Krystyna Maria Buława „Zguba”
Nazywam się Krystyna Buława z domu Żołędziowska. Brałam udział w Powstaniu Warszawskim w Zgrupowaniu „Roga”, Batalion „Bończa”. Byłam sanitariuszką i przechodziłam wiele etapów, jak to w Powstanie, aż do wyjścia do niewoli.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną byłam uczennicą, byłam młodą dziewczyną, harcerką.
- Do której szkoły pani chodziła?
Do [szkoły imienia] Marii Konopnickiej. A w czasie jak przyszła wojna, 1 września, jako harcerka poczuwałam się w obowiązku przystąpić do jakichś działań, do pomocy. Mieszkałam na Żoliborzu i na Dworzec Gdański w Warszawie przyjeżdżały pociągi z Pomorza, szczególnie z Bydgoszczy. To był pociąg, który przywiózł rannych zbombardowanych w Bydgoszczy. No i tam jako harcerki udzielałyśmy pomocy, podawałyśmy jedzenie, udzielałyśmy różnego rodzaju pomocy w takich przypadkach, jak trzeba, jak te okoliczności wskazywały na to.
- Od kiedy pani była harcerką?
Od zuchów, od zuchów.
- Jak wyglądała ta pomoc na początku wojny w 1939 roku i ile czasu trwało pani zaangażowanie w te działania?
Dość długo, dlatego że jeszcze po tym brałam udział w pomocy rannym żołnierzom w szpitalu Ujazdowskim, który chyba jeszcze... do dziś nawet nie istnieje jako szpital, nawet nie wiem, nie orientuję się. W tej chwili chyba nie ma tego szpitala. Tam nosiłyśmy pożywienie, trzeba było robić opatrunki. Nie było bandaży, to zbierało się wśród ludności prześcieradła, różne materiały, które przydałyby się przy opatrywaniu rannych, bo było bardzo dużo żołnierzy, którzy nie mieli kontaktu ze swoimi rodzinami, szczególnie ci, którzy pochodzili ze wschodu, tak że byli zupełnie odcięci od swoich rodzin, no i myśmy im udzielały pomocy. Zbierało się żywność, bo bardzo było źle z tą żywnością. Tak że dość długo [pomagałam]. Dopóki ten szpital istniał, póki tam byli ci żołnierze, tośmy pomagały.
- Jak ludność reagowała na prośby o wsparcie?
O, to była bardzo otwarta ludność, bardzo. To nie to, co dzisiaj.
- Czy to dla pani były pierwsze doświadczenia z rannymi osobami?
No raczej tak, raczej tak.
- Jak pani, jako młoda dziewczyna, to przeżywała?
Bardzo. Dla mnie to był szok, po prostu szok, że tak wielka [jest] masa tych ludzi rannych, poszkodowanych, którzy nawet nie mogą skontaktować się ze swoimi najbliższymi. Oni byli bardzo biedni, a my razem z nimi, bo trzeba było im jakoś pomagać.
- Ile godzin dziennie pani poświęcała na to czasu?
To nie co dzień, bo różnie to było, prawda, i szkoła, i… Krótko szkoła, bo Niemcy pozamykali, szkoły były pozamykane, nie można było tak jak dziś [chodzić] do szkoły normalnie. Potem byłam trochę na kompletach tajnych, bo trzeba było jakoś tą swoją edukację kończyć. No i tak to było. Potem miałam przerwę, bo już jakoś kontakty… Coraz większy był napór Niemców na likwidowanie szkół, w ogóle młodzież była bardzo śledzona, nie można było się spotykać, tak że kontakty po tym się przerwały.
- Czy w pani doświadczeniu uczestnictwo w kompletach wiązało się z jakimś niebezpieczeństwem?
No wszyscy byliśmy w niebezpieczeństwie.
- Ale czy przeżyła pani jakieś takie niebezpieczne sytuacje?
Przeżyłam, bo uciekałam nieraz przed Niemcami, wyskakiwałam nawet z tramwaju. Państwo dziś tego nie mogą pamiętać, ale tu gdzie Hala Mirowska, tam w pobliżu był taki jak gdyby bazar, nazywało się to Wielopole. Drewniane takie, stare, dawne. I tam właśnie w pobliżu był tramwaj. Ja uciekałam właśnie tam w ten bazar, jak wyskoczyłam z tramwaju. Jechałam z mamą, mama została, a ja wyskoczyłam. Ze dwa dni się tułałam po obcych ludziach, bo wpadłam do takiej bramy. Jak wyszłam z tego Wielopola, z tego bazaru, to tam życzliwi ludzie byli, wskazywali, gdzie uciekać. I dozorca w jednym z domów nas zamknął, wysłał do piwnicy. Dlaczego się wyskakiwało z tego tramwaju, bo ktoś krzyknął: „Łapanka!”. A łapanka to znaczyło, że jadą wielkie wozy takie jak gdyby transportowe, dzisiaj [można] powiedzieć, no i tam ładowali ludzi i wywozili albo do obozów, albo do obozów pracy. To były tragiczne chwile.
- Czy po tej łapance, o której pani teraz opowiada, pani mama została zabrana?
Nie, nie. Nie wiem jak, teraz to nawet mi trudno powiedzieć, jak to stało się. W każdym razie ja dwa dni nie byłam w domu z tego powodu. Tam długośmy nie mogli wyjść z tego, baliśmy się wychodzić. Tak że trudne były sytuacje.
- Proszę powiedzieć, z czego pani rodzina utrzymywała się podczas okupacji?
Proszę panią, mój ojciec prowadził taki swój osobisty interes. Zajmował się taką wytwórnią... Nie mogę powiedzieć, trochę kaletnictwo, takie rzeczy. A w ogóle to się sprzedawało niektóre rzeczy, bo trzeba było wymieniać, jedni drugim wymieniali a to obraz, a to jakąś porcelanę. Moja mama była taką amatorką ładnej porcelany, której się potem pozbywała.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, miałam dwóch braci. Bracia też, raczej brat jeden w czasie okupacji zmarł, a drugi brat był zaangażowany w… „Łukasiński”, było takie zgrupowanie. Ale te nazwy, „Róg”, „Łukasiński”, to wszystko było już po tym ustalone. Na razie to myśmy nie wiedzieli, jak się nazywa jakieś tam zgrupowanie. To tak nie było, to teraz jest wszystko tak uporządkowane, wtedy tak nie było.
- Od kiedy pani uczestniczyła w konspiracji?
Od 1943 roku.
- I jak pani trafiła do tej…
Przez brata.
- I na czym polegało pani zaangażowanie?
Szkoliłam się jeszcze w dalszym ciągu jako sanitariuszka, chodziłam na różne kursy, wykłady różne, troszkę o historii się mówiło, przenosiło, ja na przykład czasami musiałam gdzieś zanieść jakiś liścik. Na przykład już pod koniec, przed samym Powstaniem mój brat był bardzo zaangażowany w tak zwanym skupowaniu granatów, amunicji od Węgrów. Bo może też państwo nie wiedzą, a może wiedzą, bo jesteście zaangażowani w naszym środowisku, [że] było trochę tych oddziałów węgierskich, które już się wycofywały (to się czuło kilka tygodni, może miesiąc, dwa przed Powstaniem) i oni tu od Łomianek, ja mieszkałam na Żoliborzu, i tam od Łomianek, z Młocin już ci Węgrzy uciekali (to były takie konne pojazdy). Ci Węgrzy sprzedawali, co tylko mogli, bo sami papierosów nie mieli, nic nie mieli też, mimo że to już niemieckie wojska, oni przecież występowali z Niemcami, ale już byli tak bardzo… Już się czuli, że będą pokonani, tak myśmy to odczuwali. Mój brat z nimi trochę handlował właśnie w ten sposób i te granaty, amunicja do naszego domu były przynoszone, tak że ja już wiedziałam, że coś [dzieje się] niedobrze. Rodzice o tym oczywiście nie wiedzieli, bo brat to lokował w piwnicy.
- Czy to mieszkanie państwa było też takim punktem kontaktowym, gdzie spotykali się ludzie?
Czasami tak, koledzy mojego brata.
- Czy rodzice nie spodziewali się, nie podejrzewali, że…
No, podejrzewali, bo ja byłam taką harcerką z krwi i kości, jak się to mówi. Zresztą do dzisiaj jestem z koleżankami w kontakcie, niektórymi, bo już nas jest bardzo mało. Na przykład z mojego batalionu powstańczego to jest jeszcze jedna koleżanka i ja. Nas nie ma, bo takie stare babeczki to już nie istnieją. W ogóle środowisko „Roga”, które straciło bardzo dużo ludzi na Starym Mieście, to nas jest, ja wiem, dwadzieścia, trzydzieści osób, nie więcej.
- Mówiła pani o przygotowaniach w związku z pracą sanitariuszki, o szkoleniach. Jak często odbywały się takie wykłady?
Proszę pani, to nie można było tak ustalić na sto procent jutro, pojutrze. To były takie okresy, kiedy jakoś się kontaktowałyśmy, że jutro czy pojutrze, a jak to nie wychodziło, to jakoś tam przekazywałyśmy, czy to jedna do drugiej chodziła, czy ktoś nas zawiadamiał jakimś pisemkiem. Już byliśmy nieraz umówieni, co znaczy to a tamto, i przekazywałyśmy sobie. Bo to nie można było tak na stałe, bo na przykład ja byłam umówiona na jakiś dzień, a akurat tego dnia w tej okolicy Niemcy wyłapywali ludzi. Bo my jak psy gończe musieliśmy się poruszać tu i tam, bo to było straszne. Nie można było tak na sto procent ustalić jakiegoś spotkania. To było niemożliwe po prostu.
- Czy pamięta pani miejsca, w których…
Tak, pamiętam, na Nowogrodzkiej bywałam, na Pięknej bywałam, to tak różnie, czasami na Marszałkowskiej. Zależy, kto udostępnił. I ze sobą nie mogliśmy się cały czas w tych samych miejscach spotykać, po prostu żeby to nie było takie widoczne, że wciąż systematycznie ktoś tam przychodzi.
- Czy były jakieś zajęcia w szpitalu…
Tak, bywałam w Szpitalu Maltańskim, to tak jak był na Senatorskiej szpital, no i w tym Ujazdowskim. Tam dość długo to trwało.
- Czy pamięta pani koleżanki, z którymi pani przychodziła na szkolenia?
No, pamiętam Zosię Berhart.
Było pięć, cztery czasami. Za duże grupy nie mogły być.
- A z osób, które panią uczyły czy…
To już nikt nie żyje.
Pamiętam, doktór Rola, młody lekarz, u którego szkoliłam się.
- Czy w okresie okupacji miała pani kontakty z Żydami?
Ja miałem koleżanki Żydówki, ale już w czasie okupacji kontaktów nie miałam.
- Czy miała pani świadomość nadchodzącego Powstania?
Oczywiście, to się czuło. Warszawa cała czuła, że coś jest.
- I gdzie pani miała punkt…
Miałam spotkać się na Pięknej, ale się nie spotkałam. I dlatego mój pseudonim o tym mówi: „Zguba”. Bo ja doszłam, jak się zaczęło [Powstanie]... Troszkę wcześniej na Żoliborzu Niemcy zaatakowali i ja już wtedy myślę sobie, że jest niedobrze. Brata nie ma, od rana wyszedł i nie daje znać, rodzice gdzieś w swoich zajęciach i ja zostałam sama w domu. Jak usłyszałam pierwsze strzały, bo czołgi wjechały na Żoliborz, i udałam się, żeby iść na tą Piękną. Tramwaje nie chodzą, byłam zaskoczona, i wtedy myślę, to idę pieszo. Mieszkałam na placu Inwalidów i musiałam iść dołem do parku Traugutta. I [jak] trafiłam na Stare Miasto, to już było bardzo źle. Już [wisiały] flagi na Starym Mieście, jak doszłam, dotarłam tam. No i zgłosiłam się do [dowództwa], chyba na Krzywym Kole było dowództwo, bo zorientowałam się, [widziałam] żołnierzy z opaskami, ja ze swoją w kieszeni, bo przedtem już nam rozdano te opaski. Zgłosiłam się do komendy i tam skierowano mnie właśnie do Batalionu „Bończa”. A tam odebrała mnie pani Monika Jeżewska, pamiętam doskonale to nazwisko. Ona była w randze porucznika, była komendantką sanitariatu (ja nie bardzo skojarzyłam, jak pani mnie pytała, to się nazywało sanitariat). Ona ze mną przeprowadziła rozmowę, bo ona musiała wiedzieć, kto ja jestem, co ja potrafię i czy to, co ja jej powiem, będzie miało jakieś powiązanie z tym, co ja mówię. No i zaprowadziła mnie do następnej komendantki, jedna drugiej mnie przekazywała, że może ode mnie przyjąć przysięgę żołnierską. Tam złożyłam przysięgę. [Druga komendantka] miała pseudonim „Ciocia”. To już była starsza pani, w wieku mojej mamy może, wtedy mi się zdawało, że już [starsza], bo była szpakowata. No nie tak biała jak ja w tej chwili, ale szpakowata pani, no starsza, w wieku mojej mamy. No i ona mnie tam przydzieliła potem właśnie do Batalionu „Bończa”.
- Jak dalej wyglądały pani losy powstańcze?
Proszę panią, cały czas byłam na Starym Mieście, w takich bardzo trudnych [miejscach]. Zresztą cały nasz batalion – katedra, Dworzec Gdański, szpital karmelicki, okolice Zamku Królewskiego. A potem tak do końca, ja wiem, trzydziesty, dwudziesty dziewiąty, chcieliśmy się przebić, bo już wiedzieliśmy, że Stare Miasto upada. Myśmy kwaterowali na Brzozowej, a punkt sanitarny mieliśmy na Kilińskiego 1, Kilińskiego 19, w tych budynkach. Byłam w czasie, jak czołg wybuchł, taki „goliat”.
- Czy mogłaby pani o tym opowiedzieć?
Nie, ja nie... Ja właśnie w tym momencie nie byłam na Kilińskiego, ale jak przyszłam, to już było bardzo źle, już było po tym wybuchu, no ta tragedia się tam rozegrała. Ale w samym momencie [wybuchu] tam nie byłam. Tak że może uniknęłam przez to śmierci, no nie wiem. Tak się ułożyło, że w tym momencie nie byłam tam.
- Pani stacjonowała w punkcie sanitarnym czy…
Różnie bywało, różnie.
- Czy też uczestniczyła pani w akcjach jako wsparcie sanitarne?
Tak, oczywiście. Tak było.
- Mówiła pani o kościele Świętego Jana, tak?
Świętego Jana, tak. Katedra.
- Czy z poszczególnych akcji, wydarzeń zachowały się pani jakieś obrazy?
No proszę pani, no jakie? No ranni, których trzeba wspomagać, przenieść, nakarmić, podać – takie rzeczy się wykonywało.
- Jak wyglądał, jeśli można to tak określić, taki dzień pani pracy jako sanitariuszki? W czasie pobytu na Starym Mieście.
Proszę panią, no mówię, w różnych akcjach brało się udział. Trzeba było być, jak były gdzieś walki, ranni żołnierze, czy podać, czy przynieść, czy przenieść, do szpitala zanieść. Bo na Kilińskiego mieliśmy taki szpitalik, właśnie doktór Rola tam urzędował i pod jego komendą cały ten nasz sanitarny zespół pracował, tak że myśmy mieli tam duże obowiązki.
- Jakie warunki panowały w tym szpitaliku?
No proszę pani, różnie. Podłoga była też przeznaczona dla rannych, bo jak były takie sytuacje, że więcej było rannych, na przykład z katedry mieliśmy dużo rannych, dużo naszych żołnierzy zginęło, to trzeba było nawet i na podłodze lokować. To różnie było. Warunki to nie było takie, jak sobie dziś wyobrażamy szpital, to były polowe warunki.
- Jak było w tym okresie z jedzeniem?
Pierwsze momenty były dobre, bo ludność nam przynosiła wszystko, co tylko mogła. Po prostu nikt się nie spodziewał, że to będzie tak długo. Całe trzydzieści dni na tym Starym Mieście ja byłam. Ostatnie dni to były bardzo skromne, tak zwaną plujkę zupę jadaliśmy to… O właśnie, to jest ważne, skąd było na tą zupę. Na Grzybowskiej były browary, czyli w pobliżu nawet, i z tych browarów przynosili jęczmień. Workami to cywilna ludność nosiła. Przynosili nam [jęczmień], to właśnie tak zwaną kaszę robiliśmy z tego. Kręciło się w młynkach, ludzie przynosili nam młynki, i z tych kręconych ziaren robiło się zupę i mówiło się, że to zupa „plujka”, bo to nie były czyszczone ziarna, tylko takie zwykłe jak z młócenia. Jedzenie było bardzo słabe, no słabe.
Był moment jeden, kiedy zdobyło się takie magazyny na Dworcu Gdańskim, tam w pobliżu dworca [były] niemieckie magazyny. Ale to krótko trwało, bo to się rozeszło, dość dużo było tych żołnierzy i jak się to rozdzieliło po oddziałach, to już niewiele dla każdego zostało. Ale wtedy nawet i czekoladę jedliśmy.
Wyszłam z domu w normalnym, cywilnym ubraniu, a potem dostałam taką panterkę, jak zdobyte były magazyny na Dworcu Gdańskim. Chyba przy Dworcu Gdańskim gdzieś były te magazyny, ja tam nie byłam wtedy. Ale przynieśli nam i tak się poubierałyśmy, bo jednak trzeba było coś na siebie włożyć, bo i deszcz był, i chłodne dni, to różnie było. Mimo że sierpień, ale pogoda była różna.
Proszę panią, przez pewien czas nie było. Trzeba było wodę z dołu nosić. Jak ja byłam na Starym Mieście, to też ludność cywilna nam pomagała, też nosili. Było trudno. No, kolejki były po wodę. To tak nie może być, że odkręciło się kranik i była woda. Trudno było.
- Jak sobie radzono z higieną osobistą?
No jak można było w takich warunkach sobie radzić? Nie było ani pasty, ani wszystkiego. Jak się skończyło to, co się z domu wzięło na trzy dni, bo tak byliśmy przygotowywani, że na trzy dni, nie więcej... Tak mi zresztą brat zawsze mówił: „Tylko na trzy dni. Pamiętaj, jak coś będzie, to na trzy dni tylko”. No a to te trzy dni to w sześćdziesiąt trzy dni się przełożyło.
- Co działo się dalej, kiedy trzeba było się wycofywać ze Starego Miasta?
Ja przechodziłam z rannymi, tak że myśmy nawet zabłądzili w kanale i musieliśmy czekać, aż ktoś… Ja byłam kilka godzin w kanale, bo byłam z bardzo ciężko rannymi, na których nawet dowództwo się nie chciało zgodzić, żeby ich przeprowadzić. Taki kolega „Młodzik” Łopatecki, on był postrzelony w katedrze, dostał kulę tu gdzieś w tym miejscu i tu gdzieś mu wyszła ta kula, i on był bardzo, bardzo... To był tak dzielny żołnierz i myśmy po prostu ubłagali dowództwo, żeby jego pozwolono przeprowadzić. Myśmy nie mogli go zostawić. I ja byłam w tym zespole, który pomagał. Nie mam przy sobie, ale mam taki list. Przyniosłam książkę o Batalionie „Bończa” i tam jest opisane to, i tam nawet jest wspomniane, że ja pomagałam przy przejściu rannych. On nas tak prosił, żeby go nie zostawiać. Myśmy nie mieli sumienia, żeby go zostawić, i właśnie z nim zabłądziliśmy w tym kanale. Ale przewodnik... Bo taka była zasada... Nie pamiętam, ile tam osób wchodziło, w każdym razie nie pięć, nie dziesięć, może piętnaście, może dwadzieścia, może trzydzieści. Trzymaliśmy się linki i szedł przewodnik. Trzeba było zachować ogromną ciszę, ale to było niemożliwe, bo tu się ktoś przewrócił, tu ktoś tam... chlapanie wody, bo to w różnych warunkach, jedne kanały były troszkę niższe, inne wyższe. Myśmy po prostu zbłądzili. Ja przypuszczam, że myśmy trafili w ulicę Karową z Miodowej, bo ja przechodziłam Miodową i prawdopodobnie, bo tam już były takie ogromne te... ja wiem, jak to nazwać… W każdym razie była duża przestrzeń i szum wody. Myśmy byli przerażeni. I dość długo, jak długo, nie mogę powiedzieć, tam czekaliśmy, ale po nas się wrócono i pomogli nam przejść. W każdym razie to było bardzo długo, to moje przejście było bardzo długie.
- Co pani myślała, idąc w tym kanale przez tyle godzin? Jak to człowiek przeżywa?
No trudno to dzisiaj powiedzieć. Proszę pani, ja dzisiaj jestem starszą osobą, ale młodość to jest zupełnie co innego. Myśmy byli bardzo… Zdawało nam się wtedy, że zdobędziemy świat, że coś się stanie, że my będziemy wolni. Ja nie miałam balowej sukni ani balu jakiegoś maturalnego, bo to było niemożliwe w tamtych czasach. Państwo inaczej do tego podchodzicie, wy sobie nie wyobrażacie, ale myśmy też inaczej podchodzili do tego.
- Czy pani kolega przeżył Powstanie?
Tak, przeżył. Przeżył i nawet mam od niego list, gdzie mi dziękuje, że go uratowałam, znaczy pomogłam mu.
- Jak dalej toczyły się pani losy po wyjściu z kanałów w Śródmieściu?
Ja byłam w Śródmieściu w… Kwatera naszego batalionu była na Zgoda 1. A potem nas zakwaterowali w konserwatorium na Tamce. I tam, po zbombardowaniu nas, część oddziału poszła do elektrowni na… No nie wiem, gdzie to [dokładnie było], ale na Czerniakowie gdzieś [była] taka elektrownia, [właściwie] na Powiślu. Część oddziałów tam była, a ja zostałam. Myśmy były wciąż przygotowane, że nas wezwą, że trzeba będzie iść i pomagać żołnierzom. I tam nas zbombardowali. I tam przeżyłam bardzo wielki szok, bo tam zostawiliśmy ludzi pod gruzami.
Żywych. I nie było możliwości ratunku. Znaczy żywych... Nie wiemy, co się z nimi stało. Ja pamiętam taką wyciągniętą rękę w zielonym sweterku. Doszliśmy potem z kolegami do wniosku, że była to koleżanka, którą nazywaliśmy „Janka”. Bo myśmy tam nie wszyscy znali się według nazwisk, tylko [mówiłyśmy] „Janeczka”, „Basia”, „Krysia”, „Marysia”, różne pseudonimy, raczej tym się posługiwaliśmy. I [widać było] ten zielony sweterek i tak się nam zdaje, że to właśnie była ta nasza koleżanka. I myśmy tam ją zostawili, to pamiętam. Ale ona tam wisiała w górze, to było niemożliwe ją ratować. Tak zostawiliśmy, niestety. Bo Niemcy podchodzili i musieliśmy uciekać. Dostaliśmy rozkaz, uciekać stamtąd. Przeszliśmy na Zgoda i potem nasz oddział walczył na Poczcie Głównej. I stamtąd wychodziłam, ze Zgoda, już do niewoli.
- Czy w okresie w Śródmieściu i na Powiślu jakoś przeżycia różniły się od tych ze Starego Miasta?
No tak, proszę panią, to był dla nas szok, jak myśmy wyszli z kanałów. Bo Śródmieście to w ogóle był spokój, tu się nic nie działo. Nas zaszokowały chorągiewki wiszące na przykład na Nowym Świecie, tu LPŻ, tu to, tu tamto, czyste chodniki, czego myśmy nie doznali na Starym Mieście. Mnie na przykład spaliły się buty jedne na Starym Mieście od gruzów, od ogni, po których chodziliśmy, i potem dostałam... Taki był Chińczyk, który robił buty ze sznurka. Dostałam takie buty od tego Chińczyka, żeby w czymś chodzić, i te buty mi się w kanale rozpłynęły, wyszłam boso z kanałów.
- Ten Chińczyk to jeszcze był na Starym Mieście?
Tak, na Starym Mieście.
- Czy pamięta pani kolegów i koleżanki, z którymi pani walczyła w czasie Powstania?
Oczywiście, do dziś jestem w kontakcie z tymi, co żyją, oczywiście.
Tacy bracia Rumiankowie. Jeden niedawno zmarł, zresztą on bardzo się tu udzielał, w Powstaniu. No i jest jeszcze kilku kolegów, a coraz któregoś chowamy. Nie mam miesiąca, żeby ktoś nie odchodził z naszego towarzystwa, takiego bliskiego nam. My się spotykamy w dalszym ciągu. Na Starym Mieście miasto nam tam przydzieliło lokal i spotykamy się na Długiej.
- Czy w czasie Powstania miała pani dostęp do prasy powstańczej?
No czasami na Starym Mieście tak, czasami były takie gazetki, gdzie informowali, ale to mało, to krótko.
- Pamięta pani, jaki to był tytuł?
Nie.
- Czy słuchano radia powstańczego?
Nie, nie pamiętam tego.
- Czy była świadomość tego, co dzieje się w innych rejonach miasta, jak przebiega Powstanie?
Nie, nie mogę… Proszę pani, to trudno, to jest tak dawno już, że trudno mi powiedzieć. Na przykład na Dworcu Gdańskim stały takie jakieś działa, którymi do nas strzelali Niemcy. Myśmy to nazywali „szafami”, bo był taki zgrzyt, jak miało wyjść, ten pocisk wystrzelić. A na przykład w Śródmieściu mówili, że to są „krowy” czy [jakoś podobnie], nie wiem. Myśmy to „szafami” nazywali, bo [słychać było] takie szuranie, i wiedzieliśmy, że za parę minut gdzieś wybuchnie. I tegośmy nasłuchiwali, ale radia czy czegoś nie pamiętam.
- Czy miała pani świadomość, że Rosjanie stoją po drugiej stronie Wisły?
Chyba dopiero w Śródmieściu, chyba dopiero jak byłam w Śródmieściu. Na Starym Mieście chyba nie.
- Czy oprócz pracy jako sanitariuszka zdarzały się też momenty bardziej pogodne?
Na Starym Mieście nie było. Jak ja czytam taką prasę gdzieś czy książki czytam, ktoś gdzieś coś napisał, że tam były przyjęcia, że jakieś tam dobre jedzenia, to dla mnie to jest nie do przyjęcia – takich rzeczy nie było. Myśmy nie mieli czasu ani myśli o jakichś spotkaniach, o jakichś odpoczynkach. To nieprawda. Ja kiedyś dostałam jakąś taką ankietę od jakiejś pani socjolog, [to znaczy] dużo nas, nie tylko ja, ale wiele naszych koleżanek, żebyśmy opisały, jak się ubierałyśmy, jak się spotykałyśmy w czasie Powstania, cośmy jadły, jakie przysmaki robiły. Proszę pani, takich rzeczy nie było. Ktoś, kto tak myśli, to jest nieprawda. To jest nieprawda. Nie było czasu o tym myśleć, to były tragiczne dni. Straszne dni.
- Czy na którymkolwiek etapie pani powstańczej drogi zdarzały się momenty, w których na przykład wspólnie śpiewano piosenki?
Nie, nie, myśmy nie mieli takich przerw. Właśnie to mnie dziwi, że ktoś pisze, jakie to były... Może [były] w Śródmieściu w czasie, kiedy tam się prawie nic nie działo, ale naprawdę na Starym Mieście... Myśmy już byli tak zmęczeni, jak przeszliśmy... Już wspominałam, dla nas było szokiem to, co myśmy zobaczyli w Śródmieściu. Czyste chodniki, piękne buzie uśmiechnięte, a my brudasy wyszliśmy, pomoczeni, z brudu. Ja wiem, miesiąc, może więcej, nie mogłam nóg domyć, [zabrudzonych] tym błotem, szlamem. Nie, to jest zupełnie dwa Powstania.
- Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Tak, Grecy. Znaczy mniejszości... Spotkałam się z Grekami i spotkałam się z... ale to już... Żydzi nie, Żydów nie widziałam. I posądzano, że to są Żydzi greccy, tak się mówiło.
- Kiedy i jak wyglądały te spotkania z Grekami? Mogłaby pani więcej coś powiedzieć?
No ja nie mogę… Oni się włączali do nas do oddziałów na ochotnika, po prostu. Skąd się brali, to trudno mi powiedzieć, ale byli.
- To było na Starym Mieście?
Tak, na Starym Mieście.
- I jak państwo się z nimi porozumiewali?
Ja nie miałam kontaktu osobistego, nie. Tylko wiedziałam, że są.
No kilka, trudno powiedzieć. Nie mogę tego z całą stanowczością powiedzieć.
- Czy w czasie Powstania była pani świadkiem bądź ofiarą zbrodni wojennych?
Nie, nie.
- Jak dowiedziała się pani o decyzji o upadku Powstania?
Jak się dowiedziałam… To było na Zgoda. Ktoś z dowództwa przyszedł i nam powiedział, że koniec Powstania. To było tak... jutro a pojutrze... Już wiadomo było, że coś się dzieje, że coś niedobrze, że chyba trzeba będzie się poddać. Jedni byli, że poddamy się, inni nie, jedni byli przeciwni. Tak że nie wiem. No, ktoś z dowództwa przyszedł i nam oznajmił. Dla nas też to było dużym szokiem, bo nie myśleliśmy, że tak się to zakończy.
No, czekaliśmy, co będzie dalej. Ja nie wiem, ja chyba 2 czy 3 października wychodziłam z Warszawy.
- Czy wychodziła pani z żołnierzami, czy z osobami cywilnymi?
Nie, nie, z żołnierzami, oczywiście. Ja do niewoli poszłam.
- Jak dalej przebiegała droga do niewoli?
Wyszliśmy z Warszawy, ja wiem, po południu jakoś tak było. Tak mi się zdaje, że całą noc szliśmy do Ożarowa. I w Ożarowie wrzucono nas... Znaczy oczywiście Niemcy nas konwojowali cały czas do Ożarowa. Zdanie broni naszego oddziału, naszego zgrupowania było na placu Narutowicza. Straszny szok, jak chłopcy musieli oddawać tą broń i rzucało się ją na taką kupę, bo przed nami inne już oddziały wychodziły, to już dużo tego było. To było dla nas takie trochę upokarzające, że musimy tą broń oddawać. Tak myśmy to odczuwały.
- Jak Niemcy traktowali wychodzących Powstańców?
Muszę powiedzieć, że byli chyba sami zaszokowani, że my tylko z takim sprzętem tak ich długo trzymaliśmy. Nie wiem, bo przecież nikt z nimi kontaktu nie miał, ale tak odczuwaliśmy, jak oni rozkładali ręce. Tak było widać, że są zaskoczeni, że tylko taką bronią dysponowaliśmy.
Tam ze dwa, trzy dni byłam w tym Ożarowie, a potem nas wywieziono. Też oddziałami wywożono. I wtedy dowiedziałam się, że jestem w 36. pułku Legii Akademickiej, bo do tej pory nie wiedziałam. No i ze dwa dni ta podróż chyba trwała, może więcej. No dziś nie powiem jak, w każdym razie dostałam się do Fallingbostel.
To był taki międzynarodowy obóz jeniecki, Francuzi i Belgowie, Brytyjczycy, no różne wojska były, które brały udział w wojnie. Bardzo duży obóz. Ponieważ nie miałam butów, nie miałam nic ciepłego, tam zrobili mi żołnierze, nie wiem, francuscy czy inni, bo zaraz tak zwany obozowy komendant, oczywiście jeniec też, tylko starszy stopniem… Przyszli do nas, do tego obozu i pytali się, co nam trzeba. I temu buty, temu to... Troszkę nas zaopatrzyli. Oczywiście z męskich butów zrobili mi mniejsze, straszne to było, ale innych nie miałam i oni mi to dali. Tak że tam mnie trochę zaopatrzyli. Krótkośmy tam były i wywieziono nas do Bergen-Belsen. To nie był obóz koncentracyjny, znaczy sąsiadujący z obozem koncentracyjnym, ale byliśmy tylko drutem oddzieleni. I tam nas oddzielono już jako kobiety, bo do tej pory zawsze byłyśmy z mężczyznami, a już tam rozdzielono nas, tylko kobiety do tego obozu.
I z Bergen-Belsen za jakiś czas – nie wiem, może miesiąc, może więcej tam byłam – znów w nocy pobudka i wywieziono nas do Oberlangen. Tam Niemcy tak sobie wykombinowali, że wszystkie kobiety zwiozą do jednego obozu, bo nie wywieziono kobiet wszystkich jednocześnie do jednego obozu, tylko tak jak szłyśmy z oddziałami poszczególnymi, tak nas do pierwszych obozów przekazywali. A potem zaczęli nas rozdzielać. I kobiety same wywiezione zostały, już na takim ostatnim etapie, do obozu Oberlangen. Też może pani to słyszała. Tam był taki karny obóz, bo myśmy się nie chcieli zgodzić na przejście jako osoby cywilne, bo nas bardzo namawiano, szczególnie kobiety, prawda, żebyśmy zrezygnowały ze statusu jeńca wojennego i żebyśmy się zgodziły gdzieś do pracy, że oni nam będą płacić, że będziemy miały dobre warunki. Ponieważ myśmy się nie zgodziły, to nas zaczęli lokować w tym obozie jako obozie karnym za karę, po prostu tak myśmy to odbierały. I tam, w tym obozie, byłam uwolniona przez 1 Dywizję Pancerną.
- A jeszcze zatrzymując się na chwilę na etapie obozów, jak wyglądało życie?
Obozowe?
Ja miałam szczęście być z kobietami, komendantkami w stopniu wyższym, oficerskim, które taki rygor wojenny, wojskowy tam zaprowadziły i my po prostu miałyśmy i musztrę, i wszystko, tak jak normalnie w wojsku. Byłyśmy wszystkie bardzo podporządkowane. Taka komendantka „Jaga” była, w stopniu kapitana chyba była. Bardzo energiczna, w ogóle z wykształcenia była profesorem fizyki, taka… Poza nami młodymi było kobiet dużo z fakultetami różnych profesji, i fizyczki, i… różne, dużo inżynierów było. Tak że to był duży zespół kobiet wykształconych, nie tylko my, młode kobiety, siedemnastolatki, dwudziestolatki, nie. To był duży zespół i myśmy były bardzo zorganizowane. Wykłady były z geografii. Ja na przykład byłam miłośniczką geografii i do dzisiaj jestem. Jak się gdzieś coś dzieje, to natychmiast biorę mapę i szukam, gdzie się biją, gdzie walczą, gdzie jakiś kataklizm następuje. Ja zawsze kochałam geografię, [kochałam] wiedzieć dużo, co się dzieje w świecie, i tam chodziłam. Były zorganizowane wykłady. Myśmy były bardzo zorganizowane w obozie, szczególnie w obozie Oberlangen, w tym, gdzie już był nasz docelowy obóz.
- Jakie nastroje panowały wśród kobiet?
Nastroje... Wciąż wierzyłyśmy, że coś się stanie. Tym bardziej że jak już na terenie Niemiec byłyśmy, to czułyśmy, że jest bombardowanie. One za nami szły, te bombardowania, wciąż je słyszałyśmy, to już wiedziałyśmy, że coś się dzieje. Myśmy nawet widziały przez okna. Okienka były niewielkie w tych barakach, gdzie nas trzymano, ale widziałyśmy. Myśmy tam były tak zorganizowane, że nawet w nocy... W Oberlangen to obóz był na takich mokradłach. Myśmy tam miały fatalne warunki, no bo karny obóz nie mógł być luksusem. I tam myśmy w nocy nawet miały dyżury, bo bałyśmy się, bo tam dużo kanałów było, że albo nas Niemcy podtopią, albo nas podpalą. No różnych rzeczy się spodziewałyśmy. I byłyśmy tam właśnie tak mocno zorganizowane i czuwałyśmy w nocy nawet, co się stanie, bo czułyśmy ten front, że się zbliża. Coraz więcej, coraz większe bombardowania. Tak że kobiety potrafią się zorganizować.
- Jak dalej potoczyły się pani losy po wyzwoleniu przez dywizję generała Maczka?
Moje losy były takie, że ja poszłam do... Znaczy dowództwo 1 Dywizji po prostu pomogło nam, żeby jakoś rozładować obóz, bo wiedzieli, że to nie były warunki dla życia dla kobiet. Tam Niemcy nam nawet ograniczali wodę, nie było możliwości ani mycia się, ani nic, tak że trudne były warunki. Ja w pierwszym takim rzucie przeszłam do dywizji, bo różne koleżanki, jedne poszły gdzieś do łączności, jakieś gdzieś. Ja trafiłam do 1 Dywizji Pancernej, do 8. batalionu i tam była zorganizowana świetlica dla żołnierzy, bo to już były te tereny Niemiec wyzwolone przez dywizję. I tam dla żołnierzy były… inka, na przykład przyjeżdżały dla żołnierzy... mogli tam kosmetyki, jakieś drobne rzeczy sobie kupować żołnierze, to koleżanki obsługiwały. Ja na przykład trafiłam do świetlicy, taka biblioteka dla żołnierzy, kawa, herbata. Bo już to był ten okres okupacji na tym terenie, gdzie myśmy były. To już było po wojnie prawie, tak, 1945 rok. Tak że ja trafiłam do świetlicy. Tam poznałam męża mojego, późniejszego, bo mój mąż właśnie jako oficer zawodowy był w 1 Dywizji Pancernej.
W 1947 roku wróciłam do Polski z mężem. Rodzice tak [nalegali], on był jedynakiem, tak sobie życzyli, żeby on wrócił, i wróciliśmy. Potem przeżywaliśmy różne tragiczne chwile, bo mąż mój nie mógł dostać nigdzie pracy. Bo jak wracaliśmy, mąż był zdemobilizowany jako oficer, wracał z wojskiem, taka duża grupa nas wracała. I proszę pani, nie można było dostać nigdzie pracy. Trzeba było myśleć jak żyć. Moi rodzice oboje byli w obozie koncentracyjnym, bo z Warszawy wywiezieni. Brat w Dachau, mama w Ravensbrück, ojciec w Neugamme koło Hamburga, mieszkanie tu straciliśmy – nie miałam gdzie wracać. Tak że mój mąż zadecydował, że jedziemy do Żywca, bo tam była jego rodzina.
A w Żywcu – małe miasteczko, oficer zawodowy, którego znali sprzed wojny... Znaczy nie mieszkał, bo był jako oficer w pułku, ale stamtąd się wywodził, tam przyjeżdżał na urlopy – wszyscy wiedzieli, że jest oficerem zawodowym. I gdzie nie poszedł, prosił o posadę, wszędzie mu odmawiano. A nie mógł tego ukryć, bo był zdemobilizowany i musiał się zgłosić do RKU, do oddziału. Nie mógł ukryć, że był oficerem zawodowym, i w związku z tym nigdzie nie mógł dostać pracy. Wszyscy mu mówili: „Dobrze, dobrze, przyjdzie pan potem”. A jak przychodził, to mówili: „No niestety, jeszcze nie, jeszcze nie”. No i tak się złożyło, że mój mąż spotkał kiedyś swojego kolegę w Żywcu na ulicy, zaskoczony, bo kolega oficer, z którym był w pułku, ale on nie dostał się ani na Zachód, ani do niewoli nigdzie. Przetrwał okupację w Polsce, na tajnych studiach przekwalifikował się, skończył prawo i przyjechał do Żywca jako radca prawny jakiejś firmy. No i mówi: „Co ty tu robisz, chłopie, w Żywcu?”, [to znaczy] mój mąż się pyta. A on mówi: „No, ja przyjechałem do pracy”. – „A gdzie ty pracujesz?” „A nie, ja przyjechałem, bo jestem radcą prawnym i prowadzę sprawę”, jakiejś tam firmy, które na terenie Żywca była. I mówi: „A ty co tu robisz?”. – „No ja tu mieszkam, tu moja rodzina jest”. – „A gdzie pracujesz?” – „No nigdzie, no widzisz, wróciłem z Zachodu i nie mogę nigdzie dostać pracy”. A on: „Chłopie, ty tu w życiu nic nie dostaniesz – mówi – ty wynieś się. Dlaczego, twoja żona, mówisz, jest z Warszawy, a ty dlaczego tu się zlokalizował? W takim małym mieście to zginiesz tu zupełnie”. No i tak mu przemówił do rozumu. Mówi: „Ty musisz jakieś studia skończyć gdzieś przynajmniej”. I tak się stało. Mój mąż przyszedł do domu i mówi: „Słuchaj…”. Rodzice byli zrozpaczeni, że ja namawiam, żebyśmy jednak poszli, gdzieś starali się do dużego miasta, najlepiej do Warszawy, bo ja od urodzenia jestem i tu znam to środowisko. I proszę sobie wyobrazić, ja poszłam do pracy, wróciliśmy do Warszawy, mój mąż poszedł na studia, na SGH, skończył studia i trochę nasze życie się odmieniło.
- W którym roku państwo przyjechali…
W 1947 myśmy wróciliśmy.
Nie, w 1949.
Albo w 1948.
- Czy oprócz problemów z pracą pani bądź też pani mąż mieli problemy z Urzędem Bezpieczeństwa w związku z działalnością?
Nie, nie. Ja, proszę panią, nigdzie się nie przyznawałam. Ja w czterdziestym dziewiątym to już poszłam do pracy, no bo z czegoś trzeba było żyć, bo mój mąż studiował. I proszę sobie wyobrazić, że tak zdecydowaliśmy, bo w międzyczasie urodził mi się syn i tak zdecydowaliśmy, że lepiej będzie, jak mąż będzie studiował, a ja się będę zajmować dzieckiem, póki pracy nie dostanę. Tak się złożyło, że moi rodzice oboje przeżyli obóz koncentracyjny, ale byli w takim stanie, że też trzeba było przy nich trochę pomagać. I proszę sobie wyobrazić, że ja dopiero w czterdziestym dziewiątym roku poszłam do pracy. I tam nigdy się nie... Napisałam w życiorysie, że po Powstaniu Warszawskim... Oczywiście mowy nie ma o jakiejś tam konspiracji czy o czymś, to wykluczone. No, urodziłam się, byłam tam, to skończyłam, tamto skończyłam, byłam wywieziona... Nigdy nie pisałam, że jako wojskowa osoba, tylko wywieziona, prawda, do obozu. Nie pisałam, do jakiego, [tylko] do obozu do Niemiec. Wróciłam i koniec. Nigdy nie wspominałam o tym, że byłam gdzieś zaangażowana, absolutnie. Bo nie wiem, jakby to się [skończyło]. A zresztą miałam bardzo dobrą taką... Dużo było wśród pracowników, gdzie ja pracowałam, w Centrali Przemysłu Zbożowo-Młynarskiego, [życzliwych osób]. Był tak dobry człowiek dyrektorem, który właśnie zgarniał byłych oficerów, byłych takich wysokich urzędników państwowych, było bardzo dobre środowisko. Ja tam przepracowałam kilka lat i naprawdę do dziś wspominam, jak sobie ludzie tam pomagali. Taka była więź wśród tych ludzi, tam nikt nikogo nie pytał o nic, była taka jakaś cisza, kto kim był, z kim był, gdzie był. Każdy miał jakąś tajemnicę w swojej głowie. Tak że to było bardzo, bardzo takie… wzruszające, że tak się ludzie [wspierali], no, przedwojenni ludzie, taka prawda.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Proszę panią, jakie może być najlepsze? Wszystkie były straszne, wszystkie były straszne. Nie można powiedzieć o jakichś wspaniałych [przeżyciach], o jakichś przygodach, nie.
To cośmy zostawiali tutaj, jakie gruzy, jakie nieszczęście zostawialiśmy. To było dla mnie straszne. Jak szliśmy, to paląca Warszawa, jak wychodziliśmy, to jeszcze się paliła. To było straszne. Widzieliśmy, że ginie miasto. To było okropne.
- Jaka po latach jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Proszę panią, państwu może jest trudno to zrozumieć, ale okres okupacji był tak długi i tak trudny dla nas, że myśmy cieszyli się, że coś się stanie, że może będzie koniec tego wszystkiego. Tak że ja nie mam krytycznej oceny Powstania, krytycznej o tyle, że się zniszczyło miasto. Dla mnie, jak ja dzisiaj myślę, jaka była Marszałkowska, jaka jest dzisiaj... Ja doskonale pamiętam, jak Warszawa wyglądała, tak się nie jeździło, jak się jeździ dzisiaj z przystanku na przystanek, bo nie wolno chodzić, myśmy chodzili. Ja na przykład dziś zamykam oczy i wiem, gdzie jaka ulica była. Byłam zżyta z tym miastem, chodziło się, myśmy nie jeździli, tak jak się dzisiaj jeździ. Jak się takie miasto zostawiało, swoje, ukochane, rodzinne, to potem było straszne zostawiać go w takim… To dla mnie jest okropne, że tak się zniszczyło to piękne miasto.
- Czyli nie żałuje pani, że poszła walczyć?
Nigdy nie żałowałam.
Warszawa, 20 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz