Krystyna Rybicka „Lilia”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września skończyłam szkołę podstawową i zdałam do gimnazjum na ulicy Górnośląskiej. To było III Państwowe Gimnazjum Kupieckie. Niestety, wojna wybuchła we wrześniu. Szkołę otwarto w listopadzie i Niemcy pozwolili na prowadzenie szkoły tylko na dwa lata. Z tym że nie było już gimnazjum a szkoła handlowa. Później dyrektorka postarała się o przedłużenie na trzeci i czwarty rok. Po dwóch latach jeden egzamin, po trzeciej klasie drugi i później, gdy ukończyłam czwartą klasę zdawałam małą maturę. Niemcy wyrzucali nas z naszego gmachu, który był na Górnośląskiej i szkoła się przenosiła z jednego miejsca do drugiego, do gmachu innych szkół.

  • To było tajne nauczanie?

Nie. Dzienne. To była szkoła zawodowa i dlatego Niemcy pozwolili na jej prowadzenie. Nieoficjalnie przerabialiśmy materiał gimnazjum.

  • Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała w tej szkole przed wojną?

Przed wojną była bardzo dobra. Chodziłam do szkoły podstawowej numer 10, gdzie były same dziewczęta (w tej chwili w gmachu szkoły mieści się Rada Narodowa. Róg Żelaznej i Solidarności). To była szkoła wybudowana przed wojną. Bardzo dobra była kadra nauczycielska o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Nauczyciele bardzo sympatyczni, dużo od nas wymagali. Uczyli nas wszystkiego, czego wymagał program szkoły i zwracali uwagę na kulturę zachowania oraz poszanowanie drugiego człowieka. Polonistkę miałam wspaniałą, do dziś pamiętam jej nazwisko pani Zofia Łaguna. Dyrektorką szkoły była piękna kobieta, bardzo młoda i przyjemna, uczyła nas historii i geografii. Mieliśmy różne, takie śmieszne przygody z naszą matematyczką, bo ona nie wymawiała „r” i nie mówiła „trzy” tylko „ci”, więc nie raz na lekcjach robiłyśmy sobie z niej prześmiechy. Ale w ogóle to była bardzo sympatyczna szkoła, bardzo miło ją wspominam. Z kilkoma koleżankami po wojnie się spotkałam, a już zwłaszcza w czasie okupacji nasze drogi się porozchodziły. Część dziewcząt się przeprowadziła do innej dzielnicy, gdyż ich domy zostały zniszczone, zburzone. A już po Powstaniu, to z żadną ze szkoły podstawowej nie miałam kontaktu.

  • Proszę powiedzieć, jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?

Ojciec mój był poewiakiem, więc u mnie był kult Piłsudskiego i w ogóle kult ojczyzny. Z tatą chodziłam na wszystkie zebrania i uroczystości związane z niepodległością Polski. W czasie wakacji były organizowane obozy dla dzieci peowiakow czy piłsudczyków tak jak w tej chwili kolonie. Z tym, że tam był rygor wojskowy. Pamiętam pobyt w Nowym Targu, dzielnica Kowaniec. Rano pobudka, szybko wymarsz do strumyka, mycie w zimnej wodzie. Tylko ciepłą wodę przynieśli nam do mycia zębów, nie było tak, że ktoś nam sprzątał. Śniadanie, obiad, musztra, chodziłyśmy na różne wycieczki, ale to było wszystko w takim drygu wojskowym. Zresztą kobieta w randze kapitana była kierowniczką obozu. A z takich śmiesznych przygód to jest to, że dostaliśmy kiedyś na śniadanie kaszkę kukurydzianą. Nie wszyscy ją lubią, ja oczywiście też nie. Część dziewcząt się zbuntowała. Nie jadłyśmy śniadania. Owszem, kanapka – tak, ale kaszę – nie. Jak przyszedł obiad, to te, co się zbuntowały dostały na obiad kaszkę. Ta, która nie wytrzymała głodu, to zjadła, ja i jeszcze parę wytrzymałyśmy do kolacji. Na kolację dostałyśmy kaszkę, ja jeszcze nie jadłam, ale już na drugi dzień zjadłam kaszkę. Do dzisiaj nie znoszę kaszy.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

1 września wczesnym rankiem usłyszałam pierwsze wybuchy. Wybiegłam na ulicę, gdzie było już wielu ludzi i niektórzy wołali: „O! Ćwiczenia!”, a to już spadły pierwsze bomby na lotnisko, na Okęcie. Po pewnym czasie usłyszałam komunikat przez radio, że Niemcy przekroczyli granicę Polski i jest wojna. Tak pamiętam.

  • Czym się pani zajmowała w czasie okupacji przed Powstaniem?

Przed Powstaniem skończyłam małą maturę, z tym, że w 1942 roku zmarł mi ojciec. Byłam wtenczas w trzeciej klasie, i w związku z tym, że mamie było ciężko utrzymać rodzinę zdecydowałam się iść do pracy. Do szkoły przyszedł właściciel półhurtowi papierniczej i zapytał się dyrektorki czy któraś z dziewcząt chciałaby podjąć pracę. Wytypowała mnie, a ja się zdecydowałam. Pan ten przyszedł do nas do domu, poznał moją mamę i powiedział, że ten rok mi daruje. Będę tylko pracowała, ale od przyszłego roku, jeśli nic się nie zmieni muszę skończyć liceum, bo w tamtym okresie było tak: siedem lat szkoła podstawowa, cztery lata mała matura i dwa lata liceum. Dopiero robiło się dużą maturę. Co mogę powiedzieć o swojej pracy? Rok czasu pracowałam i mile ją wspominam.

  • Kiedy to było?

Od lipca 1943 roku do Powstania. Było dwóch wspólników, jednym był hrabia Adolf Poniński, którego Niemcy wyrzucili z majątku z poznańskiego, drugim był mój bezpośredni szef – magister Edmund Osiejewski, prawnik i polonista, miał dwa fakultety. Współpracowali ze mną również sędzia Sądu Najwyższego, którego nazwiska nie pamiętam oraz Stefan Bremm, który przed wojną występował w radio – Wujcio Kluczyk, prowadził audycje dla dzieci. Oni chodzili po sklepach i zbierali zamówienia. Później doszła koleżanka Zosia, której nie pamiętam nazwiska i jeszcze brat szefa pana Edmunda Osiejewskiego, Roman, który na rykszy rozwoził zamówienia po sklepach, najwięcej na Pragę na Bazar Różyckiego. Kupcy zaopatrywali się u nas w torby i papier pakowy. Pan Bremm jak wracał z obchodu często mówił: „Pani Krysiu, jak ja już mam tego dosyć, żeby zdobyć zamówienie, to muszę te wszystkie grube baby po rękach obcałowywać!”. Rok czasu pracowałam z bardzo z miłymi i kulturalnymi ludźmi. Właściciele mieli chyba do mnie duże zaufanie, bo po okresie próbnym, to znaczy po miesiącu pracy dostałam klucze od firmy. Otwierałam firmę, a oni tylko dzwonili i sprawdzali czy już jestem, co się dzieje. Firma mieściła się na Żelaznej, a ja mieszkałam na Chłodnej, to dosłownie rzut kamieniem.
Atmosfera w firmie była wspaniała w wolnych chwilach snuliśmy plany, co będziemy robili po wojnie. Jeden z szefów hrabia Poniński obiecywał, że zabierze mnie do Afryki na polowanie Safari, bo on uwielbiał polowania. Magister Osiejewski [obiecywał], że zwiedzę z nim całą Europę.
Niestety, [wybuchło] Powstanie, wszystko się rozleciało. Spotkałam się z nimi raz jeden, hrabia Poniński wyjechał do Poznania, a Osiejewski do Łodzi. Niedawno będąc na Długiej w Związku Powstańców znalazłam jego kartę z adnotacją, że zmarł.

  • Mówiła pani, że mieszkała na Chłodnej. Przez cały czas mieszkała pani na Chłodnej?

Nie na Chłodnej 66 mieszkałam gdzieś od 1941 roku, to jest od czasu gdy Niemcy zaczęli tworzyć getto.
  • A wcześniej przed wojną?

Przed wojna na Dzielnej przy Okopowej. To była dzielnica żydowska, Z tym, że ja mieszkałam w takim domu, gdzie nie było ani jednego Żyda, gdyż właściciel powiedział, że żaden Żyd nigdy nie będzie mieszkał u niego. To była duża kamienica o dwóch dużych podwórkach. Pamiętam, że tam nie było takich luksusów jak dzisiaj, że każdy ma łazienkę, gaz, centralne ogrzewanie, ale były warunki znośne, bo pokój mieliśmy bardzo duży. Kuchnia wydzielona nieduża, i na korytarzu kran z wodą oraz ubikacje. A były w Warszawie domy trzy – cztero piętrowe, gdzie po wodę i do toalety trzeba było schodzić na dół

  • Pamięta pani przeprowadzkę?

Pamiętam, a powiem panu dlaczego. Dlatego, że poprzednie mieszkanie było małe, nie miałyśmy gdzie biegać, a tu była duża przestrzeń (jeszcze meble nie były wstawione). Na środku pokoju postawiony był stołeczek i obie z siostrą w biegu wskakiwałyśmy na niego. Stołeczek często się przewracał i przyszedł sąsiad z dołu: „Co się dzieje? Przecież zaraz sufit spadnie mi na głowę!”. Sąsiad był wyrozumiały i nie gniewał się. Wtenczas ile ja miałam, bo ja wiem… Siostra była mała, miała ze dwa lata, ja miałam sześć.
Gdy Niemcy wytyczyli granicę getta, przeprowadziliśmy się na Chłodną. Rodzice załatwili, to w drodze zamiany, Żydzi na Dzielną, my na Chłodną. Nowe mieszkanie było mniejsze, tam pokój miał trzydzieści pięć metrów, tylko źle ustawione okno. A tu mieliśmy już własną toaletę i wodę w kuchni. Pokój miał jedną wadę, o której dowiedzieliśmy się później, że za ścianą mieliśmy folksdojcza. Trzeba było bardzo uważać na to, co się mówi i nie mówić zbyt głośno, a u mnie nie raz odbywały się zebrania..

  • Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?

W konspiracji od 1942 roku, od września.

  • Jak to się odbyło? Kto panią wprowadził?

Brat koleżanki skierował mnie do Janiny Kórnickiej pseudonim „Barbara”, która była nauczycielką w szkole podstawowej numer 100 przy ulicy Chłodnej. Ona prowadziła drużynę harcerską oraz była komendantką Wojskowej Służby Kobiet na rejon Warszawa Wola. Złożyłam przysięgę wojskową. Odbyłam szkolenie sanitarne i wojskowe, zostałam wyznaczona na patrolową. Po przeszkoleniu pełniłam służbę jako sanitariuszka. Pomagałam przy robieniu i dostarczaniu paczek więźniom i osobom ukrywającym się. Sporadycznie przy roznoszeniu gazetek.

  • Może pani powiedzieć jak wyglądało to roznoszenie gazetek?

przychodził łącznik, podawał hasło i adres, gdzie można odebrać gazetki. Nie raz przynosił paczkę z sobą. Gazetki kolportowało się między znane i zaufane osoby z prośbą by po przeczytaniu przekazali je dalej. To co pisała „gadzinówka”, to wszystko było cudowne, ale nieprawdziwe. Gazetki informowały, gdzie Polacy walczą, jak giną, kto jest aresztowany, kogo się wystrzegać. Po prostu przekazywane było ludziom wiarygodne informacje..

  • Co jeszcze robiła pani w konspiracji?

Chodziłam na szkolenia sanitarne, które prowadziła pielęgniarka dyplomowana o pseudonimie „Ewa”. Uczyła nas robienia zastrzyków, bandażowania, udzielania pierwszej pomocy rannym. Byłam na trzymiesięcznej praktyce w szpitalu na Czystem, obecnie Kasprzaka. Pracowałam w przychodni przyszpitalnej w gabinecie chirurga.
Tam zetknęłam się z przykrym wypadkiem, który pamiętam do dziś. Musiałam zmienić opatrunek starszemu mężczyźnie, miał bardzo spuchniętą rękę i rany, przez które widać mu było ścięgna. Lekarz kazał: „Proszę zmienić opatrunek”. Zdejmuję bandaż i patrzę na jego rękę i robi mi się niedobrze, ale wytrzymałam, zmieniłam opatrunek i nawet zasłużyłam na pochwałę lekarza.

  • Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania?

O przygotowywaniu do Powstania mówiło się wcześniej. Już z 30 na 31 lipca pełniłam dyżur, dla mojego szefa. Magister Osiejewski, pseudonim „Osa” był również w organizacji. Siedziałam całą noc w piwnicy naszej firmy i odbierałam dla niego meldunki i różne wiadomości. Rano okazało się, że 31 lipca Powstania nie będzie. I 31 lipca pracowałam normalnie. 1 sierpnia poszłam do pracy. W południe przyszedł łącznik z wiadomością o wybuchu Powstania i obowiązku stawienia się w Godzinę „W” to jest o 17.00 na punkcie. Wróciłam do domu, powiedziałam mamusi, że będzie Powstanie. Wzięłam torbę sanitarną, którą miałam przygotowaną i jedną zmianę bielizny i mówię: „Mama, za trzy dni wracam”. Matka z płaczem mówi: „Dziecko, gdzie ty idziesz? Co ty robisz?”. A ja mówię: „Za trzy dni wrócę! Nie denerwuj się. Nie idę sama. Po drodze jeszcze wstąpię po Krystynę Alaborską, koleżankę z gimnazjum”. Powiedziałam też, że idziemy do kościoła Świętego Wawrzyńca na ulicę Wolską.

  • Co później się działo?

Gdy zgłosiłyśmy się na plebanię musiałyśmy powiedzieć hasło, już nie pamiętam, jakie. Ksiądz nas wpuścił, zebrało się nas dwa patrole. Patrol, to jest pięć osób. Cztery noszowe i patrolowa, ja byłam patrolową. Dziś gdyby mi pan kazał wymienić, kto był ze mną w patrolu, to nie pamiętam. Tylko z jedną koleżanką do dzisiaj się spotykam. Nie pamiętam nic. Ciemna karta. Ksiądz wiedział o Powstaniu i był przygotowany, bo też był w konspiracji. Były przygotowane sale, jakieś sienniki tylko leżały na podłodze. Czekałyśmy co dalej się będzie działo. Kościół Świętego Wawrzyńca, mieści się na ulicy Wolskiej róg ulicy Ordona, to jest daleka Wola. Powstanie zaczęło się w różnych częściach w środku miasta, to znaczy Powstańcy jakby przeskoczyli nas i tu był spokój.
1 sierpnia, o 17.00 Godzina „W”, u nas nic się nie działo. Drugiego dnia, widzieliśmy, że Niemcy jeżdżą w tę i nazad, ale u nas było spokojnie. Okoliczna ludność dowiedziała się, że na plebani są sanitariuszki, bo to się rozniosło, więc jak trzeba było komuś zrobić zastrzyk, czy zmienić opatrunek, to my cywilnej ludności udzielałyśmy pomocy. I właściwie czekałyśmy. Trzeciego dnia było to samo. Po naradzie stwierdziłyśmy, że: „Nie będziemy siedzieć tutaj, gdy słychać strzały, widać duży ruch wojska, to znak, że coś się dzieje na terenie Warszawy, a my tutaj jesteśmy właściwie niewykorzystane”. 4 sierpnia rano dwie koleżanki zdecydowały się iść, powiedziały: „Zobaczymy dokąd się uda dojść?”. Doszły do szpitala na Płocką i tam się dowiedziały, że czekają na pomoc, mają już wielu rannych, którym trzeba udzielić pomocy. Gdy one wróciły zdecydowałyśmy, że 5 sierpnia rano będziemy się ewakuowały. Przedostaniemy się do szpitala na Płocką. Niestety, już wieczorem zaczęły się ruchy koło kościoła, „ukraińcy” zaczęli kręcić się po terenie. Tak że było niebezpiecznie wyjść.
Na plebani w czasie okupacji była prowadzona kuchnia RGO, to była taka organizacja, która pomagała biednej ludności – wydawała obiady. Korzystałyśmy z kuchni, gdyż o wyżywienie dbałyśmy same. 4 sierpnia wieczorem, tak jak sobie dziś przypominam, musiałyśmy mieć we dwie dyżur w kuchni, gdyż spędziłyśmy tam całą noc. Wejście do piwnicy, gdzie mieściła się kuchnia RGO było oddzielone i nie miała połączenia z plebanią. Ciemno, zimno, światła bałyśmy się zapalić. Pamiętam taki moment – co robić? Gdzie spać, były tylko stoły kuchenne. Koleżanka położyła się na stole, mówi: „Ja będę tu spała”, a ja mówię: „Wiesz, a ja się do tego pieca przytulę, jak go nagrzeje sobą, to on później odda mi to ciepło”. Nie wiem czy tak było. Rano przygotowywałyśmy kanapki i herbatę. W tym czasie w kościele prowadzony. Rozstawione były wysokie drabiny i tam pracowało, nie wiem, pięciu czy sześciu robotników. 5 sierpnia rano zaniosłyśmy robotnikom kawę i kanapki. Wróciłyśmy do kuchni. W pewnym momencie zszedł do nas ksiądz Krygier i pyta się czy robotnicy dostali coś do jedzenia. Odpowiedziałyśmy, że tak. Ksiądz i kościelny szli do kościoła odprawić mszę i ksiądz powiedział do nas: „Dziewczęta, a teraz szybko uciekajcie stąd, idźcie na plebanię! Dołączcie do reszty”. Wtedy tam widziałam ostatni raz księdza Krygiera. Później jak żeśmy się dowiedzieli, to gdy ksiądz doszedł do ołtarza, wpadli „ukraińcy”, zaczęli strzelaninę. Zabili księdza i kościelnego, i kilku robotników… Skąd mamy tą relację? Jeden z robotników, któremu udało się po szczeblach drabiny bardzo wysoko uciec i ocalał, opowiadał później, że ksiądz Krygier był bardzo ciężko ranny i zmarł z upływu krwi.
Zgodnie z zaleceniem księdza poszłyśmy na plebanię i zeszłyśmy do piwnicy, gdzie zgromadziły się wszystkie osoby przebywające na plebani. Po pewnym czasie usłyszeliśmy huk i serię z karabinu. Żołnierze rzucili do piwnicy granaty, z tym, że rzucili od strony ulicy, a my byliśmy z drugiej strony od podwórka. Jednak jedna osoba została ranna, to była bodajże matka organisty. Wynieśliśmy ranną na parter, to był postrzał – dostała w piersi. Tylko natychmiastowa operacja mogła ją uratować. Zrobiłyśmy opatrunek. Nie miałyśmy żadnych narzędzi do wyjęcia kuli, potrzebny był lekarz. Wpadł jeszcze do nas mężczyzna. Okazuje się, że to jej syn, który uciekał przed żołnierzami, gdzieś z podwórka czy z kościoła, i dostał postrzał w brzuch. On też biedny umierał, nie mogłyśmy wiele mu pomóc, tylko przycisnęłyśmy opatrunkiem wysuwające się jelita, i to było straszne.
Pierwsze raz się zetknęłam bezpośrednio ze śmiercią. Miałam już w rodzinie wypadek śmierci ojca, ale tu naocznie widziałam jak młody człowiek umiera. On leżał i mówił tak: „Słuchajcie dziewczęta, już krew mi nie dochodzi do nóg, do kolan”. To jest coś strasznego, gdy człowiek jest bezsilny i nie może udzielić pomocy. Jedno i drugie zmarło z upływu krwi. Zostawiliśmy ich na parterze i zeszłyśmy z powrotem na dół do piwnicy. Po pewnym czasie, nie wiem ile czasu to trwało, zaczęło się stukanie do drzwi, walenie kolbą i krzyki. A na plebani zebrała się nieduża grupa osób, oprócz nas dziesięciorga (dwa patrole), była żona fabrykanta Franaszka, który miał dużą fabrykę papierów, klisz fotograficznych, (znana zresztą ta firma). Ona była z małym dzieckiem na ręku, jakaś jej kuzynka i niania. Był z nami również biskup Niemira, który przyszedł z wizytą do księdza Krygiera i jeszcze parę przygodnych osób, które zastało tutaj Powstanie. Jak żołnierze zaczęli walić w drzwi, pani Franaszkowa mówi: „Ja znam dobrze niemiecki, ja wytłumaczę, że tu nie ma powstańców, że są tylko same kobiety i dzieci”. Otworzyła drzwi, wyszła jakiś krok czy dwa i słyszymy jak woła: „Tu nie ma nikogo, tylko są kobiety i dzieci” i w tym momencie pada strzał. Słychać jak ona krzyczy: „Boże, zabili mi dziecko!”, potem padły jeszcze inne strzały.
  • A wcześniej przed wojną?

Przed wojna na Dzielnej przy Okopowej. To była dzielnica żydowska, Z tym, że ja mieszkałam w takim domu, gdzie nie było ani jednego Żyda, gdyż właściciel powiedział, że żaden Żyd nigdy nie będzie mieszkał u niego. To była duża kamienica o dwóch dużych podwórkach. Pamiętam, że tam nie było takich luksusów jak dzisiaj, że każdy ma łazienkę, gaz, centralne ogrzewanie, ale były warunki znośne, bo pokój mieliśmy bardzo duży. Kuchnia wydzielona nieduża, i na korytarzu kran z wodą oraz ubikacje. A były w Warszawie domy trzy – cztero piętrowe, gdzie po wodę i do toalety trzeba było schodzić na dół

  • Pamięta pani przeprowadzkę?

Pamiętam, a powiem panu dlaczego. Dlatego, że poprzednie mieszkanie było małe, nie miałyśmy gdzie biegać, a tu była duża przestrzeń (jeszcze meble nie były wstawione). Na środku pokoju postawiony był stołeczek i obie z siostrą w biegu wskakiwałyśmy na niego. Stołeczek często się przewracał i przyszedł sąsiad z dołu: „Co się dzieje? Przecież zaraz sufit spadnie mi na głowę!”. Sąsiad był wyrozumiały i nie gniewał się. Wtenczas ile ja miałam, bo ja wiem… Siostra była mała, miała ze dwa lata, ja miałam sześć.
Gdy Niemcy wytyczyli granicę getta, przeprowadziliśmy się na Chłodną. Rodzice załatwili, to w drodze zamiany, Żydzi na Dzielną, my na Chłodną. Nowe mieszkanie było mniejsze, tam pokój miał trzydzieści pięć metrów, tylko źle ustawione okno. A tu mieliśmy już własną toaletę i wodę w kuchni. Pokój miał jedną wadę, o której dowiedzieliśmy się później, że za ścianą mieliśmy folksdojcza. Trzeba było bardzo uważać na to, co się mówi i nie mówić zbyt głośno, a u mnie nie raz odbywały się zebrania..

  • Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?

W konspiracji od 1942 roku, od września.

  • Jak to się odbyło? Kto panią wprowadził?

Brat koleżanki skierował mnie do Janiny Kórnickiej pseudonim „Barbara”, która była nauczycielką w szkole podstawowej numer 100 przy ulicy Chłodnej. Ona prowadziła drużynę harcerską oraz była komendantką Wojskowej Służby Kobiet na rejon Warszawa Wola. Złożyłam przysięgę wojskową. Odbyłam szkolenie sanitarne i wojskowe, zostałam wyznaczona na patrolową. Po przeszkoleniu pełniłam służbę jako sanitariuszka. Pomagałam przy robieniu i dostarczaniu paczek więźniom i osobom ukrywającym się. Sporadycznie przy roznoszeniu gazetek.

  • Może pani powiedzieć jak wyglądało to roznoszenie gazetek?

przychodził łącznik, podawał hasło i adres, gdzie można odebrać gazetki. Nie raz przynosił paczkę z sobą. Gazetki kolportowało się między znane i zaufane osoby z prośbą by po przeczytaniu przekazali je dalej. To co pisała „gadzinówka”, to wszystko było cudowne, ale nieprawdziwe. Gazetki informowały, gdzie Polacy walczą, jak giną, kto jest aresztowany, kogo się wystrzegać. Po prostu przekazywane było ludziom wiarygodne informacje..

  • Co jeszcze robiła pani w konspiracji?

Chodziłam na szkolenia sanitarne, które prowadziła pielęgniarka dyplomowana o pseudonimie „Ewa”. Uczyła nas robienia zastrzyków, bandażowania, udzielania pierwszej pomocy rannym. Byłam na trzymiesięcznej praktyce w szpitalu na Czystem, obecnie Kasprzaka. Pracowałam w przychodni przyszpitalnej w gabinecie chirurga.
Tam zetknęłam się z przykrym wypadkiem, który pamiętam do dziś. Musiałam zmienić opatrunek starszemu mężczyźnie, miał bardzo spuchniętą rękę i rany, przez które widać mu było ścięgna. Lekarz kazał: „Proszę zmienić opatrunek”. Zdejmuję bandaż i patrzę na jego rękę i robi mi się niedobrze, ale wytrzymałam, zmieniłam opatrunek i nawet zasłużyłam na pochwałę lekarza.

  • Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania?

O przygotowywaniu do Powstania mówiło się wcześniej. Już z 30 na 31 lipca pełniłam dyżur, dla mojego szefa. Magister Osiejewski, pseudonim „Osa” był również w organizacji. Siedziałam całą noc w piwnicy naszej firmy i odbierałam dla niego meldunki i różne wiadomości. Rano okazało się, że 31 lipca Powstania nie będzie. I 31 lipca pracowałam normalnie. 1 sierpnia poszłam do pracy. W południe przyszedł łącznik z wiadomością o wybuchu Powstania i obowiązku stawienia się w Godzinę „W” to jest o 17.00 na punkcie. Wróciłam do domu, powiedziałam mamusi, że będzie Powstanie. Wzięłam torbę sanitarną, którą miałam przygotowaną i jedną zmianę bielizny i mówię: „Mama, za trzy dni wracam”. Matka z płaczem mówi: „Dziecko, gdzie ty idziesz? Co ty robisz?”. A ja mówię: „Za trzy dni wrócę! Nie denerwuj się. Nie idę sama. Po drodze jeszcze wstąpię po Krystynę Alaborską, koleżankę z gimnazjum”. Powiedziałam też, że idziemy do kościoła Świętego Wawrzyńca na ulicę Wolską.

  • Co później się działo?

Gdy zgłosiłyśmy się na plebanię musiałyśmy powiedzieć hasło, już nie pamiętam, jakie. Ksiądz nas wpuścił, zebrało się nas dwa patrole. Patrol, to jest pięć osób. Cztery noszowe i patrolowa, ja byłam patrolową. Dziś gdyby mi pan kazał wymienić, kto był ze mną w patrolu, to nie pamiętam. Tylko z jedną koleżanką do dzisiaj się spotykam. Nie pamiętam nic. Ciemna karta. Ksiądz wiedział o Powstaniu i był przygotowany, bo też był w konspiracji. Były przygotowane sale, jakieś sienniki tylko leżały na podłodze. Czekałyśmy co dalej się będzie działo. Kościół Świętego Wawrzyńca, mieści się na ulicy Wolskiej róg ulicy Ordona, to jest daleka Wola. Powstanie zaczęło się w różnych częściach w środku miasta, to znaczy Powstańcy jakby przeskoczyli nas i tu był spokój.
1 sierpnia, o 17.00 Godzina „W”, u nas nic się nie działo. Drugiego dnia, widzieliśmy, że Niemcy jeżdżą w tę i nazad, ale u nas było spokojnie. Okoliczna ludność dowiedziała się, że na plebani są sanitariuszki, bo to się rozniosło, więc jak trzeba było komuś zrobić zastrzyk, czy zmienić opatrunek, to my cywilnej ludności udzielałyśmy pomocy. I właściwie czekałyśmy. Trzeciego dnia było to samo. Po naradzie stwierdziłyśmy, że: „Nie będziemy siedzieć tutaj, gdy słychać strzały, widać duży ruch wojska, to znak, że coś się dzieje na terenie Warszawy, a my tutaj jesteśmy właściwie niewykorzystane”. 4 sierpnia rano dwie koleżanki zdecydowały się iść, powiedziały: „Zobaczymy dokąd się uda dojść?”. Doszły do szpitala na Płocką i tam się dowiedziały, że czekają na pomoc, mają już wielu rannych, którym trzeba udzielić pomocy. Gdy one wróciły zdecydowałyśmy, że 5 sierpnia rano będziemy się ewakuowały. Przedostaniemy się do szpitala na Płocką. Niestety, już wieczorem zaczęły się ruchy koło kościoła, „ukraińcy” zaczęli kręcić się po terenie. Tak że było niebezpiecznie wyjść.
Na plebani w czasie okupacji była prowadzona kuchnia RGO, to była taka organizacja, która pomagała biednej ludności – wydawała obiady. Korzystałyśmy z kuchni, gdyż o wyżywienie dbałyśmy same. 4 sierpnia wieczorem, tak jak sobie dziś przypominam, musiałyśmy mieć we dwie dyżur w kuchni, gdyż spędziłyśmy tam całą noc. Wejście do piwnicy, gdzie mieściła się kuchnia RGO było oddzielone i nie miała połączenia z plebanią. Ciemno, zimno, światła bałyśmy się zapalić. Pamiętam taki moment – co robić? Gdzie spać, były tylko stoły kuchenne. Koleżanka położyła się na stole, mówi: „Ja będę tu spała”, a ja mówię: „Wiesz, a ja się do tego pieca przytulę, jak go nagrzeje sobą, to on później odda mi to ciepło”. Nie wiem czy tak było. Rano przygotowywałyśmy kanapki i herbatę. W tym czasie w kościele prowadzony. Rozstawione były wysokie drabiny i tam pracowało, nie wiem, pięciu czy sześciu robotników. 5 sierpnia rano zaniosłyśmy robotnikom kawę i kanapki. Wróciłyśmy do kuchni. W pewnym momencie zszedł do nas ksiądz Krygier i pyta się czy robotnicy dostali coś do jedzenia. Odpowiedziałyśmy, że tak. Ksiądz i kościelny szli do kościoła odprawić mszę i ksiądz powiedział do nas: „Dziewczęta, a teraz szybko uciekajcie stąd, idźcie na plebanię! Dołączcie do reszty”. Wtedy tam widziałam ostatni raz księdza Krygiera. Później jak żeśmy się dowiedzieli, to gdy ksiądz doszedł do ołtarza, wpadli „ukraińcy”, zaczęli strzelaninę. Zabili księdza i kościelnego, i kilku robotników… Skąd mamy tą relację? Jeden z robotników, któremu udało się po szczeblach drabiny bardzo wysoko uciec i ocalał, opowiadał później, że ksiądz Krygier był bardzo ciężko ranny i zmarł z upływu krwi.
Zgodnie z zaleceniem księdza poszłyśmy na plebanię i zeszłyśmy do piwnicy, gdzie zgromadziły się wszystkie osoby przebywające na plebani. Po pewnym czasie usłyszeliśmy huk i serię z karabinu. Żołnierze rzucili do piwnicy granaty, z tym, że rzucili od strony ulicy, a my byliśmy z drugiej strony od podwórka. Jednak jedna osoba została ranna, to była bodajże matka organisty. Wynieśliśmy ranną na parter, to był postrzał – dostała w piersi. Tylko natychmiastowa operacja mogła ją uratować. Zrobiłyśmy opatrunek. Nie miałyśmy żadnych narzędzi do wyjęcia kuli, potrzebny był lekarz. Wpadł jeszcze do nas mężczyzna. Okazuje się, że to jej syn, który uciekał przed żołnierzami, gdzieś z podwórka czy z kościoła, i dostał postrzał w brzuch. On też biedny umierał, nie mogłyśmy wiele mu pomóc, tylko przycisnęłyśmy opatrunkiem wysuwające się jelita, i to było straszne.
Pierwsze raz się zetknęłam bezpośrednio ze śmiercią. Miałam już w rodzinie wypadek śmierci ojca, ale tu naocznie widziałam jak młody człowiek umiera. On leżał i mówił tak: „Słuchajcie dziewczęta, już krew mi nie dochodzi do nóg, do kolan”. To jest coś strasznego, gdy człowiek jest bezsilny i nie może udzielić pomocy. Jedno i drugie zmarło z upływu krwi. Zostawiliśmy ich na parterze i zeszłyśmy z powrotem na dół do piwnicy. Po pewnym czasie, nie wiem ile czasu to trwało, zaczęło się stukanie do drzwi, walenie kolbą i krzyki. A na plebani zebrała się nieduża grupa osób, oprócz nas dziesięciorga (dwa patrole), była żona fabrykanta Franaszka, który miał dużą fabrykę papierów, klisz fotograficznych, (znana zresztą ta firma). Ona była z małym dzieckiem na ręku, jakaś jej kuzynka i niania. Był z nami również biskup Niemira, który przyszedł z wizytą do księdza Krygiera i jeszcze parę przygodnych osób, które zastało tutaj Powstanie. Jak żołnierze zaczęli walić w drzwi, pani Franaszkowa mówi: „Ja znam dobrze niemiecki, ja wytłumaczę, że tu nie ma powstańców, że są tylko same kobiety i dzieci”. Otworzyła drzwi, wyszła jakiś krok czy dwa i słyszymy jak woła: „Tu nie ma nikogo, tylko są kobiety i dzieci” i w tym momencie pada strzał. Słychać jak ona krzyczy: „Boże, zabili mi dziecko!”, potem padły jeszcze inne strzały.

Wybiegły jeszcze jakieś inne osoby, co chciały ją ratować, ale wszyscy zginęli. Zostałyśmy zamknięte w piwnicy i czekałyśmy co będzie dalej. Nie umiem powiedzieć jak to długo trwało, godzinę czy dwie i znów walenie do drzwi i krzyk, że wszyscy mają wychodzić. Nie miałyśmy wyboru – wyszłyśmy. Ksiądz koło plebani miał warzywny ogródek. Rosły też tam ze dwie wiśnie i wszystko to było ogrodzone siatką. Ustawili nas koło tej siatki w dwuszeregu. Na wprost nas ustawili karabiny maszynowe i powiedzieli, że robią rewizję w domu – szukają broni i powstańców. Powstańców nie ma, byliśmy pewni, ale czy broni nie ma, to nie. Raczej sądziłyśmy – jak jest punkt, to może być i broń. Ile czasu tam szabrowali po tym budynku, bo przecież i mieszkanie księdza i trudno powiedzieć. Pamiętam taki moment, jak podszedł do nas żołnierz niemiecki, chyba do końca życia będę go pamiętała – wysoki, dobrze zbudowany blondyn, niebieskie oczy. Wyciągnął cukierki i częstował dziewczęta. Oczywiście żadna z dziewcząt nie wzięła. Stałyśmy pod płotkiem, oni na wprost nas i chyba zastanawiali się, co z nami zrobić. Widać jak okoliczne domy płoną, słychać strzały, a niebo błękitne nad nami i piękne świeci słońce. Sceneria jak z filmu... Myślę sobie: „Matko Boska!”. Ostatnie chwile człowieka na tym świecie, bo o tym, żeby nas puścili to nikt nie myślał. Po pewnym czasie, nie wiem jak to długo trwało, podjechał na motorze łącznik i coś do oficera powiedział i podał mu kopertę. Oficer przeczytał, podszedł do nas i mówi: „No, macie szczęście. Mamy rozkaz, żeby wstrzymać egzekucję ludności cywilnej”.

  • To był 5 sierpnia?

To był 5 sierpień, ale już gdzieś po południu, szarawo się robiło. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Dostaliśmy polecenie: „No to marsz do kościoła!”. Gdy weszłyśmy do kościoła, ciał zabitych osób nie było, tylko trochę ludności cywilnej. Były osoby, które przeżyły egzekucję. Jak później rozmawialiśmy z nimi, to wydostały się spod stosu trupów się.Wojsko przeważnie „ukraińcy” wyprowadzali z domu wszystkich, ustawiali pod ścianą, a na wprost karabiny maszynowe i puszczali serię. I tak: pierwszy rząd, drugi, trzecim jak którejś osobie się udało przewrócić się, była uratowana, bo ci z pierwszych rzędów to byli zabici lub ranni i przygniatali ich. Jak żołnierze przeszli do następnego domu, to paru osobom udało się wydostać i dojść do kościoła. Niektórzy żołnierze machali na nich ręką i mówili: „Jak żeście przeżyli, to już idźcie do kościoła”. Całą noc przesiedziałyśmy w kościele…
Z takiej humorystycznej rzeczy, to jak zastanawiałyśmy się z koleżanką, gdzie można się przespać. Katafalk stał po środku kościoła. Próbowałyśmy się ulokować na schodkach ambony, było niewygodnie, pozostał więc katafalk i ja jeszcze mówię: „Wiesz co Krystyna, ja nie wiem czy po śmierci będę stała na katafalku, to jeszcze jak żyję to prześpię się na tym katafalku”. Jak się ma te lat dziewiętnaście czy osiemnaście, to człowiek inaczej do wszystkiego podchodzi. Noc przeszła spokojnie. Coraz więcej osób dochodziło i wielu było rannych, tym udzielałyśmy pomocy. Nie wolno było wychodzić z kościoła. Przynieśli do przedsionka kościoła kotły i jak trzeba było za swoja potrzebą, to do kotła. Tak było do szóstego sierpnia. Szóstego wieczorem już było dobrze ciemno, kazano wszystkim wyjść z kościoła. Wyszliśmy na ulicę Wolską. Wówczas zobaczyłam kolumnę ludzi, którzy szli z tobołkami, z walizkami… Wychodzili z Warszawy. Transport naokoło był obstawiony przez Niemców albo przez Ukraińców, zatrzymano go na chwilę i nas puścili w ten tunel i kazali iść.
Wędrowaliśmy całą noc do Pruszkowa. Noga za nogą, wolniutko. Tam były już przygotowane wielkie hale w warsztatach kolejowych. Nie pamiętam czy dostałyśmy coś do jedzenia czy nie. Zaczęło działać RGO, również ludność z terenów podwarszawskich zaczęła organizować pomoc wysiedlonym. Niemcy robili selekcje ludzi. Więc młodych na jedną stronę, dzieci i osoby starsze, które się nie nadawały do pracy gdzie indziej. Dostałam się do grupy przeznaczonej do transportu. Załadowano nas do pociągu i zaplombowano. Całą noc jechaliśmy. Pierwszy raz pociąg zatrzymał się, gdy było już widno. Godzina piąta rano, czy czwarta. W każdym razie już na terenach Rzeszy. Pozwolili nam wyjść z pociągu, można się było napić wody, były tam krany z wodą. Trochę żeśmy tam postali i później znów jazda. Zawieźli nas do Breslau-Burgweide, obecny Wrocław, gdzie był przygotowany obóz. Tam stały stare baraki, nie wiem, co tam się kiedyś mieściło. Do tego obozu trafiały osoby wypędzone z Warszawy. W obozie przebywałam ładnych parę dni, bo czekałam, że może przyjedzie ktoś z rodziny lub znajomi. To trwało więcej jak tydzień, może dziesięć dni. Komendant wytyczył duży kwadrat pola, wokół którego trzeba było przejść, aby otrzymać kromkę chleba i trochę kawy. Był to przydział żywności na cały dzień. Ludzie ustawiali się w kolejkę wcześnie rano. Ludzi przybywało. Codziennie przyjeżdżał nowy transport.

  • Tam byli sami Polacy?

W obozie tak, a pilnowali nas Niemcy, przeważnie folksdojcze.

  • A współwięźniowie, to byli sami Polacy czy różne narodowości?

Tu byli tylko Polacy, przywożono ludność cywilną tylko z Warszawy. Obóz podzielony był na dwie części. W tej pierwszej byłam parę dni, bo czekałam, że może przyjedzie matka z siostrą, bo ojciec już nie żył. Od nowoprzybyłych dowiedziałam się, jak Niemcy postępują z ludnością, że palą wszystkie domy. Wszystkich uważają za bandytów. Opowiadali co tu się działo, jak oni mordowali.
Nasza grupa trzymała się razem. Zdobyłyśmy jakiś koc, więc miałyśmy na czym siedzieć. W dzień dopisywała pogoda, ale noce były chłodne. Nie ryzykowałyśmy więc wejścia do baraku, gdyż było tam pełno insektów. Były nie tylko w barakach, ale i po trawie chodziły „wechy”. Straszne!
Aby dostać się do drugiej części obozu, trzeba było poddać się dezynfekcji i skorzystać z łaźni. Potem część osób była wywożona na roboty w głąb Niemiec.
Nie wiem, którego to było dnia, byłam już w drugiej części obozu, w pewnym momencie, to pamiętam, że było po obiedzie podszedł do mnie mężczyzna, chyba był nawet na rowerze. Zaczepił mnie i pyta się, co ja robiłam w Warszawie? Mówię: „Co ja robiłam w Warszawie? Nic nie robiłam, chodziłam do szkoły”. Ale czysto, ładnie po polsku mówił. To był jakiś folksdojcz. „No to dobrze wam się tam powodziło, jeśli mogliście się uczyć”. „Różnie było”. Pytał, co bym chciała robić? Gdzie bym chciała pracować? Mówię: „Wszędzie, byle tylko nie na wsi, bo się konia, krowy i świni boję”. On zaczął się śmiać i mówi: „To proszę mi podać swoje imię i nazwisko i proszę przyjść rano do biura”. Pokazał, do którego baraku mam się zgłosić jutro rano o ósmej, to może znajdzie inną pracę. Ja mówię, że nie jestem sama, jestem jeszcze z kuzynką. „Która to?”. To pokazałam koleżankę. „Dobrze”. Spisał jej personalne, ale ja… mówię: „Jeszcze mam koleżanki”. On mówi: „O, to już pani za dużo sobie życzy”. Nawet „pani” do mnie powiedział. I zaczęło się dopiero. On odjechał, mówi: „Proszę jutro o ósmej rano zgłosić się”. Spotkanie było obserwowane przez wiele osób. Wszyscy byli ciekawi, co on ode mnie chciał. Gdy im powtórzyłam naszą rozmowę wszystkie babki starsze, były przerażone „Co ja zrobiłam?! Przecież oni wywożą młode dziewczęta do domów wojskowych”. Koleżanka do mnie z pretensją – po co ja ją podawałam?! Myślę sobie: „Matko Boska! Chciałam dobrze. W sumie to co, wyskoczę z pociągu”. Mówię: „Musze iść. Co będzie, to będzie, zobaczymy”. Następnego dnia rano o ósmej miałam być u niego w biurze. Ale wcześniej poszłam w kolejkę za chlebem. Jest godzina jakaś ósma piętnaście, może dwadzieścia, przeszłam już spory kawałek. Patrzę, on jedzie na rowerze i przygląda się wszystkim. No i zobaczył mnie. Cały czas mówił grzecznie, bo mówił do mnie na „pani”. Mówi: „Miała pani być tu i tu”. Mówię: „No tak, ale kromka chleba i kubek kawy, to jest pożywienie na cały dzień, to ja tego nie mogę stracić”. „Proszę ze mną”. Koleżanka, która ze mną stała, to moja koleżanka z gimnazjum, zła, ale idzie, bo co mamy zrobić? Zaprowadził nas na początek kolejki: „Proszę wydać porcję”. Dostałyśmy prowiant i zabrał nas do biura. Zrobili nam zdjęcia i kazali czekać. Do biura zgłaszało się coraz więcej osób. Cały dzień nas trzymali., Jak okazało się później – były nie tylko młode dziewczęta, ale paru mężczyzn i starsze panie. W sumie zebrało się może pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt osób. Taką sporą grupę osób jak się szaro zaczęło robić, ustawił w czwórki i wyprowadził z obozu. […] Zaprowadził nas do Wrocławia do noclegowni. Czysta pościel, łóżka piętrowe w pokoju, na kolację kasza gryczana z klopsem i kubeczek kawy czarnej. Następnego dnia rano dostałyśmy śniadanie i zaprowadzili nas do Urzędu Pracy. Tam przychodzili właściciele i kierownicy zakładów pracy. Wybierali sobie pracowników. Mnie i koleżance, pierwszego dnia udało się dostać pracę. Kupił nas właściciel prywatnej fabryki, która w tej chwili pracowała dla wojska, produkowała robiła linki konopne i sznury cienkie jedwabne do spadochronów. Fabryka mieściła się na peryferiach Wrocławia. Obok były dwa baraki, w jednym mieszkały dziewczęta, które pracowały tu już od 1940 roku. I były wszystkie z okolic Mysłowic, Sosnowca. Kierowniczkami były dwie Niemki. Nie mogę złego słowa na nie powiedzieć. Życzliwie się do nas odnosiły. Myśmy były na tak zwanych wolnych lagrach, to znaczy obowiązywała nas praca ośmiogodzinna dwuzmianowa i musiałyśmy być od godziny 22.00 w baraku. Na śniadania i kolacje dostawałyśmy kartki żywnościowe, a obiady dostawałyśmy na terenie fabryki. Jak się wchodziło na teren fabryki to była portiernia i miałyśmy legitymacje. Ślązaczki bardzo serdecznie mnie przyjęły, gdyż z Powstania wyszłam tylko w bluzeczce i sweterku.
W fabryce do obsługi miałam maszynę, która przetwarzała szeroką taśmę lnu czy konopi na sznurek. Z tyłu maszyny w dużych pojemnikach znajdował się surowiec do przetwarzania. Przechodził on przez różnej szerokości grzebienie i w postaci sznurka nawijał się na szpulę. Jak się zerwała nić to nie wolno było zatrzymać maszyny, tylko trzeba było w locie łapać i wiązać. Dopóki się tego nie nauczyłam, to miałam poranione palce. A maszyna miała co najmniej z dziesięć metrów długości, tak jak całe moje mieszkanie. Cały czas chodziło się z jednej strony lub z drugiej strony maszyny, patrzyło się czy coś się nie zerwało. Jak szpule były pełne, to zatrzymywało się maszynę i zakładało nowe.

  • Pamięta pani może, kiedy zaczęła pani pracować?

Myślę, że gdzieś koło 15 sierpnia zaczęłam pracować, a byłam tam do 29–30 stycznia 1945 roku. W każdym razie wyszłam z Wrocławia jednym z ostatnich transportów. Niemcy ogłosili miasto Wrocław twierdzą i postanowili się bronić. Kazali opuszczać miasto kobietom i dzieciom oraz wszystkim obcokrajowcom. Do jednej rzeczy muszę się przyznać, że Niemcom się dużo nie napracowałam. Dlaczego? Dlatego, że w listopadzie (tak jak dziś pamiętam), 5 listopada zaczęłam chorować, Dużo dziewcząt miało czyraki. Jak która miała czyraka, to szła do lekarza i ten pozwalał im dzień lub dwa zostać w baraku. Wszystkim się robiły a mnie nie. A ja sobie myślałam: „Och przydałby mi się taki czyrak”. Któregoś dnia na nodze zrobiła mi się krosta, byłam zadowolona i czekałam, kiedy się zrobi większa. Następnego dnia patrzę – mojej krosty nie ma! Machnęłam ręką i myślę sobie: „Nie mam szczęścia”.

Można było z kartką żywnościową iść do restauracji i za kupon na tłuszcz dostać kawałek surowej ryby. Dziewczęta miały zwyczaj, że co piątek po pracy chodziły całą paczka do restauracji, na rybę. Pamiętam jak dziś, tę rybę. Byłyśmy tam dwie lub trzy godziny. Zjadłyśmy rybę, popiłyśmy piwem, bo to nam wolno było. Nauczyłam się pić piwo w Niemczech. Zapłaciliśmy rachunek, zabrali nam odcinek z karty i wstajemy. Ja podnoszę się i nie mogę stanąć na nogę. Mówię: „Słuchajcie ja nie mogę stanąć na nogę, bo mnie boli”. Dziewczęta śmieją się: „Żartujesz, co cię boli”. Takie małe zaczerwienienie, a mnie się zrobił ślepy wrzód, głęboko we wnętrzu. Nie mogłam iść, do baraku było może z pół kilometra. Następnego dnia była sobota, nie poszłam do pracy. Przyszła nasza lagerfirerka, ja jej mówię ze nie mogę iść do pracy, bo mnie tak boli noga. Ona obejrzała nogę, mówi: „Dobrze, przyniosę ci maść. Smaruj to ci na pewno pomoże. Tymczasem w niedzielę już nie mogłam stanąć na nogę. Nogę miałam od palca aż po kolano spuchniętą i czerwono-siną. Wieczorem, w niedzielę przyszła na obchód druga nasza lagerfirerka. Ja leżałam, miałam pryczę przy oknie, jak ona przychodziła, to dziewczęta zbierały się przy stole, który stał na środku pokoju. I ja mówię (ona się Schneider nazywała): „Frau Schneider, ja nie mogę podejść”. „Dlaczego?”. „Bo mnie boli noga. Nie mogę chodzić”. Podeszła do mnie nawet i jak zobaczyła moją nogę, zapytała „Dlaczego nie poszłaś do lekarza?”. „Chciałam, ale dostałam maść i kazano mi pozostać w baraku”. Ona mówi: „Jutro rano idziesz od lekarza”. Przed siódmą rano przyszła i przyprowadziła folksdojczkę. Znałam trochę niemiecki, tyle co ze szkoły, ale porozumieć się mogłam, nie znałam dobrze Wrocławia, mimo że byłam parę razy w mieście, to nie wiedziałem gdzie mieści się ośrodek. W Niemczech było tak, jak jest u nas w tej chwili, że idzie się najpierw do lekarza pierwszego kontaktu, który kieruje do chirurga. Pojechaliśmy do miasta, do tego, lekarza. Ten jak zobaczył moja nogę, to na mnie z krzykiem, że sabotaż urządzam. Jaki sabotaż? Wyjaśniłam, że chciałam iść do lekarza, tylko mnie nie dali, kazali mi maścią smarować, to smarowałam. Natychmiast do chirurga. Chirurg mieścił się w mieszkaniu prywatnym, na trzecim piętrze, gdzieś w drugiej części miasta. Pojechałyśmy tam, gdybym była sama, nie wiedziałabym jak się poruszać. Lekarz, jak zobaczył moją nogę, spytał: „Zęby mocne, własne?”. Jak się ma 19 lat, to można mieć inne? Pielęgniarka założyła mi na twarz maskę, trochę eteru i uśpili. Zrobili zabieg, gdy oprzytomniałam i miałam schodzić ze stołu operacyjnego, odezwały się syreny, nalot. Jesteśmy na trzecim piętrze. Zostawili mnie, wszyscy uciekli na dół do schronu. Dobrze że miałam już zabandażowana nogę i mogłam zejść do schronu. Wróciłam do baraku, to już była ciemna noc. I słuchajcie panowie, miałam jedyne pragnienie: spać. Ale spać na poduszce. Koc dostałam, a poduszka była ze słomy. Mnie się marzyła poduszka normalna, z pierzem. W tym baraku była pani z Wielunia, która miała olbrzymią poduchę i jasiek. Ona użyczyła mi tego jaśka. Spałam dwadzieścia cztery godziny po tej narkozie. Dostałam zwolnienie lekarskie, to było 5 listopada jak przestałam pracować. Musiałam jeździć na zabiegi. Rana nie goiła się, wdało się tak zwane dzikie mięso. Nie napracowałam się Niemcom. Dostawałam od nich parę złotych chorobowego i siedziałam w baraku. Po pewnym czasie okazało się, że musieli mnie drugi raz operować. Miałam zainfekowany cały organizm, powiększyły mi się węzły chłonne Węzeł pod pachą zrobił mi się guz. Oczywiście znów mnie usypiali. W styczniu do miasta przybywało coraz więcej wojska. Rosjanie byli coraz bliżej Wrocławia. Niemcy postanowili, że Wrocław będzie się bronił. Zaczęli wysiedlać ludność cywilną oraz obcokrajowców. Oni się bali chyba, że dużo auslanderów może im przeszkodzić w obronie. Po przeciwnej stronie ulicy naszego baraku był duży obóz męski, różnej narodowości, Polacy, Czesi, Francuzi, Włosi, wszyscy, których Niemcy złapali, na roboty. Oni też byli przygotowani do ewakuacji. Znajomi warszawiacy, których tam poznałam, zaproponowali, że zabiorą mnie ze sobą. Myśmy dwa razy podchodziły do wyjścia. Pochodziłyśmy po ulicach miasta i wracałyśmy do baraku. Było nas ze trzydzieści tych kobiet, ale Ślązaczki były zadowolone, bo mogły wracać domu, do rodziny. Ja nie miałam gdzie iść. Po przyjeździe do Wrocławia zaopiekowała się mną Ślązaczka z Maczek, z którą do dziś utrzymuję kontakt. Jesteśmy tak jak siostry. Ona opiekowała się mną w chorobie. Ja zapoznałam ją z jednym Warszawiakiem, później zostali małżeństwem. W ostatnim transporcie, który wyszedł z miasta byli znajomi Warszawiacy. Zaproponowali, że zabiorą nas ze sobą. Powiedziałam, że nie [chcę]. Miałam jedną ranę na nodze, drugą pod pachą. Chciałam zostać, chłopcy powiedzieli: „Nie”. Zrobili mi sanki: „Będziemy cię wieźli”. Mówię: „Dopóki będę mogła iść, to będę szła”. Wtenczas mróz był około piętnastu stopni i śnieg. Przeszłam około trzydziestu kilometrów, wyszliśmy przed wieczorem, szliśmy całą noc, aby jak najdalej od miasta. Nocowaliśmy w zabudowaniach gospodarskich. W transporcie nie było wiele kobiet, to był raczej transport męski. Kolega, przyszły mąż mojej koleżanki, Warszawiak, był tłumaczem grupy. Dobrze znał niemiecki i jego zrobili opiekunem transportu. Wydawał pieczywo, raz nawet dostałyśmy po kawałku surowego boczku. Niemcy, którzy nas konwojowali nie bardzo nas pilnowali.

  • Skąd była żywność?

Była od Niemców. Niemcy załadowali ją na dwie furmanki i postawili wartowników jak wychodziliśmy z Wrocławia. Jeden postój był na trasie, drugi w Wałbrzychu w fabryce porcelany. Tam były przygotowane hale wyłożone słomą, można było odpocząć. Tam byliśmy nie pamiętam jeden dzień czy więcej. Po drodze transport się zmniejszał, wiele osób uciekło. Co się stało z obcokrajowcami, gdzie oni ich poprowadzili nie wiem. Kilkadziesiąt osób przewieziono z Wałbrzycha do Kłodzka a następnie do obozu w Ludwigsdorf, koło Nowej Rudy. Jak później, po latach się dowiedziałam, to była filia obozu Gross-Rosen. W obozie przeważnie byli Rosjanie, Polaków niewielu. Wszyscy pracowali w fabryce amunicji. Do fabryki byliśmy prowadzeni w konwoju i przy wejściu i wyjściu poddawani rewizji. Mnie przydzielono do produkcji granatników. Mieszało się dwa rodzaje prochu, wsypywało do kartonowych pojemników, ugniatało pod ciśnieniem i przesyłało do założenia zapalnika. Pracowałam tylko dwa dni, bo się dowiedziałam pocztą pantoflową, że jeśli się ma rany to nie można pracować przy prochach (to przez przypadek, bo ktoś miał ząb wyrwany i dostał zwolnienie). Miałam ranę na nodze jedną, pod pachą drugą, poszłam do lekarza a on mówi: „Na zwolnienie”. Znów siedziałam na zwolnieniu. Warunki lokalowe i wyżywienie były tu dużo gorsze, opatrunki zmieniali mi do końca marca. Pod koniec marca nie poszłam do fabryki robić granatniki, tylko chodziłam do magazynu do przebierania warzyw. Były tam olbrzymie wysokie skrzynie, na dole miały małe otwory, z których wysypywały się kartofle. Dobre na jedną stronę, złe wyrzucało się. Jak trafiła się marchew, ryzykując złapaniem i karą, można było ją ukraść. Mając kartofle i marchew można było sobie ugotować zupę. Był już kwiecień, to nas troszkę mniej już pilnowali. Pieniądze miałam, bo mimo że nie pracowałam, to dostawałam chorobowe, marki jeszcze szły, to można było coś kupić. Niemcy chętnie sprzedawali. Jak się poszło na wieś koło Nowej Rudy, to można było dostać to co było bez kartek: jajka, warzywa, jakieś owoce. I tak dotrwałam do maja 1945 roku. 9 maja wkroczyli Rosjanie. Jak zobaczyłam to wojsko, to przeżyłam wielkie rozczarowanie, bo przyjechali na furmankach, koniki nieduże, a żołnierze mieli naprawdę, na sznurkach karabiny, byle jakie umundurowanie, jakieś takie ciuchy. I to było wojsko, które nas wyzwoliło 9 maja 1945 roku.

  • Chciałem wrócić jeszcze do wydarzeń z 5 sierpnia, jak pani zapamiętała żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?

Specjalnie nie miałam z nimi w sierpniu do czynienia, tylko na tyle co stałam pod murem i później w kościele, jak nas pilnowali cały czas.

  • Czy to były oddziały niemieckie? Czy też „ukraińskie”?

To byli „ukraińcy” i częściowo była też zorganizowana wojskowa jednostka, ale jaka to była? Prawdopodobnie SS.


  • Chciałem zapytać się jeszcze, jakie było pani najgorsze wspomnienie z tego okresu?

Najgorsze, najbardziej przykre to było jak żołnierze wyprowadzili mnie z kościoła. Widzę przed sobą tłum ludzi, za mną drugi tłum ludzi, ciemno. Wokół palące się domy Warszawy i to było straszne. Pierwszy raz się rozpłakałam. Zdałam sobie sprawę, że nas mogą rozstrzelać i że mogę nigdy nie wrócić. Tak żegnałam się z Warszawą.

  • A takie najlepsze wspomnienie? Było takie?

To, że przeżyłam, że nas nie rozstrzelali. Bo jednak parę godzin stałam pod murem, a na wprost nas stały karabiny maszynowe i człowiek nie wiedział czy to nie jest jego ostatnia minuta i co będzie dalej.

  • A co szczególnie utkwiło pani w pamięci?

Śmierć młodego człowieka postrzelonego w brzuch, który umierał z upływu krwi oraz jak wyszłam z piwnicy i zobaczyłam pierwszych zabitych. Tu leży pani Franaszkowa, dziecko i jeszcze kilka osób. To było straszne. I poza tym, później w kościele, jak dwoje dzieci chodziło i szukało mamy. Dzieci, które się wydostały spod stosu trupów, matkę zabili Niemcy, a dzieci ktoś przyprowadził do kościoła. Dziecko chodziło i wołało: „Mamo!”. To było straszne. Jak wytłumaczyć dziecku, że matki nie ma i nigdy już nie będzie. Noc, gdy opuszczałam płonącą Warszawę.

  • Proszę jeszcze powiedzieć krótko, co działo się z panią po maju 1945 roku?

Wróciłam do Warszawy w czerwcu 1945 roku, dostałam się do pracy. Najpierw pracowałam prywatnie w sklepie papierniczym, później w centrali zaopatrzenia przemysłu papierniczego, a następnie w PKPG. Tam był urząd gospodarki materiałowej. Jako inspektorzy jeździliśmy po terenie całej Polski i robiło się inwentaryzację majątku państwowego.

  • A czy była pani represjonowana?

Nie, bo ja się nie przyznawałam, że należałam do AK. Przyznałam się dopiero w 1982 roku. W 1980 roku poszłam na wcześniejszą emeryturę i zaczęłam szukać kogoś znajomego. Znalazłam swoją komendantkę Janinę Górnicką. Mieszkałam tu od 1962 roku, a ona mieszkała na Nowolipkach, na rogu Jana Pawła. Myśmy się przez tyle lat nie spotkały. Spotkałam ją raz, ale ona jak mnie zobaczyła, to uciekła. Dlaczego? Ona miała przykre doświadczenie, bo rodzice harcerek, które zostały rozstrzelane w szpitaliku na Karolkowej miały do niej straszny żal, że ona żyje, a ich dzieci zginęły. Bo tam zostały rozstrzelane jak Niemcy wkroczyli do szpitala. A ona w tym czasie była w innej części Woli. Bo ona chodziła i sprawdzała grupy dziewcząt, które prowadziła. Oprócz harcerek prowadziła także grupę wojskowej służby kobiet. Spotkałam ją dopiero w obozie w Breslau-Burgweide. I tam żeśmy się rozstały. Co się z nią działo później – nie wiem. W tym obozie było nas osiem dziewcząt. Każda gdzie indziej wylądowała do pracy. Myśmy się dopiero teraz po wielu latach spotkały. Jak się dowiedziałam, że akowcy mają kłopoty, to nikomu nie powiedziałam, że należałam do AK. Nigdy nie pisałam w żadnym życiorysie, dopiero po odwilży, kiedy się wszyscy zaczęli ujawniać i był spokój, zrobiłam to i ja. Nie zmieniałam swojego życiorysu. Przeszłam na emeryturę i wtenczas dopiero zaczęłam ujawniać się.

  • A czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania, czego nikt jeszcze nie powiedział?

Jak się ma tyle lat co ja miałam, to znaczy dziewiętnaście niepełne i człowiek jest pełny optymizmu i wiary w zwycięstwo, to powiedziałam swojej mamie: „Za trzy dni Niemców nie będzie, ja wracam do domu. Warszawa będzie wolna”. Poza tym ja byłam córką ojca, który miał osiemnaście lat jak uciekł z domu, poszedł na wojnę. Był ciężko ranny. W kulcie walki o niepodległość ojczyzny byłam wychowana. Powstańcy przeliczyli się z siłami. Nie sądziliśmy, że Niemcy będą się mścić na ludności cywilnej. Szkoda ludzi, którzy zginęli, ale pokazaliśmy światu, że Polska żyje i Polacy potrafią walczyć o swoją niepodległość.




Warszawa, 16 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski

Krystyna Rybicka Pseudonim: „Lilia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter