Barbara Wisz
Nazywam się Wisz Barbara, z domu Bania, urodziłam się w Warszawie 22 grudnia w 1937 roku.
- Gdzie pani mieszkała podczas wojny?
[Mieszkałam] na Pradze przy ulicy Lubelskiej [30/32 w Warszawie].
- Pani w momencie wybuchu wojny była małą, dwuletnią dziewczynką, pewnie niewiele pani pamięta z tego dnia?
Z wybuchu wojny [niewiele pamiętam], tylko z opowiadania mamy, że jak były naloty Niemców na Polskę i Warszawę, mama uciekała z dziećmi do schronu na placu Trzech Krzyży do kościoła. Tam zostałam ranna w lewą skroń, przez to zaniewidziałam na oba oczy. Leczono mnie w czasie wojny, jakoś odzyskałam wzrok, ale już był dużo gorszy. Jakoś żyłam bez okularów i chodziłam do szkoły, jakoś sobie radziłam. Skończyłam podstawówkę, później chodziłam na różne dokształcania. Szybko czas zleciał, wyszłam za mąż w wieku dziewiętnastu lat, [mam] bardzo dobrego męża.
- Co pani robiła w czasie wojny?
W czasie wojny byłam przy rodzicach, bo przecież byłam mała. Mama pracowała, ojciec też. Ojciec był kolejarzem. Później ojciec został wywieziony do Niemiec, to już był 1943 rok. Był w Niemczech. Mama musiała sobie radzić z nami. Miałam siostrę starszą o dwa lata od siebie. Mama radziła sobie, pracując trochę dorywczo, wychowywała nas po prostu. Mieszkaliśmy na ulicy Lubelskiej tuż przy Dworcu Wschodnim. Bloki nasze graniczyły ze szczytowymi ścianami Dworca Wschodniego.
- Uczestniczyła może pani w tajnym nauczaniu?
Nie. Jak już się miało rozpocząć Powstanie Warszawskie, to siedząc przy stole (chyba to była niedziela), jedliśmy obiad. Był rosół, pamiętam, waza na środku stała, żeby sobie dolewać. Był wujek wtedy, bo ojca już nie było, był w Niemczech. Kulka wpadła nam do wazy. Mama się zerwała, mówi: „Trzeba uciekać do schronu”. W naszych blokach na Lubelskiej był schron. Widocznie już Powstańcy zaczęli ostrzeliwać Niemców. Wybiegliśmy z mamą i wujkiem na podwórko. Niemiec zastąpił nam drogę z pepeszą i pytał: „Gdzie są Powstańcy?”. Mama mówi: „Nie wiem, idę z dziećmi do schronu, bo nie wiadomo, co się dzieje, kto strzela”. Powiedział, żeby wróciła. Mama troszeczkę rozumiała po niemiecku, bo jednak parę lat byliśmy pod okupacją, mówi: „Zaprowadzę i wrócę”. Że pokaże, gdzie są ci niby Powstańcy. Nie wróciła, nie poszła do tego Niemca i siedzieliśmy w schronie. Nie wiem, ile tam byliśmy dni.
Ucichło wszystko na jakiś czas, wróciliśmy do mieszkań i za jakieś parę dni Niemcy zaczęli nas wyganiać z mieszkań, a na co, po co wyganiali, nie wiedzieliśmy. Okazało się, że Niemcy przeważnie chcieli mężczyzn, nie wiem, wywozić do Niemiec. W każdym razie polowali na mężczyzn. Niektórzy mężczyźni się chowali, mieli swoje kryjówki i tak dalej. Wyprowadzili wszystkich z naszych bloków, a było kilka bloków, bo to podwórko duże, przechodziło się przez bramę do następnego bloku. Wyprowadzili wszystkich: dzieci, żony, matki z mieszkań, przez podwórko, na wprost bramy, która prowadziła na dworzec. Jest szeroka brama, widać – wjeżdżają samochody z czymś. Ta brama jest chyba do dzisiaj. [Obok naszego bloku stał] blok, w ogóle okien nie miał od naszej ulicy. Wszystkich, a przede wszystkim mężczyzn, odstawili pod mur i chcieli rozstrzeliwać za to, że Powstańcy zaczęli działać. Był lament, płacz, że na oczach naszych będą bliscy rozstrzeliwani. W końcu przyszedł jakiś starszy oficer niemiecki i ubłagali go ludzie, żeby zostawili [nas] w spokoju, żeby nie rozstrzeliwali naszych bliskich. Jakoś poprzestali na tym, nie zostali rozstrzelani.
Jeszcze parę dni czy tydzień mieszkaliśmy dalej w mieszkaniach. To były mieszkania – nie wiem, czy to Niemcy zbudowali – w środku [budynku], nie było sufitów, bo to miała być jakaś hala. Na końcach korytarzy były wielkie kuchnie. Chodziło się gotować, nasza babcia – [Stanisława Zawadzka], gotowała dla rodziny. Mama pracowała, babcia nie. Dziadek – [Grzegorz Zawadzki], był szewcem, robił buty. Kiedyś była obława na nasze domy i folksdojcz z Niemcem wpadali do mieszkań i szukali mężczyzn. Mężczyźni się chowali, mieli kryjówki. Wpadli do mojego dziadka – tych dwóch – i pytali się o coś. Coś dziadek może im źle odpowiedział. Stały zrobione buty, oficerki, bo w tych latach były modne oficerki, folksdojcz pracujący dla Niemiec złapał [but] i uderzył dziadka obcasem w twarz. Dziadek zalał się krwią, mama moja przybiegła, bo szum się zrobił, przybiegła moja ciotka [Jadwiga Kamińska], czyli mamy rodzona siostra. Zobaczyły, co się dzieje, zaczęły bić folksdojcza, że krzywdę zrobił ojcu a mojemu dziadkowi. Moja mama i ciotka [Jadwiga Kamińska] zostały aresztowane. Na końcu podwórka, bo to było długie, duże podwórko, stała dyżurka niemiecka, [Niemcy] mieli swoją siedzibę dla załatwiania spraw. Wzięli na dyżurkę moją mamę i ciotkę. Folksdojcz wyciągnął pistolet i chciał strzelać do mamy, a mama mówi: „Strzelaj, tu Polki serce, strzelaj!”. Odważna była. Jakoś się udobruchali, nie strzelił, puścili później moją ciotkę i mamę, nic im nie zrobili.
Za jakieś parę dni Niemcy wkraczali do naszych mieszkań, kazali się pakować. Co kto może ze sobą zabrać, niech zabiera. Gdzie pójdziemy, nikt nie wiedział. Była otwarta wielka brama i nas gonili do pociągów towarowych. Okien nie było, tylko małe dziureczki w wagonach, nikt nie wiedział, kto dokąd jedzie. W pewnym miejscu zatrzymali [pociąg], żeby się załatwić. Moja mama też wysiadła. Myśleli, że będą rozstrzeliwać. Pobiegli w pole, trochę narwali marchewek, cebul i wrócili. Nie rozstrzeliwali ludzi. W końcu dojechaliśmy do Pruszkowa, to był obóz przejściowy. Byliśmy [w nim] ze dwa tygodnie. Mama ze sobą wzięła pierzynę na plecy, skręconą w koc. Spotykaliśmy się ze znajomymi z innych ulic, radziliśmy się. Dostawaliśmy prowianty, chodziło się do okienek po zupy. Nastąpił taki moment, że Niemcy kazali się ustawiać rzędem w szpalery i selekcjonowali ludzi, mężczyzn na inną stronę, dorosłe panny czy chłopaki też na inną stronę, a małe dzieci z matką razem znów na inną stronę. Później pociągiem dojeżdżaliśmy do Łowicza. Stamtąd na furmanki. Wozili nas do sołtysa i sołtys przydzielał, do jakiego gospodarza dana rodzina ma pójść. My z mamą i siostrą byłyśmy u gospodarzy. Dali nam duży pokój. Jeden pokój był i kuchnia. Było zimno, zima nadchodziła. Mieliśmy swoją pierzynę. Zimno było, bo nie palili w zimie. Piec, co w kuchni był, trochę ogrzewał pokój. Mama za to, że przydzielone zostałyśmy do tego gospodarza, musiała pracować dla Niemców w okopach. Też dostawała prowiant, przynosiła do gospodarzy, dzieliliśmy się, przecież oni nas karmili i gotowali.
Ganiałam, bo co miałam robić? Krowy pasłam z dorosłymi dziećmi. Moja siostra została oddzielona na cały dzień do innego gospodarza, przez pole musiała ze dwa kilometry chodzić. Cały dzień była, pomagała w gospodarstwie, krowy pasła. Byłam mała, to mnie nic specjalnie nie przydzielili. Ganiałam trochę z dziećmi z pobliskich chałup.
- Co dokładnie robiła pani mama?
Pracowała dla Niemców w okopach za to, że wysiedlili nas do gospodarzy.
- Opowiadała, jak to wyglądało?
Specjalnie jako dzieci się nie interesowaliśmy. Chyba kopali w okopach doły do ukrywania się dla Niemców, chyba tak to było. Mały człowiek był, to się nie interesował wszystkim. Później Niemcy przez wsie uciekali. Było słychać, że już skończyła się wojna, że można wracać już do swoich domów, do Warszawy. Moja ciotka [Leokadia Kosierewicz] mieszkała trzy wsie dalej, dziadek też był u gospodarza, razem z ciotką. Ona miała jeszcze dwoje małych dzieci przy sobie.
Moja mama, jak się dowiedziała, że już się skończyło Powstanie, pojechała wcześniej zbadać i jakieś mieszkanie zdobyć, bo były pobombardowane domy. Na szczęście nasze domy nie były zbombardowane, ale już do tamtego domu, gdzie byliśmy, nie można się było wprowadzać, bo to jakieś hale były. To przekazali później chyba na szwalnie. Były ściany, drzwi do niektórych pokoi, ale sufitów nie było. Każdy w swoim zakresie robił sufity, jak jeszcze nie wysiedlili nas stamtąd: z tektur, z papierów, z drutów, żeby jeden od drugiego się trochę oddzielał. Mama wróciła już do innego domu, ale na tych samych podwórkach. Jakiś pokoik zdobyła, mogła się trochę zagospodarować.
W międzyczasie mój dziadek [Grzegorz Zawadzki], jak byliśmy u gospodarzy, szukał babci, swojej żony. Szukał, nie wiedział gdzie. Okazało się, że moja babcia była wywieziona do Niemiec ze swoimi starszymi córkami i pracowały u bauerów. Dziadek myślał, że gdzieś w pobliżu będzie i ją znajdzie. Raz żeśmy go znaleźli (jak do miasta pojechaliśmy wozem z gospodarzami) siedział pod drzewem, widać było, że nie miał co jeść. To przecież już był starszy człowiek. Zabraliśmy go na wóz i do domu z powrotem wieźliśmy. Za jakiś czas uciekł od gospodarza i szukał babci. Zginął bez wieści, już później nie wiadomo było, gdzie go szukać.
Mojej babci syn, czyli mojej mamy brat [Zawadzki], jeszcze przed wybuchem Powstania został zabrany do niewoli. Nie wrócił, nie napisał. Albo go zgładzili, albo też go wywieźli do Niemiec. Tak że tych dwóch bliskich żeśmy stracili bez wieści, nie wiadomo, gdzie polegli, co się z nimi stało.
Słychać było, że już można się przenosić z powrotem do Warszawy. Mama pojechała wcześniej, później ciotka nas zabrała od gospodarza razem ze swoimi dziećmi. Gospodarze odwieźli nas do Łowicza. Były ciężarówki, które zabierały, odwoziły. Płacili za to coś czy nie, człowiek się nie interesował. Na ciężarówki zabierali ludzi chcących jechać z powrotem. Żeśmy zawędrowali do Warszawy. Było dosyć zimno, chyba marzec. Z ciotką brnęliśmy po śniegach, po moście Poniatowskiego. Nawet widać było chyba dziury po bombach, ale jakoś dobrnęliśmy na Pragę, do mojej mamy i żeśmy już byli. Idąc przez Warszawę na Pragę, widzieliśmy jeszcze, że płoną domy, sklepy, widać było płonące budynki. Mieszkaliśmy trochę na Pradze, na Lubelskiej [30/32]. Później zaczęliśmy albo sobie szukać na własną rękę mieszkań, albo chcieli nas do baraków przesiedlać. Mama nie chciała do baraków. Moja babcia wróciła już wcześniej. Chcieli nas wyeksmitować z bloków, gdzie byliśmy. Dowiedzieliśmy się, że babcia wróciła, mieszka na ulicy Leszno [13]. Były to domy żydowskie, ale Żydów nie było już, nie wracali widocznie. Każdy zajmował lokum, jakie chciał. Oczywiście, kto prędzej zdobył, to było w ogóle niezniszczone mieszkanie. My akurat, jak już dobrnęliśmy, żeby zamieszkać, to [mieszkanie] było wypalone, gruzu pełno w pomieszczeniach i ani okien, ani drzwi. Mieszkaliśmy jakiś czas u babci na czwartym piętrze, gdzie nie było wypalone mieszkanie, były podłogi, okna. W kupie z babci córkami mieszkaliśmy. Mama starała się wyremontować [nasze] mieszkanie. Sprowadziliśmy się, jak już okna założyli, drzwi, trochę podłóg. Tak to było. Mieszkaliśmy tam długo, dopóki nie wyszłam za mąż. Mama dalej mieszkała z siostrą.
Takie były moje historie. Wzrok później się pogarszał, bo okularów nie nosiłam do szkoły. Trochę mi to przeszkadzało, ale nie nosiłam, bo wtedy niemodne były okulary, wszyscy zaraz nazywali „okularnica”. Tak do trzydziestego drugiego roku [życia nie nosiłam okularów, a] już byłam mężatką. Wtedy pogorszył [mi się] bardzo wzrok, bo dźwignęłam coś ciężkiego. Leczyłam się później w szpitalu na Wołoskiej miesiąc czasu. Wtedy już okulary założyłam. Moje oczy są teraz już bardzo zniszczone.
- Powracając do pani ojca i do pani babci, którzy przebywali w Niemczech: czy oni wysyłali jakieś wiadomości do was?
Nie wiem tego. Jakoś się dowiedzieli, że wróciliśmy, że na Leszno. Później się ta ulica zmieniła na generała Świerczewskiego, teraz jest Solidarności. Jeszcze siostra cioteczna mieszka dalej na czwartym piętrze, [w mieszkaniu,] gdzie babcia. Stopniowo poumierali wszyscy po kolei. Babcia wróciła, długo żyła, osiemdziesiąt trzy lata miała.
Babcia najszybciej wróciła i od razu jakoś dobrnęli na ulicę Leszno. Zajęła dosyć możliwe mieszkanie, duży pokój przechodni, drugi pokój. Mogliśmy się u babci zatrzymać, żeby mama drugie mieszkanie dla nas [wyremontowała]. Mój ojciec nie wrócił do nas. Wrócił z Niemiec, ale znalazł sobie inną kobietę. Później mama sprawę założyła, że się ożenił z drugą, a przecież mama żyła. Powiedział, że dowiedział się, że mama zginęła, nie żyje i dlatego się ożenił po raz drugi. Do nas nie wrócił.
- Czy w czasie wojny miała pani kontakt z ludźmi innych narodowości?
Nie.
- Jak pani wspomina żołnierzy niemieckich, rosyjskich?
Mała byłam, nic specjalnie nie przeżyłam takiego, żeby wspominać. Mąż więcej by miał do powiedzenia, bo u nich na wsi stacjonowali Niemcy, później ruskie wojska.
- Z konspiracją też pewnie nie miała pani do czynienia?
Nie. Wyszłam za mąż w wieku dziewiętnastu lat, bardzo dobrego męża zdobyłam, do tej pory żyje. Mam siedemdziesiąt trzy i pół roku już, jakoś sobie radzimy.
- Czy przez okres wojny uczestniczyło się jakoś w życiu religijnym?
[Chodziliśmy] do kościoła, jak byliśmy na wsi. Wieś się nazywała Byczki, zawsze [miło] wspominam. Chciałabym tam kiedyś pojechać, ale nie ma okazji jakoś i nie pamiętam, jak się nazywali ci gospodarze. Zawsze myślę o tym, żeby ich odwiedzić. Starzy gospodarze nie żyją na pewno, a młodsi też nie wiadomo jak i czy w ogóle w tej chałupie mieszkają, czy gdzieś się poprzenosili, bo to jest szmat czasu.
- Czy pamięta też pani coś z okresu wojny, Powstania?
Specjalnie nie, bo zaraz wysiedlili nas do Pruszkowa i później trafiliśmy do gospodarzy. Mama trochę podobno współpracowała z Żydami przerzucającymi towary dla mieszkających w getcie Żydów. Młoda panna jeszcze była, jeszcze nie mężatka. Za to też coś groziło na pewno, jakby się dowiedzieli czy złapali tych współpracujących.
- Czy pani rodzina kultywowała w jakiś sposób wartości patriotyczne?
Pożenili się. Chodziliśmy do kościoła, katolikami jesteśmy, cała rodzina. Uczęszczaliśmy na msze. Ogólnie każdy żył swoim życiem.
Warszawa, dnia 5 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska