Alicja Getter
- Proszę na początek opowiedzieć coś o sobie, gdzie pani się urodziła, gdzie wychowywała, kim byli pani rodzice.
Moi rodzice – oczywiście tego nie pamiętam, [wiem] tylko z opowieści – ojciec mieszkał na Nowym Świecie w kawalerce i pracował w Banku Handlowym na Traugutta. Mama była również na Nowym Świecie, bo jakkolwiek mieszkała gdzie indziej, u swojej ciotecznej babki, to tam pracowała w jakimś sklepie. Rodzice brali ślub na placu Trzech Krzyży, oczywiście w kościele katolickim. W czasie, kiedy zawarli małżeństwo i nasza rodzina miała się rozszerzyć, trzeba było zmienić mieszkanie, więc kolejno zmieniał. Zresztą nie tylko moi rodzice, ale także i inni ludzie, zwykle ze względu na dojazdy do miejsca pracy, umieszczali się, to znaczy mieszkali, szukali mieszkań blisko miejsca [pracy]. Pierwsza zmiana miejsca mojego zamieszkania była na plac Żelaznej Bramy. To było bliżej, powiedzmy, dzisiejszej alei Jana Pawła, więc mniej więcej koło pierwszej hali. To była pierwsza [zmiana].
Urodziłam się niestety nie w Warszawie, tylko w Żyrardowie, gdzie była moja babcia, ale tylko dlatego, że tam miałam po prostu opiekę rodziny. I z powrotem wróciłam do domu. W trzy lata później urodził się mój brat. Ten już w Warszawie. Taka rodzina wymagała trochę większego mieszkania i przenieśliśmy się na ulicę Leszno, Leszno
vis-à-vis Sądów. Niestety tam długo żeśmy nie mieszkali ze względu na wojnę i ustalenie części tej ulicy jako część getta. Wobec tego trzeba było znowu się stamtąd przenieść na ulicę Długą przy Arsenale. Oczywiście to wszystko było w pobliżu, w takim pobliżu, że można było pieszo dojść zarówno do miejsca pracy, to znaczy ojciec, matka... Mama moja prowadziła gospodarstwo i opiekowała się nami, a ojciec sam pracował w dalszym ciągu. Oczywiście to nie była taka rodzina, powiedzmy, bardzo zamożna, ale jakoś utrzymywaliśmy się przez ten czas. I to, jeśli chodzi o samo miejsce zamieszkania.
Jeżeli chodzi o moje dzieciństwo. Ojciec zajmował się nami, jak tylko mógł. W czasie wolnym od pracy jeździł z nami, powiedzmy, na Pole Mokotowskie, tam gdzie były jakieś atrakcje, ze względu na takie duże skupisko, powiedzmy, ale to w takich dniach, kiedy były święta narodowe zwykle. I oczywiście bardzo często na 3 maja, na przykład przy Ogrodzie Saskim, który był również blisko i można było zobaczyć defiladę wojskową, no to żeśmy to zaliczali wtedy z ojcem. Pamiętam, jeśli chodzi jeszcze o takie wypady z ojcem, przed samą wojną, to znaczy [gdy] już wiadomo było, że gotuje się, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, rozmaite instytucje fundowały narodowi, fundowały, no, trudno powiedzieć „pieniądze”... tu w tym przypadku w Cytadeli Warszawskiej. I pamiętam tą sprawę, dlatego że ojciec mnie zabrał wtedy. Oddawaliśmy jako pracownicy i oczywiście sam Bank Handlowy (na Traugutta wtedy centrala była), oddawaliśmy armatę. Pamiętam, że wtedy także ludzie (zresztą nie tylko tam, ale w ogóle) oddawali już przed samą wojną to, co mieli wartościowego, powiedzmy, jakieś pierścionki, złoto i wszystko to, co jeszcze mogło służyć ojczyźnie.
Stosunek wtedy, wszystko jedno, czy to nauczycielstwa, czy [innych], z którym się stykaliśmy w szkole, był taki... dużo było patriotyzmu. Dużo było dla dzieci, dla młodzieży takich momentów, powiedzmy... Ja chodziłam do szkoły najpierw do szarytek, sióstr szarytek na Ogrodową. To była pierwsza szkoła podstawowa u mnie. Tam szarytki oczywiście pracowały w szpitalach. One nie uczyły, tylko miały personel świecki, ale personel świecki oczywiście wpajał w nas. Mieliśmy nauczyciela od śpiewu, więc na przykład ogromnie dużo pieśni, piosenek legionowych, w każdym razie takich, które świadczyły o miłości do ojczyzny. Potem w gimnazjum Rudzkiej na Zielnej miałam nauczycielkę, która była niezwykła, jeżeli chodzi właśnie o ilość przekazania, czy to w jakiejś formie obrazków takich... Myśmy występowały same, jak można było, i przed samą wojną, to znaczy w trzydziestym ósmym roku, bo to była pierwsza klasa, i potem już oczywiście wszystkie nauczycielki wtedy kiedy były komplety. Bo niestety nakryli nas kiedyś Niemcy, to przeczekałyśmy, na jakimś poddaszu nas zamknęli wtedy. Tam byłyśmy przez jakiś czas, dopóki jakaś rewizja, bo to była rewizja wtedy, w szkole się nie skończy. Także całe wychowanie nasze w czasie okupacji również, prawda... Bo na kompletach to ryzykowałyśmy i ryzykowało nauczycielstwo, które właściwie uczyło małymi grupkami w rozmaitych miejscach, czy to przygotowanych przez same uczennice, czy też przez nauczycielki.
Tak było do czasu, kiedy ja rosłam, jednocześnie pracując w Banku Handlowym na praktyce. Już miałam wtedy szesnaście lat czy siedemnaście lat, to tak wyglądało. W Banku Handlowym pracowałam też razem z ogromną ilością młodzieży, przeważnie tej, która była jakoś związana z samymi pracownikami Banku Handlowego. Oczywiście [pracowałam tam] do czasu, kiedy poznałam swojego [późniejszego] męża, znaczy nie męża, tylko chłopca, wzięliśmy ślub i przeniosłam się wtedy z ulicy Długiej od rodziców znów na plac Żelaznej Bramy, tylko nie w tym, powiedzmy rejonie, raczej tak jak mówię, ulicy Jana Pawła, tylko od strony Ogrodu Saskiego. Z okien trzeciego piętra, bo na trzecim piętrze mieszkaliśmy, widać było plac Grzybowski, [który] chyba się wtedy nazywał Wielopole, a potem plac Grzybowski, już część getta. Plac, na którym można było zobaczyć dzieci głodne, oczywiście żydowskie, i takie, które chciały koniecznie ten plac opuścić. Jeżeli było ciemno, jeżeli udawało im się, no to to robiły.
Jeśli chodzi o jeszcze o Długą. Jak byłam na Długiej, odbijaliśmy, to znaczy chłopcy [z AK] odbijali [aresztowanych kolegów] przy Arsenale, a
vis-à-vis Arsenału właśnie mieszkali moi rodzice. Ja wtedy byłam gdzieś na mieście, tak że nie mogliśmy nocować, dlatego że ulica była zupełnie zamknięta. Zdaje się, że jednak udało się odbić z Pawiaka wtedy naszych chłopaków, wtedy kiedy przewozili ich przez tak jakby ogród, znaczy wszystko w pobliżu Arsenału było, ogród Krasińskich do Miodowej i dalej. Wtedy nie nocowaliśmy w domu, ulica była zamknięta, ludzi wyciągali, oczywiście szukając winnych czy tam... W każdym razie wtedy już my nocowaliśmy u rodziny gdzieś indziej. To [tyle], jeśli chodzi o te represje.
O, i jeszcze jedna rzecz, która... Muszę to powiedzieć, bo po raz pierwszy w ogóle, mając lat czternaście, kiedy rozpoczynała się właściwie wojna, mój ojciec i jego brat, mój stryj, doszli do wniosku, że bezpiecznie będzie wyjść z Warszawy ze względu na to, że Warszawa jako miasto jest niebezpieczna dla rodzin. I nas wywieźli wtedy w Grójeckie. Ja wtedy miałam naprawdę czternaście lat. Pierwszy raz zetknęłam się z niemieckim draństwem, bym powiedziała, wojskowym oczywiście. Szłam z wioski do kolonii, gdzie myśmy mieli zabudowę i mieszkaliśmy, oprócz oczywiście mężczyzn, bo mężczyźni byli w Warszawie cały czas, ale żony i dzieci. Tam było dwóch chłopców, moich braci stryjecznych, i mój brat i ja byliśmy właśnie chronieni. Oczywiście wtedy kiedy szłam półtora kilometra od wsi do tej kolonii, niedaleko już, no ja wiem, ze dwadzieścia kroków może, trzydzieści, może czterdzieści, usłyszałam nad sobą gwizd lądującego samolotu. On nie lądował, on pikował, ale wtedy kiedy pikował, to jednocześnie walił z karabinu maszynowego. Oczywiście w kogo? Nikogo innego nie było. Całe podwórze było głuche i ciche, bo widocznie byli gdzieś w polu, bo to był wrzesień, więc było możliwe, a ja sama szłam prawdopodobnie z jakimś tobołkiem żywności. I wybiegłam wtedy do tej stodoły półotwartej, bo była jakaś taka półotwarta, on oczywiście, gwiżdżąc, podniósł się, bo inaczej to by spadł na te podwórze i resztę domu, podniósł się i odleciał. Dla mnie to było coś przerażającego, dlatego że nie wyobrażałam sobie, żeby podczas wojny ktokolwiek [strzelał] do dziecka, bo byłam, miałam czternaście lat, więc to byłam dzieciakiem. Ja mu nie zagrażałam niczym, a on tłukł bez żadnego zastanowienia, bo po prostu byłam dla niego obiektem, który musiał zlikwidować. [...]
- Ja chciałbym jeszcze wrócić, jak pani pamięta sam 1 września trzydziestego dziewiątego roku. Jak się pani dowiedziała i pani rodzice dowiedzieli, że jest wojna?
Przed samą wojną wywieźli nas właśnie na tą kolonię do takiego domostwa, do normalnej jakieś zagrody, gdzie były zwierzęta i były domy, dwa domy były na tej kolonii. A wtedy ojca nie było, był w Warszawie. Z Warszawy ojciec mój [wyjechał] w konwoju szosą lubelską z racji konieczności wywiezienia z Banku Handlowego odpowiednich, cennych rzeczy za granicę, żeby nie trafiło to do Niemców. Był w konwoju Banku Handlowego, przejeżdżając przez lubelską trasę. Lubelska trasa miała końcówkę przy granicy węgierskiej (tak mi się wydaje, że to była węgierska granica) i ojciec, wiedząc o tym, że zostawił rodzinę i ta rodzina sobie nie poradzi sama, po prostu w uzgodnieniu ze swoimi przełożonymi wrócił z powrotem. Cały majątek, który był Banku Handlowego, który musiał być zabezpieczony gdzieś za granicą, po prostu został wywieziony na ten... Ojciec wtedy wrócił do nas, ale to już było parę dni, bo zanim się wydostał od południa do nas na środek, centrum Polski, to minęło parę dni. Wróciliśmy, jak została zdobyta Warszawa przez Niemców, wtedy wróciliśmy do Warszawy na Leszno.
- Co jednak zdecydowało, że państwo jednak wrócili z tej wsi?
Kto zadecydował? Ojciec.
- Co zadecydowało, mimo że jednak wydawało mu się, że będzie bezpieczniej na wsi?
No tak, ale wtedy... Wszystko zostawiliśmy w Warszawie. W Warszawie mieszkanie zostało zamknięte na klucz i właściwie wszystko, co żeśmy mieli, zostało tam. Poza tym trzeba było normalnie żyć, więc na wsiach żadne z nas nie mogło się utrzymać nawet, więc po prostu wróciliśmy do swojego miasta bez względu na to, czy ono jest zajęte, czy nie. No i już wtedy żyjąc w tym mieście, tak jak mówię, chodząc do szkoły i na te komplety, potem małżeństwo, prawda, to już w ramach tego i mojego... i upływu czasu.
- Tata podczas okupacji pracował cały czas w banku?
Cały czas w Banku Handlowym.
- A mama zajmowała się państwem?
Tak.
- Pani zaczęła wtedy za okupacji chodzić do gimnazjum.
Do gimnazjum zaczęłam chodzić wcześniej o jeden rok, tak, ale tak, bo pierwszą klasę skończyłam w gimnazjum, a potem to już była okupacja.
- Tak, i w trakcie okupacji oprócz normalnego gimnazjalnego planu lekcji brała pani udział w tajnych kompletach.
Tak, Tak.
- Co było w ramach tajnych kompletów? To był polski, historia, język polski?
To, co mogło być. Przecież nie miałyśmy ani fizyki, ani... no nie, to co można było przenieść w kieszeni, to co można było przenieść w kieszeni.
- Gdzie się odbywały zajęcia?
W poszczególnych mieszkaniach. A potem zaczęłam pracować w Banku Handlowym jako praktykantka w księgowości. Najpierw na Tłomackie, a później w centrali, dochodząc do miejsca pracy.
- Czy ta praktyka była równoległa jakoś z nauką w gimnazjum, czy to było potem?
Nie, już po.
- Wspominała pani o tym, że pewnego razu zostali państwo przyłapani właśnie na tajnych kompletach.
Tak, to był pierwszy rok, jak Niemcy weszli do [Polski], znaczy drugi rok mojej klasy, a pierwszy rok, jak Niemcy weszli do Warszawy.
Tak.
Nic, wyszli. Wyszli, ale my już więcej wtedy na Zielnej nie miałyśmy żadnych lekcji.
- Komplety kontynuowane były, ale w innych miejscach. Co się stało z tą nauczycielką od śpiewu?
Nauczycielka od śpiewu moja... Bo ja przedtem byłam, znaczy w pierwszej klasie, przed wojną byłam delegowana chyba od zakonnic, tak mi się wydaje, tak chyba od zakonnic, delegowana do filharmonii, do chóru dziecięcego. Ponieważ i tutaj też, te wszystkie piosenki legionowe, najpierw piosenki legionowe, jak można było [śpiewać] jeszcze przed wejściem Niemców w pierwszej klasie. No nie wiem, w której to klasie, ale pogrzeb Piłsudskiego na przykład i tak dalej, to wszystko jeszcze było w czasie, kiedy przed wojną nie było Niemców u nas. Rodzice byli na pogrzebie, mnie wywieźli do Lasek, tam wynajmowali jakieś mieszkanie i w tym mieszkaniu ciotka moja, wtedy zresztą jeszcze bardzo młoda, opiekowała się nami, tak że wrażeń było sporo, można powiedzieć.
- Zaczęła pani pracować jako praktykantka.
Jako praktykantka, tak. Jakoś dawałam sobie radę, dlatego że bardzo szybko polecili mi już samodzielne roboty. Najpierw to była taka metoda, że tych młodych przerzucali z jednego do drugiego wydziału i uczyli, po prostu uczyli, żeby poznawali pracę w banku na przyszłość, mając zresztą swoich pracowników jako tych, którzy pracowali wcześniej w banku. Jeśli chodzi o ten ostatni etap na placu Żelaznej Bramy, kiedy zorientowaliśmy się, że dlatego że było wiadomo, że Niemcy zaczęli wyjeżdżać z Warszawy, i było wiadomo, że w ogóle coś się będzie działo. To znaczy nie chodziło o samo Powstanie, ale chodziło o to, że na Pradze już stały wojska sowieckie, więc wobec tego pewnie wszyscy liczyli na to, że Niemcy uciekają i będzie łatwa sprawa. Nie była łatwa sprawa, bo Niemcy... Tamci czekali, aż my się wykrwawimy, a drudzy, to znaczy Niemcy, cofnęli się z wściekłości może, czy ja wiem, mieli rozkaz po prostu nas zniszczyć do końca, bo już wtedy było wiadomo, że tworzą się grupki naszych ludzi i że może wybuchnąć Powstanie. Przypuszczam, że oni byli zorientowani, że chyba coś się dzieje, bo jednak ich zawziętość na Woli, gdzie trupy w ogóle leżały na ulicy. Jak nas pędzili, wtedy można było już [wyjść] z hali, już po tym, jak przez Chłodną i Żelazną ten mur, który był taki trochę niebezpieczny ze względu na istniejące nasze oddziały z jednej strony i na konieczność podziału mężczyzn od kobiet z drugiej strony, prawda... Co zrobili z mężczyznami wtedy, nie mam zielonego pojęcia, bo nas w ogóle nie dopuszczali do tego, natomiast druga część, która pozostała, same kobiety, były pędzone po prostu Wolską i dalej pod Bema i do Włoch.
- Ja bym się jeszcze chciał zatrzymać na okresie okupacji.
Proszę bardzo.
- Czy pani albo pani ojciec mieli jakiś kontakt z konspiracją.
Mój brat.
- I jak to wyglądało w jego wypadku?
To był harcerz, który miał czternaście, trzynaście, piętnaście lat. I jeśli chodzi o właśnie... To już nie moje przejścia z samego Powstania, tylko matki i ojca. Byli na Długiej. On był jako harcerz łącznikiem oczywiście. Był w okolicach Ogrodowej, więc to już raczej bliżej Woli było, prawda. Był stamtąd przesunięty na Starówkę i na Starówce, na Podwalu miał swoje funkcje. To znaczy w czasie jeszcze, kiedy ja się zupełnie nie orientowałam, że on jest w ogóle w organizacji, widziałem jak miał jako dziecko takie zabawki żołnierzyki. A on po prostu robił w domu, na ulicy Długiej, robił wtedy przejścia do bram, prawda, i uczył się sposobu przemieszczania i przekazywania potem odpowiednich informacji, bo tak sądzę, sam w domu. Tak że nawet trudno było powiedzieć. No, coś tam robił, ale nie znaczy, że myśmy byli zorientowani, że on w ogóle należy do harcerstwa. I on został oddelegowany właśnie przy Podwalu. Na podwalu Niemcy od placu Zamkowego przez całe Podwale puścili czołg wysadzony dynamitem. I oczywiście czołg przez pewien czas od placu Zamkowego prowadził go Niemiec. Wiadome jest, że Podwale miało zakręt i zjazd do dołu, do pierwszej bramy, powiedzmy pierwszej bramy Starego Miasta prawie. Nie pamiętam, jak się nazywa ta pierwsza ulica, gdzie nastąpił ten wybuch. Ale Niemiec wcześniej wyskoczył z tego. Tak mi mówili ci, którzy już po wszystkich działaniach ze mną się kontaktowali, to znaczy nawet ten chłopiec, wtedy starszy dużo ode mnie, który był ich... nie wiem, czy hufcowym, w każdym razie jakimś przełożonym dla tych łączników. Więc powiedział, że Niemiec uciekł, a cały ten czołg powoli zjeżdżał, aż do momentu, kiedy bomba, która była tam chyba umieszczona zegarowa, musiała nastąpić, znaczy zapalić się. I to nastąpiło przy końcu prawie przy końcu Podwala i na rogu, tam gdzie dzisiaj się odbywają uroczystości zwykle ze Starego Miasta. Oczywiście pęd tego wybuchu spowodował, że oficyna cała, już nie mówiąc o tych chłopcach, którzy uradowani, że zdobyli czołg, po prostu zawiśli na tym czołgu i jechali tym czołgiem. No oczywiście wtedy kiedy wybuchł, to wtedy pęd tego… Wtedy Jurek, to znaczy mój brat, schodził z pierwszego piętra zmienić swojego kolegę Pawłowskiego w bramie, w której gromadzili rozmaitą amunicję. Czy to była benzyna, bo ja wiem, co jeszcze, może zdobyte jakieś rzeczy, w każdym razie dużo było broni. Więc jeżeli ten czołg wybuchł i pęd powietrza oczywiście dostał się do pierwszej oficyny, także dostał się do pierwszej bramy. Więc w bramie był wybuch i z mojego brata to... proch. Tak że niestety, ale on nawet chyba nie mógł się zorientować w sytuacji, bo jednak wtedy zginęło ogromnie dużo dzieci. A ojciec, który z matką był w piwnicach, chodził i szukał, bo może jakimś strzępem ubrania czy w ogóle czymkolwiek może go znajdzie. Bo przedtem wiedział, że on w tamtych rejonach miał służbę. No, potem stamtąd (oczywiście ojciec chyba był już zorientowany, że nie ma czego szukać, bo nie znajdzie nikt) byli wyrzuceni ze Starego Miasta.
- Może do tego jeszcze dotrzemy. Chciałem teraz zapytać właśnie o sam początek Powstania. Byliście państwo jeszcze na Długiej?
U mnie nie.
Mnie nie.
- Rzeczywiście, bo pani mieszkała już z mężem.
Tak, mieszkałam z mężem.
- Właśnie, może pani pokrótce opowiedzieć jak się państwo poznali?
Jak myśmy się poznali? Poznaliśmy się jeszcze na Lesznie. Mąż mieszkał w tym samym domu. Co więcej, jeżeli chodzi o dzieciństwo męża, mieszkał również na placu Żelaznej Bramy, tylko w zupełnie w innym domu, w innym pomieszczeniu i tak dalej. Tak że właściwie te ulice były jakoś związane z naszym życiem i na Lesznie my się poznaliśmy, ale potem ze względu na to, że żeśmy się znali, prawda, to potem w szkole, potem na jakichś spotkaniach, coś, nigdy nie wracałam do tego.
W każdym razie także mojego ojca i matkę wywieźli wtedy Niemcy. Mamę do Ravensbrücku. Tam dostała taką chochlą czy czymś, nie wiem, w głowę od auswierki, która dawała z miski, wlewała jakąś tam zupę czy coś takiego. I ponieważ to się powtarzało, więc mama potem już nie wstała więcej z tego wyra jakiegoś po prostu i powiedziała, że nie wstanie i nie chce już jeść, nie chce już niczego. W tym czasie wtedy, kiedy już była… Mam takie zdjęcie i pokażę to dla panów będzie jakimś... No dla mnie szokiem było, żeby trzydziestoparoletni człowiek tak wyglądał, jak wyglądała wtedy matka, kiedy Czerwony Krzyż… Już wtedy Niemcy musieli wpuścić Czerwony Krzyż. Czerwony Krzyż na noszach mamę wywiózł do Danii, a potem do Szwecji. I tam mamę jakoś odbudowali, znaczy zdrowie, i wróciła wtedy, kiedy ja już urodziłam dziecko, to znaczy moją córkę. Natomiast jeśli chodzi o ojca, to owszem, wiedzieliśmy, jakimiś kanałami ktoś jakieś kartki przywoził, bo to między ludźmi – ludzie sobie podawali wtedy informacje o tych... Jest wiadome, jaki miał numer jako jeniec, powiedzmy. I przerzucili ich do Drezna. Drezno miało wtedy nalot aliantów oczywiście. No Drezno było bardzo zniszczone, nie ulega wątpliwości. Alianci częściowo, znaczy ci więźniowie, byli częściowo znów podzieleni i ojciec jeszcze żył po tym nalocie, mimo że tam naprawdę była bardzo duża strata tego miasta. Po tym nalocie był odwieziony do jakichś innych obozów pod granicę francuską. I niestety, ale w żaden żywy sposób... Potem mój brat stryjeczny, który szukał swojego ojca, który również w ten sam sposób był wywieziony i też, tylko w kamieniołomach, zginął. [Brat stryjeczny] szukał jakichś możliwości złapania wiadomości jakiejś, prawda, o tym. Ani jeden, ani drugi... Niestety, ale dwóch braci też zginęło, to znaczy mój stryj i mój ojciec. Teraz, jeśli chodzi o mojego męża. Był wyrzucony z tego... bo to się zaczęło przecież od tego kościoła przy Bema. Nie pamiętam jego nazwy.
Znaczy przed Bema, w naszą stronę. Tam ludzie byli też dziesiątkowani w taki sposób, że jedni kopali doły, drudzy byli wyciągani z [szeregu] i zakopywali te doły. I [potem] sami byli rozstrzeliwani. Tak że też jakimś cudem on wtedy z tego kościoła wyszedł, on sam nie wie. Wywieźli ich pod Wrocław do takiego obozu pracy. Ponieważ znał dobrze niemiecki, bo już technikum kończył i był na pierwszym chyba czy drugim roku studiów, budowlaniec też i mył się. To było dziwne w ogóle dla Niemców, że było bardzo zimno, a mój mąż się po prostu mył. Warunki były fatalne, w jakichś stodołach czy jakichś innych pomieszczeniach, no oczywiście przeziębiał się. Nie był odpowiednio ubrany, bo nikt nie miał dostępu do żadnych ciepłych rzeczy, a przecież była zima, wiec to jemu też zaszkodziło. Ale uzyskiwał to, że mógł się porozumiewać ze swoim kolegą, który był w tych rejonach już poznańskich. Wobec tego to nie była ta cześć środkowa Polski, tylko zachodnia, prawda. A był księdzem. Więc największy tam kontakt mógł mieć i jakieś tam paczki, które… Zresztą potem ten ksiądz Zalewski, bo tak się nazywał, mnie odszukał i w ten sposób mieliśmy z nim jakiś kontakt. Oczywiście po zakończeniu działań wojennych na tych terenach mąż, wiedząc już, gdzie się znajdujemy, to znaczy gdzieś tam pod Łowiczem, pod Walewicami, wrócił do nas, z tym że pogłębiła się sprawa choroby, którą chyba musiał ją mieć w ogóle [wcześniej], tylko takie warunki jeszcze pogłębiły to, bo miał stwardnienie rozsiane. I potem już leczył się, to znaczy studiował, ale to już było tak, że były takie te rzuty stwardnienia duże i opiekowała się nim (bardzo zresztą dobra) wtedy profesor i utrzymywała go w konieczności zajmowania się czymś. Cała ta choroba przebiegała o tyle dziwnie, że ona ma tam kilkanaście takich możliwości, różnych sposobów. Każdy inaczej na nią chorował. Inaczej atakuje te nerwy, więc tutaj też, jeśli chodzi o mózg, to miał wspaniały do samej śmierci, a nogi i cały do połowy, a potem już na serce, bo serce odmówiło posłuszeństwa. Ale miał wtedy 72 lata. To znaczy ja cały czas się mężem opiekowałam, pracując oczywiście w Instytucie Naukowo-Badawczym Kolejnictwa. To takie były moje dzieje.
- Jak pani pamięta pierwszy dzień Powstania, kiedy wybuchło 1sierpnia? Byli państwo wtedy w domu z mężem?
Pierwszego sierpnia byliśmy na placu Mirowskim. I pierwsze siedem dni byłam na placu Mirowskim koło hal. A potem właśnie pędzili nas wtedy przez Elektoralną, Chłodną i tak dalej do obozu. To znaczy nie trafiłyśmy do obozu. [Szliśmy] z ogromną ilością dzieci, które jak odjechały te dwa samochody czy jeden (nie pamiętam już), jeden jak zamknął klapę na zewnątrz i odjechał, to myśmy nie wierzyły w ogóle własnym oczom, że możemy wolno jeszcze kawałek przejść, naprawdę.
- Jak to wyrzucenie państwa z domu wyglądało?
Wyrzucenie z domu?
W piwnicach. Wyrzucali, strzelając.
Tak, Niemcy. To znaczy ja nie wiem, czy sami Niemcy, bo ten, który strzelał do nas wtedy na tej jezdni, to był z całą pewnością „ukrainiec”, to był „własowiec”, więc nie wiem, czy to byli Niemcy, ale sądzę, że to Niemcy byli, tak.
- Wtedy była jeszcze pani razem z mężem?
Razem z mężem aż do Żelazna róg Chłodnej. I tam dopiero był podział.
- Pani mąż został zabrany wtedy do obozu?
Nie do obozu. Do tego kościoła i dalej do tego obozu pracy.
Wtedy maszerowaliśmy razem z młodszą siostrą jego i potem się i matka znalazła, poprzez Grodzisk, Żyrardów, Łowicz, aż pod… Łowicz było ostatnim [punktem] i dwadzieścia kilometrów [dalej] był ten Chruślin, a jeszcze dalej były Walewice.
- Ale była pani przez jakiś czas w Pruszkowie?
Nie.
- Zostali państwo wyprowadzeni.
Tak, już wtedy kiedy wyprowadzili nas i odjechali, to przede wszystkim kobiety z dziećmi, to najważniejsze było, bo rzeczywiście dużo wtedy [było] matek, w tym czasie. Ale rozproszyliśmy się wtedy po ludziach.
- Zostali państwo, że tak powiem, doprowadzeni do Walewic i tam postawieni własnemu losowi? Jak to wyglądało?
Własnemu losowi. Aż przyszli ruscy i miałyśmy szczęście, dlatego że do naszego nie tyle domu, co części tej wioski, chyba tak, trafili ruscy z jakimś komendantem z Moskwy. I ponieważ moja teściowa mówiła po rosyjsku trochę, okazało się, że on jest moskwiczanin i jest muzykiem. I on wtedy nam postawił jakiegoś żołnierza, żeby nas nie ruszali, a sam oczywiście nie nocował w żadnej chałupie tej wioski, tylko w samochodach. Ale wtedy rzeczywiście dziewczyny były bezpieczne.
- A jeszcze właśnie wracając do tego. Zostali państwo w tej miejscowości rozproszeni po gospodarzach?
Po gospodarzach.
- I co się stało do momentu wyzwolenia, do tego stycznia?
Nic. Cały czas staraliśmy się przesyłać do obozu mojego męża a ich syna i brata cebulę, jakieś kawałki czegoś. Ja nawet szyłam coś, żeby mu było cieplej. I te paczki trafiały do niego. No może nie wszystkie, ale w każdym razie trafiały.
- W jakich warunkach panie mieszkały?
Śmiesznych. No więc właściwie ten proboszcz, który tam zawiadywał od strony religii, decydował o tym, do kogo trzeba przydzielić takich ludzi. To był chłop z siostrą swoją, która była prawie niewidoma, i prowadziła jemu gospodarstwo. A chałupa była z dwóch stron. Znaczy sień była w środku, po jednej stronie była jedna izba, po drugiej druga izba. My byłyśmy w tej jednej izbie razem z nimi i chyba taka... jak to się nazywała... w każdym razie taka jakaś przybudówka czy coś takiego do tej izby. I tam spałyśmy we dwie z młodszą siostrą. A tutaj do tej drugiej izby była [przydzielona] żona tego wieśniaka z dwojgiem dzieci. I do niej też dokooptowali jeszcze jakąś rodzinę dwuosobową chyba czy coś takiego, nie wiem, nie pamiętam w tej chwili. Ale w każdym razie tak. No oczywiście wszystko się robiło, co można było zrobić. Oni tam warzyw w ogóle nie uznawali. Więc to była kwestia upieczenia chleba na przykład albo zrobienia barszczu jakiegoś, albo kapusty, i to było całe jedzenie. No i chleb dzielony wtedy w taki sposób, że jak już się piekło ten chleb, to pół wsi dostawało podzielony ten chleb. Tak że następny to już kto inny piekł i oddawał tym, od których dostał poprzednio. To taka organizacja, jak normalnie ludzie dzicy znajdują się w takich warunkach. Zima była wtedy mroźna. Zima była mroźna. [Gospodyni] dawała nam jakiś kożuch, jak trzeba było dojść dwadzieścia kilometrów i tą paczkę nadać w Łowiczu.
- Czy w tej miejscowości byli Niemcy przez jakiś czas?
Nie widać było w ogóle Niemców. Byli tacy, którzy... To takie jakieś odłamy złodziei czy kogoś, nie mam pojęcia, w każdym bądź razie wszyscy się wtedy bali ich, a oni chodzili po ludziach i węszyli, co można jeszcze ukraść czy coś takiego. Raczej to była taka część społeczeństwa, trudno było powiedzieć, kto to jest.
- Czy państwa wyzwoleniu towarzyszyły jakiś walki w tej okolicy?
Nie.
- Po prostu pewnego dnia przyszli Rosjanie.
Tak.
- Tak jak pani wspomniała dzięki postawie tego oficera radzieckiego…
No tak, wyjątkowy, naprawdę był wyjątkowy.
- Zapewnił paniom bezpieczeństwo.
Bezpieczeństwo, tak, dlatego że no wszędzie to się słyszało, prawda, o tych gwałtach niesamowitych. Zresztą nawet to zrozumiałe, bo tak jest na wojnach. Jak puszczą część ludzi w ogóle bez jakichś rygorów normalnego życia, to robią, co im ślina na język… A tym więcej, że Rosjanie piją, więc po pijaku to wszystko można.
- Długo tam po wyzwoleniu jeszcze panie zostawały?
Nie. Chyba tu byliśmy już, zaraz jak tylko dowiedzieliśmy się, że do Warszawy można wejść. To był marzec, luty albo marzec nie wiem, nie pamiętam.
- Jak wyglądała pani droga powrotna?
Powrotna, znaczy pociągiem. Już chodziły pociągi, tak. Wiem, że wsiadałam do pociągu… Nie, to wtedy kiedy do Radomia jechałam, tak. To nie były pociągi osobowe, to były towarowe. Koło się kręciło i trzeba było... po tym kole ktoś załapywał tam i ściągał na górę. W każdym razie można powiedzieć, że trzeba było mieć trochę smykałki, żeby można było wejść do środka.
Wróciłyśmy tutaj i dostałyśmy na Poznańskiej możliwość bycia, dlatego że ludzie z tego lokalu zostali już w Anglii. I stamtąd potem normalnie mąż pracował w BOS-ie, potem SPB czy najpierw w SPB, a później w BOS-ie, już nie pamiętam. A ja w przemyśle, potem na kolei. I na kolei to już tam przylgnęłam. Tam był instytut, który budowaliśmy na Olszynce Grochowskiej.
- Kiedy pani mąż wrócił z obozu?
Właśnie w lutym.
Tak. Koniec stycznia, jak zaczął swoją marszrutę.
- Państwa dom pierwotny tam przy placu…
Nie, to zero, nic – gruzy, kompletne gruzy.
- Musieliście państwo zaczynać od początku.
Od początku. Wszystko, łącznie z butami, a pantofle to były takie łaciate, znaczy nie ze skóry. No tak, ale była UNRRA wtedy i wtedy łatwiej było, bo przydziały były unrowskie, więc ktoś, kto dostał pracę, a każdy dostawał pracę jednak, nie mieliśmy trudności z tym. Ja spotkałam się z człowiekiem, który jak na ulicy Długiej mieszkaliśmy, na górze sąsiedzi nasi przechowywali Żyda cały czas. I został on dyrektorem. Jakoś się uchował, oczywiście dzięki nim. Uchował się i był dyrektorem właśnie w metalu, to znaczy w przemyśle. I miałam natychmiast tą pracę. Tak że pracy było wtedy, rąk do pracy [potrzebowano], trzeba było odbudowywać i pracować.
- Jakie jest najlepsze wspomnienie z okresu Powstania? Jakie najgorsze?
Wszystkie najgorsze. A najgorszy to moment szykowania się na rozstrzelanie, tak.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć o Powstaniu Warszawskim, czego pani nie powiedziała?
Chyba nie. Chyba bardzo dużo miałam ludzi, koleżanek, które też były w obozach. Jak bym tak zliczyła, powiedzmy, wszystkie te osoby, które właściwie nie miały swoich funkcji żołnierskich w tym czasie, tylko byli cywilami po prostu i rodzin ich... Nie wiem trzydzieści, czterdzieści osób, dużo.
Warszawa, 30 września 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek