś jadł, a ja nic nie miałem do jedzenia. Nie pamiętam zupełnie, a to nastąpiło tego dnia, sceny, kiedy nas zauważył drugi brat matki, wuj Witold Brzeski […]. On mieszkał na Mokotowie. Gdzieś udało mu się wyjść wcześniej z żoną i dzieckiem z miasta. Zgłosił się w obozie jako lekarz. Dostał opaskę i chodził pomiędzy ludźmi i zajmował się chorymi.
Farmaceutą, ale tam nikt nie sprawdzał papierów. Zostawiłem w sobie jakąś wiadomość, że ciotka, jego żona, Maria Brzeska też była zgłoszona, też pomagała. Tego o tym matka nic nie pisze. W każdym bądź razie wuj, jak zobaczył matkę, rzucili się sobie w ramiona, natychmiast ją wyciągnął z tego tłumu. Wyciągnął oczywiście swojego brata, bratową z Basią, i załatwił szybko nam jakieś jedzenie. Jedzenia nie pamiętam. Załatwił nam nocleg w budynku, gdzie był szpital. Spaliśmy w końcu korytarza. Podłoga drewniana. Wszyscy ułożeni jak śledzie w beczce, na boku śpią, bo nie można było położyć się normalnie na wznak, bo trzeba było tak spać, żeby nie przeszkadzać pracującym wchodzącymi do sal z chorymi. Słuchajcie, całą noc, może to nie była cała noc, ale pamiętam dotkliwy ból wbijającej mi się w plecy jakiejś części rury czy tam był kran od kaloryfera, bo tam był grzejnik, i gorąco od tej rury. Nie śmiałem się ruszyć, bo się bałem że stanie się coś złego. To jest takie paniczne, atawistyczne uczucie niepewności, lęku. Zapamiętałem ten wbijający się w plecy zawór, tą ciepłą rurę, i jednocześnie to ciepło, tą czystość, tą drewnianą podłogę – to było tak miłe uczucie po tylu dniach spędzonych w piwnicy, po tym całym wypędzeniu, po tej nocy spędzonej w tej hali fabrycznej w Pruszkowie. Dosyć szybko wuj nam załatwił wejście do kolumny, która miała wychodzić. Wuj i też nasz sąsiad, który był podobnie jak wuj, postury skromnej, pamiętam, że oni z jakimś kijem szli i utykali, bo to był transport tylko dla kobiet z dziećmi i chorych. Do transportu nas szykowano. Matka pisze, że wuj Witek wykombinował dla wuja Jaśka i tego sąsiada, pana Kotarskiego, opaski Czerwonego Krzyża. Ja tego nie pamiętam. Szliśmy już poza terenem obozu, takim terenem zapiaszczonym, pełno kurzu. Jakieś krzaki były i nagle po obu stronach wyłaniają się anioły, dosłownie. Były to siostry Czerwonego Krzyża szwedzkiego, które rozdawały dzieciom idącym w tej kolumnie do transportu, do wywozu, mleko skondensowane w puszkach. Ja taką puszkę dostałem. Ja ją cały czas trzymałem, nikomu nie dałem tej puszki. Zresztą nikt mi jej nie zabierał, bo matka i tak była obładowana różnymi [rzeczami]. Tak właśnie zapamiętałem sobie anioły w białych fartuchach. Jeden, który mnie dał taki podarunek. Nie wiedziałem specjalnie, co to jest, taka puszka.
Załadowano nas do transportu, był to wagon z burtami wyższymi, takimi, że człowiek dorosły sięgał do burty, natomiast ja widziałem tylko niebo. Pamiętam, że na jakiejś stacji jest noc i widać blask lampy stacyjnej, której żarówka ćmi się na żółto. W tym świetle, kręgu, widać, że pada deszcz. Wszyscy są mokrzy i przelatuje przez burtę cebula. Co się stało? Oczywiście walka o tą cebulę. Nie było to podobno przyjemne, ale ja wiedziałem, że coś leci poprzez burtę w świetle tej latarni, wpadają te cebule. Pociąg pojechał sobie dalej. W Skierniewicach – matka to opisuje, ja tego nie pamiętam – wzdłuż torów szedł jakiś człowiek, była cisza, nic nie było słychać, pociąg stoi. „Kotarski, Kotarski?”. Nasza sąsiadka na to: „Tutaj jesteśmy”. – „Uciekajcie, chodźcie z tej strony”. Pamiętam tylko jedno, my wszyscy wyszliśmy wtedy przez burtę od strony buforu łączącego z następnym wagonem. Pamiętam, że ktoś mnie podsadził na burtę, ja w panice, bo przed sobą widziałem przepaść, a na buforze stał drugi człowiek, który mnie w powietrzu chwycił i postawił na peron, to pamiętam. Matka opisuje, że to był pracownik kolei, który na każdy pociąg wychodził i tak wołał tego swojego znajomego, aż udało mu się trafić na nas. Był zaskoczony, że tylu ludzi wyszło, bo miał być tylko pan Kotarski z dziećmi, a tu taka gromadka wyszła. Wszystkich przygarnął do siebie.
- Kim był pan Kotarski dla tego pana?
Nie wiem, to chyba był jakiś krewny, to był chyba jego szef. Pracowali razem.
- Czyli pan Kotarski był szefem tego pana?
Tak. Wiedział, że on jest warszawiakiem i wychodził na każdy transport z Pruszkowa i po prostu szedł wzdłuż całego peronu. Jakoś wtedy Niemcy [nie pilnowali] tych transportów, które były kierowane do Generalnej Guberni i świadomie Niemcy na różnych stacjach wypuszczali ludzi i ich to więcej nie interesowało. Tych ludzi przejmowało RGO, to było świetnie zorganizowane. Ludzie udzielali wielkiej pomocy warszawiakom. Przenocował nas ten kolejarz, pamiętam, że noc w jednym łóżku spała ciotka z mamą na waleta, i ciotka do siebie miała przytuloną córeczkę, a matka mnie przytulała. Było czysto, chłodno, biała pościel. To było coś niesamowitego po dwóch miesiącach tego, co przeżyliśmy. Wydawało się, że to co przeżyliśmy, że nie mogło być gorzej. Okazało się, że w Warszawie było dużo gorzej.
Potem co się zaczęło? Przejęło nas RGO, wywiozło do Skarżyska, teraz nie wiem. Chciałem opowiadać, a nie czytać, mam tutaj tę nazwę miejscowości. Tam nas zameldowano, rozdano identyfikatory personalne, jakąś tam zapomogę i dalej furmanką do wsi Wilcze Piętki, nie, do Dańkowa. W Dańkowie wszystkich wyładowano, udało się tam wujowi z ciotką i małą Basieńką znaleźć pracę, bo on był inżynierem i znalazł pracę w takiej małej wytwórni części maszyn rolniczych. Natomiast dla matki i dla mnie nie było już miejsca, dalej idziemy na piechotę. Doszliśmy do wsi Wilcze Piętki. W kilku domach od razu było: „Tu już mamy pełno, nie ma mowy”. Chłopi niezbyt chętnie przywitali, bo wiedzieli, że będą musieli utrzymać. W jednym domu, w gospodarstwie państwa Rusinowskich gospodarz mówi: „Proszę bardzo”, i przyjął nas. Matka to opisuje, ja tego zupełnie nie pamiętam, że spaliśmy w jednej izbie, w której stały dwa łóżka. W jednym z łóżek spały dwie córki gospodarza, w drugim też dwie uciekinierki, jeszcze z jakąś małą dziewczynką, a my jeszcze z innym państwem na słomie rozłożonej na podłodze. Stamtąd pamiętam, że matka codziennie wieczorem czesała mnie takim specjalnym grzebieniem, o bardzo wąskich, ciasno położonych igłach, zębach, które wyczesywały wszy i gnidy. Matka musiała je zabijać. Mi owrzodziały wszystkie palce, miałem owrzodzone paznokcie. Gospodyni, widząc to, była dobra kobieta, dawała mi codziennie pajdę grubą czarnego chleba, grubo obłożoną plastrami cebuli, i mnie to wyleczyło. Słuchajcie, wyleczyło z tego owrzodzenia, bo to były pierwsze witaminy, i mleko na śniadanie i późny obiad. Na obiadokolację było zawsze to samo, przeważnie na zmianę to samo, kluchy robione z jakiejś grubej mąki, teraz podobne do pyzy, albo ziemniaki. Matka obierała dla całej rodziny, tych wszystkich uciekinierów, taki wielki gar. Ziemniaki tak pięknie parowały w takiej wielkiej, glinianej, dla wszystkich jednej czaszy takiej, a przed każdym stał taki kubas zsiadłego mleka albo zwykłego gorącego mleka. Jeden gospodarz, tylko gospodarz, bo żona, córki i synowie nie. Gospodarz dostawał oddzielną michę ziemniaków, gdzie było dużo skwarek od boczku. Wiadomo, nikt nie miał do tego pretensji, bo on jeden pracuje, bo on jeden ciężko pracował na gospodarstwie. Niedługo tam mieszkaliśmy.
- Proszę powiedzieć o swoim spotkaniu z partyzantami?
Zaraz opowiem, z tego pamiętam dwa fakty. Gospodarz powiedział, że ja mam coś robić, żebym pasał krowy. Dostałem jedną krowę na postronku, ta krowa robiła ze mną, co chciała. Mimo że się zapierałem, to ona szła, poszła w buraki, nażarła się tych buraków, wzdęło ją. I pamiętam taką scenę. Ja stoję z matką, krowa ryczy z takim brzuchem i weterynarz, podobno to był, i wbił w nią taką rurę w brzuch. Jest to podobno normalny zwyczaj na wsiach, że jak ma wzdęcie krowa, to jej się przebija, żeby te gazy odeszły. To się potem zasklepia. Krowę uratowano i mnie uratowano, bo ja tak się panicznie bałem, trzęsłem, że mnie gospodarz zabije. Krowa uratowana, ja też uratowany.
Pewnej nocy walenie do okna, jakoś nikt nie wstał, ale potem wstała starsza córka gospodarza, znikła. Rano matka zaobserwowała, że wynosi dużą porcję w koszyku żarcia i idzie do stodoły. Dopiero potem się okazało, że w nocy przyszedł, widocznie to był chłopak tej dziewczyny, partyzant z Armii Krajowej, który widocznie z przepustki przyszedł. Oni widocznie dostawali przepustki, żeby się odżywić i spotkać z rodzinami. On musiał tam być dosyć długo, bo nie wolno było opuszczać domu, dopiero jak on odszedł o zmroku, to wtedy zdjęto z nas areszt, bo się bano, że ktoś może to wygadać. Pamiętam bardzo dobrze moment i to matka też dobrze opisała, że na stole leży płachta białego płótna, na nim leżą części broni, był to pistolet. Ten partyzant czyścił to wszystko, składał, szczękał tym, sprawdzał, czy działa. Podobno byłem tak zapatrzony w to… „Chyba przeczuwałeś, że będziesz inżynierem, miałeś techniczne zapędy”. Po raz pierwszy widziałem broń. Po raz pierwszy widziałem wtedy broń. Tak to normalnie strzały się słyszało, działa się słyszało, bomby, ale to wszystko było jakieś iluzoryczne, to się działo w przestrzeni domysłów. Natomiast tutaj widziałem piękny, naoliwiony, czarny pistolet. To było moje spotkanie z partyzantem. Potem on jeszcze przychodził. Potem on przyszedł po tygodniu, poprosił o ciuchy prywatne, bo partyzantka została rozwiązana, jeszcze przed dojściem frontu. Potem nie było żadnych niepokojących wizyt, bo wszyscy się bali, że przyjdą Niemcy i po prostu rozstrzelają wszystkich. Wtedy już Niemcy nie czuli się tak pewnie, to był koniec października.
Mieszkaliśmy z mamą u tych państwa nie dłużej niż do końca października. Udało się matce skontaktować z ojcem. Słuchajcie, wojna, tu nam się zdawało, że jest wszystko w rozkładzie kompletnym, bo to Warszawa zniszczona, a tymczasem na prowincji poczta pięknie działała. Matka wysłała [listy] do oddziałów PZUW, ojca pracy, w innych miastach powiatowych w pobliżu. Odnaleźli ojca, przysłał do nas liścik, matka od razu radosna, ojciec do przyjechał i najpierw... Była propozycja, żeby ojciec przeczekał. Wiadomo, front będzie się zbliżał.
Tato był chyba w Skierniewicach, musiałbym to sprawdzić. Zaraz to zobaczę. Nie jest to żadna tajemnica. Zaraz to powiem.
- I po Powstaniu tato nie został wywieziony na roboty?
Ojciec, jak potem się okazało, jak się spotkali, opowiedział, że po prostu jako chorego na gruźlicę, bo go tak zarejestrowano, wypuszczono go, tych ciężko chorych puszczano poza ogrodzenie obozu i nimi Niemcy się nie interesowali. Ojciec gdzieś tam trafił na jakąś rodzinę. Udało mu się wyjechać do najbliższego miasteczka, gdzie był powiatowy oddział instytucji, w której ojciec pracował. Tam go przyjęli od razu. Mówił, że spał na stole w biurze. Dali mu jeść.
Nie pracował jeszcze, bo wtedy nic nie pracowało, to był ten okres końcowy, ale dali mu tam jakąś zapomogę, utrzymanie, dali jakąś odzież, tak że to należy zaliczyć na duży plus tej instytucji. Oddziały powiatowe, do których dotarli pracownicy z Warszawy, z tej instytucji, dawali im olbrzymią pomoc, to było tak potrzebne tym ludziom. Ojciec wyszedł w cienkim prochowcu, a tu się zbliżała zima. Już czytam, momencik.
Chcę dojść do miejsca, gdzie matka… „Matka zastała kartkę od męża w Skierniewicach i kartkę z inspektoratu tej instytucji w Pruszkowie, że został skierowany na wieś i przebywa obecnie w Starachowicach. Kartki od męża, które tą samą drogą przez inspektorat PZUW potwierdzały, że żyjemy”. Szalał z radości. Oczywiście przyjechał do nas, potem robiło się coraz lepiej. Dlatego że nas zabrał, udało się dojechać do Starachowic, gdzie mieliśmy rodzinę, ta rodzina nas przygarnęła, ale wszystko po kolei.
Pamiętam, jak myśmy jechali do Skierniewic, gdzie matka zostawiła swój adres na
poste restante, że jak ktoś będzie chciał napisać, to właśnie pod ten adres, bo nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy. Jechaliśmy ciężarówką wypełnioną ziemniakami. Te ziemniaki były nawet trochę wyżej ułożone ponad burty i na to wszystko nałożone trochę słomy, na tym siedziała matka ze mną. Matka siedziała sobie wygodnie, trzymała mnie, już nie pamiętam jak. Natomiast, bo na zakrętach ten samochód się bujał, ja bałem się, że stoczę się z tych ziemniaków. Jedną ręką panicznie ściskałem matkę, a drugą wbiłem w ziemniaki, jak w jakiś fundament, żeby się zahaczyć czegoś, te ziemniaki ze mną by poleciały pewnie. Całą drogę tak się przemęczyłem i to mi tak utkwiło w głowie, ta ciężarówka, to bujanie się tej skrzyni i mój strach. Jak już nas ojciec znalazł, bardzo miło rozstali się z nami gospodarze. Matka podziękowała, pojechaliśmy do Starachowic, do ciotki, która mieszkała tam ze swoją córką. Jej mąż, a nasz wuj, niestety został przez Niemców zabrany na roboty, bo był inżynierem i wzięli go do jakiejś fabryki, ale wrócił po wojnie. W Starachowicach […] przeszedł front przez nas, ważne jest to o tyle, że pamiętam sam dwa takie kadry. Pierwszy, jak już Niemców nie było widać w tej dzielnicy, my stoimy na skraju skarpy, poniżej jest jakaś rzeczka, a pięćset metrów dalej jakaś szosa, którą pędzą sznury furmanek, samochodów, uciekają Niemcy. Ludzie z radosnymi słowami: „O, szkopy uciekają”, ja to powtarzam: „Szkopy uciekają, szkopy uciekają” […]. Widzę, że nad tą szosą przelatują takie szare samoloty i na skrzydłach ich widać rozbłyski, to były karabiny maszynowe, które ostrzeliwały Niemców, to były samoloty radzieckie. Niemcy pryskają na boki, jakaś zaczęła się palić ciężarówka, i ja z tą siostrą cioteczną Małgosią cieszymy się: „Szkopy dostały”. Wiecie, jak to dzieci. Radość była wielka. Na drugi czy trzeci dzień, zrobiła się cisza, rozeszła się pogłoska, że idą Rosjanie. Panie wpadły w panikę: „Będą gwałcić”, bo to pewnie jacyś „kałmucy” – widocznie były takie przypadki. Wszyscy schowali się w takiej małej piwniczce ciasnej, wszyscy siedzą cicho, słychać jadące czołgi ulicą. Otwierają się drzwi, drzwi wychodziły od razu na podwórko i widać przy poświacie dnia, bo tam było ciemno w tej piwnicy, stoi żołnierz, broń, hełm i pyta się:
Giermanców niet? Panie nagle odzyskały głos: „Nie ma, nie ma żadnego Niemca”. Radość wielka, poszedł sobie i koniec. To była taka przygoda z pierwszym Rosjaninem, z przejściem frontu. Czołgi się przetoczyły. Co się działo dalej, to ja tego nie odnotowałem.
Oczywiście była wielka radość, żeśmy dosyć szybko podziękowali ciotce za przytulenie nas, wyżywienie, bo nic nie mieliśmy, i za odzianie. Pojechaliśmy do Łodzi z ojcem, ojciec był w stałym kontakcie ze swoją instytucją i tam w Łodzi został zatrudniony, w inspektoracie łódzkim. Próbowałem tam chodzić do pierwszej klasy, ale ciężko się rozchorowałem. Złapałem szkarlatynę, a zaraz potem odrę, tak że nie było mowy o chodzeniu do szkoły, matka próbowała mnie samego uczyć w domu. Z Łodzi skontaktowała się z rodziną w Zdunach koło Krotoszyna, gdzie wszystko ocalało, wszystko było. Wujostwo pracowali, tam na całe miesiące wakacyjne pojechaliśmy, ja tam się odżywiłem, oni mieli działki, owoce, zupełnie inne życie było. [Z Łodzi] matka zrobiła wypad do Warszawy.
- Proszę powiedzieć, kiedy państwo wrócili na stałe do Warszawy?
Opowiem o tym wypadzie do Warszawy. Przypominam sobie, że jechałem z matką w szoferce ciężarówki. Pamiętam, że padał deszcz. Szyby były oszronione, tyle co było widać, było szarawo, matka płakała, a ja kątem oka patrzyłem, gruzy, gruzy, przewrócone tramwaje, jakieś wystające szyny, powyginane latarnie. Ja matkę pocieszam: „Mama, nie płacz”, tak jak ja byłbym jej opiekunem. Matka jechała się zorientować, co jest z naszym mieszkaniem. Trafiliśmy do ciotki na Pragę, która nas na trochę przygarnęła. […] Okazało się, że nasze mieszkanie jest całe, niezburzone, wszystko stoi, meble stoją, tyle że puste. Jeszcze wróciliśmy do Łodzi. Dopiero na początku 1946 roku wróciliśmy do Warszawy. Jeszcze mieszkaliśmy u ciotki przez pewien czas, dopóki nie skończyli remontu budynku, bo instytucja wzięła się za swoich pracowników, za wyremontowanie tego mieszkania, tego bloku całego. Udało się to w 1946 roku, wróciliśmy do tego mieszkania i już byliśmy na swoim. To było zakończenie wędrówek, zakończenie dla nas naszej tragedii. Myślę, że na zakończenie muszę powiedzieć jedną rzecz, o tych bohaterach, co ja przytoczyłem. Wuj Jasiek był głównym konstruktorem pierwszego reaktora atomowego w Polsce. Wuj Witek, ten, co nas uratował…
- Jan? Proszę podać nazwisko.
Jan Brzeski. Wuj Witold Brzeski został profesorem chemii na Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, ojciec został dyrektorem oddziału PZU, […] Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń. Matka pracowała w Instytucie [Ekonomiki] Rolnej, moja siostra dochowała się czterech dorodnych cór, teraz jest otoczona wianuszkiem wnucząt, żyje, starsi już pomarli. Ja spłodziłem, jak to się mówi, dwóch synów. Od nich mam troje wnucząt. Z żoną się zeszliśmy jako drugą małżonką i ze sobą wspólnie mamy czworo dzieci i siedmioro wnucząt i jedną prawnuczkę. Te historie coraz bardziej się odsuwają i oddalają. Dla dzieci to jest już tylko ta książka i to, co czasami usłyszą w telewizji. Może też to, co w szkole na lekcjach historii uczą. Zawsze przy możliwych okazjach mówię coś na ten temat. Jak widzę, ile wnuczek ma zabawek, to mówię: „Czy ty wiesz, że ja miałem tylko jeden samochodzik drewniany i kilka klocków?”. Ja te klocki ładowałem do tego samochodziku, rozładowywałem i tym samochodzikiem jeździłem sobie po podłodze między meblami, i to była cała moja zabawa. Miałem jeszcze misia, z którego czasem sypały się trociny, był tylko jeden miś, którego zresztą przejął mój brat. Ponieważ miał koleżankę, która miała zapędy zostać lekarką i zresztą została lekarką, to nieustannie temu misiowi robiła zastrzyki i po prostu ten miś zgnił. W środku te trociny po prostu, nie wiem, jak to się nazywa...
Tak, pleśń. Spleśniały.
- Czy może pan przybliżyć postać cioci Czesławy, bo ona była sanitariuszką?
Ciocia Czesława [Brzeska] wyszła wraz z Powstańcami, potem jej się udało...
- Przed wyjściem czy orientuje się pan, gdzie była sanitariuszką?
Była w dzielnicy Śródmieście. Do końca tam była. Bardzo niechętnie o tym mówiła. Zresztą ja jej nie wypytywałem, nie było to wtedy potrzebne. Zawsze się działo coś innego. Jak chodziłem do szkoły, działy się inne cudowne rzeczy. Te okropne rzeczy […] starsi między sobą czasami [o nich] mówili, ale ze mną nie.
- Orientuje się pan, co robił Witold Brzeski w czasie Powstania?
On po prostu jako lekarz w pewnym dniu też wyszedł ze swoją żoną i synem, opuścił obóz. Nie był nigdzie wywożony. Cały czas pracował. Tego do końca nie wiem. Sądzę że pracował do końca istnienia obozu, który został pod koniec października rozwiązany. Tak to chyba wyglądało. Tu nie chcę mówić, bo tych szczegółów nie znam. Nie znam szczegółów. Po prostu ci świadkowie bezpośredni odeszli od nas kiedy ja się tym zupełnie nie interesowałem, miałem inne wtedy potrzeby. Czymś innym się przejmowałem, dorastałem wtedy. Wiadomo, że to jest wiek, który zupełnie inaczej wszystko widzi, a historii niechętnie uczyłem się w szkole. Mogę to tak skomentować. A nas na historii o tym nie uczono, to pani pewnie też wie. To były takie czasy.
- Takie były czasy, Powstanie istotnie oszczędziło pana rodzinę. Jak pan ocenia to Powstanie?
Na ten temat jest tyle dyskusji.
- Pana własne zdanie, odczucie?
Moje odczucie jest takie, że Powstanie było źle przygotowane, było może oparte na bazie entuzjazmu. Dużo oficerów Wojska Polskiego, którzy w Armii Krajowej szkolili tą młodzież, ale to wszystko było niedoszkolone, nie było broni. Powstanie było ze względów praktycznych niewskazane [...]. Entuzjazm wśród ludzi, wśród młodzieży był taki, że ich utrzymać to już nie było [łatwo]. Przyczyniły się do tego ulotki zrzucane przez samoloty radzieckie, [wołają]: „Polacy do boju”. To było znakiem, że oni tu zaraz przyjdą i wspólnie wypędzimy tych szwabów i będzie dobrze. Przyczyniły się do tego trzy aspekty. Pierwsze, olbrzymie parcie ludzi, żeby na tych Niemcach się odgryźć, żeby się wyzwolić, żeby odzyskać swobodę, wolność. Nikt nie myślał wtedy, jaki będzie ustrój, co będzie się działo. Będzie Polska, będzie niepodległość, będzie nasza, to wszystko wiem po prostu z historii. Przyczyniły się do tego na pewno te podjudzania, co były przez Rosjan rozpropagowane. Wiadomo było, co wiemy z licznych dokumentów, że siły polityczne uważały, że trzeba zacząć, licząc na wielką pomoc ze strony sojuszników z zachodu, a dopiero wtedy oni nam od razu pomogą i będzie dobrze. To był straszny zawód, że oni nie pomogli nam nic. Te zrzuty to były głównie polskie załogi bombowców, które nadlatywały nad Warszawę. Ilu wtedy poginęło tych szlachetnych ludzi? Wiadomo, że były samoloty [włoskie], bo to wiem, bo często jestem na cmentarzu włoskim, na którym są groby tych załóg bombowców, które nad Polskę leciały, nad Warszawę. Tragedia spowodowana przyczynami zupełnie niezależnymi od nas. […]
- Praktycznie skończyliśmy cały okres okupacji, Powstania. Czy coś jeszcze na sam koniec chciałby pan dodać?
Myślę, że mimo że każdy chciałby być młodszy, o ile to byłoby możliwe, to ja jestem dumny z tego, że jestem bogaty o te przeżycia i jak już powiedziałem, staram się młodszym przekazywać wiedzę o tych czasach. Choć dobrze wszyscy się orientujecie, że teraz w okresie, gdzie najważniejsza jest konsumpcja, to nikt tego nie chce słuchać. Takie są czasy. Ja mam zwyczaj robienia spotkań integracyjnych dla mojej rodziny, właśnie teraz mam swoje imieniny i zapraszam, ponieważ mieszkanko jest małe, nie mogę wszystkich zaprosić, bo to będzie około trzydzieści osób, ale zapraszam tylko tak zwanych starszych wnuków. Starszych wnuków, którzy właśnie teraz mają od 16 do 23 lat mniej więcej, w tym przedziale. Wchodzą w okres, kiedy są na studiach, wybierają drogę swojego życia przyszłego, usamodzielniają się, jeśli chodzi o mieszkanie, o zarabianie, już myślą, co będą robić, jakie pieniądze będą zarabiać, w jaki sposób. Jest to tak zwany okres wyfruwania piskląt z gniazda i ja chcę sobie z nimi pogadać z małżonką, przy dobrym jedzonku, żeby oni nie zapomnieli o tym, że są rodziną, i jeden drugiemu powinien pomagać. Jeżeli ktoś będzie wymagał tej pomocy, to należy mu jej udzielić. Oczywiście są to rzeczy, które nie dotyczą akurat Powstania, ale dotyczą mojego przeświadczenia, że rodzina powinna trzymać się razem. W wypadkach drastycznych taka pomoc może być zbawienna. Myśmy akurat szczęśliwie trafiliśmy, że nikt nie zginął w czasie wojny, Powstania, w czasie tego wygnania. To, że ojciec ocalał, to opatrzność czuwała nad nim. Szczęśliwy traf, to że się udało rodzinie wyjść spod gradu kul, i to są rzeczy, które w jakiś sposób dla mnie są historią, której nie wolno zapomnieć. Tak by to można szumnie powiedzieć. To jest historia, której nie wolno zapomnieć, ale i nie można zapomnieć. Jak ja zamykam oczy i pomyślę o jakiejś chwili, którą pamiętam, widzę te płomienie, jak buchają nad domami na ulicy Słowackiego i wisi taka czarna chmura, to jest cisza, bo wszyscy milczą. Przejmująca cisza i te inne wspomnienia, które zostały w głowie, gdzieś głęboko utkwiły i do końca życia już będą tam siedziały. A czy ktoś jeszcze będzie chciał je słuchać? I tak jestem usatysfakcjonowany, że wy w ten sposób chcecie u siebie przechować, wykorzystać gdzieś.
Warszawa, 14 listopad 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda