Krystyna Ławniczek „Ara”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak wyglądało pani życie, życie pani rodziny przed wybuchem II wojny światowej?

Przed wybuchem II wojny światowej moja rodzina składała się z sześciu osób. Moja mamusia była, ojciec już nie żył – umarł w trzydziestym trzecim roku. Mamusia sama nas wychowywała, z tym że ja byłam najmłodsza w rodzinie. Rodzeństwo miałam, troje rodzeństwa oprócz mnie, i pracowali już przed samą wojną. Chodziłam do gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. W trzydziestym dziewiątym roku zdałam małą maturę i zdawałam do liceum handlowego, takie było liceum państwowe na Górnośląskiej i w czasie wakacji wyjeżdżałam na kolonie szkolne. Myśmy mieli kolonie w Czarnieckiej Górze. Miały, bo to było żeńskie gimnazjum i tam byłam prawie do końca sierpnia. Tak że słuchy już tam dochodziły, że będzie wojna, myśmy były nawet trochę zadowolone, bo nauka została przesunięta o dziesięć dni, tak że mówiłyśmy, że będziemy miały jeszcze wakacje. Przyjechałam 31 sierpnia do Warszawy. Były już wtedy komplikacje z przyjazdem, bo nie wiadomo było, na który dworzec przyjedzie pociąg, bo wszystkie wojenne pociągi miały pierwszeństwo. Ale jakoś dotarłam do domu, bo mamusia była na innym dworcu, źle jej powiedzieli. Ja przyjechałam już do domu.
W pierwszych dniach wojny, a mieszkałam na ulicy Pańskiej 97, blisko Towarowej. Byłam harcerką, ale nie zgłosiłam się do żadnej służby, tylko byłam w domu. Bombardowania przeżyłam w domu, w piwnicy i na niższych piętrach, bo mieszkałam na trzecim piętrze. Po wojnie nawet na jakiś czas uruchomili szkołę, poszłam na kilka dni czy tydzień czasu ta szkoła trwała i Niemcy znowu zawiesili. Liceum handlowe uznali w zasadzie za szkołę zawodową, że miało być czynne. Ale dopiero w czterdziestym roku poszłam do szkoły, a jeden rok straciłam. Nie chodziłam. Zrobiłam maturę w czterdziestym drugim roku, właśnie w tym liceum handlowym i potem zaraz dostałam pracę w ubezpieczalni społecznej. Od początku lipca zaczęłam pracować w ubezpieczalni, w czterdziestym drugim roku. Do końca, do Powstania tam pracowałam.

  • Oprócz nauki podczas okupacji i pracy w ubezpieczalni czym się pani zajmowała? Jak wyglądało pani życie, kiedy rozpoczęła się okupacja niemiecka?

To było ciężko, ponieważ trochę zajmowałam się handlem, tam, gdzie siostra pracowała. Siostra pracowała w sklepie. Obok, niedaleko, ktoś wyrabiał mydło. I ja chodziłam po południu i to mydło sprzedawałam po mieszkaniach. Tak że miałam nawet zamówienia takie na kilka kilogramów mydła i w ten sposób zarabiałam trochę, bo mamusia była chora, bardzo niesprawna, tak że trzeba było dorobić. Starsza siostra straciła pracę, jedna pracowała w Kolejowym Przysposobieniu Wojskowym, druga pracowała na poczcie i też nie było wtedy pracy, bo pozwalniali ludzi i pracowała w sklepie.
Jak pracowałam w ubezpieczalni, po skończeniu szkoły zwróciłam się do koleżanki szkolnej i wtedy zapisałam się do organizacji, dopiero w czterdziestym drugim roku – to była Krystyna Kruszewska. Pamiętam jeszcze nazwisko Mozołowska, a myśmy miały kursy sanitarne i chodziłyśmy nawet do szpitala Ujazdowskiego na praktyki, robiłyśmy zastrzyki, uczyłyśmy się. Miałyśmy spotkania. Później, pod koniec chyba czterdziestego trzeciego roku, zostałam patrolową i miałam przydział na Sadybę, na Czerniaków.

  • Skąd pani wiedziała, do której znajomej zwrócić się, żeby rozpocząć działania w konspiracji?

A bo myśmy miały kontakt ze sobą. Tamta koleżanka szkolna to była taka dobra koleżanka i myśmy razem siedziały przez te kilka lat w ławce, razem spotykałyśmy się poza szkołą i byłyśmy razem w harcerstwie, w zastępie i miałam do niej zaufanie. Zresztą nie tylko do niej, koleżanki były raczej pewne. Ona też zrobiła wtedy maturę i też właśnie przez nią zdobyłam kontakt.

  • Czy ktoś z pani rodzeństwa działał również w konspiracji?

Tak, siostra jedna. O bracie to nie wiem, druga siostra nie wiem, ale wiem, że siostra jedna, starsza ode mnie, Barbara, to ona miała kontakty, była łączniczką, ona miała to zgrupowanie na Pradze. Ona nie poszła do Powstania, dlatego że myśmy miały matkę chorą i w pierwszym dniu wybuchu Powstania ja pierwsza dostałam zawiadomienie, że mam powiadomić swoje koleżanki z patrolu. Ktoś musiał zostać z mamusią. Ona, ponieważ na Pradze miała to zgrupowanie, to nie pojechała, tylko została z mamusią i była z nią do końca Powstania. Zresztą mamusia umarła 22 września, w czasie Powstania.

  • A kiedy się pani dowiedziała, że Powstanie wybuchnie? Wiedziała pani o tym wcześniej?

Wiedziałam, tylko nie wiedziałam kiedy, dlatego że musiałam swoje rzeczy, takie najbardziej potrzebne, zostawić blisko mojego punktu spotkania. Znowu miałam koleżankę, też szkolną, Jadzia Nadolska, mieszkała na Czerniakowskiej pod 63, właśnie tam za Chełmską. U niej zostawiłam, oni mieli domek. Ona w ogóle miała siedmioro rodzeństwa. Zostawiłam u niej te rzeczy, których zresztą później już nie odebrałam. Trzeba było zostawić to przed Powstaniem. A w tym dniu przyszła do mnie łączniczka i powiedziała, żebym się zgłosiła i zawiadomiła wszystkie.

  • Jakie były nastroje w Warszawie 1 sierpnia?

Bardzo dobre. Wszyscy się cieszyli. Trochę było strachu, ale jednak wszyscy się cieszyli.

  • Była pani sanitariuszką podczas Powstania. Jakie były pani zadania jako sanitariuszki?

Być pomocą przy plutonach, przy żołnierzach. Ja miałam przydział do plutonu, patrol cały był i w razie jakichś akcji trzeba było zawsze z nimi być i rannych nosić do szpitala. Byłam jakby pomostem między żołnierzami a szpitalem, bo w szpitalu nie byłam.

  • Pamięta pani jakąś swoją najbardziej niebezpieczną akcję?

Pamiętam w ogóle pierwszy dzień, jak szłam do Powstania. Powstanie mnie zastało w kościele u Zbawiciela. Zawiadamiałam swoje koleżanki i na jedną bardzo długo czekałam. Nie było jej i nie było. W ogóle się nie doczekałam nawet, więc musiałam jechać na Czerniaków. To był tramwaj „dwójka”, którym jechałam. Dojechałam już do Nowego Światu i Alei Jerozolimskich i stamtąd słychać było strzały. Tak że ja myślę sobie, że nie dojadę tym tramwajem. Wysiadłam i chciałam iść przez ulicę Dolną, że może łatwiej mi będzie dojść przez Marszałkowską, Puławską i do Dolnej i tam na Sadybę. Tymczasem jak szłam, to przy placu Zbawiciela znowu od Marszałkowskiej od placu Unii były bardzo duże strzały i tam już się zaczęło Powstanie. Ja stanęłam za załomem muru kościoła, a tu ksiądz już z kościoła wszystkich, kto przechodził, zapraszał do kościoła, do podziemi. I w tych podziemiach spędziłam pierwszy dzień Powstania. Bardzo to było nieprzyjemne, trochę tragiczne nawet, bo dużo ludzi było, a na górze w kruchcie ktoś, nie wiem kto, złożył Niemców. Chyba pięciu było zmarłych, leżało w kruchcie. Przyszedł ksiądz i mówi, że jest taka sytuacja, że nam udzieli zupełnego rozgrzeszenia w godzinę śmierci. No więc bardzo ludzie płakali, denerwowali się tym, ale jakoś szczęśliwie Niemcy zabrali tych zmarłych ludzi i nie było rozstrzeliwania. Dopiero następnego dnia Niemcy zabrali na gestapo wszystkich ludzi. Ale ja już przeszłam na stronę placu Zbawiciela, na Mokotowską i właśnie dostałam się do zgrupowania „Ruczaj”.

  • Czy był problem, aby zdobyć zaopatrzenie do torby sanitariuszki? W jaki sposób zdobywała pani zaopatrzenie?

Ponieważ pracowałam w ubezpieczalni społecznej, to sobie jakoś zgromadziłam to, miałam opatrunki, miałam taką torbę przeciwgazową i w niej miałam opatrunki. Właściwie to kupowałam te wszystkie rzeczy, bo z ubezpieczalni nie wzięłam tego.

  • A czy była pani uzbrojona?

Nie.

  • Jakie pani miała obowiązki jako patrolowa?

Jako patrolowa w czasie Powstania nie byłam. Mówiłam, że miałam być patrolową, jakbym była na Sadybie, ale w Śródmieściu, jak byłam w zgrupowaniu „Ruczaj”, to byłam zwykłą sanitariuszką i byłam podporządkowana patrolowej. Bo tam była już organizacja normalna. Bardzo dużo osób nie zdążyło na swoje stanowiska i zostali właśnie tam, gdzie ich zastało Powstanie.

  • Czy miała pani bezpośredni kontakt z żołnierzami ze strony nieprzyjaciela?

No tak, mieliśmy.

  • Jak pani zapamiętała?

Miałyśmy dyżury, jak pluton miał dyżur jakiś na barykadzie czy akcja była, to myśmy zawsze z tym plutonem były obok na barykadzie. Na barykadzie też zawsze było stanowisko dla sanitariuszki. Dwie sanitariuszki zawsze, bo to z noszami trzeba było chodzić. Miałyśmy dyżury. Na Mokotowskiej była taka duża stolarnia, taki zakład stolarski i to przylegało do ulicy Natolińskiej, gdzie jedna strona była zajęta przez Polaków, a druga zajęta była przez Niemców. Myśmy miały tam dyżury razem z plutonem, razem z żołnierzami. Były akcje różne, jak na poselstwo czeskie czy na [niezrozumiałe], czy na Dolinę Szwajcarską, na Chopina. To myśmy blisko były tam zawsze nich, żeby w razie czego ratować ich.

  • Jak pani zapamiętała Niemców?

Niemców? Jak to można zapamiętać…

  • Jakie wrażenie na pani wywierali, co pani czuła, kiedy ich widziała?

No bardzo, przecież to było życie okropne. Cały czas, człowiek wychodził, to nie wiedział, czy wróci, bo były łapanki, rozstrzeliwania i to było życie w zasadzie bardzo niebezpieczne.

  • Czy pani osobiście była świadkiem rozstrzeliwań, zbrodni wojennych?

Rozstrzeliwania nie byłam, bo to zawsze było ograniczenie, to ludzi wyrzucali Niemcy, nie pozwolili, żeby ludzie byli blisko. Nie wolno było być w pobliżu.

  • Na początku Powstania nastroje ludności cywilnej były bardzo dobre, wszyscy cieszyli się, że wybuchło Powstanie. Jak później, już po kilku tygodniach walk ludność cywilna przyjmowała to, że Powstanie trwa, że walczycie?

W zasadzie ja się spotkałam z tym, że przyjmowali to dobrze. Moja mamusia wraz z moją siostrą nie były u siebie w domu, po jakimś czasie przyszli ludzie z Woli, wtedy kiedy była taka masakra na Woli. Nasz dom był bardzo blisko pozycji niemieckich, niedaleko Towarowej. Moja mamusia bała się bardzo i stamtąd chciała wyjść i poszły z siostrą na Sienną, blisko Zielnej 16. Tam mieszkał mój wujek z rodziną i mamusia tam poszła. Tam umarła. A ludzie siedzieli w piwnicach. Wtedy napisałam list, bo blisko nas była poczta harcerska, na Wilczej. Napisałam list na Pańską. Jeszcze wtedy mamusia była i się dowiedziała, że ja jestem przy placu Zbawiciela i miałyśmy już kontakt ze sobą. Tak że ja w czasie Powstania dwa razy miałam przepustkę i widziałam mamusię. Ciężko było, ale nie słyszałam, żeby ludzie narzekali, żeby na przykład Powstanie się skończyło, to tego nie słyszałam.


  • Jakie były nastroje w pani oddziale? Jakie były relacje między panią a innymi osobami, z którymi pani walczyła? Czy czas Powstania Warszawskiego był też czasem na zawiązywanie jakichś przyjaźni, bliższych relacji? Czy to było możliwe wtedy?

Ja nie miałam, powiedzmy, jakiejś sympatii.

  • Nie tylko chodzi o sympatię. Jakieś przyjaciółki, bliższe znajome. Czy wtedy w ogóle myślało się o takich rzeczach?

Raczej nie, to ciągle było zagrożenie. Przecież ciągle były ,,krowy”. U nas samoloty nie latały, bo blisko było pozycji niemieckich, to samolotów nie było, tylko były te ,,krowy”. A później działa takie, które niszczyły, to nowe takie bomby, które padały, właśnie na koło nas, koło placu Zbawiciela, na Wilczą, na Hożą. Ja nie myślałam o tym, człowiek myślał tylko o tym, jak tutaj działać, żeby było dobrze.

  • A jak wyglądała sprawa żywności podczas Powstania?

Oj, źle było. U nas było bardzo źle. To był akurat teren taki, gdzie nie było żadnych przedsiębiorstw i nie było żywności, tak że myśmy mieli cały czas tylko zupkę, kaszę. Na śniadanie, na obiad to była tylko kasza. Jeszcze jak było maggi, to było dobrze, to się do smaku dodawało, a tak tylko robaczki były. Chleba nie było, ale o tym się nie myślało.

  • Czy miała pani okazję uczestniczyć podczas Powstania w jakichś formach życia religijnego? Nabożeństwa, msze święte?

Tak. U nas były msze, właściwie to msza była na 15 sierpnia. Tam jest taki pałacyk na Mokotowskiej. Piętnasty czy siedemnasty numer, nie wiem. I w tym pałacyku wszyscy byli zgromadzeni, kto chciał oczywiście, ale bardzo dużo było chętnych. No więc miałam to rozgrzeszenie w godzinę śmierci, mogłam przystąpić do komunii, ale niestety tylko wtedy, a tak to nie bardzo przychodzili.

  • Miała pani dostęp do prasy? Czy był dostęp do radia? W jakikolwiek sposób mogła się pani skontaktować z tym, co jest na zewnątrz? Wiedziała pani, co się dzieje poza Powstaniem? Czy dochodziły do pani jakieś biuletyny, gazety?

Dochodziły, ale nie z radia. Były donoszone, ale chyba ustnie, tego nie pamiętam dobrze, czy było radio, czy nie.

  • A czy jako sanitariuszka miała pani tak zwany czas wolny? Taką chwilę, żeby na przykład pójść gdzieś, uczestniczyć w jakichś wydarzeniach kulturalnych? Słyszała pani o spektaklach, koncertach?

Nie, u nas nie było. Wiem, że właśnie była taka propozycja ze strony koleżanek, żeby coś zrobić, wieczorek czy coś, ale dowództwo się nie zgodziło. Nie było tego. Tak że żadnych takich imprez nie było.

  • Jak pani zapamiętała swoje dowództwo? Relacje między panią a dowódcami.

Bardzo dobrze. Bezpośrednim moim szefem był dowódca plutonu, podporucznik. Traktował nas tak po koleżeńsku bardzo. Nie było jakiegoś dystansu dużego. A w stosunku do tych wyższych dowódców, to nie miałam kontaktu z nimi.

  • Kiedy Powstanie już prawie się kończyło, jakie wtedy panowały nastroje w Warszawie?

Żołnierze chcieli walczyć w dalszym ciągu.

  • A pani?

Ja też, tak samo. Nie miałam w ogóle tego na uwadze.

  • Czy przypomina sobie pani taki moment podczas Powstania, podczas służby, kiedy pani najbardziej się bała? Taki najbardziej niebezpieczny. Czy to był ten pierwszy dzień Powstania i ta noc w kościele, czy później były równie niebezpieczne sytuacje, które pani zapamiętała?

Ten był najbardziej taki tragiczny. Na pewno zapamiętałam. I był taki dzień, kiedy nasza łączniczka zginęła i był pogrzeb, to było też tragiczne. Myśmy myślały, że to nas też może spotkać. Ona miała urwaną rękę, nogę. Przechodziła przez ulicę i ją Niemcy zabili, bo ona od razu umarła. Ten pogrzeb pamiętam, bo to było prawie pod koniec Powstania. Ona mówiła, że idzie, że odznaczenia będziemy miały, ale nic takiego… Zginęła po prostu.

  • Czy były jakieś inne pogrzeby, w których pani uczestniczyła podczas Powstania?

Oczywiście, że były. Były na terenie Biblioteki Publicznej, na Koszykowej – tam był cały placyk, gdzie chowali. Miałam tak samo przykre takie spotkanie. Staruszkowie, małżeństwo, mieszkali na parterze i ,,krowa” ich uderzyła. Oboje zginęli, to było takie przykre też bardzo.

  • Co się z panią działo, kiedy Powstanie się zakończyło? Jak wyglądały pani dalsze losy?

Jak było zawieszenie broni, to poszłam do mamusi i dowiedziałam się, że umarła. To było chyba 1 października, czy drugiego poszłam, a mamusia umarła 28 września. To było takie uderzenie wielkie, bo zobaczyłam, siostra na dole, tam była jeszcze kuchnia taka, że gotuje coś na kuchni i myślałam, że to dla mamusi gotuje, a to właśnie wtedy mi powiedziała, że mamusia nie żyje. Zostałyśmy we dwie. A nie wiedziałyśmy, co się dzieje z bratem i co się dzieje z siostrą. Później się dowiedziałyśmy, że brat zginął, do obozu się dostał, do Flossenbürga, pod Norymbergą, tam zginął w grudniu czterdziestego czwartego roku, a moja siostra najstarsza to zginęła na Starym Mieście i też w ogóle jej nie znalazły, ale to później się dowiedziałyśmy o tym. W tym czasie, kiedy się Powstanie zakończyło, to zostałyśmy we dwie same. Ja miałam problem, bo mogłam iść do obozu, ale w tej sytuacji, jak mamusia nie żyła, to zostałyśmy tylko we dwie i nasz dom ocalał, jak na razie ocalał, bo później po wojnie był spalony. Ale wtedy, zaraz po Powstaniu, dom ocalał, tak że zdecydowałyśmy, że nie pójdziemy do obozu, tylko zostaniemy tutaj.
Wyszłyśmy później 7 października z Warszawy. Z tym że cały czas liczyłyśmy na to, że idziemy do obozu, że znowu do obozu, bo to było przez Pruszków albo przez Ursus. W ostatnim okresie to w Ursusie był ten obóz taki przejściowy. Jakoś z tego nie wyszłyśmy. W domu została butelka wódki i ja miałam papierosy z przydziału wojskowego. Jak wyszłyśmy z Warszawy, to przed Ursusem już Niemcy stali przy każdej ścieżce, nie pozwalali nam skręcić do innej drogi. A byłyśmy z dwiema koleżankami, to były też siostry, które miały na Okęciu jakichś znajomych, do których się udawały. I mówiły, że my też możemy iść do nich. Najpierw to usiadłyśmy sobie przy drodze i podszedł do nas taki starszy gość i pyta się, skąd my jesteśmy. Mówimy, że z ulicy Pańskiej. On mówi: „O, to moje sąsiadki jesteście, bo ja miałem restaurację przy placu Kazimierza”. A my mówimy, że chcemy iść do rodziny, czy mógłby nam udostępnić. Okazało się, że to był folksdojcz, który pracował razem z Niemcami. Pyta się: „A macie wódkę?”. – „Mamy”. – „Macie papierosy?” – „Mamy”. – „To poczekajcie tu” – mówi. I czekałyśmy jakiś czas i przyszedł później i mówi: „Dajcie wódkę, dajcie papierosy i idźcie tą drogą” – pokazał nam. I rzeczywiście poszłyśmy tam i trafiłyśmy do tej rodziny. Miałyśmy to szczęście, że miałyśmy to ze sobą, bo liczyłyśmy na to, że w ogóle idziemy do obozu i nam to się przyda, ta wódka i papierosy, jako jakaś łapówka. I rzeczywiście tak się stało.
Później nie miałyśmy gdzie iść. Tam jakiś czas byłyśmy, kilka dni u tych państwa, ale tam było bardzo dużo osób też i dowiedziałyśmy się, że jest brata przyjaciel, mieszkał z matką. Wyjechali na wakacje z Warszawy do Nowej Wsi i siostra moja podjechała do nich i pytała, czy mogą nas przyjąć. Mieli jeden pokój z kuchnią, ale nas przyjęli, powiedzieli, że łóżko nam dadzą. Tam jakiś czas przetrwałyśmy u nich. Chodziłyśmy do Nadarzyna i tam znowu spotkałam koleżankę ze szkoły, która wyszła za mąż za kogoś z Nadarzyna i miała teścia cukiernika. I ten teść sprzedawał nam ciastka po niższej cenie, a myśmy chodziły i sprzedawały te ciastka. To było siedem kilometrów czy nawet więcej z Nowej Wsi do Nadarzyna. I tak myśmy swój czas wypełniały, po prostu troszkę zarabiałyśmy na tym, bo nie było nic. Miałyśmy nawet rodzinę w Milanówku, to była mojego tatusia siostra, ale oni mieli znowu swoją rodzinę, bliższą, bo rodzinę syna, który zresztą zginął w Katyniu, oficerem był, ale zostawił żonę i córkę, i oni tam byli. Tak że dla nas miejsca już nie było. Tak przetrwałyśmy.

  • Jak wyglądały pani losy do zakończenia wojny, do maja czterdziestego piątego. Co się z panią dalej działo?

Myśmy wróciły do Warszawy.

  • Kiedy?

Po zdobyciu Warszawy przez Rosjan. Zresztą piechotą prawie, bo wtedy byłyśmy w Strykowie, u gospodarzy, to było koło Mogielnicy, tam wylądowałyśmy. Koleżankę myśmy znowu spotkały, ona mówiła, że mają pokoik i gospodarzy. Tak że myśmy tam poszły piechotą. Wróciłyśmy do Warszawy. Dom spalony. Nie ma gdzie mieszkać. Nie wiedziałyśmy, co robić. Sąsiedzi tam byli też, którzy przychodzili, to w jakimś dalszym domu, który ocalał, znaleźliśmy trochę lokum i spałyśmy parę dni. Nawet dwa tygodnie. I w końcu przyszło do nas, z rodziny, małżeństwo z synem i oni powiedzieli, że tutaj nie ma żadnej w tej chwili możliwości, bo okropne było zniszczenie, wszystko było poniszczone. Ani pracy, ani nic. Mówi: „Jedźcie z nami”, bo oni jechali do Katowic. On przed wojną miał tam przedsiębiorstwo swoje i tam miał znajomych jeszcze Ślązaków, którzy pracowali u niego i mówią: „Jedźcie tam, dostaniecie pracę i mieszkanie załatwię”. Zostawił nam adres tego mieszkania. I rzeczywiście myśmy tam wylądowały w Katowicach.

  • Zanim dotarła pani do Katowic, przyszła pani z siostrą do Warszawy. Jak wyglądała Warszawa?

Okropnie. Tak jak w górach – myśmy szły po ścieżkach. Wszystko zburzone było, wszystko. Naprawdę to tragedia była. Po prostu były góry, doły gruzów. Myśmy wcześniej przyszły do Warszawy, to było jakiegoś 19 czy 20 stycznia, to jeszcze dużo ludzi nie było. Jak się szło, to po wertepach takich. Wszystko zniszczone było. Nawet wokół kościoła świętokrzyskiego [Świętego Krzyża] Chrystus leżał na ziemi, Zygmunt Waza leżał na ziemi. Zniszczona była kolumna Zygmunta. Wszędzie okropny stan był. Tak że rzeczywiście nie wiedziałyśmy, co robić, bo nie miałyśmy warunków do życia, nie miałyśmy nic. Zostałyśmy takie same. Nie wiedziałyśmy o bracie, bo brat był żonaty. On z żoną, mieszkali przy Powązkach na Dzikiej i Niemcy ich tam wyrzucili w pierwszych dniach sierpnia, zajęli i do obozu ich wzięli. Właśnie brata wysłali do obozu we Flossenbürgu. Tam zginął. Bardzo ciężki obóz, bo kamieniołomy były. Dopiero myśmy się dowiedziały później o tym. Zostawiałyśmy kartki tam na bramie, ale nikt się do nas nie zgłosił. Przez Wisłę się przechodziło po lodzie.
Później, na wiosnę czterdziestego piątego roku, jak już byłyśmy w Katowicach, tam rzeczywiście dostałyśmy pracę. Siostra zaczęła pracować na poczcie, ja pracowałam w urzędzie wojewódzkim i ogłosili wtedy, że są ekshumacje. Trzeba groby likwidować w Warszawie. Przeprowadziłam ekshumację mojej mamusi, bo mamusia była pochowana na Śliskiej, na ulicy. To była makabryczna sytuacja. Nie było warunków, żeby jakiś pogrzeb urządzić dobry, to wujek mi pomagał przy tym, wypożyczył wózek dwukołowy, taczki czy jak to się nazywa, na tę trumnę. Jedna osoba prowadziła ten wózek. Trumna była zbita z desek z szafy. Też za wódkę siostra załatwiła, wtedy nikt nie chciał zbić z tych sąsiadów, no to miała jedną flaszkę wódki i za tę wódkę zrobili trumnę i mamusię pochowali tam. I właśnie, jak szłam z tym pogrzebem, szłam sama za trumną, za tym wózkiem. Okropnie wyglądało to, a przy tym widziałam, bo były inne pogrzeby, samochodami wieźli, takie bardziej były pogrzeby, a tu sama. Ale byłam bardzo zadowolona, że to zrobiłam, że mamusia była ekshumowana.

  • A kiedy dotarła do pani wiadomość o siostrze, która zginęła na Starym Mieście?

Myśmy się tam starały, szukały. Siostra spotkała znajomego, ta starsza, i mówił, że ona zginęła prawdopodobnie w okolicach Bonifraterskiej koło szpitala bonifraterskiego. Mówił, że on nie widział jej ostatnio, stracił ją z oczu. Przedtem widział ją, że była tam, a później już nie widział. W każdym razie nie odezwała się, prawdopodobnie zginęła, bo tam duża była masakra.

  • Na koniec chciałabym zapytać, czy po zakończeniu wojny miała pani jakieś problemy z tego powodu, że brała pani czynny udział w Powstaniu, że była pani w konspiracji?

Nie przyznawałam się do tego, że byłam w Powstaniu. Uważałam, że nie powinnam się przyznawać, bo w Warszawie to szukali ludzi i łapali. A myśmy jeszcze miały z siostrą załatwione, gdzie ten kolega brata, on był powiązany też z konspiracją i załatwił nam, jak myśmy u nich mieszkali, meldunek, że nie z Warszawy, tylko z gminy Helenów. Przystawili nam taką pieczątkę, że tam byłyśmy zameldowane. To nas troszkę chroniło. Tak jakbym się przyznała do tego, ujawniła, to nie wiadomo, co by było. Na pewno byłabym aresztowana. A ja po wojnie zapisałam się w Katowicach na studia i skończyłam. Tam było takie studium administracji publicznej, które uprawnienie dawało, ale to nam załatwili, że możemy zrobić studia magisterskie w Łodzi. I z Katowic jeździłam do Łodzi w niedzielę oczywiście, bo soboty były pracujące, tak że przez rok czasu mieliśmy tam wykłady. I skończyłam. Mam studia prawno-administracyjne.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Właśnie w pięćdziesiątym pierwszym roku, kiedy skończyłam te studia, kiedy już dostałam dyplom, to pomyślałam o tym, żeby wrócić do Warszawy. Tutaj miałam koleżanki, miałam znajomych i zaczepiłam się – jedna koleżanka najpierw mi użyczyła pokoju, chociaż też miała pokój we wspólnym mieszkaniu, bo to były tylko wspólne mieszkania wtedy. Pracę dostałam u jej brata – był dyrektorem przedsiębiorstwa budowlanego. Później przeniosłam się, ponieważ w Katowicach pracowałam w Wojewódzkiej Komisji Planowania, która podlegała Państwowej Komisji Planowania w Warszawie, to jakoś załatwiłam, poszłam do dyrektora i załatwili mi, że przeniosłam się do pracy. Pracowałam prawie do końca, do emerytury w Komisji Planowania. Nie byłam absolutnie partyjna, ale wtedy łatwiej było o pracę. Nie było problemów, że można było zmienić. W każdym razie troszkę byłam aktywna, że jednak zdecydowałam się na powrót do Warszawy i bardzo byłam z tego zadowolona. Później w pięćdziesiątym drugim wyszłam za mąż, założyłam rodzinę i mam córkę jedną i troje wnucząt.



Warszawa, 12 marca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Krystyna Ławniczek Pseudonim: „Ara” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Batalion „Ruczaj” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter