Krystyna Chrzanowska

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Krystyna Maria Chrzanowska, urodzona 13 listopada 1921 roku.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

 

1 września 1939 roku grałam w siatkówkę z kolegami. Mieszkałam na Boernerowie i moi rodzice mieli domek. W pewnym momencie zrobiło się ciemno i zleciała z góry bomba. Zrobił się koło naszego domu olbrzymi lej, który wywołał ogromną mgłę, kurz niesamowity. To było lato gorące, cały wrzesień był gorący, sprzyjający najeźdźcy. Myśmy szykowali się do szkoły, a szkoła oczywiście została przerwana.



  • Gdzie chodziła pani do szkoły?


[Szkoła] Anny Wazówny na Małachowskiego. To było szkoła zboru augsbursko-ewangelickiego, ale chodziły katoliczki, prawosławne i Żydówki. To była szkoła bardzo tolerancyjna, wspaniała dyrektorka, pani Maria Bursze. Niestety to tylko była mała matura. Dużą maturę robiłam na kompletach.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?


Ogromny. To była wspaniała szkoła z tradycjami religijnymi, katolickimi. Wszystkie nacje, wszystkie wyznania miały swoich nauczycieli. Był pop, był rabin, był pastor. Każda religia miała swoje lekcje. I oczywiście wspaniały ksiądz Kulesza.

  • Czym zajmowała się pani rodzina?


Ojciec pracował w Elektrowni Warszawskiej jako inżynier w produkcji. Był zastępcą naczelnego inżyniera. Bardzo sobie cenił pracę. Po pierwszej wojnie elektrownia była pod zarządem francuskim, w ramach długów wojennych. Wspaniale im się pracowało, do tego stopnia, że na dziesięciolecie pracy i składek w tak zwanej kasie pracowniczej mógł sobie wybudować domek na Boernerowie. Boernerowo zostało założone przez ministra Boernera. Pięknie to jest opisane w książce. Pan minister Boerner założył to dla pracowników Poczty Polskiej. Potem inni ludzie też to mogli dostać. Mój ojciec, mimo że był inżynierem w Elektrowni Warszawskiej, to jakoś się udało, że ten domek zbudował, który niestety wojna zmiotła z powierzchni ziemi. Jest taki obraz, który namalowałam, co zostało z tego domku.

  • Czym zajmowała się reszta pani rodziny?


Moi bracia uczyli się. Starszy brat był ode mnie o dwa lata starszy, a młodszy o dwa lata młodszy. Mój starszy brat to „Longinus Podbipięta” – łagodności ogromnej. Jest tablica pracowników w Boernerowie i na tej tablicy też jest wyszczególniony. Niestety był w innym zgrupowaniu, nie w „Baszcie”. Jego oddział został natychmiast rozbity, na początku Powstania. Wlókł się tak – chyba nie ze Starego Miasta, gdzieś bliżej to zgrupowanie – chował się po jakichś sklepach, ruinach i dotarł do nas. Dołączył do „Baszty”, bo był mój mąż. Przyjął go, zarekomendował i wtedy już razem byli. Stacjonowali na Dworkowej. Na Dworkowej był punkt, trudno powiedzieć, że szpital, ale leżeli, ich wybili. Uratowałam mojego męża. Na plecach, w noc ostatnią, z kolegą przenieśliśmy rowami na Racławicką. Jest jedna siostra, która z nami wychodzi już po upadku Powstania. Przeniosłam go w ciemną noc. Z nami był ksiądz – właściwie tylko garstka uciekinierów, ludzi zupełnie zgubionych – nam wszystkim dał rozgrzeszenie. Myśmy czekali na śmierć. Byliśmy przekonani, że wpadną Niemcy i wystrzelają nas wszystkich.Świt. Wchodzi Niemiec z ręką na temblaku. Czystą polszczyzną mówi: „Nic wam się nie stanie, tylko broń i operaty złożyć”. Wtedy był dopiero szok. Już się czeka na śmierć i nagle łagodnym głosem. „Nikt tutaj nie ma proszę pana broni”. Mówi: „A skąd mam rękę przestrzeloną?”. To było coś trudnego do wyobrażenia. Wtedy nas pognali przez pola. Dzisiaj tamtędy chodzę, myślę sobie: „Boże, tu była jedna wielka ruina, a teraz domy stoją”.

  • Jak pamięta pani czasy okupacji?

 

Strasznie. Przede wszystkim mój ojciec ze starszym bratem na rozkaz Umiastowskiego wywędrowali z Warszawy. Ich nie było. Była tylko matka, ja i mój młodszy brat. Dom już został zrujnowany, ale obstrzałem z Warszawy, czyli nasi go obstrzelali. Ściana była postrzelana, meble były postrzelane. To był domek czteropokojowy z piękną werandą i był garaż przygotowany na samochód, ale samochód miał być w przyszłości. Myśmy w tym garażu się ulokowali, był oddzielony od domu. Nie łączył się z domem, bo obetonowany. To było takie schronienie. Matka moja była bardzo dzielną kobietą, ale strasznie się załamała w pierwszych dniach. Zniszczenia ją przerosły. Psychicznie już nie znosiła tego, nie wytrzymywała. Którejś nocy wychodzę, patrzę, dwa domy dalej – place nie były duże, miały chyba 800 metrów, za nami był domek konsula amerykańskiego, który też sobie zbudował domek na Boernerowie. Był domek, ulica i następny domek. Tamten domek już się palił jak świeca. Nie było wiatru, deszczu. Pięknie się palił. Myślę sobie: „Przejdzie to po drzewach, po domach i dojdzie do nas”. Budzę mojego brata młodszego i mówię: „Kochany, chodź, kopiemy rowy i schowamy, co się da”. Żeśmy te rowy kopali prawie na naszą wysokość. Wykładaliśmy ceratami, jakie były w domu i pakowaliśmy co się dało – ubrania, sprzęty. Dwoje właściwie dzieciaków, nie wiedzieli, co robić. Ale wiedziałam, że ogień przyjdzie, niech przynajmniej ocaleje to, co będzie w ziemi. Matka moja w tym nie brała udziału, ponieważ dostała jakiegoś szoku. Dałam jej jakiś proszek. Mój biedny brat też oczy ledwo otwierał, ale mówiłam: „Słuchaj, dam ci całą kiełbasę, tylko kop”. Dzięki temu mieliśmy w czasie okupacji w ogóle w co się ubrać. Trochę rzeczy żeśmy uratowali. Dobrze zrobiłam. Następnego dnia malutkie bomby zapalające puszczali całymi gronami. Te bomby spaliły nasz dom. Już dom się palił, kiedy weszli Niemcy. Myśmy biegali naokoło domu, próbowaliśmy coś ratować, to się nie udało. A w ogóle już w tym naszym bunkrze – dopiero krzyk ludzi: „Ratujcie się, dom się pali”. Myśmy wybiegli, rzeczywiście dom się palił. Już Niemcy wchodzili – Raus! Raus! Wszystkich nas wygnali na szosę, która biegnie do Łomianek. Ratując dom, to co mieliśmy na ręku, tośmy wszystko pozdejmowali, była altanka i do tej altanki [zanieśliśmy]. Oficera niemieckiego proszę, żeby mnie puścił, żebym mogła zabrać to, co nam zostało, że wszystko mamy spalone. Mówiłam po francusku, bo niemieckiego nie znałam – matka znała świetnie niemiecki – ale jakoś żeśmy się z nim dogadali. Dał mi żołnierza i ten żołnierz zaprowadził mnie do altany, pod jego opieką. To jednak była inna armia, to nie byli gestapowcy, to jednak był Wehrmacht. Można się było z nimi dogadać.

Żeśmy wrócili potem. Wygnali nas do Łomianek. Właściwie nic nie mieliśmy ze sobą. Zatrzymaliśmy się u jakichś ludzi w domku. Przesiedzieliśmy trzy dni i pozwolili nam wrócić. Nie było nic. Już się skończyły działania. Pozwolili nam wrócić. Domu naszego nie ma. Zamieszkaliśmy u sąsiadów, którzy byli naszymi przyjaciółmi. Niemcy się rozlokowali po całym osiedlu i szabrowali strasznie. Zrobiliśmy okropny bałagan w domu sąsiadów, przychodzili i mówili: „Och, jacy ci Polacy brudasy”. Chodziło o to, żeby im się nie chciało szukać. Pod łóżkami żeśmy pochowali różne rzeczy. Jak wrócili, troszkę nam pomogli w zamian. Zamieszkaliśmy w domu, który był też zwalony, obok nas. Jeden pokój się wyszykowało i w tym pokoju żeśmy przetrwali całą okupację. Ojciec kupił piec stałopalny, krzyk mody. Rzeczywiście grzał. Piec ocalał, nie mógł się spalić, był z żelaza. Latem było lepiej, bo w rozwalonym domu można spać. Zimą tośmy się gnieździli tylko w jednym pokoju.

Liceum zrobiłam dwa lata w jeden rok.

 

  • Kontynuowała pani naukę?


Tak. Mieszkałam w Warszawie u ciotek, nie było mowy, żeby dojeżdżać.

  • Gdzie się pani uczyła?


Na kompletach. Moja ciotka była nauczycielką w szkole pani Michalskiej-Zaborowskiej. Nazywały się kiercelanki, bo koło Kercelaka była szkoła. Grono nauczycielskie, dyrektorka pani Ujejska. Zrobiłam na kompletach maturę. Po maturze trochę przesiedziałam w domu i ojciec mi załatwił pracę w elektrowni, praca w sekretariacie. Pisało się jakieś bzdurne listy na temat zużycia prądu. Bzdura kompletna, ale miało się Ausweis. Nawet mam jeszcze Ausweis.



  • W jaki sposób zetknęła się pani pierwszy raz z konspiracją?


Przez mojego męża. Dość wcześnie go poznałam. Zresztą w okolicach boernerowskich, w lasach, szkolili się. Ich czasem karmiłam, przychodzili do nas. W ten sposób związałam się z konspiracją. Deklarowałam się z moimi umiejętnościami: „Co mogę zrobić, to dla was zrobię”. Dlatego byłam wciągnięta w „Basztę”.

  • Czy pamięta pani ostatnie dni poprzedzające wybuch Powstania? Jak wyglądało życie w Warszawie? Wyczuwało się napięcie przed wybuchem Powstania?


Wspaniale! Właściwie to tak – pewnego rodzaju napięcie. Warszawiacy to byli ludzie zahartowani. Właściwie to tylko góra była przygotowana, a my – będzie to będzie, zobaczymy, co będzie. Czekaliśmy do ostatniej chwili.

Godzina „W” zastała nas na Czerniakowskiej. Na Czerniakowskiej mieszkali moi teściowie. W jednym pokoju teść urządził spiżarnię. Teść uciekał z Warszawy. Wywiózł żonę i córkę. Myśmy zostali, bo myśmy nie chcieli uciekać, mieliśmy tu coś do roboty. Babcia została z nami. Wspaniała babcia. Godzina „W” zastała nas w łóżkach. Zaraz była stacja pomp, naprzeciwko były koszary niemieckie. [Mąż] poszedł pręciutko w szeregi, też się najpierw zgubił, później dopiero ich odszukał. Prosił mnie, żebym została z babcią. Ojciec wywiózł ich do Głogowa, taka podwarszawska miejscowość, matka nie chciała być w samym oku cyklonu. Wrócili, ale dotarli tylko do Sadyby. Już nie mogli dalej się dostać. Już zaczęła się akcja, strzelanina straszna. Wieczorem strzelanina się skończyła. Wyszłam na zewnątrz, zobaczyć, co się dzieje na stacji pomp. Natknęłam się na Niemca z rozprutym brzuchem i wszystkie wnętrzności leżały obok niego. Jęczy i prosi o pomoc. W takiej sytuacji nic mu nie mogę pomóc. Wszystko jedno, czy to Niemiec, czy Polak. Nie mam żadnych możliwości, żeby mu wnętrzności włożyć do brzucha.

Szukam naszych. Nikogo nie było. Wszyscy pouciekali. Ktoś przyszedł i powiedział: „Młody człowiek, blondyn, leży w kościele na Łazienkowskiej”. Jeżeli blondyn, młody, wysoki, to pewno mój mąż. Poszłam do tego kościoła. Rzeczywiście szalenie podobny, ale to nie był mój mąż. Były przy nim osoby, które się nim zajęły. Wróciłam. Jak uspokoiła się strzelanina, to żeśmy z babcią postanowiły iść na Sadybę. Szłyśmy na Sadybę, po drodze pełno trupów. Dotarłyśmy na Sadybę do rodziców. Wobec tego mówię: „Jak wy tutaj jesteście, to idę przez Królikarnię na Mokotów, bo na pewno są nasi”. Teraz nikt sobie nie zdaje sprawy, ale to było pole. Już dowiedziałam się, że są na Dworkowej. Wracałam do rodziców, żeby ich zawiadomić, że Andrzej się znalazł. Niedaleko był nieduży domek, obok budka drewniana. [...] Potem dopiero leciały i w momencie zapalało się coś. Nazywali to „krowa”, bo to ryczało. Idę ścieżką, coś ryczy, mówię: „Aha, to zaraz będzie leciała »krowa«” i w tym momencie uderza w domek. Domek staje w płomieniach jak zapałka. Mnie łapią nasi. Mówię: „O co chodzi?”. – „Pójdzie pani z nami”. – „Pójdę, ale o co chodzi?”.Okazało się, że to była „dwójka”. Prawdopodobnie by mnie rozwalili, gdyby nie to, że naczelnik był narzeczonym mojej przyjaciółki. Mówię: „Janusz, co ty tu robisz?”. – „A co ty tu robisz?”. Mówię: „Andrzej jest na Mokotowie, mam rodzinę na Sadybie”. To mnie uratowało. W tym momencie kogoś złapali, słyszałam strzały, rozwalili kogoś. Nie podobał się im mój dowód, bo rzeczywiście był trochę zamazany. Myśmy się topili kiedyś w Wiśle i dowód miałam zamazany. Im się to nie podobało. Wypatrywali wszędzie szpiegów. Uważali, że jak sobie wędruję, to na pewno jestem szpiegiem. Zawiadomiłam rodziców. Zresztą później poszli za mną na Mokotów, jak się dowiedzieli, że jest Andrzej. Dotarliśmy na Tyniecką do willi hrabiego Moszczyńskiego. Zorganizowała się kuchnia. Wtedy mogłam przechodzić. Mogłam im się na tyle przydać, że opatrywałam ich, nosiłam jedzenie. Taka była moja rola. Potem uratowałam życie mojemu mężowi, bo ich wszystkich wystrzelali na Dworkowej. Gdybym go w nocy nie przeniosła do sióstr na Malczewskiego, [to też by go zabili].

  • Mówiła pani o pracy w kuchni. Skąd brali państwo żywność?

 

Nie wiem. Byli jacyś zaopatrzeniowcy. Zbierało się z pozostawionych domów, były jakieś zapasy. Tak samo jak na Czerniakowskiej. Na Czerniakowskiej został jeden pokój, wielka spiżarnia. Zgromadził teść zapasy kaszy, mąki, suszonych wędlin – przecież to wszystko zostawili. Nikt tego nie znalazł, to wszystko zostało zjedzone. Poza tym zjadło się wszystkie psy, gołębie. Wszystko zostało zjedzone, nie było skąd. Za jeden kartofel można było oddać duszę i ciało.



  • Jakie warunki panowały?


Byliśmy na Tynieckiej. Musieliśmy przejść przez park Dreszera, żeby się dostać do sióstr. Obstrzał był przez park Dreszera. Moja szwagierka dostała szału, zaczęła się strasznie drzeć. Mówię: „Słuchaj, ściągniesz na nas obstrzał, przestań”. Dostała histerii, była małą dziewczynką, była młodsza o siedem czy osiem lat. Żeśmy przeszły jednak przez park Dreszera. Stały domy, a w środku mały domek. Myśmy się ulokowali w niedużym domku, właścicielami byli starsi państwo. Nagle zaczyna się ostrzał, robi się ciemno, cegły jak się rozlatywały, to się robiło ciemnoczerwono. W tym momencie mój mąż, Andrzej, przyszedł do nas. Ci staruszkowie schowali się do sraczyka. Zdawało się im, że [tam] ich nie dopadnie. Był przewód kominowy, trafiła bomba. Wyszli stamtąd to tylko im oczy błyszczały, a cali byli czarni. Nie mogliśmy się powstrzymać ze śmiechu, mimo że była taka tragiczna sytuacja. Ale ocaleli. Bomba trafiła w domy, a myśmy zostali w małym domku. Teść mówi: „Chodźcie, jest większy schron”. – „Nie, tu nas nic nie spotkało”. – „Tak, ale jest msza”. – „To wobec tego idziemy”. Następny nalot, rozwalają maleńki domek. Myśmy ocaleli w piwnicy, bo była msza. Co prawda też gwizdnęło. Żona inżyniera miała małe dziecko. Podmuch dmuchnął ją z tym dzieckiem i dziecko straciło słuch. Był maleńki noworodek. Później okazało się, że nie słyszy. Miał wspaniałą matkę, został później lekarzem dla głuchoniemych. Wspaniały mężczyzna. Stamtąd przewędrowaliśmy na Tyniecką. Z Tynieckiej przewędrowaliśmy na Malczewskiego. Już była końcówka Powstania.

  • Mówiła pani o cywilach. Jakie nastroje panowały wśród ludności cywilnej?


Jakaś nienawiść czy protest: „Po co to było? Takie nieszczęście na ludzi sprowadzili powstańcy” – nie, tego nie było. Ale była straszna nędza, strach okropny. To był exodus niesamowity. Dopiero potem, jak się zorientowałam, że to już koniec, to mówię: „Słuchajcie, chodźmy do Andrzeja”. Nikt nie miał odwagi się ruszyć, bo trzeba było przejść pod ostrzałem przez Puławską. Ale była barykada. Na czworakach przeszłam pod ostrzałem i mówię: „Andrzej, zabieram ciebie”. Nie może stąpnąć na nogę. Kolegę jakiegoś namówiłam i razem go rowami przetransportowali. Nawet nie wiedzieliśmy, że to jest kaplica. Położyłam go na jakiejś ławie. Mówi: „Słuchaj, ale mnie się tak strasznie chce siusiu”. Mówię: „Co ci zrobię, nawet nie wiem, gdzie jesteśmy”. Mam przy sobie maleńką filiżankę od czarnej kawy. Sikał do tej filiżanki, wylewałam ją gdzieś. Nie wiedziałam, gdzie ją wylewam. Rano zobaczyłam, że to jest kaplica. Wtedy z tym księdzem nas zabrali. Ale jeszcze były kanały. Róg Belgijskiej były kanały. Wchodzili nasi chłopcy do kanałów. Syn profesora Wójcickiego z Politechniki Gdańskiej, też Jan, mój brat – on studiował budowę okrętów – i jego dwóch kolegów. Tylko jeden ocalał z tej grupy. Ich pozabijali. Dało się wybronić Andrzeja, bo był ranny, a mojego brata nie. Mówię: „Słuchaj, uciekaj. Nikt cię gonić nie będzie”. – „Ale jest rozkaz”. To był taki Longinus Podbipięta. Rozkaz jest rozkaz i poszedł na śmierć. Wiedziałam, że musi zginąć. Nie był mocnego zdrowia. Poza tym wrzucali karbid. Jeden ocalał, dotarł do wyjścia nad Wisłą. Jakim cudem, nie wiadomo. Szczury latały. Jak strzeliła bomba w ten domek mały, zaczęłam się dusić. Wtedy był przy mnie mąż. Był przytomny przy tym ataku. Nie wiem, skąd znalazł się cichociemny, który wylazł z kanałów. Widzi, że się duszę, podaje mi butelkę koniaku. „Nie mogę panu wypić, przecież nie z kanałów”. – „Proszę pani, pół łyka niech pani wypije”. Rzeczywiście koniak od razu przepchał, bo myślałam, że się uduszę, tak pył wyżerał gardło. Potem nas gnali. Na zdjęciu wychodzimy, to jest przejście Puławska – Madalińskiego. Był rozwalony dom, tylko jakby róg został. Był straszny rów. Trzymam mojego męża, żeby nie wpadł do rowu. W tym momencie widzę, jak trzech esesmanów stoi, fotografują takie obrazki. Zdjęcie zrobiło historyczną karierę międzynarodową. Pierwsze wydanie o Powstaniu w Londynie było ozdobione winietą z tym zdjęciem. Oczywiście nie imiennie. Potem były jeszcze wydania w Polsce i wszędzie to zdjęcie górowało. Tak że myśmy zrobili karierę. Pokazałam język, na szczęście wcześniej sfotografował, bo to by się źle skończyło na pewno.

  • Czy w czasie Powstania zawarła pani jakieś przyjaźnie?


Owszem. Bardzo ciekawą postacią na mojej drodze był hrabia Moszczyński. Wspaniały człowiek. Oddał cały swój dom uchodźcom. Bardzo żeśmy się zaprzyjaźnili. Uważał, że jak jest przy mnie, to jemu się nic nie stanie. To mnie też podbudowywało. Jeżeli tak uważa, że mu się nic nie stanie, to może mnie też nic się nie stanie. To była bardzo ciekawa postać. Bardzo dużo mi opowiadał.

  • Ta przyjaźń przetrwała?


Nie. Nas wywieźli. Na Służewcu oddzielili mężczyzn od kobiet. Nie wiem dlaczego, ale nasza grupka została razem. Kaszę gotowaliśmy. Stamtąd nas wygnali do Pruszkowa.

Pamiętam, jak myśmy szli do Pruszkowa szeroką drogą. Już wtedy tłumy szły. Niemcy nie bardzo nas pilnowali. Myśmy nie mieli gdzie iść. Były rowy, do których się pluło, sikało, wszy nas jadły niesamowicie. W Pruszkowie byliśmy dwa albo trzy dni. Na nas pięć osób – bo teść, teściowa, Zosia, Andrzej, ja – mieliśmy metr miejsca tylko. W górę żeśmy się umiejscawiali na paczce. To było straszne. Rum się zrobił, że wychodzimy. Nas uratował Szwajcarski Czerwony Krzyż. Delegacja Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża przyszła zobaczyć, jak się Niemcy obchodzą z jeńcami. To była jakaś akcja. To był koniec Powstania. To nas uratowało. Oddzielali kobiety od mężczyzn. Strasznie żeśmy się bały, że zostaniemy same. Nie wiadomo, co z nami zrobią. Bardzo się brzydko obchodzili z ludźmi. Dzięki temu, że ta delegacja stała, to nam udało się przejść przez bramkę. Podstawili lory i na otwartych lorach wywieźli nas do Wolbromia.

Na wagonach było [mnóstwo] ludzi poutykanych. Mój mąż z wyciągniętą nogą, niezmieniony opatrunek. Zaczęło to strasznie śmierdzieć. Baliśmy się, że gangrena się wda. Trzy dni nas wieźli na lorach otwartych, a to już jest wrzesień. Ubrani byliśmy w to, cośmy znaleźli w rowach. Raz tylko się zatrzymali, żebyśmy mogli się wysiusiać. Na sąsiedniej lorze kobieta rodziła dziecko. Ale jak się zatrzymali, to na szczęście kolejarze zajęli się tą kobietą. Niemcy pozwolili ją zabrać. Prawdopodobnie uratowała się ona i dziecko. Widocznie Wolbrom został zawiadomiony o tym, że wagon powstańców jedzie. Już zmrok był, jak żeśmy dojechali do Wolbromia. Witali nas gorącą kawą, chlebem. Myśmy byli wygłodzeni niesamowicie. Jak się dowiedzieli, że jest ranny, to natychmiast go zabrali na opatrunek do szpitala. Oddali go po dwóch dniach, powiedzieli, że wszystko w porządku. Oczyścili ranę i nie stracił nogi. Do przyjścia wojsk radzieckich [mieszkaliśmy] na strychach ze szczurami. Latały po nas szczury. Warunki były okropne. Przeczekaliśmy i natychmiast ruszyliśmy z powrotem do Warszawy, przez Sandomierz. Panowie jakąś wódkę skądś kombinowali. Coś takiego, że jakby ktoś wypił, to by trupem padł, a tamci to pili. I za to podjechaliśmy kawałek, znowu nam się udało kawałek podjechać. Później przez Wisłę zamarzniętą do Warszawy. Pali się jeszcze Warszawa. Ogień bucha z okien. Tak się skończyła nasza martyrologia. Później się zaczęła inna.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?


Nie. Mój mąż został po drodze w Lublinie, żeby skończyć studia, a w każdym razie zdobyć jakieś papiery. Zostałam u moich rodziców na Boernerowie. To było trudne, bo nie było żadnego połączenia. Jakiś rower się skombinowało. Represjonowane było AK, ale też kamuflowane było to. To nie była taka represja bezpośrednia, żeby AK wyłapać. Zrobili tak chytrze, że jeżeli się zgłoszą z AK, to dostaną pięć tysięcy złotych. Nawet w Milanówku był taki punkt. Mąż przychodzi do mnie i mówi: „Co, zgłosić się?”. – „Andrzej, w żadnym wypadku. Co te pięć tysięcy nam da. Wiesz, teraz mówią: »AK się zgłosi, pięć tysięcy dostaną«. Za co masz dostać te pięć tysięcy? Za swój udział w Powstaniu?”. Posłuchał mnie. Znowu mu uratowałam życie. Ile się zgłosiło, tyle zginęło albo w każdym razie w kazamatach i więzieniach [byli].

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?


Chyba to, jak wędrowałam z Tynieckiej na Dworkową. Pogoda była piękna. Nawet nie wchodziłam do rowów, tylko skakałam jak kozica. Mogli mnie ustrzelić w każdej chwili jak kaczkę. Człowiek się nie bał. Witali mnie z radością, bo im pomagałam i przynosiłam coś do zjedzenia. Chłopcy byli zadowoleni, bo ładna dziewczyna przyszła do nich. To były miłe wspomnienia. A reszta to były straszne.

  • Jakie jest najgorsze wspomnienie?


Najgorsze? To właśnie na Madalińskiego, jak żeśmy czekali na śmierć. To był moment, dostałam strasznej histerii, padłam przed ołtarzem: „Boże, żeś nas uratował”. Ksiądz był wspaniały. Młody, piękny ksiądz, który nas rozgrzeszył: „Ja wszystkich was rozgrzeszam”. Byliśmy przekonani, że nas zabiją. To był moment najtragiczniejszy. Poza tym pewnie [wspomnienie], jak mój brat wszedł w kanały – to było dla mnie okropne. Nie ma śladu, jest tylko mogiła symboliczna na cmentarzu i replika krzyża powstańczego.

  • Na koniec wywiadu może chciałaby pani podsumować swoje wspomnienia, może coś dodać, powiedzieć coś, czego nikt wcześniej nie mówił o Powstaniu?


Bezwzględnie był to bezprzykładny zryw młodzieży. Ale jak się widziało chłopca, który miał wypalone oczy, prowadzili go do szpitala, jak żeśmy jechali już i leży piękna dziewczyna. Leży równiutko, tylko blond włosy narzucone, jakby się położyła i spała. To robiło większe wrażenie niż jak nas pędzili na Służewiec, jeszcze okradali. Każda następna stójka coś nam zabierała. A pani siedzi obok: „Gdzie mój syn? Gdzie mój syn?”. Widać, że zwariowała od tego wszystkiego. To były straszne momenty. Człowiek musiał dziękować Bogu, że w ogóle jakoś to wszystko przeżył. Miałam popalone ręce od ratowania ludzi z popiołów. Wyciągało się ich spod paleniska. Ratowało jeszcze, co się dało uratować. Jak żeśmy w Wolbromiu byli, już jako tako się urządzili, miałam w Tomaszowie Mazowieckim wuja. Mówię do męża: „Wiesz, pojadę do wuja. Może coś dostanę u niego, przecież nie mamy nic”. Pojechałam do wuja przez Skierniewice. Okropna była podróż. Wylądowałam w Tomaszowie. Tak mnie strasznie bolały ręce, popalone miałam paznokcie, myślę sobie: „Pójdę, to mi zrobią manikiur”. Weszłam do zakładu fryzjerskiego, stanęłam, zrobiło się cicho, wszystkie oczy się na mnie obróciły. Mówię: „Czy mogłabym mieć zrobiony manikiur?”. Cisza głucha. Nikt się nie odezwał, skąd pani, dlaczego. Przecież wiadomo było, że z Powstania. Tak mnie Polska przywitała. Nie zrobili mi tego manikiuru. Dotarłam do wuja i rzeczywiście dostałam łóżko, czystą pościel i spłakałam się jak ruda mysz. Nareszcie znalazłam się w prawdziwym łóżku z pościelą. To są przeżycia, których nikt nie zrozumie, jeżeli ktoś tego nie przeżył. Wuj nie był zasobny, ale podzielił się z nami. Miałam jedną koszulę nocną. Wróciłam szczęśliwie. Po drodze zaprzyjaźniłam się z panią. Okazało się, że jej mąż jest szewcem. Potem mi zrobiła buty, tak że miałam w czym chodzić, to takie były przyjaźnie.

  • Jak po tych wszystkich latach ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?


Mnie trudno jest ocenić, czy było potrzebne. Jednak odegrało swoja rolę w historii polskiej. Ciągle zrywy. Co powstanie, to zryw i upadek. Ciężka jest historia Polaków. Jest tylko straszna szkoda, że zginęło tak dużo pięknych ludzi, a tych szabrowników, złodziei zostało dużo. Ginęli ci najwspanialsi, mądrzy, inteligentni, poeci. Jaka piękna jest poezja powstańcza.

Warszawa, 30 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Krystyna Chrzanowska Stopień: sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter