Czesław Lewandowski „Bystry”
- Gdzie pan mieszkał przed wybuchem II wojny? Czy był pan w Warszawie od urodzenia?
Moja pamięć sięga do okresu, gdy mieszkaliśmy na Zdobyczy Robotniczej, na ulicy Kleczewskiej. Stamtąd, nie pamiętam w którym roku, przenieśliśmy się do samotnego domku w Wawrzyszewie. Chyba na dwa lata przed wojną zamieszkaliśmy na Marymoncie. Wówczas ulica nazywała się Leśna, w tej chwili inaczej się nazywa. To była pierwsza ulica na Marymoncie, idąc od Instytutu Meteorologicznego. Mieszkałem pod numerem 42.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Ojciec był ślusarzem metalowcem. Pracował w bardzo różnych miejscach, często na wyjeździe. Matka w domu. Rodzina dość liczna, bo w momencie wybuchu wojny 1939 roku było nas sześcioro dzieci. Byłem najstarszy.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wybuch wojny to dla mnie była jak gdyby zabawna historia, dokąd nie zaczęły lecieć bomby. Były budowane schrony na podwórkach, wszyscy się przygotowywali, żeby się chować. Sądzę, że wszyscy mieli takie pojęcie o wojnie, jak i ja w tym czasie, to znaczy nijakie. Jak się zaczęły bombardowania, zaczęły się pożary, okazało się, że to wszystko było nie tak. Dopiero sobie uzmysłowiłem, jako dzieciak, grozę tego, co się dzieje.
- Co panu najbardziej utkwiło w pamięci już po wkroczeniu wojsk niemieckich?
Po pierwsze byłem andrus marymoncki, to wiadomym, że różne psikusy się robiło w tym okresie, szczególnie Niemcom, obojętnie gdzie i jak. Rzecz jasna nie uchodziło to bezkarnie. Kiedyś – to już niezwiązane z Niemcami, chociaż częściej tak – był taki okres, że czepialiśmy się tramwajów na sankach. To niedozwolone, ale to chłopięce wybryki. Pamiętam, że na takich sankach jechałem za tramwajem. To było na wysokości Słodowa. W tym czasie na Słodowcu linia tramwajowa była na podwyższeniu. Jezdnia była nieco niżej, w granicach ponad pół metra. Po prawej stronie, jak od Bielan się jechało, były jakieś młyny, w każdym razie coś takiego. Ale najważniejsze w tym wszystkim, że na podwyższeniu toru tramwajowego był dość ostry wiraż. On jest w tej chwili, tylko złagodzony. Na tym wirażu zostałem porwany, dlatego że się urwał sznurek od sanek. Wyskoczyłem na jezdnię na sankach, stuknął mnie mały niemiecki samochód. Później wiedziałem, co to jest, ale w tym czasie to nie było istotne. Straszne baty dostałem od Niemców.
- Jak pan Niemców zapamiętał?
Byliśmy na Marymoncie na dobrą sprawę otoczeni ze wszystkich stron Niemcami, bo na obszarze obecnego Instytutu Meteorologicznego był jakiś garnizon, w Akademii Wychowania Fizycznego – dawniej tak zwany CIWF przed wojną – olbrzymi garnizon. Jeszcze z drugiej strony, na ulicy Gdańskiej, przed wojną były koszary Wojska Polskiego, później jakaś jednostka niemiecka. Tak że z każdej strony wielka buta, wielka pewność żołnierzy niemieckich, lekceważenie każdego, kogo spotkali, z kim mieli [do czynienia]. Tak dostrzegałem, może niezupełnie obiektywnie, dlatego że jako mali chłopcy mieliśmy zwój punkt widzenia na wojnę. Wszystko, co związane było z Niemcami, było złe, trzeba było temu szkodzić. Z takiego punktu widzenia patrzyliśmy na Niemców. Zapewne słusznie, bo później się okazało, że tak jest.
- Jakie warunki życia były w pańskiej rodzinie w czasie okupacji?
To jest jedna z czarnych stron mojej rodziny. Mój ojciec jako ślusarz – rzecz jasna w tym czasie to były firmy prywatne – wykonywał w ramach prywatnej firmy jakąś pracę na Okęciu, na lotnisku. Coś zmajstrowali. Co, nie wiem dotychczas. Pierwszego czy drugiego maja został rozstrzelany.
1940 roku. Siłą rzeczy… Matka nigdy nie pracowała. Okres wojny, nas sześcioro, komentarzy nie potrzeba. Nędza, głód, ubóstwo. Stamtąd wyniosłem przeświadczenie, że nie ma gorszej rzeczy jak głód. Zresztą to się kiedyś powtórzyło. W późniejszym okresie trafiłem do środowiska, które potwierdziło tę tezę.
- W jaki sposób się pan zetknął z konspiracją?
Z konspiracją się zetknąłem poprzez koleżeńskie grono. Z Marymontu byłem, ale miałem większość kolegów na Bielanach. Miałem serdecznego kolegę, nie pamiętam jego nazwiska, miał na imię Gatek. W pewnym momencie zaczął ze mną rozmawiać, pytał się, czy nie chciałbym wstąpić do harcerzy, rzecz jasna utajnionych. Tak to było w tym czasie nazywane. Wyraziłem zgodę, zostałem przyjęty, zostałem zaprzysiężony, zresztą w bardzo ciekawych warunkach, bo nasza przysięga harcerska… Nas wówczas zaprzysiężonych było kilkunastu, nie pamiętam ilu. Cała podłoga w pokoju, w którym odbyło się zaprzysiężenie harcerskie, była wyłożona flagami niemieckimi. Utkwiło [mi to] w pamięci bardzo mocno. Dostałem między innymi krzyż harcerski.
To był albo koniec 1942 roku, albo początek 1943.
- Jak przebiegał pana udział w harcerstwie?
Przynależność do harcerstwa, później to się nazywało „Szare Szeregi”, zapoczątkowana była w czerwcu 1942 roku. Po zaprzysiężeniu zostaliśmy włączeni w cykl szkolenia. Po pierwsze sprawności harcerskie. One się później sprowadzały do wykorzystania praktycznego. Do czego nas przygotowywano? Przygotowywano do tego, żeby być obserwatorami zwiadowcami. Obserwowaliśmy ważną arterię Warszawa-Modlin, transporty niemieckie, na Dworcu Gdańskim transporty kolejowe, zapisywaliśmy numery, znaki, ile tego było. Bardzo ważne: mieliśmy za zadanie obserwować, ile jakich samolotów przylatuje na lotnisko na Bielany. Tu gdzie w tej chwili jest osiedle pod Młocinami, przed wojną i w czasie wojny było wielkie lotnisko. To lotnisko w czasie wojny było lotniskiem dla bombowców niemieckich. My, takie szkraby, przez wszystkie druty się przeczołgaliśmy, siedzieliśmy w krzewach, trawach, liczyliśmy samoloty, [patrzyliśmy] jakie są. Później składaliśmy odpowiednie relacje. Dwa razy miałem za zadanie wskazaną mi osobę obserwować od momentu, jak wychodzi, aż do momentu, jak przychodzi do domu: gdzie była, co robiła, z kim się kontaktowała, jak to wyglądało. Rzecz jasna robiłem to, co do mnie należało. W tym okresie przechodziliśmy szereg szkoleń terenowych. To dotyczyło chyba Międzylesia i tamtych obszarów leśnych. Uczyliśmy się różnych rzeczy związanych z zasadzką, z wykorzystaniem broni, nauką broni. Jakichś form taktyki wówczas nas uczono. Chyba to byłoby to.
- Przeszkolenie strzeleckie też było w planach?
Praktycznego strzelania nie było. Strzelectwo się sprowadzało do nauki o broni, do rozkładania podstawowych pistoletów, karabinków, ich składania, nauki, jak się celuje. Nie było strzelań.
- Jak pan zapamiętał okres bezpośrednio poprzedzający wybuch Powstania? Dni lipcowe, kiedy było widać paniczny odwrót Niemców, zamach na Hitlera. Wspominał pan o pierwszej odwołanej mobilizacji.
O zamachu na Hitlera dowiedziałem się daleko później, już po wojnie. O tym nie wiedziałem. Natomiast obserwowałem zamęt w armii niemieckiej, jak się wycofywała, w szczególności Niemców i Węgrów, którzy szli przez Warszawę. Mieliśmy zadanie od Węgrów odkupywać broń. Oni nam chętnie ją sprzedawali, kupiliśmy sporo broni, część dostaliśmy. Dla nas było wielką radością patrzeć, jak Niemcy się wycofują i to w takiej formie, w jakiej byli: nie butni, a pobici, powiązani, brudni, ranni. Dla nas to była wielka frajda, widzieć takie coś. Ale równocześnie w „Szarych Szeregów” i poza nimi narastała gorąca atmosfera, że jeżeli Niemcy się wycofują, to trzeba coś robić i to robić nie tylko patrząc, ale walcząc z nimi. Doczekaliśmy się rozkazu pierwszej mobilizacji. Cała nasza drużyna miała punkt zborny w szkole na ulicy Czarneckiego, na Żoliborzu. To było chyba 28 lipca. Przez dobę czekaliśmy, w końcu nam polecono być w gotowości i udać się do miejsc zamieszkania. Dalej będziemy informowani. Nie byliśmy już informowani później. Przynajmniej z mojego grona każdy na własną rękę w momencie wybuchu Powstania szedł na Żoliborz, żeby się gdzieś włączyć. Tym bardziej że nasz drużynowy – o ile pamiętam, on był w nieco wyższych strukturach Armii Krajowej – nad Wisłą został zabity od razu w pierwszych godzinach, pierwszego dnia, bo trafili na bardzo silny patrol niemiecki.
- Nie było obaw dekonspiracji po odwołaniu?
Nie, w tym czasie nie było. Zresztą konspiracja w tym okresie, w naszym zrozumieniu, to już nie była konspiracja, to było ujawnianie się. Pamiętam jeszcze z okresu poprzedzającego, to było parę miesięcy wcześniej, była zabawna historia. Do szkoły chodziłem na Siemiradzkiego, na Żoliborzu. Gdzie w tej chwili przy Słowackiego jest dom towarowy, w tym czasie były tylko fundamenty, wszystkie pomieszczenia piwniczne. Sobie nieraz pozwoliliśmy – może to nieładnie, ale taka była prawda – iść na wagary. Tam chodziliśmy właśnie, paliliśmy sobie ogniska, siedzieliśmy, bo akurat było dobre lokum. Pewnego razu gdy przyszliśmy, oczom nie wierzyliśmy: olbrzymie paki w piwnicach, Jak bliżej popatrzyliśmy, to była prasa podziemna, a dalej była broń. Byliśmy na tyle świadomi, że to nie jest przypadek, że ktoś ją zostawił. Albo się bał wsypy, albo ona była gromadzona. Rzecz jasna, koledzy: „Chodź, weźmiemy”. Namawiałem ich, zresztą nie sam, ale ich szczególnie namawiałem, że nam nie wolno nic ruszać. Zostawiliśmy to. Ale jeden z kolegów – nazywał się Pieczek Eugeniusz, w pierwszych dniach Powstania był ze mną – wrócił sam, chciał coś sobie przywłaszczyć. Chyba właściciele zastali go tam. Później przez parę dni nie siedział na siedzeniu.
- Jak pan zapamiętał sam moment wybuchu Powstania? Rozkazu mobilizacyjnego nie było?
Rozkaz mobilizacyjny może był, do nas nie dotarł. Chciałbym uzupełnić, że od połowy roku 1943 jako zastępowy prowadziłem zastęp „Szarych Szeregów” na Marymoncie. Miałem czternastu chłopaków i dwie dziewczyny, szesnastka nas była. Ani do mnie, ani do nikogo nie trafił [rozkaz]. Jak już była informacja o Powstaniu, pierwsze to [chcieliśmy iść] na Bielany. Na Bielany było niemożliwe przejść od nas z tej racji, że tylko z jednej i z drugiej strony ulicą Podleśną można było pójść, a ona była jak gdyby w kleszczach dwóch niemieckich zgrupowań. Gdzie tylko Żoliborz, tam się skierowaliśmy. Dostałem się pod koniec pierwszego dnia do szkoły na Krasińskiego. Zaczęliśmy (nie tylko my, ale inne jeszcze zespoły harcerskie) tworzyć grupy harcerskie do prac pomocniczych. Początkowo nie dopuszczano nas nigdzie, chyba prawidłowo. Zabawne było to, że po pierwszym dniu, w następnych dniach był taki chaos, że nie wiadomo było, czy coś się dzieje, czy coś się nie dzieje. Później się dowiedziałem, że to był odwrót. Taki był rozgardiasz w czasie organizacji Powstania. To po paru dniach zostało opanowane, przyszły oddziały leśne z Kampinosu, wszystko się już potoczyło zupełnie […].
- Pamięta pan partyzantów z Kampinosu?
Tak.
- Miał pan z nimi styczność?
Tak. Miałem, dlatego że dołączyłem do nich i z nimi nacierałem na Dworzec Gdański. Uczestniczyłem w ataku na Dworzec Gdański. Przerażający atak.
- Mógłby pan opowiedzieć w szczegółach? To był pierwszy czy drugi atak?
Pierwszy atak, to było gdzieś w połowie sierpnia. Z punktu widzenia mojej dzisiejszej wiedzy, określiłbym to jednoznacznie, ale w tym czasie entuzjazm, chęć wykazania się, mało, chęć zdobycia czegoś, były zupełnie różne. Dołączyłem do tych jednostek, które nacierały z ulicy generała Zajączka. Może panorama: Dworzec Gdański, bunkry, jeden czy dwa pociągi pancerne. Chodziło o przerwanie się na Stare Miasto. Podobno była jakaś koordynacja ze Starym Miastem, ale to było nie do przejścia, dlatego że pomiędzy ulicą generała Zajączka, jako wyjściową do natarcia, a dworcem była płaszczyzna około pięciuset, sześciuset metrów, niezarośnięta, równa i goła. Przez to było prowadzone natarcie. Straty były niewspółmiernie wielkie do tego, co można było osiągnąć. Rzecz jasna [natarcie] się załamało. Późną nocą wycofaliśmy się, kto mógł się wycofać.
- Natarcie zaczęło się w nocy?
Nie, w dzień. Właśnie o to chodzi. Pamiątką jest bardzo mały w stosunku do tych kilkuset, którzy zginęli, i bardzo skromny pomniczek na generała Zajączka.
- Pan brał w tym natarciu udział, będąc w harcerskim plutonie?
Nie. Zostałem włączony jako łącznik do jednego z leśnych oddziałów.
- Przyłączył się pan z własnej woli?
Potrzebny był łącznik. Łącznik, który u nich był, prawdopodobnie albo zginął, albo coś z nim było. Nie było już czasu na szukanie innych. To były wszystko bojowe pododdziały. Zgłosiłem się. Miałem opaskę, wszystko, chętnie mnie przygarnęli.
- Jak pan ocenia stopień uzbrojenia oddziałów leśnych?
Leśne oddziały były bardzo dobrze uzbrojone, dużo broni maszynowej, zresztą chyba to byli partyzanci ostrzelani, tylko że nie w mieście.
- Jak potoczyły się pana dalsze losy?
Dalsze losy były takie, że jak utworzono harcerski pluton 217, otrzymywaliśmy różne zadania, od bojowych do pomocniczych.
W drugiej połowie sierpnia. Często nas wykorzystywano do patrolowania Marymontu. Marymont w tym czasie to była ziemia niczyja, były patrole niemieckie i nasze. Nam chodziło o to, żeby wiadomo było, czy Niemcy się nie koncentrują. Dość często tam chodziliśmy. Między innymi była dziwna historia. Na zbiegu ulicy Gdańskiej, Rudzkiej, Leśnej, na której mieszkałem, był splot trzech ulic i skręt w ulicę Rudzką. Od ulicy Gdańskiej, idąc od Żoliborza po lewej stronie, była stara olejarnia, były jakieś stawy. Z tych stawów ciekła woda, były przepusty pod ulicami. Idąc, zupełnie nieopatrznie wyszliśmy na patrol, właśnie na to skrzyżowanie. Niemcy z ulicy Gdańskiej, przy kościele na ulicy Gdańskiej, zaczęli nas ostrzeliwać, początkowo z broni maszynowej. To jeszcze pół biedy było, ale były widocznie czołgi, bo parę strzałów było. Nie mając gdzie się schować, bo nie było gdzie, trzeba było iść górą, po nasypie tych wszystkich ulic, schowaliśmy się w przepust. Jak schowaliśmy się w przepust – nie wiem, czy przypadek, czy Niemcy obserwowali to – oddali parę strzałów armatnich. Przepust został rozbity i zawalony. Ile czasu byłem w tym przepuście, nie umiem powiedzieć.
Nie pamiętam i nie wiem, co się działo. Wiem, że to było potworne. Wygrzebałem się z tego, ale po trupach swoich kolegów. Poodrzucałem trochę rozbitego betonu, cegieł, tego wszystkiego, wylazłem. Tamci się nie ruszali, byli bardzo porozbijani, po prostu zginęli. Nie dostałem się już do swojego plutonu. Dołączyłem do innego plutonu, półprzytomny opowiedziałem, co było. Nie wiem, czy to nasi Powstańcy, czy miejscowa ludność, w każdym razie wyciągnęli poległych, były groby obok. Groby były nawet już po zakończeniu wojny. Śmieszne: prócz pseudonimów, później i nazwisk tych, którzy zginęli, było moje.
- Został pan pochowany za życia?
Zostałem pochowany za życia. Żeby było śmieszniej, to było tak, że matka… Była w obozie pracy, to jest inny rozdział, jeżeli można, będę chciał parę słów o tym powiedzieć. Jak wróciła do Warszawy, zaczęła się po kartkach, innych historiach dowiadywać, czy gdzieś mnie nie ma. Znalazła informację, że zginąłem. Poszła, zobaczyła, że jestem pochowany. [Trwała] w przekonaniu, że mnie już nie ma. Później trafiłem do obozu koncentracyjnego. Po powrocie z obozu zacząłem szukać matki. Nie mogłem na nią nigdzie trafić, ale sobie gdzieś w zakamarkach przypomniałem, że mieliśmy bardzo mały kontakt z jakąś dalszą rodziną. Byliśmy bardzo odosobnieni w Warszawie, bo cała rodzina ojca, matki była w rejonie Ciechanowa i w Ciechanowie. Pamiętam, że matka cały czas opowiadała o swojej siostrze, że w jakiejś miejscowości, wsi, osadzie Konopki pomiędzy Ciechanowem a Mławą ma gospodarstwo. Zacząłem się zastanawiać, gdzie jej szukać. Postanowiłem, że może znajdę. Długo tam się wybierałem, ale w końcu, jak trafiłem, zacząłem się pytać. Nie wiedziałem, jakie jest nazwisko siostry matki. Zacząłem się pytać, czy nie ma kogoś z Warszawy. „A, jest taka kobieta”. Poszedłem. Podchodzę bliżej, patrzę: matka wychodzi. Zbliżyłem się do płotu, coś się odezwałem do matki, nie wiem, czy mamo, czy coś, wiem, że się odezwałem. Ona się spojrzała, w krzyk: „Duch!”. Uciekła. Duch się pojawił. Później się od niej dowiedziałem, że zginąłem, że jest mój grób. Rzeczywiście, jak wróciłem do Warszawy, to znalazłem grób.
- Co się działo z pańskim rodzeństwem?
To jest właśnie ten moment, o którym wspomniałem wcześniej, że warto by było o tym powiedzieć. Mianowicie po koniec 1942 roku matka, tak jak wielu warszawiaków, gdzieś wyjeżdżała, żeby trochę pohandlować. W czasie takiego wyjazdu, jak pojechała, więcej nie wróciła. Z tym towarzystwem, jako najstarszy zostałem sam. Do jesieni 1943 roku sam się nimi opiekowałem, sam ich żywiłem, sam starałem się ich jakoś utrzymać przy życiu. Przyznaję, robiłem wszystko, co tylko można było. Od sprzedaży papierosów, od kradzieży węgla z wagonów, od sprzątania na targowiskach, żeby coś dostać. Robiłem wszystko, żeby zdobyć cokolwiek do jedzenia. To był okres, [o którym] wspomniałem – że wiem, co to jest głód. Jesienią 1943 roku, nie wiem z czyjej inicjatywy, ale to musiało być z zewnątrz, przyszły dwie panie. „Czy nie możemy pójść do domów dziecka?”. Rzecz jasna, że bardzo chętnie, bo co z tym fantem robić. Najmłodszych dwoje trafiło do zakładu imieniem Boduena na Nowogrodzkiej. Siostra i brat, wszyscy młodsi ode mnie, trafili do sióstr na Czerniakowskiej, do jakiegoś zakładu wychowawczego. Ja trafiłem do zakładu wychowawczego na Lipowej, na Powiślu. Przyznaję, że w tym zakładzie byłem tylko niecałe dwa tygodnie. Uciekłem.
Jak zacznę opowiadać, jakie były warunki, to mało kto uwierzy. Były potworne warunki. Nie mieszkalne, nie socjalne, tylko stosunki ludzkie. To było prowadzone przez zakonników, ale na porządku dziennym było donoszenie, co kto robi, jeden na drugiego. To była podstawa egzystencji. Mnie to nie odpowiadało. Uciekłem, wróciłem na Marymont. Mieszkanie już ktoś zajął, ale jak wróciłem, to mnie przyjęli, że będę mógł u nich być. Było małżeństwo bezdzietne, dwoje ludzi dorosłych, średniego wieku. U nich spałem, bo całe dnie byłem poza domem. Do samego Powstania sam się wychowywałem, sam się żywiłem, sam żyłem.
- Co się stało z matką w czasie wyjazdu?
Z matką się skontaktowałem dopiero po wojnie, jak wróciła. Stwierdziła, że zatrzymali ich jako handlarzy, umieścili w obozie pracy. Siedziała w tym obozie. Czy tak było, czy nie, nie umiem odpowiedzieć. Mam tylko relację od matki.
- Proszę opowiedzieć swoje dalsze losy po wypadku, kiedy zginęli pana koledzy w przepuście na Marymoncie.
Po tym przypadku, gdy nas ostrzelano, jak wylazłem oszołomiony, trafiłem – kierowałem się na Żoliborz – do jakiegoś pododdziału, który był na dolnym Żoliborzu. Gdy przyszedłem, zaczęli pytać: skąd, po co, jak. Wyjaśniłem, powiedziałem, że byłem w plutonie. Zapytano mnie, czy chcę tam pójść, czy chcę u nich zostać. Powiedziałem, że mogę tu zostać. Zostałem. Nie wiem, co to był za pododdział. Miał pozycję wzdłuż wału nad Wisłą, poniżej Cytadeli, w kierunku Bielan. Dostałem od nich broń, pistolet i jeden magazynek, ale byłem wykorzystywany jako łącznik, jako pomoc kuchenna, do różnych prac. Dość często włączano mnie do patroli rozpoznawczych na Marymont, dlatego że Marymont bardzo dobrze znałem. Na jednym z takich patroli, to było już pod koniec sierpnia, trafiliśmy na dużą obławę. Po prostu wpadliśmy w kocioł. Niemcy otoczyli cały obszar i nie było wyjścia. Chłopcy z dłuższą bronią pochowali ją, swój pistolet też gdzieś przy nich zakopałem. Zostaliśmy wśród ludności. Na pytanie, co robić, prosiliśmy, żeby powiedzieli, że jesteśmy stąd. Tak powiedzieli. Wszystkich nas zgarnięto. Trafiłem w ten sposób do Stutthofu.
- Zgarnięto mężczyzn czy całą grupę?
Mężczyzn, kobiety, wszystkich, od dzieciaków do dorosłych. Tylko staruszków pozostawili na miejscu.
To było pod koniec sierpnia.
- W jaki sposób pan trafił do Stutthofu? Przez Pruszków?
Przez Pruszków. To znaczy nie wiedziałem, że to jest Pruszków, bo w Warszawie załadowano nas do wagonów, później gdzieś się zatrzymaliśmy, duży pociąg był, gdzieś jechaliśmy.
- Jechaliście z Dworca Gdańskiego?
Z Gdańskiego. Gdzieś jechaliśmy. Gdy dojechaliśmy, okazało się, że to jest obóz koncentracyjny Stutthof.
- Tym transportem do Stutthofu pojechali wszyscy ludzie z Żoliborza, którzy wtedy byli schwytani?
Z Marymontu.
Tak, z Marymontu.
- Co pan zapamiętał ze Stutthofu?
Wiedziałem o obozach koncentracyjnych, ale nie wiedziałem, co to jest. Cała procedura strzyżenia, tak zwanego mycia, przebranie w pasiaki, organizacyjny przydział do różnych tak zwanych bloków, później podział na grupy do pracy. W Stutthofie chyba byłem jednym z najmłodszych dzieciaków. Odczuwałem opiekę starszych. Na czym to polegało? Jako andrus paliłem papierosy od maleńkiego, później cały czas paliłem, w czasie Powstania też. Trafiłem do obozu, papierosów nie było. Pajdkę chleba, którą się otrzymywało na śniadanie – szedłem pod druty, bo to było akurat miejsce handlu – wymieniałem na papierosy. Starsi dostrzegli to. Najpierw mi mówili, chyba przez jeden czy dwa dni, że tego robić nie wolno. Robiłem. To w końcu wleli mi porządnie, pilnowali, żebym zjadł chleb przy nich. Mało tego, jak była grupa do pracy, tak zwane komanda, gdzie było nieco lżej pracować, nie wiem, jakim sposobem, ale zawsze zostałem tam włączony.
To starzy więźniowie już robili.
- W jakim charakterze pracowaliście?
Pamiętam, że dość często byłem nad kanałem. Wyładowywaliśmy barki, ładowaliśmy na barki. Zawsze mnie trochę dali do pracy, [a trochę] chowali gdzieś w jakiś kąt, żebym jak najmniej pracował. Ale przyszedł taki moment, że było organizowane duże komando do pracy w Elblągu. Zostałem w to włączony.
Tam był podobóz obozu ze Stutthofu. Pracowaliśmy w zakładach Schichaua, to była wielka stocznia i produkcja broni. Mnie dano do pracy na dużej hali produkcyjnej. Pracowałem na szlifierce, te same elementy szlifowałem w określony sposób. Mieszkaliśmy w podobozie. Szło się rano, gdzieś godzina szósta, wracało bardzo późno. Jesienią późno to pojęcie względne. Już było dość ciemno, ale było dość późno rzeczywiście. Było bardzo ciężko, dlatego że posiłki były takie jak w obozie, nic lepszego nie było, a praca była naprawdę wyczerpująca. Pracowało się dziesięć, dwanaście, więcej godzin.
Z tego okresu pamiętam bardzo przykry fragment. To był rok 1944 grudzień. W Stutthof było bardzo dużo Kaszubów. Nie wiem, czy byli z organizacji, czy w inny sposób, w każdym razie dużo ich było. Bardzo dobrze znali język niemiecki. Widocznie postanowili w [czasie] takiego powrotu późnego uciec. Rzeczywiście tak było. Wracaliśmy, zrobili zamęt. Okazało się, że wróciło jedenastu czy dwunastu mniej niż powinno być. W podobozie – to było tuż przed Bożym Narodzeniem – apel, liczenie stanu, . Dokąd nie ma wszystkich, to wszyscy stoją na apelu. Nie patrzą, że to jest mróz, zimno. Chyba po dobie, może więcej, dołączyli do nas uciekinierzy, ale dołączyli jako nieboszczycy. Wszystkich pozabijali, pozastrzeliwali. Nie wiem, w czasie ucieczki? Nieboszczyków przywieźli, choinkę zrobili na placu, pod tą choinką poukładali. Nas trzymano chyba dwa dni, żebyśmy na to wszystko patrzyli. Co dalej z obozem? Gdy front wschodni się zbliżał, podobóz był ewakuowany do obozu głównego, czyli do Stutthofu wróciliśmy wszyscy. Trafiłem po powrocie do baraku 30, pamiętam dokładnie. Barak 30 stanowił później kolumnę marszową, bo obóz był ewakuowany. Część była ewakuowana drogą wodną, a część pieszo. Byłem w tej części swojego bloku, która szła przez całe Kartuzy tak zwanym marszem śmierci. Jest to zaznaczone, znana jest ta marszruta, nazwana marszem śmierci. Szedłem, kolumna, wychodząc, miała tysiąc dwieście ludzi.
- Kiedy byliście ewakuowani?
To był chyba luty 1945 roku. Nie bardzo się orientowałem, gdzie jesteśmy, co robimy i jak, cały czas szliśmy. Miałem poważne trudności w chodzeniu, dlatego że w obozie nabawiłem się choroby, która się nazywa ropowicą, a w obozie nazywała się flegmona. To polegało na tym, że ropa gdzieś pomiędzy tkankę miękką a kości się dostawała i albo gangrena, albo leczenie. Dotychczas mam po flegmonie cztery cięcia. Wykonane były blachą z jakiejś puszki. Zrobił to jeden z więźniów, który podobno był lekarzem wojskowym przed wojną. Gdyby tego nie zrobił, to gangrena, koniec. Miałem z tym wielki kłopot, bo całe leczenie polegało na tym, że ścisnął mnie drutem, żeby ropa spływała. Z taką nogą szedłem cały czas. Pod Lęborkiem, chyba to było już na początku marca, dorwały nas czołgi radzieckie. Grupa, która wyszła, tysiąc dwieście osób, grupa, którą wyzwolili, liczyła poniżej trzystu. Wszyscy po drodze zginęli. A mnie, małego chłopaka – okazało się, że jeszcze po drodze tyfus miałem – zabrali do rosyjskiego szpitala polowego. W tym szpitalu chyba byłem z miesiąc. Jak ze szpitala mnie zwolnili, to skierowałem się do Warszawy. Jechałem chyba trzy czy cztery dni, ale dojechałem.
- Jak pan zapamiętał Warszawę?
Skierowałem się, gdzie mieszkałem. Cały Marymont był spalony, mój budynek również. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, ruiny. Znalazłem kartkę, że sąsiedzi z sąsiedniego budynku mieszkają na Bielanach, ulica Schroegera, pod jakim numerem, jeśli ktoś chce jakieś informacje. Poczłapałem. Dowiedziałem się, że moja matka była, że się z nimi skontaktowała, że znalazła mój grób. To wszystko, co wcześniej mówiłem. Co później robiłem? Szukałem lokum. Znalazłem rozwalony budynek na ulicy Sułkowskiego 2 na Żoliborzu, pół rozwalony, pół ocalony. W rozwalonej części znalazłem jedno pomieszczenie, które przywalone było gruzami, ale nadawało się do zamieszkania. Zamieszkałem. Wyremontowanie później sprowadzało się do tego, żeby większy otwór okienny zrobić, żeby było przejście w gruzach. Zamieszkałem tam, jak matka wróciła. W późniejszym okresie budynek był wyremontowany. Okazało się, że przed wojną to była własność ZUS-u. Wszyscy, którzy mieszkali, wśród nich moja matka, dostali pokój z kuchnią, właśnie tam, gdzie zostało wyremontowane.
Zacząłem pracować w warsztacie hydraulicznym jako pomocnik hydraulika. Między innymi w cieplarniach Akademii Wychowania Fizycznego obecnie, dawnego CIWF-u, z całym zespołem hydraulików robiłem centralne ogrzewanie. Później pracowałem z nimi w banku „Pod Orłami”, też centralne ogrzewanie robiliśmy, bo oni się w tym specjalizowali. W międzyczasie się zapisałem do szkoły zawodowej, zacząłem chodzić trochę. Ale chodzić do szkoły i tu, było dość trudno. Ale jakoś tak było. W 1946 roku zgłosiłem się na ochotnika do wojska. Ukryłem nieco swój rok urodzenia, zrobiłem się o rok starszy. W wojsku zostałem skierowany do Cytadeli, do 3. pułku [imienia] Waryńskiego. Przechodziłem okres rekrucki. W pułku w tym czasie była odezwa (sądzę, że nie tylko w tym pułku), o chętnych do szkół oficerskich. Zgłosiłem się jako kandydat. Tegoż roku, 1946, zostałem skierowany do Krakowa, do Oficerskiej Szkoły Piechoty i Kawalerii. Zostałem skierowany na przygotowawczy rok, bo trzeba było ogólne wykształcenie trochę podgonić, z tym był wielki problem. W konsekwencji z tą szkołą przeniosłem się do Wrocławia, w tej szkole ukończyłem gimnazjum. Ukończyłem szkołę oficerską w 1949 roku, z wyróżnieniem. Później potoczyły się moje losy bardzo różnie, byłem na różnych stanowiskach liniowych, sztabowych, dydaktyczno-naukowych, bo w końcu zostałem naukowcem. Skończyłem wiele kursów doskonalenia. Wówczas zrozumiałem bezsens pewnych działań w czasie Powstania, dopiero wówczas zrozumiałem. Chociaż Powstanie trudno potępić, bo to był zryw. Wówczas zrozumiałem, jak bezsensowne było działanie niektórych dowódców. Zrobiłem doktorat, napisałem parę książek, napisałem ponad pięćdziesiąt artykułów naukowych i jestem taki jaki jestem.
- Jakie były losy rodzeństwa?
Z rodzeństwem było bardzo różnie. Moje najmłodsze rodzeństwo, które było w zakładzie Boduena, bardzo szybko pomarło. Sądzę, że z wyczerpania, z takiego stanu, z jakiego ich zabrali. Braciszek, który był z siostrami w zakładzie u sióstr na Czerniakowie, spadł ze schodów, miał zapalenie opon mózgowych i zmarł. Dwie siostry z tego zakładu po wojnie znalazły się pod Poznaniem, też w zakładzie wychowawczym u sióstr. Starsza z tych sióstr dopiero dwa lata temu zmarła. Wyrwała się z tego zakładu, twierdziła, że uciekła. Przyjechała do Warszawy, znalazła matkę, z matką zamieszkała. Zaczęła pracować, ukończyła co nieco z nauki. Jej edukacja skończyła się na technikum. Młodsza siostra w zakładzie została do 1953 roku. Nie wiem, dlaczego matka nie chciała jej zabrać do siebie. Dopiero, jak się nieco usamodzielniłem, spowodowałem jej przyjazd z zakładu do Warszawy. Dwa lata temu też zmarła i to nagle. Mieszkała na Kruczej.
- Jak pan ocenia po latach, czy Powstanie było potrzebne?
Jeżeli będę mówił z punktu [widzenia] naukowca, to będę miał jedną ocenę. Jeżeli będę mówił z punktu widzenia uczestnika, będę miał drugą ocenę. Może [zacznę] od tego drugiego. Sądzę, że w tym czasie to było nieuchronne. To był taki zapał, że niewykluczone, że by samorzutnie wybuchło. Pozostaje tylko do wyjaśnienia moment wybuchu, czy akurat w tym czasie. W końcu ci, którzy kierowali Powstaniem, mieli dobre rozeznanie i wiedzieli, że front został ustabilizowany na przedpolach Warszawy, że w rejon Radzymina zostały przerzucone trzy najlepsze pancerne dywizje niemieckie. Tuż przed wybuchem Powstania jedna z armii radzieckich, pancerna, która podeszła pod tenże Radzymin, wyszła z walki tylko z kilkunastoma czołgami. Rozwalili to wszystko. Umocnienie Niemców na przedpolach Warszawy było oczywiste i rozpoznanie musiało to wiedzieć, a mimo to [Powstanie] zostało ustalone w takim a nie w innym terminie. Problem terminu to jest problem dyskusyjny, ale co innego jest termin, a co innego samo Powstanie. Do tego momentu, dokąd jeszcze mogłem patrzeć, widziałem entuzjazm, widziałem zaangażowanie, widziałem oddanie, heroizm tych, którzy w tym uczestniczyli. Chociaż muszę przyznać, że już pod koniec sierpnia zaczęły się bardzo nieprzyjemne uwagi ze strony ludności cywilnej w stosunku do Powstańców.
Po prostu najwięcej cierpieli na tym wszystkim. Z punktu widzenia zrywu – tym bardziej że trwało aż sześćdziesiąt parę dni przy takim uzbrojeniu, przy takim zaopatrzeniu – to jest heroizm. Natomiast chłodna analiza naukowa podpowiada pytanie: czy rzeczywiście to było potrzebne? Bilans tego wszystkiego jest taki: zrujnowana Warszawa, setki poległej ludności cywilnej. Czy mogło się bez tego obyć? Raczej nie. W konsekwencji uważam, niezależnie od wszystkiego, że Powstanie było niezbędne.
- Czy będąc w wojsku, pan ukrywał swoją przynależność do „Szarych Szeregów”?
Nie. Wówczas zostaliśmy potraktowani jako członkowie Armii Krajowej. Ujawniłem się. Od momentu zarejestrowania się w WKU – w tym czasie to się trochę inaczej nazywało – było w mojej ewidencji, że członek Armii Krajowej. Tylko na pewnym etapie miałem z tym pewne trudności, mianowicie byłem kierowany na studia za granicę. Moje dowództwo usilnie starało się, żebym wyjechał, ze względu na to, że miałem takie wyniki w swojej działalności wojskowej, że chcieli, żebym studiował dalej. Dwukrotnie byłem utrącany, ale trzeci raz zostałem skierowany i ukończyłem Akademię Techniczną w Moskwie. Pięć i pół roku studiowałem.
- Z jakiej dziedziny pracą pan się zajmował?
Chemią i radiacją, bronią masowego rażenia.
- Czy chciałby pan jeszcze na koniec coś dodać od siebie?
Tylko jedno. To są tylko fragmenty. Szereg bardzo zabawnych historii było w czasie tego miesiąca. Jeden był taki, że na placu Wilsona wpadłem w dół z wapnem. Mocno się poparzyłem, a wpadłem dlatego, że akurat w tym czasie była salwa na plac Wilsona z niemieckich „krów”. Widziałem, jak to leci na mnie. Dół to dół. Wpadłem dół i wpadłem w wapno. Kiedyś, niosąc posiłek, byłem zraniony odłamkiem. Tym co niosłem, to się poparzyłem. To są różne fragmenty. Na zakończenie chciałem powiedzieć jedno. Po wyjściu z wojska włączyłem się w nurt działalności kombatanckiej. Jestem znanym działaczem kombatanckim i to bardzo wysokiego szczebla. Mam bardzo wiele spotkań z młodzieżą, od szkół podstawowych do wyższych uczelni. Mam wiele pytań młodzieży o Powstanie. Przeraża mnie tylko jedno: że młodzież, która dorasta w warunkach pokoju, w warunkach sielskich, tak to nazwijmy, tak pragnie się wyróżnić w walce. Młodzież nie zdaje sobie sprawy z tego, czym jest wojna i jaką potworność z sobą niesie, co to znaczy być zabijanym albo zabijać. W ich wyobraźni – i całe szczęście, że tylko w wyobraźni – to jest wielka przygoda. A to nie jest przygoda, to jest potworna męczarnia, to jest potworny garb w całym życiu. Chciałbym, żeby ci wszyscy, którzy w takiej czy w innej formie słuchają wspomnień z tego okresu, zdawali sobie sprawę z tego, że ich wielkim szczęściem jest to, że mogą żyć w takich pokojowych warunkach, jak żyją. Że mogą się uczyć, mogą się kochać, mogą się spotykać. My tego nie mieliśmy. Czy żałujemy? Żałować można, ale takie było życie.
Warszawa, 1 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski