Janina Piekutowska-Świerk „Janka”
Janina Piekutowska-Świerk pseudonim „Janka”, urodzona 9 grudnia 1923 roku.
- Czy pani pamięta swoje przedwojenne życie?
Tak, jak najbardziej.
Urodziłam się w Nowym Dworze Mazowieckim. Mój tata uciekł z domu, z Warszawy w 1920 roku do wojska i tak mu się wojsko spodobało, że został zawodowym wojskowym. Był w Nowym Dworze i tam ożenił się z moją mamą i ja urodziłam się w Nowym Dworze Mazowieckim. Potem tata był w sławnym Kazuniu kierownikiem elektrowni, bo nie było jeszcze elektryfikacji jednostki, i do 1932 roku w tejże jednostce w Kazuniu byłam z rodzicami. W 1932 roku zelektryfikowano jednostkę i tata przeniósł się z powrotem do Warszawy, pracował w Elektrowni Warszawskiej. Przenieśliśmy się do Warszawy na ulicę Elektryczną, tuż przy elektrowni. Ale elektrownia wtedy to nie była dzisiejsza, nie było tych nakazów, żeby nie było dymu, [więc] dymiła niesamowicie i przenieśliśmy się potem na Marymont na ulicę… przy Marii Kazimiery, przy szkole, gdzie miałam bardzo blisko, do 176. szkoły, którą skończyłam. Potem przenieśliśmy się na ulicę Marymoncką, gdzie mieszkaliśmy do wybuchu wojny w 1939 roku.
- Proszę pani, czy wychowanie w szkole przed wojną, wychowanie w rodzinie ukształtowało pani patriotyczną postawę?
Bardzo rzutowało na nas. Proszę pani, ja do dzisiaj pamiętam defiladę 3 maja 1933 roku w Alejach Ujazdowskich, gdzie marszałek Piłsudski do mnie się uśmiechał. Oczywiście z tatą, z mamą byliśmy, taka była drewniana trybuna i marszałek od strony placu Trzech Krzyży szedł sam, za nim dwa kroki adiutant, salutował pięknie i uśmiechał się do nas. Ja do dzisiaj twierdzę, że ten uśmiech był tylko dla mnie. Piłsudski był dla nas alfą i omegą. W 1935 roku, po śmierci marszałka, z mamą, z tatą, z moim pięcioletnim bratem staliśmy przy kościele Świętej Anny w kolejce cztero-sześcioosobowej, żeby oddać hołd zwłokom marszałka wystawionym w katedrze. Do dzisiaj wiem, jak wyglądał zamek, jaki był tynk na zamku, jakie były piękne świerki przed zamkiem, bo ta kolejka tak wolno się posuwała. Ale ja jeszcze widziałam żywego marszałka i w trumnie marszałka. A potem jeszcze ze szkołą oddaliśmy hołd, jak odjeżdżał do Krakowa, na Polu Mokotowskim. Wychowanie było bardzo patriotyczne, przynajmniej u nas, w moim domu tak to wyglądało. Moim – teraz to się mówi idol – moim idolem był Lis Kula. To był taki oficer marszałka, który zginął w…
- A dlaczego pani akurat jego wybrała? Czytała pani o nim?
A tak, bo to ciągle… Szkoła była nastawiona na bardzo patriotyczne i wzniosłe [ideały] i właśnie o takich działaczach bardzo dużo się mówiło.
- A te różne uroczystości z okazji rocznicy w szkole, teraz dzieci się nudzą na tym. Czy to wtedy nudziło?
Ach, Boże broń! Proszę pani, ja miałam cudownych nauczycieli przed wojną. Moją nauczycielką była pani Helena Targoszówna i Henryk Ładosz, to był „radiowy wujaszek”, który nas uczył takich właśnie piosenek. Proszę pani, myśmy występowali w parku Żeromskiego, śpiewaliśmy na powitanie wiosny, na wszystkie uroczystości. Proszę pani, ze szkołą z chęcią się szło do kościoła. Młodzież była bardzo, ale to bardzo patriotyczna.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
No, proszę pani, zanosiło się, zanosiło się. Ja już wtedy byłam w gimnazjum. Wiem, że [były] takie rozmowy z moimi sąsiadkami: „No co ten Hitler sobie myśli?”, bo ona jeszcze z dziećmi miała na letnisko [jechać] (wtedy się wyjeżdżało na letnisko). „No pojechać czy nie pojechać?” Ale przygotowani byliśmy normalnie do pójścia 1 września do szkoły. I dopiero z radia dowiedzieliśmy się, że nadleciały samoloty i że jesteśmy bombardowani, i że wybuchła wojna.
- Pani ojciec wtedy jeszcze wojskowym był?
Nie, nie, już nie jako wojskowy. W 1932 roku już wyszedł z wojska, już jako cywil pracował w elektrowni.
- Czyli cała rodzina była w domu we wrześniu 1939 roku?
Tak, tak.
- Pani pamięta jakieś bombardowania, czy coś się zdarzyło?
Ależ oczywiście, proszę pani, ponieważ tędy, Marymoncką, gdzie myśmy mieszkali, to ciągnęły całe tłumy niedobitków z bitwy nad Bzurą. Wyciągało się cywilne ubrania dla nich, buty, bo szli boso, albo szli w jakichś takich poobcieranych... mieli poobcieranie pięty. Wydawało się wszystko, co było w szafie, żeby oni się przebrali i w coś, cokolwiek ubrali. A jeśli chodzi o nas, to myśmy też uciekali, bo tutaj wydawało się, że [ponieważ] to był dom drewniany, że jest niebezpiecznie, i uciekliśmy. Filia elektrowni, gdzie pracował mój tata, była na Wierzbowej w Teatrze Narodowym, tutaj od strony Wierzbowej. No ale tam byliśmy ze dwa dni z plecakami i z tym wszystkim i jednak wróciliśmy. Byliśmy gdzieś w schronie, a wtedy kiedy dom się zapalił, był sam ojciec i nie dał rady wiele uratować. Kuzyni mieli na Zabłocińskiej taki dom, gdzie wybudowali sobie nowy i przeprowadzili się do nowego domu i myśmy przeprowadzili się do tego [ich poprzedniego] domku, drewnianego, niezburzonego jeszcze, niewyburzonego. Całą okupację mieszkałam na Zabłocińskiej 14, przed PIM-em.
- Kiedy to życie okupacyjne się unormowało? Kiedy pani wróciła do szkoły?
Do szkoły nie wróciłam, bo średnie szkoły były nieczynne, wyższe też. Podstawowe tylko były czynne. A były czynne tylko
Fachschule, szkoły zawodowe. Ja poszłam gdzieś za rok, może wcześniej, do pracy do tejże elektrowni, w której pracował mój ojciec, ponieważ tam personalnym był pastor Wittenberg, który bardzo cenił pracowników i bardzo, czy ja wiem, czy to można tak powiedzieć, elegancko się z nimi obchodził, nie prześladując ich.
To był Niemiec, tak, tak, pastor niemiecki, Wittenberg, mówiący po polsku. Przyjął wszystkie dzieci pracowników, które mogły być wywiezione w tym czasie na roboty do Niemiec – przyjął do pracy w elektrowni jako praktykantki. Całe sto złotych wtedy zarabiałyśmy.
- Ale dostawała pani dobre papiery, tak?
A dostawałam za to taki ausweis, który chronił mnie przed wyjazdem. Ponieważ pracowałam w tejże elektrowni, wydawało się, że już tam będę pracowała, no więc trzeba było pomyśleć o jakiejś nauce. I chodziłam wtedy do dwuletniego liceum handlowego pani Bakonowej, na ulicę… Boże, jak się nazywa ta ulica przy budynku PAST-y?
Na Zielną.
- I to było oficjalnie działająca szkoła?
To byłą oficjalnie działająca szkoła. Tam był bardzo dobry pan profesor Meissner, polonista, ksiądz... nie Twardowski… taki dzielny kapelan z Powstania później… No, z dobrą obsadą. No bo ci profesorowie musieli też gdzieś pracować, żeby zarabiać. Ja skończyłam to liceum. Po tej maturze z moją przyjaciółką zastanowiłyśmy się, że to nie jest nasz kierunek i że my chcemy pójść na medycynę.
- Ale przecież nie wolno było studiować.
Tak, ale w Warszawie była tak zwana szkoła dla pomocniczego personelu sanitarnego doktora Zaorskiego, która dawała dyplom felczera. I to była…
- Pani chciała być felczerem, czy pani wiedziała, że można…
Nie, ja doskonale wiedziałam, że to jest tajna, że to są wszyscy profesorowie z medycyny warszawskiej, przedwojennej, [wśród nich] profesor Czubalski, a poza tym przyjechali wysiedleni profesorowie z Poznania, profesor Różycki. Śmieszne może to, bo ja ciągle tego nie mogę zapomnieć, że wstępując do szkoły, byłam egzaminowana ustnie przez profesora Różyckiego i: „Pani mieszka na Żoliborzu. Tam jest Cytadela. Kto wybudował Cytadelę?”. I problem Cytadeli był rozwinięty na egzaminie wstępnym na moją medycynę przez profesora Różyckiego. Tak że jakoś to mnie bardzo budowało, że nie jesteśmy jakimś takim narodem idącym tylko po jednej linii, tylko że jeżeli mamy studia, to jesteśmy wszechstronni.
- I mimo okupacji i mimo różnych niemieckich zakazów...
Nie, nie. Ale żeby się jeszcze dostać do tego, to ja jeszcze musiałam zrobić drugą maturę. Bo jak myśmy poszły z koleżanką, to my [usłyszałyśmy]: „Dobrze, ale panie mają maturę handlową”. I trzeba było dorobić fizykę, chemię, łacinę i matematykę. I myśmy we dwie chodziły na prywatne lekcje zorganizowane przez gimnazjum Świętej Zofii do profesorek na fizykę i chemię na Czerniaków, na matematykę na Hożą, a nasza matura druga z tych dodatkowych [przedmiotów] to wyglądała tak, że myśmy dwie zdawały u profesorki na Hożej. Ja siedziałam przy stole, koleżanka przy oknie, przy biurku, a profesorów było pięciu. Tak że trzeba było to umieć.
- To było już tajne komplety, tak?
Tajne komplety, tak, z tajnego nauczania. Ja mam drugą maturę z tajnego nauczania.
- To wszystko było zagrożone karą więzienia?
Oczywiście, karą więzienia, karą śmierci! To nie było... A przecież jeszcze w międzyczasie łapanki, które buszowały po całej Warszawie, gdzie się trzeba było ukrywać, uciekać.
- Nie robiło to wrażenia na ludziach?
O, robiło. Ludzie byli bardzo solidarni wtedy, bardzo jedni drugich uprzedzali. Byli dla siebie bardzo współczujący, pomagający, bardzo ludzie sobie pomagali. A poza tym bieda, niesamowita bieda. Jednak Warszawa wtedy była spalona w dużym procencie. Przecież wtedy w Warszawie było getto, przez które początkowo przejeżdżałam do pracy, bo tutaj mur getta był wzdłuż ulicy Bonifraterskiej, tutaj do Długiej... Park Krasińskich był wyłączony z getta, a tramwaj szedł z wiaduktu, z Żoliborza jak zjeżdżał, wjeżdżał w Muranowską, w Nalewki i tutaj do Długiej i pod Arsenałem, tędy, jechał Bielańską. Nie wolno było się tam wychylać ani wyskakiwać, ani wskakiwać. Policjanci, granatowi policjanci, każdy na... Te pomosty były otwarte i dwóch policjantów stało i pilnowało, ale myśmy byli tak zorganizowani, że jeszcze potrafiliśmy jakieś tam kawałki chleba wyrzucać, coś do jedzenia gdzieś tam po drodze. Bardzo szybko zlikwidowano, przełożono szyny tramwajowe wzdłuż Bonifraterskiej i tramwaj z Żoliborza szedł z wiaduktu prosto Bonifraterską przez plac Krasińskich, Miodową, tutaj do Krakowskiego Przedmieścia i już omijał getto.
- Pani pamięta, jakie uczucia towarzyszyły pani przy przejeździe przez tą dzielnicę? Jakie wrażenia zostawały?
Proszę pani, wielkiego współczucia, wielkiego współczucia. W tymże getcie był przyjaciel mego ojca, inżynier Nadolny, na Nowolipkach on mieszkał. A mój ojciec miał przepustkę do getta i zawsze Heńkowi coś nosił. Proszę pani, bieda była wielka, pamiętam, że moja mama mówiła: „No słuchaj, patrz, własne dzieci obiedzasz!”. A mój tata mówił: „A żebyś wiedziała, jaka tam jest bieda!”. I mój tata został złapany na wnoszeniu czegoś do jedzenia do getta i był wywieziony do Niemiec i był w obozie Gemeinschaftslager w [niezrozumiałe] w Bawarii.
To był rok… No przed likwidacja getta. To był 1943 może, początek, może koniec 1942. I proszę pani, taka śmieszna historia, bo obóz mojego ojca w Bawarii został odbity 2 maja przez Anglików, którzy jak weszli do obozu, to bardzo przestrzegali: „Nie jeść za dużo!”. Więźniowie rozbili magazyny żywnościowe i mój ojciec 3 maja po najedzeniu się zmarł, pierwszego dnia wolności. Przeżył obóz i pierwszego dnia wolności, 3 maja z przejedzenia zginął w obozie, w Bawarii. Ja nie znam grobu ojca, bo nikt z nas tam potem nie jeździł. Tylko odnalazł mnie i matkę (bo brat też zginął w Powstaniu) po Powstaniu młody człowiek, który przywiózł kenkartę, bo taki był dowód ojca, z aktem zgonu i z opowieścią, jak to tam było. I opowiadał, że: „My młodzi poszliśmy na zabawę, cieszyliśmy się” a oni, ci... Nie był jedynym zresztą, który w ten sposób zmarł, bo tych zmarłych w obozie było dużo więcej.
- Jak po aresztowaniu ojca zmieniła się sytuacja materialna w państwa domu?
Myśmy mieli kuzynów, którzy mieli w Lesznie młyn. Moja mama jeździła i przywoziła mąkę, którą trochę sprzedawała, no i jakąś tam tą pensję ja miałam. Mój brat skończył szkołę podstawową i był w szkole na Bielanach w „Śmigłówce”. Tam wyrabiali... Fabryka pracowała dla Niemców i tam była szkoła zawodowa przy fabryce.
- I co ta fabryka produkowała? „Śmigłówka”, pani mówi, tak?
Tak, na Bielanach na dole, na Kamedułów. No coś, jakieś części do samolotów, nie wiem, co. W każdym razie jako uczeń tej szkoły miał bardzo cenną rzecz, kartki do Meinla. Sklepy meinlowskie były bardzo dobrze zaopatrzone i także… No może materialnie nam się bardzo źle powodziło, ale jakoś. Ja wychodziłam z rana o siódmej, jechałam do pracy, potem szłam do szkoły i cały czas okupacji pracowałam i uczyłam się, Brat szedł też tam do szkoły. I on miał jakiegoś takiego... Wie pani, to dziwna rzecz, mamy nienawidzić Niemców, ale trafił na jakiegoś majstra, który go bardzo cenił i jak mój brat brał udział w zamachu na Niemca, tu na Słowackiego przy Gdańskiej był zamach i on był w obstawie... Sprzedawał gazety, gazety albo papierosy, jako sprzedawca papierosów. I wtedy go złapali i dostał się na Pawiak. Jak ja dowiedziałam się, byłam w kościele i płakałam. I mój proboszcz, ksiądz Trószyński, dzielny ksiądz kapelan powstańczy, „Alkazar” Żoliborski mówi: „Czego ryczysz?”. – „Brat jest aresztowany, jest na Pawiaku”. – „Niech przyjdzie mama”. I z mamą, opierając się na zaświadczeniu tego Niemca, tego majstra, gdzie pracował mój brat, zdołali wyciągnąć mojego brata z Pawiaka. On siedział chyba od jesieni do wiosny i z Pawiaka przybiegł. Przybiegł i miał taki mały kawałek chleba (to nie był dzisiejszy chleb, to były takie otręby) i mama mówi: „Synu, chleb przyniosłeś? Trzeba było oddać”. A on mówi: „Oddać chleb?”. Ta porcja chleba to było dla niego przeżycie całego dnia. To była jego żywność wydana na cały dzień.
Wtedy miał piętnaście.
- Kiedy pani się z konspiracją pierwszy raz zetknęła?
U nas w elektrowni była taka Zosia Malińska (moja troszeczkę starsza koleżanka, pracowała ze mną), która bardzo mocno w konspirację wrosła, ale ze względu na to, że ja pracowałam i uczyłam się, dała mi, że tak powiem, luz. I ja dopiero do konspiracji weszłam przed Powstaniem w 1944 roku, chyba na wiosnę, w kwietniu, gdzie byłam zaprzysiężona na Lesznie, [trafiłam] do [Batalionu] „Kiliński”.
- Pani już wtedy wiedziała, jak się ten [batalion] nazywa?
Tak, tak.
- Czy pani pytała, jaką polityczną opcję to reprezentuje?
Nie, to nieważne. Ważne było, że to była jednostka walcząca przeciwko Niemcom. I że z nimi trzeba było pójść i ich wspierać, ile się dało. Ja poza tym, że byłam delegowana do Sztabu Generalnego tuż przed Powstaniem w lipcu na posiedzenie w sprawie wybuchu Powstania jako łączniczka... Wtedy to posiedzenie skończyło się, można powiedzieć, fiaskiem i było odwołane ostre pogotowie, nie było ostrego pogotowia, gdzie my łącznicy, czekający na wynik tego posiedzenia Sztabu Generalnego, byliśmy bardzo zawiedzeni.
Bo mostem Poniatowskiego i Alejami Jerozolimskimi ciągnęły całe watahy wracającego z frontu wojska. Wehrmacht ciągnął furki, ludzie, ludność cywilna, wszyscy uciekali przed ruskimi.
- Wyglądali na przegranych?
O bardzo, bardzo. I nam się wydawało, nam młodym... Każdą wolną chwilę leciało się w Aleje Jerozolimskie popatrzeć, jak upada Trzecia Rzesza. To była radość. No i myśmy byli tak zawiedzeni, że jeszcze nie możemy krzyczeć:
Hände hoch i odbierać broni tym Niemcom, którzy prawdopodobnie bardzo chętnie oddawaliby nam tą swoją broń, bo była im... Wydawało się, oni nic nie chcą, tylko wrócić cało i zdrowo do domu.
- Czy jeszcze z tych konspiracyjnych działań pamięta pani jakieś szkolenia?
Tak, tak. Elektrownia… Zaczęły się naloty intensywne, i elektrownia…
Rosjanie nadlatywali i tutaj była zorganizowana taka ochrona przeciwpożarowa. I w ramach tych [działań] byłyśmy wytypowane młode pracownice, elektrowni do przeszkolenia sanitarnego. To przeszkolenie było w Szpitalu Maltańskim Szpital Maltański na Senatorskiej był filią szpitala wojskowego i lekarze wojskowi przeszkalali nas. I w tymże szpitalu oprócz szkolenia mielimy dyżury pielęgniarskie, normalne pielęgniarskie, bo tam leżało przede wszystkim bardzo dużo takich młodych wojskowych, którzy byli na robotach w Niemczech, z chorobą reumatyczną. Pamiętam, taki podchorąży Maliński, któremu trzeba było bardzo pomagać, miał bardzo zaawansowaną chorobę reumatyczną. A poza tym mieliśmy… [Mówię] „miałyśmy”, bo my, bo dziewczyny same brały w tym udział. Ja pamiętam taki szczególny dyżur w lipcowe popołudnie na sali. To nie była sala operacyjna, tylko izba przyjęć, gdzie się badało. Z ulicy Długiej przywieli nam młodego chłopca, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat może miał, postrzelonego przez Niemców, dostał serię z karabinu maszynowego. Miał rozpruty brzuch, wszystkie wnętrzności na wierzchu. Prawdopodobnie w dzisiejszych warunkach i antybiotykach można by było na sali operacyjnej dobrze działającej, sprawnej uratować, ale to nie było możliwe u nas, na tym takim stole zabiegowym. Lekarz, który go przyjął, dał mu bardzo silne środki znieczulające, poszedł do biurka w kącie sali, usiadł, zapalił papierosa i podparł głowę. Myśmy poleciały we dwie: „Panie doktorze, niech go pan ratuje!”. – „Nie ma co ratować”. I myśmy we dwie przyszły do niego, krew się lała niesamowicie, chłopak umierał. Nie zapomnę do końca życia, ostatnie jego słowa były: „Dla ciebie, Polsko”.
- Czy pani wtedy myślała też o swoim bracie?
Nie, jakoś nie, to było za silne przeżycie, żeby z kimkolwiek to łączyć, no bo to... to była święta krew, którą na podłodze ścierało się, i ten święty chłopak. Dosłownie nic więcej nie powiedział. Trzymałyśmy go obie za ręce, trzymałam takiego wielkiego Polaka za rękę w momencie śmierci.
- Czy to szkolenie jakoś współgrało z pani szkoleniem?
Tak, tak, jak najbardziej, bo ja miałam wtedy swój patrol sanitarny. A jeszcze ważne było to, że żeby się przygotować, trzeba było mieć materiały opatrunkowe. One z nieba nie spadały. Myśmy za własne pieniądze latały po aptekach, kupowały bandaże, jakąś gazę, jakieś środki opatrunkowe. Za własne, ciężko zarobione pieniądze. Miałam uszytą specjalną spódnicę z kieszeniami, gdzie można było włożyć bandaże i miałam torbę taką sanitarną, gdzie były jakieś środki opatrunkowe, środki dezynfekujące, jakieś takie podstawowe. Te wszystkie rzeczy był kupione za własne [pieniądze], z własnego pomyślunku i trzeba było to zorganizować i…
- Czyli jak pani wstępowała do organizacji, to jak gdyby było takie przygotowanie do czegoś, do jakiejś walki? Czy to było nazwane? Czy ktoś powiedział: „Słuchajcie, przygotowujcie się, bo będzie Powstanie”. Czy pani coś takiego usłyszała?
Nie, nie.
- To do czego pani się przygotowywała?
No, przygotowywałam się… Do tego że my tych... że ci Niemcy, że my im tylko powiemy:
Hände hoch, a oni sobie pójdą. Tak się wydawało, patrząc na to wszystko, na ten bezład, na taki bałagan niesamowity. Tych Niemców już nie było, nie było widać, nie było tych ważnych Niemców, nie było jakichś takich zarządzeń ostrych, nie było łapanek. Wydawało się, że tylko my, tutaj zaraz będzie Polska.
- Kiedy pani zorganizowała ten patrol sanitarny i jak on wyglądał? Ile osób liczył?
Moje trzy koleżanki z elektrowni i ja czwarta.
- Wszystkie były zaprzysiężone jako żołnierze Armii Krajowej? Czy to był patrol sanitarny w elektrowni?
To był patrol sanitarny w elektrowni, ale tam byłam przydzielona, bo było wiadomo, że ja jestem i łączniczka, i sanitariuszka. Aha i jeszcze jedna bardzo śmieszna historia. Na jakichkolwiek spotkaniach ciągle nam mówiono: „Nie znasz nazwiska, nie znasz nazwiska”. Proszę pani, ja do dzisiaj nie znam nazwisk. Moja bieda to do dzisiaj, przez całe moje życie, że ja nigdy nie mogłam zapamiętać nazwiska, bo nam jako pierwsze przykazanie z dziesięciu to było: „Nie znasz nazwiska”.
- No dobrze, ale z tego, co pani opowiada, taką wiedzą ogólnie dostępną było, że ktoś jest w konspiracji, tu jest tajna szkoła, także jak się chciało coś dowiedzieć…
A, to się miało swoich zaprzyjaźnionych i wiedziało się, czym kto pachnie. Oczywiście, że w tejże samej elektrowni, gdzie ja pracowałam, była folksdojczka, pani Halina Burczik, był taki folksdojcz, no nazwisko [mi uciekło], który nas pilnował. Byliśmy wzywani do personalnego, bo on donosił na nas. Na przykład taka Marysia... Państwo Wolfowie to byli dziennikarze z Żoliborza. Pensje były małe, ciężko było przeżyć, [więc] państwo Wolfowie piekli jakieś bułeczki, Marysia tymi bułeczkami handlowała. Marysia została oskarżona do personalnego, do Wittenberga, że Marysia bułkami handluje. Bardzo nas pilnowano. No ale starałyśmy się tego pana omijać i…
- Gdzie ta elektrownia była?
To była filia elektrowni na ulicy Niecałej, to była przedwojenna Króla Alberta, dom narożny, tuż przy Ogrodzie Saskim, od Wierzbowej do bramy Ogrodu Saskiego, Niecałej, ostatni po prawej dom. Na pierwszym i na drugim piętrze była filia elektrowni. Nie... A tam, to wiadomo było, kto jest dobrym Polakiem i kogo się trzeba wystrzegać.
- Czy pani wiedziała, że brat należy do konspiracji?
Proszę pani, brat nie wiedział, że ja należę, a konkretnie ja nie wiedziałam. Tylko mnie się kiedyś pytał: „Słuchaj, spotkałem na Słowackiego trzech chłopaków i pytali mnie się, czy kolega należy i czy chciałby wstąpić?”. I to byli harcerze przedwojenni.
Nieznani i dlatego on się zastanawiał, czy to nie jest podstęp, czy można im zaufać. A co dalej było, to jest... Myśmy się bardzo kochali, ale jeśli chodzi o jakieś takie rzeczy z konspiracji, to tego moja mama nie wiedziała.
Nie, absolutnie nie. Bardzo by się denerwowała.
- Wróćmy do przedpowstańczych przygotowań. Czyli pod koniec lipca pani była na tej radzie, czekała pani na decyzje. Co potem?
Proszę pani, potem to było dwa albo trzy dni i kiedy byłam normalnie pierwszego, to już był 1 sierpnia, tuż przed 1 sierpnia, ja byłam w pracy, w elektrowni. W elektrowni pracowałam w księgowości. Były takie maszyny księgujące [marki] L. J. Fisher, gdzie inkasent w książce zanotowywał, notował stan licznika i należność i to z tej książki przenosiło się na duże arkusze. No dobrze mi to szło, to księgowanie na tej maszynie, ale mogłam jeszcze poprosić, żeby ktoś za mnie jakąś książkę zrobił i mogłam uciec, że tak powiem, na wykłady. Wyjść i jeszcze się uczyć.
- Czy pani pamięta swoich zwierzchników jeszcze przed Powstaniem? Kto to był?
W elektrowni?
W konspiracji to ja miałam kontakt przez Zosię Malińską. Na Lesznie, gdzie byłam zaprzysiężona, było dwóch chyba oficerów, nie wiem, bo ja... To było Leszno, potem był tam szpital dermatologiczny, na początku, tu przy Okopowej. No, też mocne wrażenie, ja przysięgałam na krucyfiks Polsce, że będę jej bronić i służyć.
- Miała pani takie wewnętrzne przekonanie, że jest pani gotowa.
Miałam mocne wrażenie, bardzo mocne.
- Czyli pani sama składała tą przysięgę?
Sama, sama.
- Więcej pani tych oficerów nie widziała czy widziała jeszcze?
Nie, nie.
- A jak, nie wiem, jakieś polecenia, rozkazy to, od kogo pani dostawała?
Od Zosi Malińskiej.
- Właściwie tylko Zosię pani znała czy jeszcze kogoś?
Wiedziałam, że jeszcze Marysia jest w tejże organizacji, że moje koleżanki też są wciągnięte. Stasia Kubiakówna.
- Czy to były te dziewczyny z pani patrolu?
Tak.
- Ale raczej nie rozmawiałyście o tym?
Nie, nie, nie. To była tajemnica.
- I 1 sierpnia jak wyglądał ten dzień? Pani się spodziewała, że coś się wydarzy?
Nie, absolutnie, bo to był jakiś taki bardzo gorący dzień, no więc, wie pani, [ponieważ] nie miało się dostępu do dobrych butów, chodziło się w drewniakach, które się łamały, odrywały, chodziło się lekko ubranym i... Więc jak o pierwszej zawołała mnie Zosia, że jest ostre pogotowie, że jest łączniczka i że godzina „W” jest o godzinie piątej i mam się stawić na Leszno, tam gdzie byłam zaprzysiężona, to bardzo się ucieszyłam i bardzo szybko się zwijałam, żeby dostać się do domu, bo tego dnia Warszawska Elektrownia zafundowała swoim pracownikom deputat w postaci mięsa. I byłam bardzo zadowolona, że [mam] to mięso, że zdążę jeszcze do godziny piątej dostać się do domu, że jeszcze mama coś z tego mięsa zrobi i ja zdążę na ten swój punkt na piątą. Ale się przeliczyłam, bo zdążyłam, nie wiem czy ostatnim, czy przedostatnim tramwajem dostać się do domu, bo o godzinie drugiej... A to też ciekawe, bo Powstanie Warszawskie wybuchło obok domu mojej przyjaciółki, Mieci Grochowskiej, na ulicy Krasińskiego. Ulicą Krasińskiego szli nasi chłopcy, którzy przenosili na Suzina broń do kotłowni, a ulicą Krasińskiego jechał patrol niemiecki. Chłopcy zaczęli uciekać i zaczęli się obstrzeliwać, a to było przed domem mojej przyjaciółki, która mieszkała na Krasińskiego 23, i to wszystko z okna widzieli. Byli świadkami wybuchu Powstania. Powstanie wybuchło w okolicach godziny drugiej na Krasińskiego.
Wtedy byłam w domu.
- I pani przygotowywała się do wyjścia?
No tak, bo w piwnicy miałam tą swoją spódnicę, miałam swoją taką torbę sanitarną, miałam nową spódnicę uszytą, taką siwą, z dużymi kieszeniami na bandaże, no i jakieś buty trzeba było założyć, takie solidne i ubrać się odpowiednio.
- Jak pani myślała, ile to dni potrwa?
Godziny. „Przecież my to zwyciężymy”.
- I kiedy się okazało, że pani nie może wyjść?
Okazuje się, gdzieś po godzinie drugiej, między drugą a trzecią... Obok mojego domu, dosłownie ogrodami się stykały, [była] szkoła, w której byli zakwaterowani lotnicy niemieccy, bo na Bielanach było lotnisko. Ci lotnicy byli zakwaterowani w szkole, która stykała się ogrodami z moim domem. I jak wybuchło Powstanie na Żoliborzu, to gdzieś koło godziny trzeciej zjawili się [ci lotnicy], że już wszyscy są, że tak powiem, w areszcie domowym, że: „Proszę nie opuszczać domów”. Bardzo grzeczni zresztą. Może to takie dziwne się wyda, ale grzeczny był Wittenberg, Niemiec, no jakoś tak... Ci lotnicy przychodzili... Aha, a żeby było bezpiecznie dla mężczyzn, to prosili, ponieważ ja znałam niemiecki i moja przyjaciółka, która mieszkała w tym samym [budynku], no myśmy z nimi... Prosili nas ci Niemcy, żeby pójść z nimi do tamtych domów i powiedzieć, co jest grane, a mężczyźni o godzinie szóstej mają być tam w szkole i mają na nocleg przychodzić do szkoły, żeby nie pouciekali i żeby nie powstali przeciwko nim tutaj z „setek”. I wszystkich spisali. Tak trwało trzy, cztery dni, kiedy z Marymontu... Marymoncka to jest na górze i tutaj te [okolice], a tam dalej na Marymont był taki lekki skłon, były ogródki działkowe i tam była strefa polska, Dolny Żoliborz. Co prawda na Gdańskiej przy kościele też była jednostka wojskowa, gdzie byli Niemcy i gdzie był kościół, gdzie proboszczem był ksiądz Trószyński, słynny „Alkazar”, kapelan żoliborski, u którego pod ołtarzem była składowana broń i który przychodził…
Na górce, tak u księdza Trószyńskiego była składowana broń i ksiądz przychodził do Niemców i prosił, czy może odprawiać msze rano. Pozwolili mu, a ksiądz pod sutanną, ile się dało, wynosił broni chłopakom.
- A pani brat, czy pani brat też był jakby aresztowany 1 sierpnia?
No był tutaj w domu był też, tak. Był w domu i był. Tak, tak, chodził nocować do Niemców, do piwnic.
- Czyli mężczyźni, piętnasto-szesnastoletni chłopcy też?
Też, przede wszystkim, tak. Ponieważ tam mieszkała moja rodzina, moi kuzyni, którzy mieli na Kolektorskiej dom i gdzie mieszkał policjant, Niemcy po kilku dniach, nie wiem, jakoś robiąc rewizję, znaleźli u policjanta granatowego rewolwer. A z dołu zaczęła się strzelanina. Więc oni, był obstrzał tutaj na górę i jak znaleźli ten rewolwer, to ogłosili, że wszystkich z tego Przedpola wysiedlają, żeby się zebrać, że wszyscy muszą. I wyrzucili nas, nie wiem trzeci czy czwarty, piąty może sierpień, wyrzucili nas. Z tym że ponieważ ja tam chodziłam, ja mówię: „Panowie, tutaj są ludzie starzy, tutaj nie ma żadnych, co by przeciwko wam występowali”, więc moja ciotka mówi: „Słuchaj, masz tu dziecko, ubierz się, bo oni cię szukają, gdzie jest ta, co nas oszukała, że tu są tego, jak tu jest policjant, który miał rewolwer, który miał broń, a tu nas ostrzeliwali?”. I wzięli sześciu zakładników, żeby ich rozstrzelać. Nas wszystkich wyrzucili tutaj pod Marymoncką, kazali nam się położyć, a oni z tymi [zakładnikami] zeszli na dół na działki. Ponieważ z AWF-u (z CIWF-u, bo przed wojną nie był AWF, tylko CIWF, Centralny Instytut [Wychowania] Fizycznego), z CIWF-u Niemcy zobaczyli, że tam jest jakiś ruch, zaczęli strzelać. Wszyscy, cała szóstka z tej egzekucji uciekła na stronę polską, na Marymont i na Dolny Żoliborz, a ci nam kazali pójść. I myśmy się zatrzymali na Cegłowskiej u jakiegoś kolegi mojego, naszych sąsiadów.
- A czy pani znała kogoś wśród tych zakładników, których zabrali na rozstrzelanie?
Tak, wszystkich. To był mój brat, mojej ciotki syn, policjant. Wszyscy znajomi, sąsiedzi.
- Czy pani wiedziała już wtedy w czasie Powstania, że im się udało uciec?
Wtedy nie, bo moja ciotka jakoś się dostała i dowiedziała się, że oni uciekli. Postrzelony w ramię był tylko policjant. Bo ci Niemcy też uciekli tutaj na górę, jak tamci zaczęli strzelać, to i ci też uciekli i chłopcy uciekli.
- Proszę pani, ale to już trwało Powstanie. Co pani sobie myślała? Pani nie mogła się dostać na swój punkt. Jak się zachowywali ludzie, którzy się dowiedzieli, że tu nagle jakaś wojna się dzieje? Ci ludzie, z którymi pani była, pani mama, pani krewni.
Proszę pani, ludzie się bardzo modlili. Pamiętam, Cegłowska kończy się aleją… Aleja Zjednoczenia tak od AWF-u, która idzie tutaj na tego, tutaj był jakiś taki niewykończony budynek. Piętnastego sierpnia w tymże budynku była msza polowa. Tłum ludzi był, bo to gdzieś tak w podziemiu. I proszę pani, w kącie sterta gruzów, taka wielka sterta gruzów, a na tej stercie krzyżem leżący polski oficer w polskim mundurze. Kapitan, major, nie wiem już. Więc proszę pani, ja go widzę, jak on całą mszę leżał krzyżem. To była 15 sierpnia ta msza polowa w podziemiach tego domu na Cegłowskiej, przy takim bloku dużym.
Ale za kilka dni z tejże Cegłowskiej przyszli Niemcy, znowu wyrzucili nas i myśmy [szli] Cegłowską, aleją Zjednoczenia obstawioną przez Niemców, przez karabiny maszynowe (taki karabin to [ma] takie gniazdo, po obu stronach ulicy takie gniazda karabinów maszynowych). I to byli chyba przeważnie ci Litwini, Ukraińcy. I ci Niemcy wyrzucający tych ludzi z bloków tutaj, z alei Zjednoczenia. I tak jak ja kiedyś jeszcze, wcześniej, jak było powstanie w getcie i jechaliśmy tą Bonifraterską tramwajem, widziałam na balkonie taką Żydówkę, która skakała z balkonu z trzeciego piętra, tak tutaj na pierwszym piętrze taka... Proszę pani, tu idzie się, karabiny maszynowe, tutaj na pierwszym piętrze dziewczyna płacze, bo szarpią ją, żeby ją zgwałcić. A człowiek jest bezsilny. Nic nie może. Nic nie może, absolutnie! Zęby się zaciskają, pięści się zaciskają, a pani nic, bo tu pani ma wycelowany w siebie karabin maszynowy. I wyrzucili nas na Przybyszewskiego wtedy, w takiej piwnicy zatrzymaliśmy się.
- Czyli na razie pierwsza połowa sierpnia i pani przechodzi z jednego miejsca, wyrzucana przez Niemców, w drugie. Nie mogła pani żadnych swoich obowiązków jako…
Nie, nie, nie. Ponieważ dowiedziałam się, że tu na Bielanach jest szpital polowy w domu korczakowskim, w naszym domu jest urządzony szpital polowy i potrzebne są sanitariuszki, więc ja się zgłosiłam tam, ale tylko na dyżury.
- Który to był mniej więcej sierpnia?
Pod koniec sierpnia, jeszcze przed wyrzuceniem z Cegłowskiej. A potem to już Przybyszewskiego. A że ja byłam już jakoś taka jedna z ostatnich, która się na te dyżury zgłosiła, dostawałam stale Cyganów, którzy byli postrzeleni. [Leżeli] na półpiętrze, po prawej stronie, bo dalej były takie duże te sale. Tam był sierociniec, tam był łóżka, tam było oprzyrządowanie i tam na te dyżury chodziłam.
- Jak często takie dyżury się zdarzały?
Codziennie, codziennie.
- Pani była ubrana w tą swoją spódnicę z kieszeniami i miała pani torbę?
Nie, nie, Boże broń, to by mnie tak nie wyrzucali. Byłam ubrana jakoś tak… Proszę pani, nam pozwolili wziąć tyle na siebie, ile uniesiemy. Myśmy mogli wziąć coś z odzieży. No więc ja tam tej odzieży i tą spódnicę i jakieś buty wygodne to ja miałam, ale tak oficjalnie, tak ostentacyjnie, to nie mogłam tego mieć na sobie, bo byli naokoło Niemcy.
- Czy pani się wtedy stykała z jakimiś Powstańcami? Czy pani wtedy widziała Powstańców?
Nie. Nie.
- Cały czas tylko Niemcy i sąsiedzi, tak?
Tak.
- Jakie nastroje były wśród ludzi? Jaki pani miała też nastrój? Pani czekała na natychmiastowe zwycięstwo.
No czekałam i w dalszym ciągu czekałam, że chyba to się skończy, że przyjdą Rosjanie, którzy nas mieli oswobodzić. Wydawało się, że to są przyjaciele. No ale niestety. Nie, nie. Myśmy już wtedy wiedzieli o Katyniu. Myśmy już z prasy podziemnej wiedzieliśmy, że był Katyń, że Rosjanie to nie są tacy nasi wielcy przyjaciele.
- Ale spali niedaleko i były rozmowy…
O tak! Wydawało się, proszę pani, to już tutaj było wiadomo, że już tylko Wisła i już tutaj będą u nas. Ale z dwojga złego to wydawało się, że oni są lepsi niż ci Niemcy, którzy nas dotąd prześladowali.
- Jakie warunki bytowe? Co pani jadła, gdzie pani spała, jak to pani zapamiętała?
W piwnicy, proszę pani, w piwnicy. No jakieś tam coś do jedzenia to było. Jakaś mąka była, no coś tam, były jakieś kuchnie, co się coś gotowało.
No niewiele tego było, bo jak ja wyszłam z Powstania, to ja ważyłam czterdzieści osiem kilo. To było niewiele.
- Czyli te dyżury, które pani miała w szpitalu, to Niemcy zezwalali na to czy też…
Nie, nie, tam nie było Niemców. Na Bielanach byli nasi.
- No to kto panią… Niemcy wypędzali z domu potem z Cegłowskiej, tak?
Tak i myśmy potem przeszli do takiej polskiej strefy. To była polska strefa.
- I wtedy pani się zgłosiła na te dyżury.
To była już wtedy taka ziemia niczyja.
- Cóż pani pamięta z tego szpitala? Czy ten szpital był dobrze wyposażony, był lekarz?
Byli lekarze. Oczywiście, że byli lekarze. Proszę pani, tam byliśmy tacy zastraszeni. Te nocne dyżury to było... biegło się na ostatnie piętro i patrzyło się na tą płonącą Warszawę, tą nieszczęsną, płonącą Warszawę. Tam nie tylko byli lekarze, ale byli księża. Tam co dzień, co drugi dzień odprawiała się msza na sali chorych, na pierwszym piętrze. Tam jeden, jedyny raz, co się śpiewało, to „O Panie, który jesteś w niebie, o usłysz nasz tułaczy śpiew. Wołamy z wszystkich stron do ciebie, o polską mowę, polski śpiew. Panie, skrusz ten miecz, co siecze kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj, by stał się twierdzą nowej siły, nasz dom, nasz kraj”. To jedna, jedyna rzecz, która była przez nas śpiewana. No i po pewnym czasie przyszły dwie łączniczki z Puszczy od porucznika „Doliny”, który miał zamiar pójść na odsiecz Warszawie.
- A czy pani tam się zgłosiła do kogoś, że pani jest żołnierzem Armii Krajowej, czy pani się zdekonspirowała?
Tak, ja tam miałam znajomych. Tam byli moi znajomi, pracowali, moje znajome.
- Czyli pani pracowała jako sanitariuszka, zaprzysiężony żołnierz Armii Krajowej.
Tak.
- Dostała pani jakąś opaskę?
Nie, nie. Myśmy tam już nie chodzili z opaskami.
- A kto leżał w tym szpitalu? Czy tam byli też ranni Powstańcy?
Wszyscy ranni, bo 1 sierpnia był bój na Bielanach. I to właśnie ranni z tego [boju]. To nie byli chorzy na choroby przewlekłe, tylko byli przede wszystkim ranni. Na przykład ta sala Cyganów, to Cyganie byli ranni. Nie wiem, jak oni się przechowali, bo Cyganie byli tak samo podczas okupacji prześladowani i wywożeni jak Żydzi. Tak samo było antycygańskie nastawienie Niemców, jak i antyżydowskie.
- Przyszły te łączniczki, tak? Czy pani coś wtedy wiedziała o poruczniku „Dolinie”? Czy pani słyszała o nim wcześniej?
Tak, słyszało się. Bo to wie pani, na te tematy się rozmawiało. Na Bielanach było to lotnisko polowe, na lotnisku można było z Warszawy przejść do Puszczy Kampinoskiej, tu przy lotnisku, przez kartoflisko. Lotnisko było ogrodzone i były wieże takie, strażnicze. I na tych wieżach były reflektory obrotowe i w tym momencie, kiedy ten reflektor zszedł z tego [boku], można było zerwać się i przebiec trzy kroki i znowu zapaść w redliny w kartoflisku i czołgać się dalej. Bo jak przyszedł reflektor, to trzeba było leżeć bez… I dostaliśmy się, proszę pani... One wyprowadzały nie tylko tych do Puszczy, ale ktoś z cywilnej ludności, z młodych ludzi, kto chciał się wydostać z Bielan na Wólkę Węglową, do wsi Wólka Węglowa, mógł [iść] z nimi.
No chyba była duża grupa. Jakoś tak człowiek się nie oglądał, sam widział, patrzył swojego nosa.
- Co pani mamie powiedziała, jak pani szła do Puszczy?
Proszę pani, moja mama szła z nami. Na Przybyszewskiego te wszystkie swoje toboły, takie, które nieśliśmy, to zostały zamurowane tam w tej piwnicy. Co prawda zaraz po Powstaniu były odmurowane i były puste, po tych… Ale moja mama też wyszła wtedy. Moja mama też się wyczołgała, moja mama była wtedy młoda, była z drugiego roku, miała czterdzieści dwa lata.
- Ile czasu trwało to czołganie się przez kartoflisko?
Oj, proszę pani, parę… No ze dwie godziny chyba. Bo to jednak kawał, te reflektory tak omiatały tym światłem dużo.
- Potem znalazła się pani w Wólce Węglowej, to te łączniczki jeszcze były?
Były. Łączniczki dostały wiadomość w międzyczasie, kiedy myśmy się tutaj… Puszcza była bombardowana przez… nie wiem. I porucznik „Dolina” wydał rozkaz: „Stać w odwodzie, [iść dalej]. Damy znać”. Natomiast mieszkańcy wsi Wólka Węglowa mówią: „Warszawiacy, uciekać. Uciekać, my was nie chcemy, bo was rozstrzelają, a nas spalą”. I stał się cud. Proszę pani, w Lesznie, koło Błonia, moi kuzyni, siostra cioteczna mojej mamy z mężem mieli młyn. Ich syn miał młyn w Łomiankach, w Zarębowie. Mój wujek dostał przepustkę do Łomianek, że może (tam mieli bardzo nowoczesny młyn, urządzenia młyńskie) przewieźć do Leszna. I proszę pani, jak myśmy wyszli, to myśmy spotkali wujka. I wujek mówi: „Słuchajcie, nie ma co, jak tutaj ma…”. Lidka, jego córka, która była kierowniczką młyna w Lesznie, mówi: „Lidka ma codzienny kontakt z Puszczą. Od nas z młyna codziennie do Puszczy idzie fura mąki”. Oni żywili Puszczę. No i myśmy się zabrały z mamą i jeszcze z moją przyjaciółką (po drodze był Zaborów, który trzeba było lasem ominąć) i dostałyśmy się do Leszna na młyn, gdzie było sześćdziesiąt trzy osoby uciekinierów. Gdzie pół wsi Lidka wynajmowała mieszkania i utrzymywała sześćdziesiąt trzy osoby warszawskie z rodziny, ze znajomych…
Znane, nieznane, tak. A tam był takim komendantem AK śmieszny pan, Kostek Mostek, to pamiętam. I Lidka mówi: „Słuchaj, tu masz Kostka i tu jest na tego... Tu mamy Puszczę. Siedź, na razie nic się nie dzieje, siedź tutaj”. Ale tam też nie było wcale tak bezpiecznie, bo tam byli Niemcy i oni przychodzili na młyn, który był niby bogaty, po haracz. I wtedy my warszawiacy na ostatnie… Jeszcze wcześniej, proszę pani, jak się tam dostałam, to pierwsza rzecz, ja z Powstania wyniosłam wielką ilość wszy. Boże, jaka ja byłam zawszona. I pierwsza rzecz, jak się tam dostałam, to gęsty grzebień, gazeta i kap, kap, kap, kapało mi z głowy. Żeby między ludźmi można było [przebywać] i nie za tego. Odwszenie, przede wszystkim, było najważniejsze. To była straszna rzecz, to była plaga niesamowita. A w ogóle nas warszawiaków i tych takich, którym groziło niebezpieczeństwo ze strony Niemców, to schodami tutaj z boku, na ostatnim [poziomie] były plewy, otręby takie były na górze. W dachu były wyjęte dwie dachówki, tunel był w tym i jak było… No bo to wiadomo było, Niemcy jadą, coś tego, to cynk! Nie trzeba było telefonu, telegrafu, tylko wszystko ustnie jedni drugim, jedni drugich ostrzegali. I nas w te otręby zakopywali, pracownicy zakopywali, bo tam Niemcy przychodzili, patrzyli, no otręby, otręby, no nie ma nikogo. A nas tam cała grupa siedziała.
- Czyli warszawiacy byli ciągle szukani przez Niemców?
O tak, tak, oczywiście. A szczególnie młodzi.
- Kiedy to było? Czy to był jeszcze sierpień?
Nie, to już był wrzesień, to już był wrzesień. I to już był taki zaawansowany wrzesień. I proszę pani, ludzie są dobrzy. No wyszłam w jakichś takim letnich [ubraniach]. Ja dostałam sweter, ja dostałam buty, ja dostałam kapce, ja dostałam jakąś jesionkę. Ja przeżyłam zimę obdarowywana przez ludzi.
- Nie dotarła już pani do tej Puszczy jako sanitariuszka?
Nie dotarłam już do Puszczy, bo już Puszcza nie szła już potem na ten [Żoliborz]. Puszcza szła tutaj bokiem, już nie miałam nic takiego. Więc jestem nieudacznik powstańczy.
Ależ oczywiście, że chciałam.
- Czy pani wiedziała, dochodziły do pani wiadomości, co się dzieje w powstańczej Warszawie?
Tyle tylko, to, cośmy widzieli nocami ze szpitala, z Bielan. Że Warszawa płonie, że cała Warszawa to jest jeden wielki ogień.
- Czy jakieś gazetki docierały? Ktoś jakiegoś radia słuchał, jakieś takie informacje pani miała ogólne?
Nie, nie.
- Tylko tyle, co można było zaobserwować, tak?
Tak, tak.
- Zetknęła się pani z Niemcami. Jak oni się do was, cywilnej ludności, tak oni sądzili, jak oni się zachowywali? Czy byli brutalni?
Ci Niemcy, ci lotnicy byli bardzo spokojni i bardzo grzeczni. Jeśli chodzi o Niemców takich, których znałam.
- Czyli w kontakcie bezpośrednim z agresją pani się nie zetknęła?
W stosunku do mnie nie.
- Czy pani widziała jakieś takie akty przemocy w wykonaniu Niemców?
No, widziałam te gwałty, te przy wyrzucaniu, przy tych, to, co ja widziałam… Ale byli Węgrzy, którzy też brali udział przeciwko polskiej ludności, byli Ukraińcy. Ukraińcy byli bardzo brutalni i bardzo tacy... gorsi byli od Niemców. Przy tych wysiedleniach i przy tych…
- Ale pani to widziała z oddali, pani się to nie zdarzyło?
Nie.
- Co potem się z panią działo do końca Powstania?
Do końca Powstania, do tak zwanego wyzwolenia byłam w Lesznie.
- Moment upadku Powstania. Czy o tym pani wiedziała, będąc w Lesznie, że to jest koniec, że Powstanie się skończyło?
Nie, nie.
- Z bratem, żadnych informacji o bracie też pani nie miała?
Nie, wydawało nam się ciągle, że brat żyje. Dopiero po tym, po Powstaniu, dopiero po Powstaniu. Mój brat był ranny na Dolnym Żoliborzu, był ranny w nogę i w głowę i był przewieziony… Na Żoliborzu jeździła, była odbita szkoła na Felińskiego i tam była karetka sanitarna. I dwaj bracia tej mojej koleżanki z Krasińskiego, dwaj bracia Grochowscy jeździli tą karetką. Oni przewozili mojego brata z Dolnego Żoliborza, nam się wydawało, że tu z Dolnego Żoliborza to powinien być… Bo pierwszy szpital polowy był na placu Wilsona, ale on był przewieziony do drugiego szpitala u zmartwychwstanek, róg Krasińskiego i Stołecznej, tam był szpital. I tam miał amputowaną nogę i tam zaraz była zgorzel i natychmiast drugiego dnia zmarł. Z upływu krwi i zgorzel. I był pochowany przy schodach, u zmartwychwstanek przy schodach. W czterdziestym piątym roku, zaraz jak Warszawa została, że tak powiem, wyzwolona, to była taka akcja przenoszenia wszystkich pojedynczych mogił, do wspólnej tej…
- A czy pani wiedziała, że brat właśnie tam jest pochowany?
Proszę pani, dowiedziałam się od braci mojej [koleżanki].
O, już po Powstaniu, już w czterdziestym piątym roku. Bo oni powiedzieli, że jak brat jechał, to rozmawiał z nimi, bo ta koleżanka zawsze bywała u mnie i on znał Miecię i [powiedział], że: „Ja jestem bratem Janki, a ona jest koleżanką Mieci”. I oni wiedzieli, kogo wiozą. I te wszystkie ciała były później przewiezione od wspólnego grobu pod Dworzec Gdański. A myśmy z mamą już potem, jak dowiedziałyśmy się, że brat nie żyje, to zaczęłyśmy szukać, najpierw w parku Żeromskiego, bo tu były wspólne [mogiły]. Ja [szukałam] ze szczoteczką do zębów, bo brat miał takie charakterystyczne jedynki, więc tutaj nie znalazłyśmy i dopiero…
- Ale co ze szczoteczką do zębów?
Ekshumacje jak były.
- Czyli uczestniczyła pani przy ekshumacji.
Proszę pani, trzymałam głowę mojego brata, wyjętą z ziemi, w ręku i poznawałam go po zębach, po bandażu na głowie, po blond włosach pod bandażem i u jednej nogi, a przy drugiej nodze, siostry mi powiedziały, miał przyczepiony, bo był w prześcieradle tylko i miał przyczepioną do nogi drutem drewnianą, ale nie było tego drewienka z nazwiskiem, tylko był drut na drugiej nodze.
Poznałam i sama go włożyłam do trumny zbitej z czterech nieheblowanych desek, bo tylko takie były. Wtedy była taka ogólna ekshumacja na cmentarz Powązkowski, do tych kwater żołnierskich i załadowano chyba dziewięć tych. Ponieważ wreszcie go znalazłam, więc tą ciężarówką spod Dworca Gdańskiego, Krasińskiego, tam pojechaliśmy pod kościół na Powązkach. [Jechałyśmy] pod plandeką tą ciężarówką i myśmy stały pod plandeką, a te trumny na nas leciały. To była droga – Panie Boże, nie daj nikomu przeżyć takiej. Podjechaliśmy pod kościół, ksiądz wyszedł, tylko pomodlił się, bo już za dwa czy trzy dni była wyjęta taka trumna z nieznanym żołnierzem i była uroczysta msza za wszystkich poległych, w kościele na Powązkach, tym przy…
Nie, nie. Wojskowym. Bo brat jest pochowany w „Żywicielu”, [na cmentarzu] wojskowym i tam jest kościółek taki mały. A potem już, ponieważ to było mocno... to samym cmentarzem już biegłam, żeby wiedzieć, w którym miejscu on jest pochowany. No więc pięknie pochowali. Znajomych cała masa. Brat leży w drugim szeregu od Puszczy. Ostatnia to jest taki bunkier Puszczy Kampinoskiej, tutaj na wysokości Zawadzkiego. Najpierw były groby normalne, takie darniną obłożone, z brzozowym krzyżem, z nazwiskiem. Proszę pani, któraś rocznica Powstania, 1 sierpnia, pędzę na cmentarz – „Żywiciel” jest ogrodzony, wszystkie groby są zniwelowane, traktorem ujeżdżone i nie można się dostać, bo to miało być skończone... Któryś z architektów miał genialny pomysł, ponieważ na bruku Powstańcy [walczyli], wiec leżą pod brukiem. Wiec teraz ten „Żywiciel” wygląda w ten sposób, że jest wszystkie groby są zrównane i jest kostka brukowa i są tylko takie napisy, Wiesław Piekutowski czy tam inne, i wielki taki betonowy krzyż. Bo taka była wizja któregoś z architektów, żeby to…
- W którym to roku mniej więcej było? Przed 1956, po 1956? Jak to pani umiejscowi?
Nie umiem pani powiedzieć. To był niesamowity [widok]. Proszę pani, pani wie, idzie pani na cmentarz, niesie pani to światełko i kwiatek i tutaj raptem traktor i ujeżdżona ziemia.
- Czy pani w czterdziestym piątym chodziła na wszystkie ekshumacje, czy to było ogłaszane?
Nie, chodziłam tylko ekshumacje na żoliborskie, żeby znaleźć brata.
- I jakoś ogłaszano? Skąd pani wiedziała, że będzie ekshumacja?
No chyba ogłaszano, ale taką metodą „jedna pani powiedziała”.
Dwadzieścia jeden lat wtedy miałam.
- To było straszne przeżycie, branie udział w tych ekshumacjach.
Okropne, proszę pani, okropne. No ale takie jest życie nasze, polskie.
- Proszę pani, pani była w Lesznie do 17 stycznia, tak?
Tak, zaraz po siedemnastym styczniu…
- Co pani robiła? Z czego się pani utrzymywała?
Lidka nas utrzymywała, młyn nas utrzymywał. Wtedy już zupełnie dobrze, już tego. Po odwszeniu już w łóżku spałam z mamą, z ciotką, z kimś tam, nie wiem. Nie, nie, wtedy to już było dobrze. A tam jeszcze była cała nasza rodzina, była ciągle od trzydziestego dziewiątego roku. Siostra mojej mamy w tymże Kazuniu Polskim... Po rodzicach odziedziczyły trzy siostry ziemię, którą uprawiała najstarsza siostra z mężem. Jej mąż był takim działaczem miejscowym, Ludwik Jechowicz, był komendantem straży pożarnej i był takim działaczem. Kazuń, jednostka tam była, drugi Kazuń był niemiecki, osiedlony przez tych osadników niemieckich Bartlów, Nyklów takich tych. I proszę pani, i on był jako anty... Występował ciągle jako patriota przeciwko tym Niemcom. W trzydziestym dziewiątym Modlin i potem tutaj jednostka w Kazuniu były otoczone fortami. Ósmy fort, gdzie rozstrzeliwano tych Polaków z Nowego Dworu i okolicy, Harcerska to też był taki ten fort. Tam na Kazuniu w lesie był fort Zajączka. I w trzydziestym dziewiątym roku, jak się zaczęła wojna, to ci ludzie z Kazunia stąd uciekli na Harcerską i tam byli. Ale tu zostały domy i ci Niemcy już byli bezkarni wtedy, latali bardzo nisko i pociskami zapalającymi zapalali, podpalali te domy. Wujek tam miał konie, miał krowy, więc oni wszyscy zostali, a on przyszedł i przy wyprowadzaniu bydła i tych koni z obory i ze stajni został najpierw postrzelony, a potem się spalił. To była pierwsza ofiara z naszej rodziny. Fantastyczny patriota, dzielny człowiek, cudowny człowiek. Potem drugą ofiarą był mój ojciec, mój brat. Trzeciej siostry maż, chorąży z Modlina był w niewoli. Był postrzelony pod Lwowem, ale był w niewoli i dopiero wrócił po [wojnie]. Jeden jedyny, który ocalał, a tak wszyscy mężczyźni zginęli, w trzydziestym dziewiątym czy czterdziestym czwartym.
- Co do siedemnastego, kiedy pani do Warszawy przyszła zobaczyć, co z pani domem?
Z ciotką wróciliśmy na tenże Kazuń, gdzie ona miała jeszcze tam…
- Aha, czyli nie do Warszawy, tylko tam.
Nie, nie. Ja dopiero potem, wiosną czterdziestego piątego roku, pieszo z tego Kazunia przyszłam na Grochowską do mojej koleżanki. Tutaj [mieszkała] moja ciotka na Brzeskiej. Jej troje dzieci było wywiezionych z Powstania, jeszcze nie wróciło z Niemiec. Ja [mieszkałam] u tej ciotki... I zaczęłam pracować. Zostałam przyjęta (znowu nie było pracowników) do pracy w elektrowni na Targowej i pracowałam, mieszkając u ciotki na Brzeskiej. I dopiero po roku, w czterdziestym siódmym roku dopiero, dostałam się na studia.
- Od początki czy zaliczono pani ten rok?
Nie zaliczono, proszę pani, bo nie miałam tych egzaminów. Nie zaliczono mi tego pierwszego roku. Od początku, proszę pani, ponieważ moja przyjaciółka pracowała w gabinecie jako pomoc, mówi: „Słuchaj my się tutaj nigdy nic... Medycyna trwa tak długo, idziemy na stomatologię”. I zdawałam w czterdziestym szóstym roku na stomatologię. Z u miejsc nie zostałam przyjęta, miałam takie zaświadczenie. A że w tejże elektrowni pracowali z nami tacy... Jurek Grigol, taki poeta, Stanisław Ryszard Dobrowolski... Ale pracował taki pan, [...] pan Kobyłecki, i dziewczyny, jak ja pracowałam w elektrowni, mówią: „Słuchaj, pan Kobyłecki ma takie duże stanowisko. Idź, może on ci pomoże”. Proszę pani, no niestety tego nie udało mi się w Warszawie. Moja mama już wróciła do Warszawy i już mieszkała na Słowackiego. Ja się przeniosłam do mamy na Słowackiego. I pan Kobyłecki zaproponował mi, mówi: „W ministerstwie powiedzieli mi, że we Wrocławiu otwierają stomatologię lwowscy profesorowie, pierwszy rok stomatologii”. No to myślę sobie: „No to pojadę na pierwszy rok stomatologii do Wrocławia, a potem przeniosę się”. Ale niestety, to nie można było tak jak maturę zrobić w pół roku, tylko trzeba było rok. Zaczął się rok od pierwszego semestru, od lutego, w czerwcu kończył się pierwszy semestr, [więc] musiałabym stracić. A że straciłam już bardzo dużo, no więc niestety musiałam ciągnąć aż do końca, do pięćdziesiątego pierwszego roku.
We Wrocławiu. A pomógł mi ksiądz Trószyński. Tak, bo poszłam do księdza, bo miałam z nim kontakt, i on mówi: „Słuchaj, czy mama sobie sama da radę?”. – „Da radę”. – „No to słuchaj, to ja ci pomogę”. Przez księdza Trószyńskiego dostałam... Był Caritas akademika i mówi: „Ja mam tam kolegów, ja ci załatwię tam mieszkanie”. No więc przez księdza Trószyńskiego dostałam mieszkanie w internacie dla studentek u sióstr urszulanek na placu Nankiera. Miałam to stypendium do… Nie wiem, do stalinizmu, czterdziesty siódmy, czterdziesty ósmy jeszcze miałam stypendium. W czterdziestym dziewiątym chyba byłam… A! Byłam taka mądra! „Proszę się ujawniać, ujawniać”. Proszę pani, no cóż to ja byłam? Sanitariuszka, no to co, wojna, no trzeba się ujawnić. No i zostałam wrogiem Polski Ludowej.
Objawiło się w ten sposób, że z trudem utrzymałam się dzięki profesorowi Owińskiemu na studiach. W międzyczasie zlikwidowano Caritas akademika i ja zostałam bez mieszkania, bez stypendium. Jako wróg Polski Ludowej nie mogłam dostać stypendium. Moja koleżanka ze studiów, jej siostra była synową pana, który we Wrocławiu był kierownikiem Klubu Inteligencji Pracującej i on mnie przyjął tam do pracy. I znowu pracowałam i uczyłam się, trzeci i czwarty rok studiów. Wszyscy moi koledzy mówili mi: „Słuchaj, ty zastanów się, co ty robisz! Nie dasz rady!”. Proszę pani, pracowałam i uczyłam się i wynajmowałam prywatnie mieszkanie i jakoś dałam radę. Dojechałam do... Do czego dojechałam? Dojechałam do końca studiów i były... Przecież nie można było wrócić do Warszawy, tylko były nakazy pracy. Nakaz pracy, ja mówię: „Ja mam matkę w Warszawie”. – „Tak, dla pani budują klinikę na MDM-ie, ale jeszcze nie gotowa”. – „To ja dziękuję”. I proszę pani, zaocznie dostałam ruchome ambulanse województwa wrocławskiego. Półtora roku jeździłam po województwie wrocławskim. Takie są koleje Polaków.
- Czy tam we Wrocławiu mówiono coś o Powstaniu Warszawskim? Czy to już jakby zupełnie inne życie?
Nie, to już było inne życie.
- Nie wspominano o tym. Skąd byli pani koledzy?
Z całej Polski. Lwowiacy przede wszystkim, proszę pani, Lwów, lwowiacy, lwowianki.
- Ale nie rozpamiętywano tego, co się straciło, tego, co było?
Nie, nie, bo wszyscy chcieli się uczyć i jakoś w spokoju i pokoju żyć.
- Czy z pani środowiska, z tego powstańczego środowiska, pani wiedziała, że ktoś został aresztowany?
Tej mojej kuzynki, tej ciotki, u której mieszkałam na Brzeskiej, syn... Ciotka mieszkała Brzeska 17 A, naprzeciwko szpitala Kolejowego. Jej starszy syn, podchorąży z Powstania, który… nie wiem… potem ożenił się i miał manię prześladowczą, że chodzą za nim, ponieważ za jego kolegami chodzili i byli aresztowani, że za Henrykiem też chodzą. I ciągle mówił, że chodzą. Proszę pani, już miał dziecko. I poszedł do ubikacji, podciął sobie żyły. Dziewczyny poleciały do szpitala, żeby sprowadzić lekarza, to on się wyczołgał na okno z drugiego piętra, jak oni z lekarzem szli, to on już wyskoczył z drugiego piętra, nie żył. Bo ciągle uważał, że będzie aresztowany. Henryk Ploch.
- Czy pani, oprócz tej etykietki „wróg ludu”, jeszcze doświadczyła jakichś nieprzyjemności?
Nie, bo proszę pani, to byli profesorowie lwowscy, którzy osłaniali i bardzo ochraniali nas. To był profesor Bros, to był profesor… Ach, proszę pani, z fantastycznymi ludźmi, tymi lwowskimi, miałam do czynienia. Profesorowie byli nadzwyczajni.
- Co teraz pani myśli o Powstaniu Warszawskim? Liczyła pani, że godziny nas dzielą od zwycięstwa.
Przeliczyłam się.
- Co teraz pani sądzi o tym Powstaniu? Ono powinno wybuchnąć, nie powinno?
Proszę pani, gdyby to było jeszcze raz, to chyba tak samo bym postępowała, ani centymetra inaczej. Bić się, bić się, bić się.
Taki nasz polski los, proszę pani. Takie są nasze polskie losy.
- Dziękuję bardzo za rozmowę.
Z tejże elektrowni, jak już pracowałam, już po Powstaniu, moje koleżanki zapisały się do ZBoWiD-u. I jak przychodziły, to ja im podpisywałam udział i tego, i w jakim [były oddziale], jako świadek. I pan w ZBoWiD-zie mówił: „No tak, a dlaczego ona się nie zgłosi?”. – „Bo ona uważa, że to niepotrzebne”. – „Niech ona tu przyjdzie”. Pojechałam do niego na Dubois i proszę pani… A w ogóle to jeszcze dostałyśmy... Komendantem (nie powiem pani nazwiska) był taki pułkownik, komendantem szpitala…
Maltańskiego. [Komendant] mieszkał poza Warszawą i tam pojechaliśmy do niego. On miał rysunki, obrazy malowane przez Rydza-Śmigłego. I on nam dał, bardzo dużo nam jeszcze opowiadał, bo on brał udział w spotkaniach Żydów. Jako komendant szpitala brał udział w spotkaniach Żydów, którzy wychodzili z getta i spotkali się tu z naszymi, tutaj, więc mówił, że był na takim spotkaniu za bankiem. Bank był tu na Bielańskiej, więc gdzieś tu było takie spotkanie i opowiadał nam właśnie, bardzo dużo nam opowiadał o tych spotkaniach.
- Ale on głównie dawał zaświadczenie, że pani pracowała tam w Szpitalu Maltańskim?
Tak, proszę pani.
- W końcu pani też dostała legitymację zbowidowską?
Tak, tak. I dostałam Krzyż Powstańczy.
Zgrupowania z elektrowni. Bo nas odznaczali tu przy pomniku, tu na dole. No jak się nazywa pomnik tutaj na wybrzeżu? Pomnik Sapera, tak? Tutaj, bo to była ta grupa uczestników z elektrowni.
- Ale to jeszcze było w czterdziestych latach? Kiedy pani te dostała, tak?
Nie… Pięćdziesiątych, krzyż dostałam w pięćdziesiątych.
- Ale po pięćdziesiątym szóstym czy przed?
Po. Po, bo nas oficjalnie całą grupę odznaczali. Ta grupa z Elektrowni Warszawskiej.
- A do ZBoWiD-u po co się ludzie zapisywali?
No, proszę pani… Po co się zapisywali…
- To były czasy, kiedy już szukano żołnierzy Armii Krajowej, mimo tego wezwania do ujawnienia.
Ale to było już po pięćdziesiątym szóstym roku. To już było po pięćdziesiątym szóstym roku, proszę pani. Do pięćdziesiątego szóstego roku ja jeszcze nie byłam w Warszawie. Potem, proszę pani, śmiesznie, bo ja jestem znowu taka wędrująca, potem wyszłam za mąż, mój mąż był lekarzem, pracował w Starogardzie Szczecińskim i przenieśliśmy się do Stargardu. Ze Stargardu do Drawska, z Drawska do Leska, z Leska do Dębicy, z Dębicy do Dęby, z Dęby do Starachowic i ze Starachowic dopiero w sześćdziesiątym ósmym roku tutaj zjechałam, bo tutaj [była] mama, tu w Falenicy. Wspólnie żeśmy tutaj wpłaciły, bo tutaj jest spółdzielcze. To jest własnościowe spółdzielcze. Dopiero tutaj wylądowałam w Warszawie.
Warszawa, 24 października 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek