Krystyna Dymitrow
Nazywam się Krystyna Dymitrow. Moje nazwisko rodowe Otrębska. Urodziłam się 27 kwietnia 1932 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, czy miała pani rodzeństwo, czym zajmowali się rodzice?
Mój ojciec był elektrykiem. Skończył szkołę Konarskiego. Mama miała tylko maturę, zajmowała się wychowaniem dzieci, a tata pracował. Do wojny było nas troje, bo w 1939 roku urodziło się czwarte dziecko, mój najmłodszy brat Józek, [który 1 września 1939 r. miał 7 miesięcy.]
- Rodzeństwo było starsze od pani?
Byłam najstarsza. Siostra młodsza o prawie trzy lata, brat o cztery.
- Gdzie państwo mieszkali przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy na ulicy Obozowej 32/34 [w Warszawie na Woli]. To było w miejscu między ulicą Młynarską a wiaduktem, który dzielił ulicę Obozową na ten odcinek, który skręca w kierunku Koła.
- Jak pani zapamiętała lata przedwojenne?
Bardzo dokładnie, dlatego że moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe i bardzo dobre. Po prostu nigdy nie było jakichś kłopotów. Nawet nie pamiętam, żeby w przedwojennych latach był śnieg, żeby było zimno, tak jak później [w czasie] okupacji [niemieckiej], to były ogromne śniegi i okropne zimno. [Czasy przedwojenne zapamiętałam jako dostatnie szczęśliwe i słoneczne]. Były w radio piękne piosenki. Zapamiętałam taką piosenkę: „Skowroneczek śpiewa, słoneczko dogrzewa, panieneczka w okieneczku Jasia się spodziewa”]. Nikt nigdy tej piosenki w Polsce nie powtórzył od tamtego czasu, tak jakby jej w radio nie był, [a była często nadawana].
Zapamiętałam, że już 1938 rok był bardzo trudny, bardzo ciężki. Rodzice chodzili bardzo zdenerwowani, nie tylko rodzice, ale w ogóle znajomi, rodzina, [a ludzie robili wrażenie, że są przygnębieni]. Bardzo często się spotykali, opowiadali o różnych rzeczach. A my, jak to dzieci, chcieliśmy zawsze podsłuchać, o czym starsi rozmawiają. Starsi mówili, że zaczyna się bardzo źle robić, ponieważ [Niemcy zbroją się, ponadto] bardzo dużo delegacji niemieckich zjeżdża do Polski na różne bale, rauty, na polowania do Puszczy Białowieskiej. Polacy są dla nich bardzo uprzejmi. Ludzie mieli to za złe naszym władzom, że są tacy uprzejmi. W radio słyszeliśmy zawsze, że bardzo kordialnie witali się i żegnali. To sobie skojarzyłam, [obserwując obecne czasy i stwierdziłam, że historia lubi się powtarzać i dlatego o tym w tym wywiadzie wspomniałam]. Nad tym ludzie bardzo ubolewali, nie tylko moi rodzice, ale wszyscy. Mówili wtedy, że tworzy się któraś [tam] kolumna niemiecka w Polsce, że to bardzo źle się skończy, jeżeli będziemy tacy uprzejmi dla Niemców.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny w 1939 roku?
Wybuch wojny 1 września 1939 roku zapamiętałam dość dotkliwie, że zamiast iść do szkoły bomba, która spadła na sąsiedni dom w naszym mieszkaniu wyrwała okna, drzwi, pękły mury, dobrze, że niewiele, a my dzieci ogłuszone, półprzytomne dość długo dochodziłyśmy do przytomności]. Wybuch wojny zapamiętałam w ten sposób, że już 1 września nadleciały samoloty i było straszne bombardowanie. Naprzeciwko naszego domu, w wąskim podwórku, stał piętrowy dom. Bomba uderzyła w ten dom, pół domu rozwaliła. Tak że ludzie, którzy mieszkali na górze – to nawet kobieta z dzieckiem w jakiś sposób wyskoczyła jak z katapulty, znalazła się na którymś drzewie [w ogrodzie przyległym]. Ludzie ją zdejmowali. A u nas, w naszym domu wyleciały wszystkie futryny z szybami, drzwi. W ogóle nadwyrężył się nawet dach. W związku z tym musieliśmy się przenieść gdzie indziej, zanim tata nie naprawił futryn, i tego wszystkiego [co zostało zniszczone]. Przenieśliśmy się wtedy na ulicę Pańską do mojej babci-cioci. To była ciotka mojej mamy, [nazywała się Ciosek]. To była ulica Pańska, tylko nie pamiętam dokładnie adresu, ale to chyba było 11, 16 lub 17. Tam było podwórko studnia. Z lewej strony dom kilkupiętrowy, z prawej kilkupiętrowy. [Te dwa budynki łączyła brama wychodząca na ulicę.Przeciległą stronę podwórka zamykał też dom]. Na środku stał trzepak i tam dzieciaki zawsze się bawiły. Niewiele już było tych dzieciaków, bo rodzice widocznie dzieci powywozili. W każdym razie myśmy mieszkali u ciotki. Odstąpiła nam maleńki pokoik, bo mama urodziła mojego brata, [który w tym czasie skończył 7 miesięcy]. W tym pokoiku ciągle zajmowała się bratem.
Tymczasem tatę powołali do wojska. Tata nadzorował wszystkie piekarnie mechaniczne wypiekające chleb dla wojska. Był odpowiedzialny za to, żeby te wszystkie piekarnie prawidłowo działały, bo one działały na zasadzie elektrycznej. Wiem, że raz tylko przyszedł i przyniósł malusieńką puszeczkę skondensowanego mleka [dla brata, ale niewiele zabawił,] bo już zaraz przyszli wojskowi i powiedzieli: „Panie Otrębski, proszę szybko wracać”, bo tam znowu coś się stało, [jakaś awaria].
Dość długo żeśmy mieszkali u ciotki, [chyba około miesiąca, może trochę dłużej]. Tyle, ile Warszawa była oblegana przez Niemców, bo zataczali takie wielkie koło. Wreszcie, jak już ludzie mówili, że jest bardzo mały obszar, którym wojsko może się wycofać z Warszawy [i bardzo szybko wojsko wyjeżdżało ciężarówkami, bo nie chciało się poddać Niemcom]. Byliśmy do końca, aż to wojsko prawie wyjechało [prawie, bo część zdejmowała mundury i zostawała. My dzieci biegliśmy za samochodem, to były samochody ciężarowe i na ławkach siedzieli młodzi wojskowi, mieli nawet czyste buty (choć Warszawa byłą rozkopana, zbombardowana, a powyżej butów do kolan nogi w koło mieli okręcone zielonymi onucami)]. Każdy miał karabin, trzymał go przy nogach. Siedzieli rzędem na ławkach w samochodach. [Byli bardzo smutni i milczący]
Na podwórku zaprzyjaźniłam się (bo to było moje nowe podwórko) z takim Żydem Dawidkiem. Myśmy z tym Dawidkiem lecieli [za samochodami z wojskiem], bo byliśmy bardzo głodni, była blokada Warszawy i było nawet bardzo trudno o wodę. Mama zajmowała się przecież braciszkiem, taty nie było. Chodziłam głodna i moje rodzeństwo też. Ale już tylko dbałam o siebie. Byłam jeszcze wtedy bardzo mała i tak jeszcze [wtedy] nie dorosła. Później już wszystkie dzieci bardzo szybko dorastały, stawały się dorosłe. Ja tak samo. Ale wtedy jeszcze głód mi doskwierał. Lecieliśmy z Dawidkiem za samochodem i krzyczeliśmy: „Rzućcie nam suchara! Rzućcie nam suchara!”. To wojsko nam rzucało suchary. Suchary były wielkości gdzieś dziesięć na cztery centymetry. W środku [były], nakłuwane jak gdyby takimi dziurkami. Ale suchary były bardzo twarde. Tak że taki suchar to memłało się tak przez cały dzień (jeden, dwa) i tak zaspakajało się głód, ale najeść się tym nie można było.
Jak już to wojsko wyjechało, nie było co pić. Ale były duże leje po bombach. Bo bomby [dość gęsto] padały [na Warszawę. Niemcy bomb nam nie żałowali]. Nawet w dom, w którym u ciotki mieszkaliśmy przez krótki okres, to upadły dwie bomby. To były bomby rozpraszające, rozwalające [to znaczy rozpryskowe]. Jedna zwaliła jedno piętro, druga półtora piętra. A my dalej mieszkaliśmy na parterze. Później, jak już wojska zało, ludzie poczuli się strasznie niebezpiecznie. Okazało się, że weszli wtedy Niemcy. Jeszcze przed tym znaleźliśmy z Dawidkiem dwa doły po bombach, w których pokazała się woda. A nie było co pić. Moja mama nie miała w czym uprać pieluch dla mojego brata. Choć miał już kilka miesięcy, to w dalszym ciągu były kłopoty z pieluchami i z nim. [Był ciągle głodny a mama nie miała pokarmu]. Myśmy garnki wiązali na sznurkach, spuszczali w te doły i wydobywali wodę. Z garnuszków wlewaliśmy w jakieś naczynia. Nawet mamie do prania zanosiłam troszeczkę wody, a resztę żeśmy pili, bo [innej wody nie było].
Później, jak już Niemcy weszli [do Warszawy], to ojciec w jakiś sposób [wrócił] z wojska. Zdjął mundur, bo wojsko wyjeżdżało, ale powiedzieli, że kto chce, może przejść do cywila. Ojciec, mając czworo dzieci, zdjął mundur, po prostu nie wyjechał z wojskiem.
Poszliśmy do domu, bo już okna były zabite deskami, już można było jakoś mieszkać. Ponieważ rodzice mieli duży sklep kolonialny z żywnością, z różnymi rzeczami, to już był okradziony doszczętnie ze wszystkiego. Ale wróciliśmy do domu. I co się stało? Wtedy właśnie, jak już wojsko wyjechało, to okazało się, że raptem tak dużo Niemców znalazło się w Warszawie. I co oni robili? Nigdzie tego nie słyszałam od nikogo [w późniejszych czasach], ale [w pierwszych dwóch dniach po wkroczeniu do Warszawy] stawiali na różnych placach (gdzie tylko można było) kuchnie polowe. Na Obozowej 32/34 (naprzeciwko naszego domu) [tam gdzie była pętla tramwajowa]. Na tej pętli zakręcał tramwaj. Na pętli Niemcy postawili samochód z chlebem i kuchnię polową [z zupą]. Pływało nawet mięso w tej zupie, ale każdy mówił, że to jest mięso z psów. I chleb. Ludzie z tego głodu ustawiali się w kolejkę. Moi rodzice, jedno wypychało drugiego. Nikt nie chciał iść. Mnie jako najstarszą wypchnęli z garnkiem po zupę. Stanęłam po tą zupę. Wzięłam zupy, zaniosłam do domu. Później przyszłam, stanęłam w kolejce za chlebem. To, co się działo, pamiętam do dzisiejszego dnia. Niemcy wydawali po bochenku chleba. Tylko krzyczeli, rozkazywali [i karali za wszystko szpicrutą lub kolbą karabinu]. Wyszukiwali [w kolejkach] Żydów, [znalazłszy, kiwali palcem, wołając]:
Komm, komm. [Żydów i niektórych Polaków wyrzucali z kolejki i bili, kopali], walili (albo kolbami walili) i wypędzali z kolejki. Bardzo często pomylili się. W ogóle nie tylko Żydów, z Polakami, którzy im podpadali, bo uważali, że są Żydami, robili tak samo. Od razu walili kolbami, wyrzucali z kolejki. Tak że nie każdy [dostawał posiłek]. Napatrzywszy się na to wszystko, więcej po chleb już nie poszłam, po następny bochenek, chociaż nas było sześcioro. Tak to się zaczęła [okupacja niemiecka jeśli chodzi o zaopatrzenie w żywność. To był tylko jeden dzień z zupą i chlebem].
- Ludzie chętnie szli po chleb?
[Ludzie niechętnie szli po chleb czy zupę i dlatego nie wszyscy z takiej niemieckiej gościnności skorzystali]. To był jeden dzień. To był tylko jeden dzień. Opowiadali [niektórzy, że gdzie indziej i drugiego dnia też dawali chleb]. Ale ludzie [znający niemiecki] mówili: „Mamy być posłuszni, mamy wszystko robić, to będzie dobrze. A jak nie będziemy się słuchać, to wtedy będzie z nami źle”. Tak grozili ludziom. To był jeden dzień, kiedy dawali żywność, bo chcieli się widocznie [przypodobać albo zjednać Polaków].
Nigdy nikt o tym nie mówił i nie pisał. Ale tak było. Chcieli się przypodobać po prostu. Ludzie byli bardzo głodni, bardzo. Dlatego szli. Ale nie wszyscy. Mogłam jeszcze iść, ale nie poszłam. Po pierwsze bałam się, że kolbą dostanę, a poza tym to po prostu nawet mnie jako dziecku było wstyd. Odczuwałam, że to jest hańba dla nas, że w naszym kraju ktoś nas leje i daje nam powąchać kawałek chleba. Tak zaczęła się moja okupacja.
- Te osoby, które wyciągali z kolejki, bo myśleli, że to są Żydzi, były bite?
[Wszystkie osoby wyciągnięte przez Niemców z kolejek stojących za zupą czy chlebem stojących w ciągu tego jednego dnia było bite i kopane, ale miało jeszcze szanse ucieczki. Później było gorzej, bo bili, zabijali]. Tak. Bili szpicrutami i kolbami od karabinów, bo [przy każdej kolejce stali Niemcy pilnujący]. W ten sposób z ludźmi postępowali. To było tak, że kawałek marchewki, a [następnie] w łeb od razu. Tak że nikt nie wiedział, kto dostanie. Jak tylko był jakoś trochę podobny [do Żyda lub wygląd miał nieodpowiedni], to niestety tak to się odbywało.
- Dlaczego rodzice nie chcieli pójść?
[Nie chcieli dlatego, że się bali, a następnie duma im nie pozwalała]. Nie chcieli. Moi rodzice już bardzo długo dyskutowali, spotykali się z różnymi swoimi znajomymi, z rodziną. Już bardzo dokładnie znali sytuację. Wiedzieli, co to Niemcy, co będzie, jakie rzeczy [będą się działy] w Polsce, że będzie bardzo źle, że to jest naród, który chce zagarnąć nasz kraj i z nas zrobić niewolników. Tak przynajmniej żeśmy słyszeli jako dzieci, jak ci starsi rozmawiali. [Co Niemcy sobą stanowili, dochodziło do warszawiaków wcześniej, bo Niemcy zajęli prawie cały kraj – Polskę wcześniej, a Warszawę prawie miesiąc później].
Poza tym ludzie przed wojną (z tego co zapamiętałam, w porównaniu do czasów obecnych) byli ogromnie ambitni. Tak byli ambitni i dumni z tego, że są Polakami, że nie mogę teraz porównywać tego narodu z tym, co zapamiętałam jako dziecko – [co widziałam] swoimi oczami, czego słuchałam. [Nie wiem, jak było w całej Polsce z różnymi sprawami „życiowymi”, ale w warszawie bardzo dbano o czystość, schludność, zachowanie, ubranie, grzeczność, uprzejmość, życzliwość. Żadna kobieta nie wyszła na ulicę bez odpowiedniego na głowę kapelusza i w czystym obuwiu].
- Wróćmy teraz do codziennego, szarego życia podczas okupacji.
W 1942 roku ojciec nie bardzo miał pracę, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, bo wszystkiego się bał. Jak zaczęły się łapanki (o tym też nigdzie nie słyszałam od ludzi) pierwszych mężczyzn na Lesznie – tylko nie pamiętam ilu, ale na pewno to było jedenastu lub siedemnastu – powieszono. Na takich pętelkach wisieli. Niemcy ogłaszali, że za niesubordynację. Nie wiem, za co zostali powieszeni. Niektórzy mówili, że ich zabili, a później powiesili, różne rzeczy. Mieszkałam w podwórku Obozowa 32/34. Tam były dwa podwórka, bardzo dużo rodzin. Przy czym dom, w którym mieszkałam, był podzielony na dwie części. Jedną część zajmowała właścicielka, a my zajmowaliśmy drugą część, którą matka odkupiła, sprzedając swoją własność na ulicy Księcia Janusza 3. Tych dzieci i tych rodzin było bardzo dużo [w tych podwórkach]. Wszyscy chcieli jeść, a pracy nie było. Ludzie różnie [sobie radzili], zaczęli jeździć na wioski, kupować różne rzeczy. [Najczęściej przywozili żywność].
Moi rodzice nie bardzo odnaleźli się w tym wszystkim. Ojciec kiedyś – czy już miał jakąś pracę, nie pamiętam, to był 1942 rok, ale nie pamiętam miesiąca – wyszedł z domu. Nie wiem, czy wszyscy o tym wiedzą, ale Niemcy jeździli po Warszawie budami, byli hyclami. W te budy łapali ludzi. Łapali dziennie tyle, ile im było trzeba, aby wywieźć do Niemiec albo – jak to ludzie mówili – na rozwałkę. Przeważnie co drugi dzień rozstrzeliwali trzydzieści osób, siedemdziesiąt osób, osiemdziesiąt osób. Były słupy okrągłe, grube. Na słupy naklejali czerwono-buraczkowe obwieszczenia. Na obwieszczeniach czarnymi literami były wypisane nazwiska i imiona ludzi, którzy dnia dzisiejszego zostali rozstrzelani. Przeważnie to byli mężczyźni.
Wtedy kiedy złapali mojego tatę i wsadzili do takiej budy, to było chyba jakoś tak na początku 1942 roku. Jak łapali, to odbierali kenkarty, jeżeli ktoś miał przy sobie. Ojciec oddał kenkartę. Wsadzili go do budy. W budzie jakoś z takim panem doszedł do porozumienia, powiedział tak: „Jak mamy być rozwaleni, to będziemy próbować uciekać”. Gdzieś na jakimś zakręcie mój tata z tym jednym człowiekiem [wyskoczyli z samochodu w biegu i uciekł]. To było tak, że ci złapani w te budy siedzieli rzędem po jednej i drugiej [stronie], a na samym końcu siedział jeden lub dwóch Niemców. Jechali – wieźli, gdzie potrzebowali. Umówili się, że jak będą wyskakiwać, to jeden będzie uciekał w prawo, drugi będzie uciekał w lewo. Mój tata nie pamięta i nie wie, nigdy się nie dowiedział, czy tamten przeżył, czy nie. Ale mój tata przeżył. Uciekł Niemcom. Nie pokazał się, nie przyszedł do domu, ale na drugi dzień rano... To był chyba lipiec, bo było bardzo ciepło. Zawsze do nas, jak było święto prania, to przychodziła pani, która mamie pomagała przy praniu. Pranie odbywało się przed tym, że była bardzo duża drewniana balia, tara. [Powierzchnia metalowej] kuchnia to miała z szesnaście, dwadzieścia metrów. [Sama kuchnia] miała cztery olbrzymie fajerki, bardzo głęboki dół na ciepłą wodę i duży piec. [Fajerki to były okrągłe krążki od największej średnicy do małej]. Na kuchni stawiało się duży kocioł, w tym gotowało się bieliznę. Później, po zagotowaniu, znowu, po raz drugi przepierało się i płukało. W czasie prania, na następny dzień, jak ojciec nie przyszedł na noc, to przyszło dwóch panów. Jak dziś pamiętam, mogłabym ich narysować. Mimo że było ciepło, byli w butach takich [do kolan] – to były modne buty, do kolan, oficerki takie sztywne – jeden nawet miał zielony kapelusz na łbie, jakieś kurtki, w bryczesach. Przyszli: „Gdzie jest ojciec?!”. Mama powiedziała, że wczoraj wyszedł do pracy, nie wie, gdzie jest, bo nie przyszedł na noc. „Gdzie jest ojciec?!”. Wtedy nas czworo zaczęło strasznie płakać. Pani, która pomagała, po cichu wyszła, uciekła po prostu. Mamie kazali się ubrać. Zabrali mamę. Wobec tego zostawiłam całe mieszkanie, wszystko, wyszłam za nimi. Spytałam: „Gdzie mama będzie?”. – „Mama będzie na ulicy Daniłowiczowskiej”.
Następnego dnia wzięłam trójkę swojego rodzeństwa za ręce i pieszo żeśmy poszliśmy [na Daniłowiczowską]. To jest ulica przy Starym Mieście chyba, teraz na tej ulicy nie byłam. Tam się dowiedziałam, że mama jest. Moja mama była tam przez dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach mamę przerzucili na Pawiak na „Serbię”, taki jakiś oddział był, Serbia się nazywał. Brałam swoje rodzeństwo, staraliśmy się codziennie pójść na Daniłowiczowską i się dowiadywać. Była taka folksdojczka, która też miała przy sobie szpicrutę, miała pierożek na głowie. Młoda kobieta. Ciągle się jej pytałam: „Gdzie jest nasza mama?”. Była nawet taka łaskawa, że nas po głowie głaskała. Powiedziała, że jeżeli przyniesiemy paczkę dwukilogramową, to ona mamie postara się przekazać. Rzeczywiście, mama dwa razy tę paczkę dostała: raz na Daniłowiczowskiej, a drugi raz na „Serbii”.
Moja mama miała trzy sprawy, bo ciągle pytali ją o ojca: [kto] to jest, taki cwaniak, że im uciekł. To znaczy, że on jest jakiś działacz. A my nic nie wiedzieliśmy. Moja mama naprawdę nic nie wiedziała – czy On jest działacz, czy nie, czy go złapali. Dopiero tam się dowiedziała, że im uciekł. Moją mamę później używali do różnych rzeczy, tak że siedziała dziewięć miesięcy. We wszystkich sprawach ani nie była katowana, ani nie była bita – parę kopniaków dostała, raz uderzyli ją w twarz, ale w porównaniu z tym, co ludzie otrzymywali od Niemców, to naprawdę [niewiele] – bo nic nie wiedziała o swoim mężu. Dali jej spokój, ale nie zwalniali. Tylko siedziała. Zwolnili ją dopiero jeden dzień przed wybuchem Powstania Żydowskiego, ale zanim wybuchło [Powstanie], to wszystkim kobietom „Serbii”, [przez wiele miesięcy] zarówno mężczyznom, jak i kobietom z Pawiaka, po pierwsze, jak był alarm w nocy, to kazali się w rząd ustawiać. Na przykład mężczyznom kazali występować co trzeciemu, a kobietom co czwartej czy co siódmej, czy co piątej. Ci co wystąpili, to już ich zabierali. To wiadomo, że oni idą na rozwałkę [rozstrzelanie czyli rozwałkę].
- Co działo się z panią i z pani rodzeństwem?
Z moim rodzeństwem nic się nie działo. Tylko zostałam w mieszkaniu sama z trójką drobnych dzieci. Nie było co jeść ani [potrzebnej pomocy], a moi dziadkowie bali się przyjść do nas do domu. Babcia, jak się dowiedziała, to rozgotowywała marchew i gotowała taką pazibrodę z kapusty. W garnkach [ugotowane] przynosiła [i stawiała] na pętli [tramwajowej], na której ludzie posadzili kartofle. Te garnki zabierałam i myśmy to zjadali. Później zostawiałam następne [puste] garnki [a dziadkowie stawiali nowe z jedzeniem] uciekali, bo się bali, że całą rodzinę [aresztują]. Też się ukrywali.
- Z czego pani zrobiła paczki dla mamy?
Paczki dla mamy to podrzuciła [nam] babcia. Znaczy paczki to były takie: kilka cebul, trochę smalcu. Tyle co pamiętam. Nie wiem, co więcej. Pamiętam cebulę i smalec. Może kawałek chleba bonowego jeszcze. Kartki były. Na kartki był chleb bonowy, który był okrągły, czarny, tak się kruszył. Była marmolada z marchwi albo marmolada z buraków. Jak można było z marchwi dostać, to był luksus, bo to była bardzo dobra marmolada. A z buraków to była dużo gorsza. [jedliśmy to, bo byliśmy głodni]. Nie pamiętam nic więcej [abyśmy jedli]. Przez cały okres, jak mama siedziała dziewięć miesięcy, to nie pamiętam, żebyśmy jedli co innego oprócz rozgotowanej pazibrody i tej [marmolady] na kartki. Ludzie pomagali, na kartki trzeba było wykupić [żeby nie być głodnym]. Wykupienie na kartki to nie było wiele pieniędzy. Ale jak wykupiliśmy bonowiec [to choć był czarny i z trocin to też go owało]
Mama opowiadała, że w tym czasie – oprócz tego, że [niektóre] więźniarki były naznaczane [na rozstrzelanie poprzez wystąpienie z (niezrozumiałe) przymusowe to mama uchroniła się-miała szczęście]– to zawsze się modliła, mówiła: „Boże, przecież mam czworo dzieci, przecież nie mogę być rozstrzelana”. Jakoś mamie się [udało], wszyscy tak strasznie się modlili, ale niestety niektóre kobiety i mężczyźni nie mieli szczęścia.
Kobiety były wykorzystywane w getcie [- do strasznej i ciężkiej pracy]. Niemcy, mimo że tak strasznie nienawidzili Żydów (nawet mówili, że to nie są ludzie [o Polakach tez tak mówili, ale rzadziej]) to wszystkie ich własności bardzo lubili i lubili je przygarniać. W getcie właściwie to [Żydzi] niby mieszkali w domach, ale albo wychodzili, albo wyskakiwali, albo wyrzucali swoje wartościowe [rzeczy], które miały dla nich wartości [rodzinne] i wartości materialne – wszystko na ulicę, dlatego że to nie miało już żadnej wartości. Wartość w czasie getta warszawskiego, jeśli Żydzi chcieli się wykupić, żeby Niemcy im w tym pomogli, i mogli uciec, to tylko brylanty. Jeśli ktoś miał woreczki z brylantami, wtedy Niemcy zajmowali się nim. Nawet go odstawiali, że mógł uciec do Stanów Zjednoczonych czy do innych krajów jeszcze nieokupowanych.
- Co się stało z pani kolegą Dawidem?
[Nie wiem co się stało. Wszystkie rodziny były nieprzytomne nieszczęściem nagłej wojny i zniszczonej Warszawy, że każdy ile miał sił to się ratował. My dzieci bardzo szybko dorośleliśmy]. Nie wiem, dlatego że jak tylko weszli Niemcy, to nas rodzice zabrali. Wtedy miałam siedem lat, zamiast do szkoły [to uprzątałam gruz w mieszkaniu i na podwórku]. To przecież była wojna. Został ze swoimi rodzicami. Ale mogłabym go narysować, tak [dobrze] go zapamiętałam. Spędzili dużo czasu przy tej wodzie, na zabawach, na żegnaniu wojska. [Dawidek był młodszy ode mnie ok. 2 lata. Wychowywał się w rodzinie ortodoksyjnej. Rodzina bardzo religijna. Jeśli zdjęli swoje ubrania i mieli szczęście to może żyje. Miał by teraz 76 lat.
Oprócz tego, jak mieszkałam już na Obozowej, zanim mamę aresztowali, to była taka rodzina [żydowska na naszym podwórku], nazywali się Srulkowie. Rodzina Srulków składała się z matki, ojca, ciotki kulawej, bez nogi (miała taką [drewnianą] kulę) i trojga dzieci. Najstarsza była Czesia, Gitla w moim wieku, moja koleżanka i [Ślojmek]– ale nazywaliśmy go Szlomek – który był młodszy [ode mnie]. Jak ich zabrali całą rodziną do getta, to [Ślojmek] przekradał się i przychodził do nas [do podwórka].
My, dzieci z podwórek (były dwa podwórka, nawet jeszcze trzecie się dołączało) to tego Szlomą zaopatrywaliśmy [w marchew, cebulę, chleb, najczęściej bonowiec]. Zbieraliśmy też znowu marchew, cebulę, suchary bonowe. Co jakiś czas tylko zmienialiśmy mu koszulę, taką męską, obwiązywaliśmy go sznurem dookoła. Na około miał tego pełno. Zresztą później widziałam, jak to wyglądało.
Jeszcze wcześniej widziałam, dlatego że chodziłam do bramy [na Żelaznej]. W getcie na Żelaznej była brama, dość szeroka, bo górą był most. Tym mostem przechodzili Żydzi z jednej części getta do drugiej części getta. Pod spodem Polacy przejeżdżali rikszami. Riksze wtedy były bardzo modne. Nie dorożki, tylko riksze. Ludzie chodzili. Mama zawsze mówiła, bo ludzie opowiadali, że ci Żydzi są strasznie biedni, chorzy, zaniedbani, bo oni już psychicznie [nie wytrzymywali]. Jak jest niedożywienie, prawdopodobnie to z tego wszystkiego [tak się dzieje]. Oni byli bardzo brudni. Niektórzy Polacy mówili, że z nich strumieniami kapią wszy. Mama powiedziała: „Na wszelki wypadek nie chodźcie tam. Nie chodźcie”. Ale później, jak już mamy nie było, mama siedziała, to przecież chodziłam ciągle. Początkowo na Daniłowiczowską, później pod [Pawiak], ale jak już mama była na Pawiaku, to już nie miałam żadnego kontaktu. Tylko staraliśmy się, chodziliśmy we czwórkę gęsiego, naokoło pochodziliśmy i wracaliśmy do domu. [Na Żelaznej gdzie było lepiej widać co się dzieje w getcie, chodziłam, aby podejrzeć co można zrobić, aby przechytrzyć Niemców, ale moja dziecięca głowa była za słaba na te okrucieństwa Niemców-nieludzi].
- Ile razy przychodził do was Szlomek?
Oj dużo! Zanim nie zlikwidowali getta, dużo razy, bo on kursował dość często. Później Szlomek zachorował na zapalenie układu moczowego. Przyszedł jednego razu i był calusieńki mokry, bo siusiał po nogach cały czas. Majtki, które miał, jakieś stare spodnie, wszystko to było mokre. Nad naszym mieszkaniem była górka. Na tej górce czasami składało się jakąś pościel, której się nie używało, jakieś stare rzeczy. Myśmy tam Ślojmka [położyli w pościel a w] gałgany się załatwiał. Już dzieci się tym zajmowały. Z całego podwórka dzieci to załatwiały. Po prostu wszystko robiły koło Ślojmka. Ktoś ze starszych powiedział, że potrzebny jest sulfamid, żeby go wyleczyć, bo inaczej się nie wyleczy i umrze nam na tej górce. Wszędzie chodziliśmy, do starszych, opowiadaliśmy. Nie pamiętam już kto, ale ktoś postarał się o sulfamidy. Myśmy mu przez trzy dni dawali sulfamidy, aż przestał siusiać. Jeszcze nie za bardzo się czuł, ale powiedział, że musi iść. Już przestał siusiać, lepiej się czuł. Tak że sulfamidy mu pomogły. A zdobyć sulfamidy było tak okropnie trudno, że to było prawie nieprawdopodobne.
Niemcy brali podwody. Brali z pierwszych wiosek naokoło Warszawy. To znaczy to była furmanka z koniem i gospodarz musiał przyjechać. Kazali jemu jechać do getta. Więźniarki przyprowadzali, kazali wszystko zbierać z jezdni, różne rzeczy, nawet włosy. Jak Żydówki miały długie włosy (ponieważ były insekty), obcinały [sobie] włosy [i wyrzucały na ulicę]. To wszystko leżało, kazali zbierać. Niemcy nie brzydzili się niczym. To są ludzie, o których się mówi: „Kultura”. To są ludzie bez żadnej kultury. Jeśli ktoś mówi, że to jest nasz przyjazny sąsiad, to się myli. Ja już niedługo umrę, ale jeśli Polacy nie wezmą tego pod uwagę, to zawiodą się okropnie. To są ludzie, dla których zabić kogoś to jest nic. Nie musieli niszczyć wszystkiego, zabijać.
Później wybuchło powstanie żydowskie. Zanim wybuchło powstanie żydowskie, nad gettem warszawskim był Żyd [prawnik], który miał czterdzieści czy czterdzieści dwa lata. Wiem od starszych, jak opowiadali. Był prawnikiem. On był szefem całego getta warszawskiego. Niemcy mu powiedzieli, że jeśli będzie wykonywał wszystkie polecenia, które mu każą przeprowadzić, to zachowa swoje życie i zachowa życie swoich najbliższych przyjaciół. A najbliższymi jego przyjaciółmi – nie wiem, ilu było, chyba ze dwudziestu, może więcej, a może mniej, ale coś koło tego – byli policjanci żydowscy. Nikt tak nie bił dzieci żydowskich, które wracały z chlebem, z cebulą jak oni. Popisywali się przed Niemcami. Niemiec stał, widziałam to na własne oczy. Nie to, że ktoś mi sfotografował, że ktoś mi opowiadał, tylko tam często chodziłam, bo mnie zawsze interesowało. Może dlatego, że Szlomka spotkam, że Gitlę spotkam. Gitly już nigdy więcej nie spotkałam. Gitla była w moim wieku. Widziałam, Niemiec stał rozkraczony, przyglądał się i uśmiechał. Wykrzykiwał po niemiecku różne rzeczy, a oni „oprawiali” te dzieciny z wiktuałów. Kazali im wytrząsać [z tych koszul przewiązanych]. Po co kazali im wytrząsać, nie wiem, bo przecież, co im na tym zależało. Przecież i tak wiedzieli, że wykończą to wszystko, tych wszystkich ludzi, biedaków. Cebula nawet by nie pomogła.
[…] W każdym bądź razie słyszałam o takich rzeczach, że partyzantka w Puszczy Kampinoskiej zaproponowała, że stworzy korytarz przez Żoliborz do getta, żeby wszyscy Żydzi wzięli się i uciekali. Ile ich ucieknie, to ucieknie, ale ucieknie. Być może, że połowę wybiją po drodze Niemcy, bo przecież Niemcy mieli wojsko i wszystko, ale partyzantka w Puszczy Kampinoskiej też była silna. Zresztą okazało się pod koniec wojny, że nigdy nie była przez Niemców zdobyta. Nigdy. Tam nigdy Niemcy się nie zapuszczali, bo się bali.
- Pani to słyszała w czasie wojny?
Tak. To słyszałam od starszych, jak się spotykali. Proponowali, żeby Żydzi uciekli, ale ten ich przewodniczący [tłumaczył Żydom, z getta, że będą wyjeżdżać do pracy do Niemiec]. Wierzyli bardzo temu Żydowi, prawnikowi, który był szefem getta, bo przecież był człowiekiem wykształconym. Mówią, że nie, oni jadą do pracy. A jechali, nawet słyszałam takie powiedzenie: „Myśmy tam u nich byli. Mówiliśmy im, żeby zrozumieli: »Wy nie jedziecie do żadnej pracy, wy jedziecie na mydło. Mydło z was zrobią. Czy wy to rozumiecie?«”. To oni oczy w słup stawiali, mówili, że to jest niemożliwe. [To były opowieści mężczyzn Polaków chyba pracujących w podziemiu, którzy przekradali się do getta, przemycali różne rzeczy, nawet broń, ale nie wiem z jakiej partii].
- Kiedy ostatni raz przyszedł do pani Ślojmek?
[Ślojmek nie przychodził do mnie, ale do podwórka, w którym mieszkał i do wszystkich dzieciaków z podwórka. Kiedy był ostatni raz tego nie zapamiętałam]. On nie do mnie przychodził, przychodził do naszego podwórka. A ostatni raz? Nie pamiętam, ale później już – jeszcze chyba przychodził, jak mojej mamy nie było – na jakiś czas przed wybuchem powstania żydowskiego jakoś tak ucichło to wszystko. Powstanie żydowskie zostało [zorganizowane] za późno, [bo Żydzi byli tak strasznie wycieńczeni, że owało im nie tylko sił fizycznych, ale i psychicznych. W powstaniu żydowskim było niewielu już młodych ludzi zdolnych do walki, ale nie poddali się – wszyscy zginęli].
- Wróćmy do pani historii. Jak pani zapamiętała ten moment, kiedy mama wróciła?
[To był straszny czas. Niemcy wyniszczali do końca Żydów i mieszkańców, w których mieszkali, choć nie musieli, równali z ziemią. Polacy szykowali się do obrony bo już dawno mówiono „najpierw wy później my”]. Jak moja mama wróciła. to nie wiedziała, co ma zrobić. Cieszyłam się, że już nie muszę najmłodszego brata dźwigać na stół, bo on też bez przerwy był chory, siusiał. To były ogromne kłopoty (to był chyba 1943 rok) wychowywanie dzieci przez ten krótki okres. Miałam tak dosyć, że sama mam tylko jedną córkę z tego powodu. Powiedziałam, że już się nawychowywałam dzieci, okropny lęk miałam. [W czasie miedzy 1943 a 44 rokiem jeden raz jadłam kawałek białego chleba i kawałek białej bułki].
Tata przyszedł dopiero w drugi dzień Powstania Warszawskiego. Okazało się, że mój tata bardzo się bał, więc nie przychodził do domu. Dopiero wrócił w drugi dzień Powstania. To już przyszedł z karabinem, już po jakiejś akcji po drodze.
Co on zrobił? Po prostu uważał, bo wszyscy ludzie uważali, że mamy przyjaciół na Wschodzie, więc uciekał w tym kierunku, do Rosjan. Jak tam prawie doszedł – jeszcze nie doszedł do końca, tak żeby go mogli „zgarnąć” [Rosjanie] – to już mówili mu ludzie, żeby nie szedł dalej, bo najwyżej objawi się na Syberii. W ogóle cały czas w czasie Powstania ludzie uważali Rosjan za przyjaciół. Mimo że już na nas napadli na początku wojny, ludzie dalej uważali [ich za przyjaciół]. Po prostu nie znali tego i nie wierzyli, był tak niedoinformowany naród, że nie wiedział o tym.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, pierwszy dzień Powstania? Jaki to był dzień?
1 sierpnia – może piątek. Nie pamiętam. Był piękny dzień. Dla mnie zaczęło się Powstanie gdzieś dwadzieścia po czwartej. W pewnym momencie zaczęły terkotać karabiny maszynowe. Nie wiadomo było z której strony, z jakiej strony. Na podwórku była taka moda, że dzieciaki grały w tak zwane pikuty. Była piaskownica zrobiona i takie noże. Jedną klasę, drugą się zaliczało. Grałam w pikuty. Moja siostra poszła naprzeciwko [do sklepu]. To nazywało się Zagórka. To były „budy” na Woli. Między ulicą Obozową, jak Płocka, Górczewska, to ten obszar nazywał się „budy”. Tam były sklepy, nawet na kartki się wykupywało.
Moja siostra poszła po chleb, chyba bonowy właśnie. Jak zaczęła się strzelanina, tak moja mama wyjrzała [przerażona przez okno]. Widząc, że ona idzie, [krzyczała,] żeby się położyła na ziemi. Krzyczała i machała. W tym czasie poszła seria po naszych oknach. To pierwsze okno, wyleciały wszystkie szyby. Jak zaczęły kule świstać po mieszkaniu, tak mama powiedziała: „Schodzimy do piwnicy”.
Zeszliśmy do piwnicy już pierwszego dnia Powstania, a na drugi dzień przyszedł mój tata [popołudni nawet z bronią]. No to cóż. Przyszedł, mówi tak: „To jest za [słaba] ta piwnica. To wszystko się zawali”. Medytowali tak do 3 sierpnia. [3 sierpnia w tym domu nie zupełnie nad nami mieszkali państwo Grzebiszowie. Mieli dwóch synów. Starszy Olek, młodszy, nie pamiętam] .
To było chyba 2 lub 3 sierpnia przed południem. Nad nami mieszkali państwo Grzebiszowie. Pan Grzebisz siedział przy oknie, obserwował, trzymając [młodszego] syna na kolanach. Z lewej strony był taki trójkąt, gdzie była ulica Wawrzyszewska, później Obozowa, a z trzeciej strony był mur cmentarza katolickiego, który przechodził dalej w mur kirkutu. Następnie, był cmentarz ewangelicki, później jeszcze jakiś jeden cmentarz lub nawet dwa. Tak że to był ciąg murów cmentarnych. Przy ulicy Wawrzyszewskiej była tak zwana Naftówka. To był ośrodek wojskowy przed wojną, ale nie był ogrodzony w ogóle, były trawy. Jak zaczęła się wojna – tam rosły tak zwane kanie, myśmy to nazywali czubajki – jak nie było co jeść, to myśmy chodzili, dzieciaki, na czubajki zbieraliśmy i [jedliśmy]. Czubajki się gotowało i to się jadło. Był [nasyp, na nim] tor. Po torze przejeżdżały pociągi. W czasie Powstania postawili pociąg pancerny. Stał tak jeszcze przed wiaduktem, na wiadukcie i jeszcze dalej. [Z tej „Naftówki” wpadł do nas pancerfaust, obsunęła się ściana piwnicy, prawie zawaliła, a my 4 sierpnia przeszliśmy do schronu].
- Pani widziała ten czołg pancerny?
[Tak na tym torze prawie na całym i na wiadukcie stał pociąg pancerny a na nim działa, które wystrzelały pociski]. To nie czołg, to cały pociąg pancerny.
- Ale czy widziała go pani?
[Około czterystu metrów od tego wiaduktu, na którym stał pociąg pancerny i ciągle walił. Zostaliśmy wyprowadzeni ze schronu przy ulicy Wawrzyszewskiej od p. Arensa i ustawiono nas na rozstrzelanie na ulicy Obozowej przy płocie fabryki Peterka. Stali tam przeważnie bandyci – kobiety i dzieci. Mężczyzn było bardzo mało a i ci w czasie prowadzenia nas na rozstrzelanie byli zabijani po drodze. Do tej pory nie wiemy, jakim cudem uratowaliśmy się. W sierpniu 1944 roku Niemcy mieli rozkaz Hitlera bezwzględnie zabijać wszystkich, co się ruszają]. Oczywiście. Stał przez całe Powstanie. [Do 12 sierpnia 1944 roku na pewno. Później musiałam uciekać.]
- Przez ile dni była pani na Woli?
Do końca sierpnia i pierwsze dni września.
- To gdzie pani się ukrywała? Przecież Niemcy weszli szybko na Wolę.
Pierwszy raz, jak już nie było możliwość być w mieszkaniu, jak uderzył pancerfaust na górę u sąsiada i ściana się obsunęła (wtedy miałam za obowiązek pilnowania najmłodszego [brata]) wzięłam najmłodszego brata i przez okno wyskoczyłam na ulicę. Jeszcze jego złapałam w jedną rękę, a w drugą rękę poduszkę. Nakryliśmy się na ulicy poduszką. Przesiedzieliśmy jakiś czas, zobaczyliśmy, że nikogo nie ma, poszliśmy z powrotem do bramy, za budką sodowiarni. Za budką chciałam przelecieć z drugiej strony do sieni, ale co wychyliłam głowę, to [strzelali z „Naftówki”. My, którzy mieszkaliśmy na tym terenie prawie zawsze, wszyscy nazywali ten teren „Naftówka”, a nie „Nafcia”, jak opisują ludzie o tym terenie tylko z opowiadań].
Właśnie przy Wawrzyszewskiej na „Naftówce” były ułożone beczki z benzyną. Jedna na drugiej, takie stosy. Stosów z benzyną było bardzo dużo. Tam było bardzo dużo Niemców i pociąg pancerny. Pilnowali tego wszystkiego. Oczywiście, jak tylko weszli Niemcy, to zaraz to ogrodzili. Przed tym to nie było ogrodzone. Jeszcze parę miesięcy było, a później już ogrodzili. Tam były wieże. Na wieżach siedzieli tacy, którzy jak przycelowali, to zawsze trafiali – pancerfaustem właśnie w to okno. Już nie mogliśmy mieszkać.
Nawiązali kontakt, że od ulicy Wawrzyszewskiej było wejście do fabryki pana Arensa. Pan Arens miał fabrykę, która polegała na tym, że on skądś skóry zbierał ze zwierząt – czy to były wołowe, czy to były świńskie. W podziemiach były kupki – jedna posolona skóra na drugiej. [Kupki ze skórami w podziemiu schronie były] takiej wielkości, że to było nawet mojego wzrostu. Żeby tam się dostać, to mężczyźni wyrąbali dziurę w murze [od strony ogrodu], przez dziurę żeśmy się przedostawali. Później wchodziło się i był bardzo długi korytarz. Korytarz miał z prawej strony, jak się do niego wchodziło, ścianę zrobioną z nieprzezroczystych kafli szklanych, a na samym końcu była klapa, która się otwierała i wchodziło się do podziemi, gdzie były te skóry na kupach. Każdy z tych wszystkich ludzi z okolicznych domów, kto tam tylko się dostał, to sobie w korytarzu – bo jak wychodziliśmy z domu, to każdy złapał jakiś tobołeczek – swoje legowisko układał, te tobołeczki. Później weszliśmy do środka, [tam gdzie były te skóry], ponieważ nie można było tego zapalić. Baliśmy się, że z pociągu pancernego, jak wyrąbią, to rozwalą to wszystko, a do podziemia się nie dostaną, bo mówili, że to jest żelazobeton.
W pewnym momencie (to było to 6 sierpnia) jak byliśmy w środku, trzech Powstańców przyszło w nocy na herbatę. To była chyba godzina jedenasta. [W schronie] przeważnie były kobiety i dzieci. Z mężczyzn takich blisko, co zapamiętałam, to była rodzina państwa Trzasków. Pan Trzaska i mój ojciec, któremu matka w ostatniej chwili założyła na głowę chusteczkę kolorową, jakąś skórkę czy coś takiego, a nie był wysokiego wzrostu, bo miał chyba metr siedemdziesiąt dwa. Nie wiem, w jaki sposób, bo do środka nie weszli, ale [Niemcy] tak podleli benzyną, że myśmy się zaczęli w tym [schronie] dusić. [Schron był nieszczelny], poczuliśmy swąd i dym. Kobiety powiedziały, że prawdopodobnie (bo wyłoniła się grupa takich bardziej energicznych kobiet) już nas podpalili. Chociaż tego się nie spodziewaliśmy. Powiedzieli tak: „Musimy wyjść, bo będziemy tutaj się dusić”. Wtedy otworzyli klapę. Wszystkie dzieci najpierw wypchnęli do przodu. Kobiety za nami krzyczały: „Dzieci! Dzieci!”. Krzyk był niesamowity. Gremium wielkie tych dzieciaków. Dużo nas strasznie było. Wyskoczyliśmy. Oni mieli nastawione [karabiny].
Trzeba było iść od klapy prosto dość szerokim korytarzem i nasze rzeczy były po prawej stronie. Złapałam zawiniątko, w którym były zdjęcia, kilka łyżeczek srebrnych z kompletu – chyba ze dwie łyżki do jedzenia, już nie pamiętam, co więcej. Najważniejsze były zdjęcia. To złapałam, zawiesiłam sobie na ramię przez szyję, brata prowadziłam.
Przed nami był ogromnie duży reflektor, który świecił nam w oczy i w ogóle [ciężko było iść]. Palił się dom pana Arensa, stojący na wprost korytarza, w odległości z pięćdziesiąt metrów. Tak się palił, że tylko zapalone firanki fruwały na wszystkie strony. Stało strasznie dużo Niemców. Pan Arens, jego żona, gosposia i kupa Niemców. Wyskoczyliśmy. [Niemcy i „ukraińcy”] byli nastawieni, myśleli, że tam jest trochę osób, ale nie strzelali, bo po pierwsze zobaczyli, że jest dużo dzieci, a poza tym, że nas jest tak strasznie dużo. Mnie się wydaje, że nas było dużo ponad sto [niektórzy mówili, że około sto], ale ile było, naprawdę trudno powiedzieć. Szukam do tej pory kogokolwiek, kto przeżył. Jeszcze teraz piszę kartki, rozwieszam wszędzie, ale nikt się nie zgłasza. Wiele nazwisk pamiętam z podwórka [Trzaski, Karolaki, Grzebisze, Wójciki].
Jak zobaczyli jakiegoś mężczyznę, to Niemiec stojący z boku odciągał za łokieć i nawet dalej nie szedł. Na przykład tak zapamiętałam [że zginął] pan Trzaska. Od razu [Niemiec] wyjął pistolet, strzelił. Żona prowadząca trójkę dzieci – miała dwie córki i syna, najstarsza córka była w moim wieku, a może trochę starsza, nazywała się Emilka – to nawet się nie spojrzeli, nie obejrzeli. Tak żeśmy szli z podniesionymi rękami przy krzyku Niemców:
Banditen! Raus! Hände hoch, [schnell]. – różne takie. Jak usłyszę niemiecki język, to dostaję drgawek.
Tak nas prowadzili przez ulicę Wawrzyszewską, w lewo do ulicy Obozowej. Na ulicy Obozowej przeprowadzili nas przez szyny tramwajowe. Naprzeciwko po drugiej stronie był parkan drugiej fabryki. Ta druga fabryka była fabryką pana Peterka. Staliśmy pod parkanem tego Peterka wszyscy z podniesionymi rękami. Tak się ustawiłam, stałam, bo tak doroślało się szybko w czasie okupacji, że już rozumowałam jak dorośli. Ustawiłam się, były słupy, miały metalowe przęsła, ale od ziemi były obudowane betonem. Stanęłam przy słupie. Mówię tak: „Jak oni będą strzelać, to mojego brata schowam za słupem. Jak mnie zabiją, to na niego się jeszcze przewalę, on będzie żywy, przeżyje”. Tłumaczyłam mu: „Józeczku, pamiętaj, jak się przewalę na ciebie i już nikt się nie będzie ruszał, to żebyś nie płakał. W ogóle żebyś się nie odzywał, żebyś cichutko leżał. Jak wszyscy już będą cicho leżeli, to ty się wygramolisz spode mnie, będziesz uciekał w tamtą stronę. Będziesz wiedział co zrobić?”. – „Będę, będę”. – „A nie będziesz płakał?”. – „Nie będę, nie będę”. Tak go przygotowywałam. Tak staliśmy do godziny wpół do trzeciej.
Okazało się, że razem z Niemcami byli „ukraińcy”. To była dywizja Dirlewangera. Oni się różnili tym, że chyba byli pijani, mieli wściekłe mordy, takie dziwnie dzikie. Latali z pojemnikami z benzyną jak wściekłe psy. Jak myśmy stali jeszcze z rękami podniesionymi, to ulicą od strony Młynarskiej leciała kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Krzyczała w niebogłosy, z takim rozwianym włosem. Dołączyła do nas. Ludzie krzyczeli: „Pani podniesie rękę! Pani podniesie rękę!”. Ona mówi: „Jak podniosę? Dziecko muszę trzymać”. – „Pani jedną podniesie”. Razem z nami stała.
Gdzieś do godziny wpół do trzeciej tak staliśmy. Po prostu pacyfikowali dom po domu. Podlewali benzyną. Kto żyw to albo od razu rozstrzelali, albo… Okazało się, że nikt nie mógł ujść z życiem. Do 9 sierpnia zabijali wszystko, co się ruszało w tym czasie w Warszawie. Ale nas było dużo, więc musieli nas ogarnąć, żeby nas tak zabić, rozstrzelać nawet. To nie jest tak łatwo, jak jest tyle dzieciaków, kobiet. To zupełnie inaczej się odbywa niż z mężczyznami. Mężczyzn by już rozwalili dawno, ale kobiety to jest [trudniej]. One mają ręce podniesione, one płaczą, one krzyczą. Dzieci krzyczą. [Niemcy] wiedzą, że są bandytami. Jest jakiś dziwny niepokój i ruch. Oni chyba tego się bali.
Jeszcze był taki moment, kiedy ktoś [mi przypominał o trzymaniu cały czas rąk w górze], jak nas wyprowadzali:
Hände hoch! Hände hoch! Pan Arens miał w ręku walizeczkę. Mówili, że ma pełną walizkę drogocennych rzeczy. Jak oni krzyczeli [
Hände hoch!], to tak samo podniósł [ręce]. Na czele go prowadzili. Tłumaczył, że to są rodziny jego pracowników. Pytali się: „Gdzie są wszyscy mężczyźni? Bo jest mało mężczyzn”. Powiedział, że nie wie. To są jego rodziny. (On odmówił przejścia, kiedy się do niego zwrócili, nie chciał zostać folksdojczem, ale widocznie miał jakieś powiązania z Niemcami. Tak przynajmniej – może to były plotki – ludzie mówili). Rzucił walizkę. Później nikt [z tych co uciekli i na razie przeżyli] nie chciał po tą walizkę wrócić. Nikt tym się nie interesował, nie chciał. Takie są wartości materialne w czasie wojny. Nieważne po prostu. Życie jest ważne.
O wpół do trzeciej ktoś z ludzi krzyknął: „Ludzie! [Uciekajmy!]”. Bo już tak wszyscy byli zmęczeni, a poza tym były tak potworne pożary, tak wszystko wkoło niewyobrażalne się paliło. Ludzie sobie nie zdają sprawy, co to znaczy, jak się niebo pali. Niebo paliło się tak strasznie, że tak jakby to wszystko chciało na nas spaść. Trotuar był tak gorący (bo byłam w sukieneczce z krótkim rękawkiem i w sandałkach) że przestępowałam z nogi na nogę. Trotuar parzył mnie w nogi, tak było nagrzane wszystko od pożarów. Było tak widno – nie to, że domy naokoło się palą, wszystko się pali – że [miało się wrażenie], że jest się w jakimiś tunelu, w piekle. Tylko niebo się pali. Po prostu całe niebo się paliło. Jak spojrzało się w górę, to nie było miejsca, gdzie się nie paliło. To są rzeczy, których się nie zapomina. W ogóle nie da się zapomnieć. Jak ktoś krzyknął: „Ludzie! Uciekajmy!”, to wszyscy ci, którzy usłyszeli i rzucili się natychmiast do ucieczki to myślę, że przeżyli. Może przynajmniej przez pewien czas przeżyli. Wszyscy tylko patrzyliśmy, żeby pod ten tunel uciekać. Od tego tunelu było jakby skręcenie trochę w lewo. Wiedzieliśmy, że pociąg pancerny to nie strzeli do nas tak jak karabin. Strzelał trochę dalej, na odległość. Dolecieliśmy tak, jakby była trochę górka za tym [tunelem]. Za górką był z lewej strony] parkanik. Przez parkanik musieliśmy się przedostać, żeby po prostu zniknąć (bo Niemców było pełno), żeby do nas nie strzelali, nie powystrzelali nas jak kaczki.
Serce nam tak biło dwa dni, że dwa, trzy metry, jak się stało z daleka, to serce się nie uspakajało [i było słyszalne]. Dobiliśmy na ulicę Rawską, gdzie pierwszy dom był piętrowy, drewniany. W tym domu drewnianym było tak dużo ludzi, że moja mama jeszcze się jakoś upchnęła, w korytarzu kucnęła z dzieciakami, ale ja już położyłam się na środku podwórka na ziemi. Patrzyłam w niebo. Myślałam, że zwariuję.
- Jak pani położyła się na podwórku, to co pani chciała zrobić?
Nic, bo byłam tak zszokowana, a jeszcze serce nie doszło do [normalnego stanu]. Nie było ani co pić, ani dokąd wrócić, bo moja matka też była półprzytomna, ojciec też. To było straszne. Podjechali Kozacy na koniach, podlali dom z czterech stron benzyną, podpalili i odjechali. Jak ci ludzie zaczęli wyskakiwać z tego domu! Boże, co to się działo! Nie wiem, czy tam komuś coś się stało, czy się nie stało, ale wszystkie jakiekolwiek były gałgany, jakiekolwiek łachy (nie było wody) chodzili, ognie przykrywali gałganami – kładli się, [przykrywali] własnym ciałem, żeby jakoś uratować ten dom, bo nie było gdzie dalej się schować.
Cofnąć się do Warszawy [w kierunku centrum] już nie można było, a moi rodzice nie chcieli, bo [ludzie] mówili, że wszyscy mają się ewakuować do kościoła Świętego Wojciecha. Ale jak się dowiedzieliśmy, co się dzieje w kościele, że z kościoła biorą i rozstrzeliwują albo do Niemiec wywożą, uważali, że nie można się tam kierować. Ciągle wszyscy mówili: „Za dwa, trzy dni to musi się skończyć. Za dwa, trzy dni musimy być koniecznie blisko domu”.
- Niemcy pilnowali? Byli gdzieś blisko, przebiegali?
Jeszcze nie powiedziałam, że u nas pierwszego dnia jak wybuchło Powstanie, ta strzelanina – to było już po czwartej dwadzieścia – [dorośli] przewrócili tramwaj na bok. Później go przekręcili w poprzek jezdni i do dzieciaków powiedzieli: „A teraz macie tam zanieść wszystko, co tylko można i [macie] zrobić barykadę”. Myśmy do późnego wieczora tą barykadę ustawiali. Prawie naprzeciwko była ustawiona barykada. Mieszkałam [na Obozowej] 32/34, a to chyba było naprzeciwko wejścia do posesji [pod numerem] 30. Po drugiej stronie jezdni była fabryczka, w której w beczkach robili śliwki, gruszki, marmoladę z buraków i chyba jeszcze jakąś marmoladę – w beczkach drewnianych. Jak myśmy ustawiali barykadę, to, dzieciaki, dorwały się do tego zakładu, przewracaliśmy beczki i tak na leżąco turlaliśmy na barykadę. Jak doturlaliśmy, to wszystkie dzieciaki się zbierały i ile się dało, jak najwyżej ustawialiśmy te beczki. Bardzo często przy turlaniu beczek otwierało się wieko albo pękły deski – bo to były drewniane beczułki zabijane tak samo deskami z wierzchu – i to się toczyło, i jednocześnie palcem człowiek tak polizywał, i był zadowolony (to była wtedy prawie że zabawa), że nam się udało tak pięknie tą barykadę ustawić.
Tak. Powstańcy byli wtedy wszędzie. Wtedy, jak barykadę się ustawiło i w pierwszych dniach, do 5 sierpnia, to pamiętam, że wszędzie byli. Nawet w cegłach, które stały [przygotowane] na budowę jakiegoś nowego domu, to w tych cegłach też siedzieli Powstańcy. Poza tym Powstańcy byli na cmentarzu ewangelickim i siedzieli w grobach. Starsi robili papierosy, to były papierosy gilzy i taka maszynka. W nią się kładło niby-tytoń (co to był za tytoń, nie wiem) i była popychaczka, wsadzało się w tą gilzę i się wpychało. Tych papierosów się robiło i nam kazali nosić. To znaczy, raz to kto inny poszedł, a później moja mama już nie poszła i mnie wypchnęła z taką panną Polcią. Ludzie mówili: „Gdzie dzieciaka [posyłasz?]”, ale mama mówiła: „To trzeba zanieść Powstańcom” – myśmy zaniosły.
Upadł pocisk. To były takie dziwne pociski. Panna Polcia miała na sobie kapotę, to pocisk zdarł z niej tą kapotę razem z rękawem, tak jakby przedarł ją na pół. To były tak dziwne rzeczy.
[Wszyscy kto tylko mógł i miał] dostarczał Powstańcom papierosy a i [my] wróciłyśmy jakoś szczęśliwie do domu. Tam oni walczyli o groby, bo w jednych grobach już siedzieli Niemcy, a w drugich Powstańcy. To odbywało się na cmentarzu ewangelickim.
- W którym miejscu była barykada?
W którym miejscu? To był taki trójkąt: Wawrzyszewska, Ostroroga, Obozowa. Ten trójkąt jest przedzielony maleńką uliczką Świętego Stanisława. Mieszkałam w tym trójkącie przedzielonym, czyli Wawrzyszewska, Obozowa, a od Świętego Stanisława był dom pana Arensa. Nawet to sobie narysowałam wszystko. Przed uliczką Świętego Stanisława była posesja, prawie że prywatna, gdzie był dom i iluś mieszkańców. To była właśnie ta barykada na Obozowej – między Obozową 30 a 32/34. Naprzeciwko posesji, w której mieszkało wiele osób, wiele rodzin była fabryczka z beczkami z ogórkami, z gruszkami w occie i tak dalej. To wszystko, co szło na barykadę. Nie tylko to, bo jeszcze stare łóżka, żelastwa różne, co tylko mogliśmy znaleźć, wszystko żeśmy tam przenosili. Barykada była bardzo duża, bo jak później rozpędził się czołg z Niemcami, to niestety nie udało mu się przejechać przez barykadę i musiał się wycofywać. Dwie dziewczyny wyskoczyły, podlały benzyną i jeszcze Powstańcy byli, tak że załatwili czołg przed barykadą.
Oprócz tego pamiętam jeszcze, że ponieważ wzięli się za Wolę na samym początku, nie wiem odkąd zaczęli, ale zanim nas jeszcze podpalili, to grupa powstańcza wycofywała się z tamtej strony wiaduktu, na którym stał pociąg pancerny, w tą stronę i ludzie mówili, że prawdopodobnie chcą przedrzeć się na Stare Miasto. Był dom (nawet pamiętam, że był pomalowany na jasnoróżowo) miał chyba ze dwa-trzy piętra. Za domem stał chłopak, chyba miał ze czternaście lat, z karabinem na kółkach. Raz leciał na jeden róg domu, a raz na drugi róg i strzelał do pociągu pancernego i na wszystkie strony. W tym czasie pod drugim wiaduktem wycofywali się Powstańcy, dopóki on tam nie padł i nie padł ten dom. Jedne gruzy zostały i ten chłopak [zginął]. Jeden chłopak bronił tego domu.
Tak. [Widziałam nie tylko ja, ale i dorośli sąsiedzi, ale to była odległość od domu mojego, z którego oglądałam. Była to niewielka, bardzo szybka, sprytna postać wątłego chłopca, która wspaniale sobie radziła, aż do końca. O tym, że robił to, bo Powstańcy się wycofali, mówili dorośli jeszcze na Rawskiej].
- Co jest teraz w tym miejscu, gdzie stała barykada?
Nic. Jezdnia. Z drugiej strony to chyba też nic nie ma. Byłam tam, chciałam znaleźć bunkier, w którym myśmy byli, to podziemie. Nie bardzo mnie tam dopuszczali i powiedzieli, że to wszystko przejęła Rada Narodowa i że to jest teraz własność państwa, to wszystko jest teraz państwowe. Częściowo zostało to wszystko zasypane i oni o czymś takim w ogóle nie wiedzą. Ale wiem, że to był bardzo duży bunkier. Czy pan Arens żyje? Myślę, że nie żyje, bo jeżeli mam w tej chwili już tyle lat, a on był dużo starszy ode mnie i jego żona też... Córka jego była nieco starsza ode mnie, to może córka jeszcze żyje. [Ponieważ w jakimś stopniu pan Arens wielu z nas uratował życie poprzez to, że znał biegle język niemiecki i opóźniał różnymi tłumaczeniami Niemcom nasze rozstrzelanie].
- Tam jest coś zbudowane czy trawa rośnie?
Teraz jest piekarnia. Prawie że tam, gdzie był mój dom, to była piekarnia przez jakiś czas, a teraz to jest takie biuro, gdzie urzędnicy pracują. Piekarnia chyba jest dalej, w głębi. Nie bardzo mogę w tym wszystkim się rozeznać, bo mówią tak: „Pani, to jest już wszystko wyrównane, zasypane i w ogóle pani nie dojdzie”.
- Cały czas jest tam Obozowa?
Tak. Obozowa, Wawrzyszewska i Ostroroga. Wszystko jest. Mur cmentarzy jest cały tak jak był, kula przy kuli – pokiereszowany. Tak, ten mur cały czas stoi i jest dowodem, jak to wszystko się odbywało.
W każdym bądź razie nie mogliśmy tutaj być długo, bo nie było wody i już brali się coraz bardziej [za ten rejon], szli coraz bardziej i pacyfikowali. Nami zajęli się z 6 na 7 sierpnia, to było 6 sierpnia w nocy, a 5 sierpnia zajęli się Wolską mniej więcej, ponieważ na Wolskiej 53 mieszkał rodzony brat mojego ojca. Też nazywał się Otrębski, Ksawery, miał córkę i syna. Jak Powstanie się skończyło, syn został wywieziony najpierw gdzieś na jakąś stację w Polsce, a później do obozu do Niemiec, chyba po wyjściu Powstańców. Córka 5 sierpnia, jak kazali wyjść, bo to było też takie podwórko studnia. Mieszkali na drugim piętrze, jak się wchodziło do bramy, po lewej stronie. Jak wyprowadzili, to rozdzielili wszystkich mężczyzn na lewo, kobiety i dzieci na prawo. Kobiety i dzieci zapędzili do kościoła Świętego Wojciecha. Mężczyzn pogonili ulicą Wolską w kierunku fabryki Franaszka i w kierunku szpitala zakaźnego, który jest teraz na Wolskiej. Tam część mężczyzn – jedni mówią, że było ich około sześćdziesięciu, inni mówią, że było ich około czterdziestu.
To już wiem od córki [stryja], bo jak córkę zagonili do kościoła Świętego [Wojciecha], to ona tam pobyła i zobaczyła, że taty nie ma, a tatę zagonili w drugą stronę. Pobyła w tym kościele, uciekła z tego kościoła, przemknęła się i przyszła tu [blisko swojego domu]. Jakiś pan z murów wyskoczył i powiedział: „Gdzie ty idziesz?”. Ona mówi: „Ojca szukam”. – „Nie szukaj ojca, bo ojciec twój już nie żyje”.
Doprowadzili ich tam, chcieli rozstrzelać. Część zaczęła uciekać, to tych, co zaczęli uciekać, wystrzelali i resztę wystrzelali, podlali benzyną i tak się skończyło. To właśnie z Wolskiej 53. Tak że tam został zamordowany mój stryjek.
Ona wróciła do kościoła Świętego Wojciecha (żyje do tej pory) wywieźli ją do Niemiec do fabryki, w której postawili ją przy maszynie (frezarka czy coś takiego), która nacina zręby do granatów. Są granaty, nakręcają się i ona gwintowała. [Po zakończeniu wojny siostra moja stryjeczna żyje, nie bardzo widzi, ma ponad 80 lat. Mieszka na Starym Mieście w Warszawie. Nazywa się Henryka Mazurkiewicz. Po zakończeniu wojny od razu wróciła do Warszawy, ale dom spalony, ojciec zamordowany, a ona miała 16 lat].
- Wróćmy teraz do pani wspomnień. Kozacy przyjechali, podpalili dom.
I odjechali. Gasili, gasili, aż wreszcie jakoś ten dom ugasili. Ale nie było sensu, bo to już było bardzo blisko, już pociąg pancerny [nie dawał nam spokoju], już widzieliśmy, że jest taka chmara Niemców i tak się buzuje naokoło wszystko, że trzeba było uciekać do granic Warszawy. Ale nie można było od razu, żeśmy się przemknęli jakoś przez Koło. Najpierw były doły za blokami [z lewej strony]. Najpierw w tych dołach posiedzieliśmy trochę, odpoczęliśmy [a następnie dostaliśmy się na ulicę] Ciołka. Nawet kiedyś byłam, patrzyłam, gdzie ta ulica Maciołka jest. Zupełnie nie wygląda tak jak przedtem. Weszliśmy do bramy, która była drewniana. W środku było [podwórko], ale nie typu studnia. Ci ludzie, którzy nas przygarnęli, to mieszkali na parterze, przy bramie zaraz na początku [na prawo]. Nie wiem, ile czasu tam byliśmy, ale wiem, że tyle, że doszło do nas, że jest jakaś fabryka, w której się pali – cała ta fabryka – a ta fabryka jest cała z mydłem. Nie było się czym myć, ja tak wysłuchałam, wysłuchałam i poszłam. W tej chwili nie mogę sobie nic przypomnieć ani uprzytomnić. Poszłam do tej fabryki i tam było wielu ludzi, którzy starali się podczołgać. Też się podczołgałam i taki kwadratowy, palący, [topiący] się kawałek mydła [wzięłam]. Wyczołgałam się, położyłam się na to, przygasiłam i okopcony kawałek mydła przyniosłam do domu [do tych ludzi, u których zatrzymaliśmy się]. Do tej pory nie mogę sobie w ogóle [przypomnieć], czy z tego strachu, nie mam pojęcia.
Ile tam byliśmy też nie mam pojęcia. W każdym bądź razie mama uważała, że musimy uciekać na pierwszą wioskę, która nazywała się Górce. Dlatego że jeżeli nie uciekniemy, to nas pozabijają. Bo wszystkich [zabijali], powiedzieli: „Bandyci z Warszawy”. Jak mówili, że to dzieci, to mówili: „Tu dzieci też są bandytami”. Ile tam byliśmy, nie wiem, ale mama mówi, że ludzie obserwowali. Żeby się dostać na wieś Górce, trzeba było zaobserwować, jak wachta jeździła. Bo tu znowu grasowali „kałmucy” [pomocnicy Niemców w mordowaniu ludzi]. Kozacy to jeszcze byli [w miarę dobrzy], najgorsi byli „ukraińcy” i „kałmucy”. To były takie dwie [formacje] w wojsku niemieckim. To byli tak samo bandyci jak Niemcy, ale Niemiec jak miał okazję, że zastrzelił, to przynajmniej się nie [zawsze] znęcał, a tamci się znęcali. Kiedyś wpadło iluś tych „kałmuków” na ulicę Ciołka i zabrali dziewiętnaście kobiet. Z tych dziewiętnastu kobiet przyszło trzy. Te trzy, pamiętam jak dziś, przyszły, klęczały i prosiły, żeby ludzie ich zabili. Opowiadały to wszystko, my też, jako dzieci, żeśmy słuchały. Były gwałcone przez całe oddziały stacjonujących „kałmuków”. Później, jak się szarpały, to były przebijane bagnetami. Co się stało z tymi trzema, nie wiem.
Moja mama była tak jakimś popiołem wysmarowana, włosy mąką, różnymi rzeczami, że wyglądała... jak czarownice to mało. Dowiedzieli się, że żeby uciec z Warszawy, to trzeba [podejść] do granicy i przez czterdzieści pięć minut dolecieć do Górc. Jak się nie doleci, to co czterdzieści pięć minut przejeżdża na koniach kozacka czy kałmukowska straż, która się z ludźmi nie patyczkowała.
Tośmy znowu tak lecieli, ile wystarczy sił. Zatrzymaliśmy się w domku byle jakim u takich ludzi, ale tam nie mogliśmy być, bo nie było w tym domku ani miejsca, ani nic. Postanowiliśmy przejść na Groty. To było przy szosie. Przy szosie pierwszy dom piętrowy, murowany był Florczyńskich. Za nimi sołtys chyba mieszkał. Myśmy tam weszli i prosiliśmy, żeby nam po prostu dali się umyć, popić wody czy coś. Powiedzieli, że nie mogą i żebyśmy szybko stąd uciekali, bo wszystkich zabiją, dlatego że jest zarządzenie, że jeżeli bandytów z Warszawy się przyjmie, to będą wszyscy rozstrzelani. Nie przyjęli nas.
Przekroczyliśmy drogę, a za drogą była fosa. Przy fosie były doły. Myśmy schronili się w te doły, bo z nich chyba wybierali piasek. Fosa była naokoło. Trzeba było jeszcze przejść co najmniej chyba kilometr albo więcej, żeby dostać się [do następnej wioski]. Były to osiedla, nazywały się Blizne. Blizne były trzy czy cztery, można było się zatrzymać, ale też nie było gdzie, ponieważ tam już było tak dużo warszawiaków, że domy były tak strasznie przepełnione, że ludzie po prostu nie mieli gdzie [nawet usiąść]. Jak żeśmy przyszli, to powiedzieli nam, że w polu jest ogrodzony dom drewniany, który jest własnością warszawiaków, którzy byli w lipcu i zżęli zboże. Zboże w snopkach schowali do środka, a sami wyjechali do Warszawy. Więcej ich nie widzieli. To jest zamknięte, jak chcemy, to możemy sobie iść otworzyć. Wyrwaliśmy kłódkę i tam weszliśmy, i zamieszkaliśmy.
Tam dopiero w ogóle nie było co jeść. Raz tylko soli dostałam, a tak nic nie było, bo do kogokolwiek się zwróciłam [wszędzie było żywności]. Wreszcie okazało się, że była jakaś rodzina i ta rodzina mnie uwzględniła, jako jedno dziecko. Jak tam poszłam, to kilka razy dostałam zupę. Jeden czy dwa pokoje było i mieli warsztat stolarski czy coś takiego. Ten warsztat zamieszkiwało dwadzieścia osób, to maleńkie było, mieszkanie tak samo ileś osób. Gospodyni, jak się okazało, że to jest rodzina, to gotowała wielki czarny sagan zupy. Kartofle z wodą i zasypywała zasypą dla świń. Jak to się ugotowało, to zdobywali skądś jeden litr mleka, zalewali to mlekiem i ja co jakiś czas taką zupę dostawałam. Jeszcze nigdy nie jadłam nic tak dobrego jak wtedy.
W tej stodole, w której były snopki mieszkaliśmy tyle, że jak już później weszli Rosjanie (nie [pamiętam-chyba] 17 stycznia) to na następny dzień prawie na piechotę [dostałyśmy się] z mamą do Warszawy. To było wiele, wiele kilometrów. Z naszego domu to była wielka góra cegieł, gruzu. Mama sobie przypomniała, że w piecyku naszej kuchni schowała trochę porcelany, sztućce, jeszcze jakieś rzeczy. Zaczęłyśmy to odgarniać. Dostałyśmy się do piecyka i te rzeczy [znalazłyśmy], a reszta wszystko było spalone, zniszczone i nic. Tylko ten piecyk, nawet kuchnia rozwalona. Wszyściusieńko było zniszczone.
Jeszcze przed tym (to nazywało się Blizne Łaszczyńskiego) w stodole, gdzie mieszkaliśmy, znaleźliśmy kozę – tak się nazywała taka kuchnia. Rurę wystawiliśmy przez okno i paliliśmy w tym, i gotowaliśmy wodę. Każdy miał ileś snopków, [spaliśmy] na snopkach. Przynieśliśmy stare kubły metalowe, jakieś kawałki desek i to były krzesła. Nie było w ogóle co jeść, o kartoflu nie było mowy. Nie wiem, dlaczego było tak strasznie. Mój tata powiedział, że już tego dłużej nie wytrzyma i on zna jakichś znajomych [w Babicach], i tam pójdzie [po żywność. Byliśmy bardzo głodni]. Wyszedł, a to już były dni, kiedy Niemcy bardzo się kręcili. Raz jeździli w tą stronę, raz w tamtą stronę. Ludzie mówili, że już są [Niemcy w okrążęniu], że w jakiś sposób idą z różnych stron wojska rosyjskie, [polskie] i amerykańskie. Oni byli bardzo rozwścieczeni i zdenerwowani. Mojego ojca złapali i skatowali, zabili. Miał sześć dziur w głowie, całą czaszkę popękaną. Mózg mu wyszedł. Jak Niemcy odjechali, to ludzie wzięli ojca na furmankę i podwieźli nam do stodoły. Nie odzyskał przytomności. Żył od tego dnia do dnia następnego i zmarł. Zanim jeszcze wyzwolenie nastąpiło, pochowaliśmy go na cmentarzu w Babicach. Zostaliśmy sami.
Stamtąd zaczęliśmy chodzić do szkoły. Nikt się nas nie pytał, co jemy, z czego będziemy żyli i w ogóle co będzie. Mama moja powiesiła mi na sznureczku woreczek na szyi, który zawsze miałam schowany pod sukienką. Tam miała złote pierścionki, różną drobną [bizuterię], nie były to wielkie rzeczy, ale były złote. Mama chodziła z tym stamtąd na Pragę pieszo i za każdy pierścionek dostawała jeden bochenek chleba i wracała z bochenkiem chleba. Myśmy siadali i to zjadali. Ale kiedy przyszło pójść do szkoły, powiedziałam: „Mamo, ale ja nie mam butów”. To mama powiedziała: „To sobie uszyj”. Powiedziała mi jak, wykroiła mi z papieru stopę, powiedziała: „Takich kilka stóp [wytnij], a potem sobie przepikujesz. Pójdź do sąsiadów, żeby ci dali igłę z nitką i sobie przepikujesz stopę, a później doszyjesz cholewkę”. Uszyłam sobie takie buty i poszłam do szkoły w tym, ale wróciłam, bo było mokro. Mówię: „Mamo mokrzuteńkie”. – „To postaw na rurze, wyschnie do rana”. I tak to wszystko właśnie było.
- Chciałam wrócić do tego momentu, kiedy wpadli „kałmucy”. Jak oni wybierali kobiety? Jak to się odbywało?
Latali po piętrach, po mieszkaniach i wyganiali wszystkich ludzi. Później szarpali, bo jeden taki doskoczył do mnie. To byli mali ludzie, mieli czarne oczki, malutkie jak koraliki, takie świdrujące i w ogóle byli jacyś ciemni. Nie jak Murzyni, ale tacy jacyś brązowi, niewysocy i mieli bardzo dziki wzrok. W ogóle nie widziałam jeszcze nigdy takich ludzi. Tylko tam wtedy widziałam tych ludzi.
Dopadł do mnie, szarpnął mnie za ramię. Zdenerwowałam się, jakaś staruszka mówi do niego, bo myśmy nie znali tych ludzi, co nas przygarnęli: „Daj mu wody. On chce wody”. W kuble było trochę wody, był garnuszek obity z emalii. Nabrałam wody i z drżąca [ręką] pochodzę do niego. Jak trzepnął w garnuszek, to zaczęłam strasznie płakać, nie wiedziałam, co on ode mnie chce. Wtedy ona powiedziała, żebym dała mu jakiś lepszy kubek. Zaczęłam szukać lepszego kubka. Znalazłam taki mały kubeczek i nabrałam znowu wody i cała trzęsąca podeszłam, żeby mu dać, bo bałam się, że nas pozabijają. Wyjął coś z kieszeni, wsadził do wody, coś spróbował, schował do kieszeni z powrotem i napił się wody.
Wyrzucali wszystkich z mieszkań. Mężczyzn prawie nie było, bo mężczyźni byli w Powstaniu. Tylko jakieś wyrostki, rodziny, tak jak pozostawały. Wiem, że dziewiętnaście kobiet wtedy zabrali, a wróciły trzy. Czy wróciły później, czy nie, bo każdy żył [swoim życiem], tak strasznie wszyscy się bali. Tu na każdym kroku chodziło o życie. Nic nie można było pomóc. W jaki sposób pomóc? Do kogo się zwrócić?
- Kogo prosiły te kobiety, żeby je zabić?
Prosiły ludzi, którzy tam się [znaleźli], jak oni już odeszli do swoich. Ci „kałmucy” gdzieś blisko stacjonowali. Tak ich nazywali – „kałmucy”. Nie wiem, co to za naród – „kałmucy”. Do tej pory nie wiem. Sojusznicy niemieccy pomagali w ten sposób. A oczywiście Niemcy [robili] różne rzeczy.
Mojego ojca zamordowali tacy, którzy mieli trupie czaszki na czapkach. Dlatego że jak tam już ich dużo się pojawiło i wszyscy ludzie pouciekali, to mój ojciec – już był chyba taki „muzułmanin” myślę, dlatego że ludzie, którzy długo… teraz już na stare lata tłumaczę [to sobie] – w mysią dziurkę powinien się schować, a on mówi, że musi pójść dzieciom coś przynieść. Przypomniał sobie, że zna państwa Jasmanów. Oni gdzieś [niedaleko] mieszkają, jak on pójdzie, to oni na pewno mu coś dadzą do jedzenia i przyniesie. Prawdopodobnie (tak myślę już teraz) nie schował się, nie starał się uciekać, a oni najechali znienacka. Ludzie to wszystko widzieli [z ukrycia], dlatego że jak oni wszyscy odjechali, to ludzie poszli tam i zobaczyli, dowiedzieli się gdzie [przebywają warszawiacy] i przywieźli ojca.
- Czy mogłaby pani opisać, czy te kobiety wróciły same? Jak to się odbyło?
Nie wiem, jak wróciły. Wróciły, klękły wszystkie trzy i płakały ogromnie. Prosiły, kto tylko stał [na podwórku] – coraz więcej ludzi się zbierało, zresztą każdy był zajęty [myślami], gdzie uciekać – żeby [ratować swoje życie]. Później ci najbliżsi, one na pewno opowiadały, ale ja jako dziecko tak się tym nie interesowałam. Tylko to, co usłyszałam, [czego nie mogłam ominąć. Ciągle trzęsłam się ze strachu]. Już przygotowywaliśmy się do ucieczki dalej, dlatego że gdybyśmy zostali, to bylibyśmy wszyscy pozabijani. Nie patrzyli prawdopodobnie na nic. Jeśli potrafili dziewiętnaście kobiet wziąć i trzy wróciły. Czy tamte też żyły, [nie wiem]. Mówili, że poprzebijali bagnetami. One się biły, szarpały, to gwałcili i po prostu zabijali. Takie do nas doszły słuchy, ale ja tego nie widziałam. Ja tylko to wszystko słyszałam z relacji tych, które wróciły, a jak to było, trudno powiedzieć.
- Kto z pani sąsiadów przeżył?
Właśnie szukam. Znam dużo nazwisk. Są Karolaki, Grzebisze. W podwórku, w którym mieszkałam, na przykład mieszkał pan Drzewiecki. To jest znane nazwisko, ale może on już nie żyje. Był pianistą. W każdym bądź razie dużo było ludzi. Ci, których męża [i ojca] [Niemiec] zastrzelił na oczach wszystkich dzieci, co zaciągnął za rękaw i tylko trzask w łeb i koniec, nazywali się Trzaskowie. To może jego dzieci żyją, bo żona na pewno już nie żyje. Troje dzieci było. Chłopiec i dwie dziewczynki.
- Po wojnie nie spotkała pani sąsiadów?
Nie, jak tam poszłam, była jedna ruina, kupa gruzów i grobów, to z kim [można się spotkać]? I nikogo nie było. Mówiłam do mamy, żebyśmy zajęli jakieś [mieszkanie], ale była taka walka. Jak jakiś mur stał i można było kawałek dachu z jakiejś blachy, jakieś belki postawić czy coś to już ludzie [wprowadzali się], nawet tam, gdzie nie mieszkali. Na przykład pytam Heni: „Dlaczego, Heniu, jak nastąpiło niby-wyzwolenie i wróciłaś już z tej fabryki – to było w maju, wojna się skończyła – poszłaś tam, gdzie mieszkałaś?”. – „Poszłam”. – „I co było?”. – „Są wypalone wszystkie domy, wszystko, nikogusieńko, co miałam tam robić? Ojciec zamordowany, brat w obozie pod Mannheim”. Co z nim się stało, nie wiedziała, bo on nie wiedział, gdzie ona [jest]. Nikogo więcej [nie miała].
My też nie mieliśmy gdzie mieszkać. Dlatego wyszłam wcześnie za mąż. Miałam jedyną córkę, którą urodziłam z wadą serca. Jest po operacji serca, żyje[Obecnie już nie żyje]. To wszystko ciągnie się już w następnym pokoleniu, widzę to. Nikt nigdy się nie spytał, upominają się piąte pokolenia o odszkodowania, które raz już dostali za to, że powiedzieli, że są Niemcami, za to, że zostawili domostwa. Ich piąte pokolenie! A teraz chcą po raz drugi. Tutaj wszyscy, którzy stracili domy w Warszawie, wszystko. Straciłam swoje dzieciństwo, można powiedzieć, że straciłam rodziców, nawet normalnie do szkoły nie mogłam chodzić. Później przeskakiwałam po dwie klasy. Jak z szóstej klasy szkoły podstawowej przeskoczyłam do drugiej gimnazjum to na pierwszy okres miałam sześć dwój. Nie mogłam sobie tego darować, że mówili… Później mówiłam: „Mamo, podpisz te dwóje”. A mama mówiła tak: „Sama sobie podpisz, ja mogę wam tylko dać jeść, na razie byle jak, nic więcej. A jeżeli ty będziesz miała dwóje i nie przejdziesz do następnej klasy, to będziesz pasać krowy albo pojedziesz na wieś i będziesz pomagać w gospodarstwie jakimś, jak cię przyjmą. To jest twoja sprawa”. [W gałganianych butach, głodna mieszkająca w stodole, a następnie na facjacie domu, w którym przydzielono nam jeden pokój przez gminę, zaczęłam naukę. Zdałam maturę w gimnazjum Sowińskiego na Woli, a następnie ukończyłam Wydział Weterynarii w Warszawie. Urodziłam jedną córkę z ciężką wadą serca – czwórzespół Fallota. Zoperowana wada w 1972 roku – pierwsza w Polsce udana tego typu operacja w Polsce, pełna korekcja przez profesora Turskiego, ucznia profesora Manteuffela. Ze względu na obecny stan medycyny w Polsce córka zmarła 2 marca 11 roku. Obecnie mam prawie osiemdziesiąt lat, jestem na emeryturze. Jeden z moich braci już nie żyje. Najmłodszy brat, który najmniej pamięta, nie jest obarczony tymi strasznościami, ma się ze zdrowiem najlepiej. W moim przypadku zapomnienie tych strasznych przeżyć okazało się niemożliwe, a i córka została obciążona, dlatego między innymi nie żyje. O tym wszystkim piszę i rozmawiam, aby ludzie wiedzieli, co przynosi wojna].
Warszawa, 14 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama