Janina Barbara Pietrasik
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Gdzie się pani wychowywała, kim byli pani rodzice?
Wychowywałam się na Mokotowie, urodziłam się na ulicy Pięknej w Warszawie i mieszkaliśmy do Powstania Warszawskiego na ulicy Rejtana, na Mokotowie oczywiście. Mój ojciec był tramwajarzem i pracował w tramwajach jako konduktor, a moja mama nie pracowała, zajmowała się dziećmi. Miałam jeszcze siostrę starszą trzy lata. Do Powstania Warszawskiego była w domu, potem poszła do pracy i nie wróciła, bo wybuchło Powstanie. Nie mogła się dostać, pracowała w fabryce cukierków i czekoladek Wiśniowskiego. I potem wybuchło Powstanie [1] sierpnia i Niemcy najpierw nas okupili, najpierw rodzice się okupili, wszyscy lokatorzy złotem, każdy jakiś pierścionek czy co tam miał i mieli nas nie spalić. Niestety na następny dzień przyszli, krzyknęli: „Raus!”, rzucili granaty na podwórko i nas wypędzili na ulicę. Dostaliśmy się na ulicę Rakowiecką, tam była jakaś MON-owska instytucja i stamtąd wszystkich nas zapędzili na Dworzec Zachodni i stamtąd do Pruszkowa.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam na [Różaną]. Tam skończyłam szkołę podstawową i potem, jak wróciłam z Niemiec, to chodziłam do szkoły zawodowej i uczyłam się jako modystka.
- Jak pani wspomina początek wojny we wrześniu 1939?
Bardzo słabo wspominam. Wiem tylko tyle, że wybuchła wojna, mój ojciec został zabrany na roboty, na rejzę czy coś takiego. Ja zostałam z mamą i z siostrą. Potem ojciec wrócił i tak już nie bardzo pamiętam, jak to było.
Po tygodniu wrócił. Mieszkanie nie było spalone, tylko nie było szyb, bo pocisk uderzył w oficynę.
Do Powstania Warszawskiego.
- Rodzice zajmowali się tym, czym przed wojną?
Tak, tak. Ojciec w ogóle, jeszcze przed wojną, jako nieżonaty, był malarzem. Pracował jako malarz pokojowy. A później jak się ożenił z mamą, to dostał się do tramwajów, bo to było bardzo ciężko się dostać, trzeba było mieć znajomości, i został tramwajarzem. Pracował jako konduktor. A za okupacji już był kontrolerem. Jeździł w getcie warszawskim jako kontroler.
Tak, tak.
Nie, w ogóle jeździł gdzie indziej, ale między innymi na tej. Pracował do wyzwolenia, cały czas na tramwajach, aż na emeryturę poszedł. Osiemdziesiąt dwa lata miał, jak zmarł.
- A pani chodziła dalej do szkoły?
To znaczy jak wróciliśmy z Niemiec, to właśnie poszłam do szkoły zawodowej na Polną i tam kończyłam szkołę zawodową jako modystka.
- A okres trzydzieści dziewięć–czterdzieści?
To chodziłam do podstawówki. Ja już nie pamiętam dokładnie tych lat, jak to było.
Moja siostra była trzy lata starsza ode mnie, bo była z dwudziestego piątego roku, do Powstania Warszawskiego pracowała w fabryce cukierków i czekoladek u Wiśniowskiego, a potem nas wywieźli do Niemiec, a ona pojechała do swojej ciotki, za Warszawę [bo nie mogła już wrócić do domu, bo wybuchło Powstanie Warszawskie].
- Ta siostra nie brała żadnego udziału w konspiracji?
Nie, miała narzeczonego, który był Powstańcem. Był w konspiracji i on właśnie jej mówił, żeby nie szła tego dnia do pracy, tylko żeby została, bo wybuchnie Powstanie. Ale moja mama, ponieważ bała się, że Niemcy ją wywiozą, to mówi: „Idź do pracy”, i ona poszła. Niestety nie wróciła, bo myśmy mieszkali na Rejtana, a pracowała u Wiśniowskiego przy Polnej, to trzeba było przejść całe koszary. I ona nie mogła przejść do domu. I stamtąd dostała się do rodziny za Warszawę i ślad zaginął. Prawdopodobnie wracała do Warszawy, ale wtedy podobno pocisk uderzył w kolejkę i ona musiała zginać, ale nie ma żadnych wiadomości: gdzie, co. Nic nie wiadomo.
- Jak pani pamięta sam moment wybuchu Powstania. Przychodził do pani siostry narzeczony, on uprzedzał, czyli w ten sposób państwo, jako rodzina, też pośrednio się o tym dowiedzieli.
Tak.
- Jak rodzice na to reagowali?
Mama bardzo była akuratna, dlatego mówiła: „Nie zostawaj w domu, tylko idź do pracy, bo cię Niemcy wywiozą na roboty”. Bała się, że ją zabiorą. A ona nie chciała zostać, bo się bała, że faktycznie ją wywiozą. I poszła do tej pracy. Wybuchło Powstanie. Myśmy tylko 22 dni byli. Nasze podwórko graniczyło ze szkołą na ulicy Narbutta, tak że w piwnicy siedzieliśmy, chowaliśmy się przed bombardowaniami i słyszeliśmy, jak Powstańcy śpiewali, i za chwilę byli już Niemcy. Bo oni ich tam odbijali, tych Powstańców.
- Jak pani pamięta 1 sierpnia? Siostra poszła do pracy…
A myśmy zostali z mamą w domu. Ojciec też poszedł do pracy. Ja nie poszłam do szkoły w ten dzień.
- Czy rzeczywiście zaczęło się dla państwa o godzinie 17.00?
Raczej tak. Samoloty w nocy „żyrandole wieszali” – bombardowali Niemcy. To bardzo było nieprzyjemne. Myśmy cały czas siedzieli w piwnicach. Baliśmy się, że nas pozabijają.
Tak, tak.
Wszyscy się bali po prostu , żeby nas nie pozabijali Niemcy. Była taka pani, która widocznie miała kontakt z Niemcami i ona te pierścionki zbierała od wszystkich lokatorów, żeby nas nie spalili, ale to niestety nic nie dało.
- Wspomniała pani, że po sąsiedzku, w szkole na Narbutta byli Powstańcy.
Tam się zatrzymywali Powstańcy, tylko myśmy nie mieli kontaktu, tylko żeśmy słyszeli to w piwnicy.
- W ogóle nie mieli państwo kontaktu z Powstańcami?
Nie, w ogóle.
- Jak wyglądała przez te dwadzieścia dwa dni kwestia zaopatrzenia w żywność?
Ja nie pamiętam, jak to było. Moja mama była dobrą gospodynią, tak że w piwnicy była kapusta, kartofle, był smalec topiony. Bo ja wiem… Jak nas Niemcy wyrzucili z Warszawy, to mama dzieżkę smalcu wzięła, bo siostra pracowała u tego Wiśniowskiego, to przynosiła herbatniki – dostawała deputaty takie – przynosiła cukierki, herbatniki i myśmy to zabrali i z tym wszystkim pojechaliśmy do Niemiec.
- I państwo też nocowali w tych piwnicach?
Tak, spaliśmy tam, bo żeśmy się bali wyjść z nich.
- A czy miała pani na podwórku jakieś koleżanki, znajomych?
Były dzieciaki, jak i ja. Rozmawialiśmy, ale to w czasie Powstania, to każdy siedział w piwnicy, każdy trzymał swoje dzieci przy sobie, tak że nie było żadnego kontaktu już później.
- Jak wyglądało państwa wysiedlenie dwudziestego drugiego?
22 sierpnia otworzyła się brama, bo taka była duża brama, wleciał Niemiec, krzyknął: „Raus!”, rzucił dwa granaty i nas wypędził. Po prostu.
- Jak się rozeszła wśród mieszkańców wiadomość, że będzie zbierane złoto?
To właśnie taka lokatorka, która tam mieszkała, chodziła po wszystkich lokatorach i w piwnicy do tych ludzi mówiła: „Daj pierścionek, daj pierścionek”. Mama też dała taki ładny pierścionek. „To – mówi – się okupimy i nas nie wyrzucą. Może przetrwamy jakoś”.
- Rzucił te dwa granaty i spowodował wybuch jakiś, pożar?
Tak, zapalił się nasz dom. Bo ten dom to stara kamienica była, przedwojenna. Kiedyś budowano nie żelbetonowe, tylko były stropy ze słomy czy z trzciny. Tak że szybko się paliło to. Wszyscy zebrali się w garstkę i jeden za drugim Niemcy nas wywalili na Rakowiecką, naprzeciwko więzienia. Tam było Ministerstwo Obrony Narodowej chyba, już nie pamiętam dokładnie. Chyba do dzisiejszego dnia jest. Wszystkich tam zbierali, nie tylko nas, ale z innych domów też, Niemcy nas tam zebrali i wypędzili nas na Dworzec Zachodni.
- I wtedy pani mama zdążyła zabrać trochę jedzenia.
Jak nas wyrzucili, to mama to wszystko miała w piwnicy, myśmy się tym chyba żywili, że tak powiem. Nie można było nic ugotować, bo nie było światła. Ani kuchni nie było, trzeba by iść na górę, żeby to zrobić, tak że tymi herbatnikami, cukierkami, ten smalec do chleba jakiegoś. Coś tam robiła zawsze. Tym żeśmy się żywili aż do tego momentu, kiedy nas wyrzucili i potem do Pruszkowa nas wywieźli z Dworca Zachodniego.
Tak. To jednego dnia było wszystko. Najpierw nas jeszcze na takie podwórze spędzili, tylko ja już nie pamiętam dokładnie, jaka to była ulica, tam zebrali większą ilość tych ludzi, potem wszystkich spędzili na Dworzec Zachodni i z Dworca Zachodniego do normalnych wagonów, nie do świńskich, tylko normalnych. Wywieźli nas do Pruszkowa. I w Pruszkowie, jak żeśmy przyjechali, ponieważ mój tata był tramwajarzem, więc Niemcy powiedzieli tak: „Tramwajarze i kolejarze z rodzinami na lewo, pozostali na prawo”, czy odwrotnie. I wszystkich, którzy nie byli tramwajarzami i kolejarzami, rozdzielali z rodzinami. A my pojechaliśmy wszyscy, to znaczy ja z tatą i z mamą i inni tak samo. I wtedy nas załadowali do Pruszkowa i w Pruszkowie byliśmy, nie pamiętam, czy dwa dni, czy trzy. Spaliśmy na takich matach słomianych, na ziemi.
- Dostali coś państwo do jedzenia?
Tak, dostaliśmy trochę kawy czarnej i po kawałku jakiegoś chleba. A potem nas wsadzili w wagony świńskie i wywieźli do Niemiec. Tylko nie pamiętam, jaka to była miejscowość. Tam była taka mykwa, nas tam rozebrali, zabrali nam ubrania i wszyscy staliśmy (nie wiem, czy to mogę opowiadać) nago przed Niemcami lekarzami. Oni nas tam badali i tak dalej i przechodziliśmy pod prysznice, spod tych prysznicy przechodziliśmy na następną stronę i tam dostawaliśmy zdezynfekowane ubrania. I te ubrania zakładaliśmy i wtedy już tam byliśmy chyba dwa dni tylko w tej miejscowości. Już rozrzucali nas po całych Niemczech. I nam się trafiło z rodzicami wyjechać pod francuską granicę do miejscowości Landau.
- I tam państwo też zostali takim transportem przewiezieni?
Tak, tak. Świńskim transportem, normalnie takimi świńskimi wagonami nas tam wywieźli do Niemiec. I tam, pod francuską granicą, była trzecia [strefa] Linii Zygfryda. Tam były całe plantacje winogron i tam między tymi winogronami były wspaniałe bunkry. Ale nas tam nie wpuszczali, jak Amerykańce bombardowali Mainz Mannheim Ludwigshafen to u nas w baraku żyrandolki spadały, szklanki ze stołów – takie były wstrząsy. A my żeśmy się chowali w kopcu po kartoflach.
- Gdzie państwo zostali zakwaterowani?
Wybudowane były baraki. Normalnie trzy baraki były, w jednym była kuchnia, a dwa baraki były dla ludzi. I to było na rozdrożu szos. W jedną i drugą stronę. A barak na dole był wybudowany i myśmy tam mieszkali i stamtąd chodziliśmy do pracy pod eskortą Niemców. To znaczy chodził z nami majster, prowadzał nas do pracy pod eskortą i potem na noc nas przyprowadzał. A jak było bombardowanie, to myśmy się chowali w tych kopcach albo w winogronach. Tak że jak tylko był przedalarm, to my od razu w winogrona i się jadło winogrona, bo tam tak bardzo nie bombardowali. Najwięcej bombardowali fabrykę amunicji Mainz Mannheim Ludwigshafen. To od nas było może sześćdziesiąt, może sto kilometrów, trudno mi powiedzieć. W każdym razie wstrząsy były okropne.
- Czy te trzy baraki były w jakiś sposób odgrodzone?
Tak, to było wszystko zagrodzone drutami kolczastymi. Myśmy nie mieli prawa wyjść z tego obozu. Tylko pod eskortą Niemca. Takiego mieliśmy majstra, który nas prowadzał do tej pracy i on zawsze, jak leciały amerykańskie samoloty, to on brał pistolet i strzelał do nich.
- Na czym dokładnie polegała państwa praca?
Myśmy pracowali na kolei, tam sprzątaliśmy transporty po bombardowaniu. Ginęło wojsko, żołnierze. I myśmy sprzątali te ubrania, ciała i tak dalej, to wszystko. A potem jak już nie było tej roboty, to myśmy podpijali podkłady na kolei kilofami. Dawali nam kilofy, łopaty i ten gruz się wsypywało między te podkłady i się tymi kilofami wbijało ten gruz. Nie wiem, jak to się nazywa fachowo.
- Państwo przebywali tam aż do wyzwolenia?
Najpierw byliśmy w Landau, a potem Niemcy nas przetransportowali z Landau do Gros-Gerau i w Groß-Gerau mieszkaliśmy na stacji kolejowej, też w baraku. I stamtąd też nas prowadzał Niemiec do pracy na kolei. Ale wtedy już żeśmy nie sprzątali żadnych transportów ani po bombardowaniu, tylko trawę żeśmy wyrywali na nasypach kolejowych. I tam się uzupełniało właśnie jeszcze te podkłady. Żeśmy siedzieli, mieliśmy bardzo dobrego majstra, bo on też miał młode dzieci w naszym wieku, tak jak ja i moje koleżanki, nas tam było sporo osób, to nam przynosił nawet swoje jedzenie i nam dawał. Zawsze w poniedziałek nam przyniósł kawałek chleba z masłem, z kiełbasą, kawałek ciasta. I zawsze nas wołał, tylko żeby nikt nie widział. Jak już miał nadjeżdżać pociąg, to szybko nas wypuszczał z tego baraku i kazał nam iść tam pracować.
- I państwo tam byliście całą rodziną?
Tak, ja byłam z mamą i z tatą. Dopiero później moja mama zachorowała na gruźlicę, tam dostała gorączki, bo nie było jak się ubierać i zabrali ją do szpitala do Seeheim. A myśmy z ojcem byli jeszcze w Darmstadt. I z Darmstadt już nas wyswobodzili Amerykanie. Miałam możliwość wyjechania do Stanów.
- Państwo spędzili zimę jeszcze w Groß-Gerau?
Tak, a potem w Darmstadt.
- Dano państwu jakąś cieplejszą odzież?
Dali nam, ale każdy miał swoje. Myśmy byli cały czas w swoim. Majster, wiem tylko tyle, że mi się buty rozwaliły, to mi przyniósł swoje jakieś buty, bo ja miałam drewniaki i one popękały zupełnie. I przyniósł mi swoje spodnie, bo moje sukienki już się wszystkie poniszczyły, i jakiś sweter jeszcze mi przyniósł. „Barbara, masz, ubierz się” – mówi. Znaczy tam po niemiecku mówił do mnie. „Bo mam córkę w twoim wieku i jest sanitariuszką na froncie” – bał się zawsze, że ta córka jego zginie. I potem nie mieliśmy już kontaktu, bo jak nas wypędzili, też do jakiegoś obozu, tylko ja już nie pamiętam dokładnie, do jakiegoś miejsca i stamtąd nas Amerykańcy oswobodzili.
- Darmstadt to też był jakiś obóz?
W Darmstadt też jakiś był barak, tak. W takim baraku żeśmy mieszkali.
- Tam państwo również zajmowali się tym samym?
Tak, to wszystko cały czas w tym. To było na kolei wszystko.
- Jak pani wspomina ten moment wyzwolenia, kiedy już było wiadomo, że Amerykanie są blisko? Jak tam państwa traktowano?
Później to nawet w Landau jak żeśmy mieszkali w tym baraku, to z początku Niemcy nas nie puszczali do tych bunkrów. Jak był przedalarm, Niemki z dziećmi wszystkie wyjeżdżały na rowerach do tych bunkrów, bo przeważnie mężczyzn nie było, tylko one były same, to nas nie wpuszczały, ale później, jak oni się dowiedzieli, że front się zbliża, że oni kapitulują, że nic już z tego nie będzie, to oni nas zapraszali. Otwierali te bunkry. Te bunkry były wspaniałe, na pewno do dzisiejszego dnia są.
- To nie były bunkry przeznaczone dla wojska, tylko to były bunkry przeznaczone dla ludności?
Ja nie mam pojęcia, chyba tak to trzeba nazwać. Pierwsze wejście to był taki kawałek, a później się zamykało takie grube drzwi, metalowe, a następnie była przerwa i były drzwi żelazne, zamykane takie antaby i dopiero tam łóżka wisiały na łańcuchach. I były kostki, że one sobie tam gotowały dla tych dzieci. Herbatę czy jakieś tam potrawy, nie wiem. Tak to wyglądało.
- Czy pani dokładnie pamięta moment wyzwolenia, kiedy przyjechali Amerykanie?
To znaczy nas wpędzili do takiego, ja nie pamiętam, jak się nazywała ta miejscowość, bo oni z tego Darmstadtu już nas pędzili i zostawili nas na pastwę losu, potem myśmy się znaleźli w takim punkcie, tam było miasteczko i takie wille i my mieliśmy w takiej willi mieszkanie, dwa pokoje. I tam mieszkaliśmy, a w piwnicach była żywność, to znaczy były przetwory owocowe, jak to dzisiaj.
Domy były wszystkie opuszczone, tak. W tym miasteczku. I stamtąd właśnie Amerykańcy nas wyswobodzili. Amerykanie przyjeżdżali, robili zabawy, dawali nam jeść, dawali nam paczki żywnościowe Czerwonego Krzyża. Tak samo jak jechaliśmy do Polski, to też dostaliśmy ubrania, paczki Czerwonego Krzyża, wszystko.
- Wspomniała pani, że miała okazję wyjechać do Ameryki.
Tak, bo byli amerykańscy żołnierze, którzy służyli w wojsku i którzy pochodzili z Polski. I ci chłopcy chcieli się z nami żenić i zabierać. Ale ponieważ ja byłam z mamą, potem już mamę żeśmy odebrali, jak Amerykanie nas oswobodzili, ze szpitala, z tego sanatorium, to mama z tatą chcieliśmy wracać do Polski, bo tu została siostra, nie wiedzieliśmy, co się z nią stało. I ja zrezygnowałam z tego, żeby wyjść za mąż i wyjechać tam. Moje koleżanki dużo powychodziło za mąż, powyjeżdżali do Stanów.
- W jaki sposób państwo odnaleźli mamę?
Bo myśmy wiedzieli, że mama jest w jakimś szpitalu i tam ojciec pojechał, tylko nie wiem, z kim, bo ja też nie pamiętam. I mamę przywiózł do nas i razem się zarejestrowała tam w tym obozie, bo tam było dużo „auslanderów”: byli Francuzi, byli Polacy, byli Rosjanie. Tam było zebranych bardzo dużo ludzi.
Razem, jak w dużym obozie. Tylko jak to się nazywało, to nie pamiętam dokładnie. I stamtąd właśnie transportem przyjechaliśmy do Warszawy.
Już nie pamiętam, na tej legitymacji pisze. W czterdziestym piątym roku, ale wiem, że było zimno. Przywieźli nas do Warszawy.
- Udało się państwu bezpośrednio? Pociągiem do Warszawy?
Tak, bezpośrednio do Warszawy. To był specjalny pociąg, myśmy czekali na odpowiedni dzień, kiedy mogliśmy się dostać do Warszawy. Nie sami z rodzicami przyjechaliśmy, tylko cały pociąg. Taki transport. I wszyscy przyjechaliśmy, byliśmy na Dworcu Zachodnim, czekaliśmy, żeby nas mogli wypuścić, żeby każdy w swoim kierunku mógł pójść. I ruscy do nas przychodzili, oczywiście, to pamiętam jak dziś, mama mi założyła taką chustę na głowę, bo mówili, że ruskie gwałcą młode dziewczyny, to mama się bała, ale nie było tego, tylko ruscy przychodzili i jak wyjeżdżaliśmy z tego obozu, to Amerykanie nam dawali takie ubrania swoje – koszule amerykańskie, jak teraz są modne takie z kieszeniami, prasowane na kanty. I ruski jak przyszedł, to koniecznie tę koszulę mi kazał dać: „Zdejmij tą koszulę, daj mi tę koszulę, bo mi się podoba”. Ja mu oddałam tę koszulę, no bo miałam bluzkę pod spodem, to po co mnie była ta koszula? I potem żeśmy wrócili. Ale dom był spalony, mieszkanie zniszczone. Ale tata się skontaktował ze znajomymi, którzy mieszkali na Puławskiej i ich dom stał, do dzisiejszego dnia stoi, i tam żeśmy się zatrzymali u mojej siostry narzeczonego rodziców.
- To był ten narzeczony, który był Powstańcem?
Tak.
- Co się z nim działo? Nie wiadomo?
Nie wiadomo. Ja nie wiem, bo potem już nie miałam kontaktu żadnego z nim.
- Długo państwo mieszkali u rodziców narzeczonego siostry?
Mieszkaliśmy, aż ojciec wyremontował mieszkanie na Padewskiej. Była też taka willa, Padewska 16, była wypalona i ojciec to wyremontował, wyprawił ściany, podłogi, drzwi i tak dalej i tam żeśmy się wprowadzili i żeśmy mieszkali, dopóki ja nie wyszłam za mąż i wyszłam już stamtąd. Mama tam później zmarła też w tym mieszkaniu i ojciec też.
- I nie mieli państwo problemów, że zjawił się poprzedni właściciel?
Nie, absolutnie nie było.
- I po wojnie kontynuowała pani naukę?
Do tej szkoły zawodowej tylko chodziłam i skończyłam tą szkołę zawodową. A później zaczęłam pracować w wojsku. Najpierw pracowałam w Ministerstwie Zdrowia jako maszynistka, ale tam była ciężka praca, bo tam trzeba było pisać na punkty i potem ojciec spotkał taką znajomą. Jej mąż był oficerem, mieszkali na Puławskiej, i ona mnie zapoznała też z takim panem i ja się dostałam do pracy, do wojska. I potem skończyłam kurs maszynopisania, bo już dalej się nie uczyłam jako modystka i pracowałam tak jako maszynistka. I poszłam na emeryturę jako maszynistka z wojska.
- Cały czas tam pani pracowała?
Tak, pracowałam w wojsku.
- Kiedy pani poznała swojego męża?
Już nie pamiętam teraz. Jego poznałam, jak się starałam o pracę w wojsku, bo on był sierżantem. Był kinomechanikiem, wyświetlał filmy, jeździł na „bandy”, wyświetlał filmy żołnierzom i on tam mieszkał, w tym mieszkaniu z tą panią, która mnie zaproponowała do pracy. Właśnie tam się z nim zapoznałam i tak podobaliśmy się sobie, żeśmy się pobrali i potem nam się urodził synek i tak żyliśmy razem. Potem mąż zmarł, syn zmarł i nie ma rodziny.
- Jak pani teraz, po latach, ocenia Powstanie?
Trudno mi powiedzieć, bo ja byłam młoda dziewczyna, to inaczej odczuwa chłopiec czy dziewczyna młoda, a inaczej w tym wieku, teraz. Wtedy więcej patrzyłam na mamę, na tatę i na nich polegałam. Tak że ja uważam, że za dużo ludzi zginęło w tym Powstaniu, a czy to było potrzebne, czy nie, to trudno mi jest po tylu latach powiedzieć. W każdym razie Powstańcy chcieli jak najlepiej. Po prostu walczyli z Niemcami.
Warszawa, 30 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek