Krystyna Cedro-Ceremużyńska
Nazywam się Krystyna Cedro-Ceremużyńska.
- Proszę powiedzieć troszeczkę o swojej rodzinie. Ile miała pani lat w czasie Powstania? Jak wyglądał pani rodzinny dom?
W czasie Powstania miałam pięć i pół roku. Byłam jedynaczką. Moi rodzice mieszkali ze mną w Warszawie przy ulicy Wilczej 78, w miejscu, w którym w tej chwili jest dobudowana po wojnie część szpitala wojskowego przy ulicy Wilczej 78. Dom nasz, który przestał istnieć w drugim dniu Powstania, nie został nigdy odbudowany. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze tegoż domu, na parterze natomiast była cukiernia mojego ojca, ponieważ mój ojciec był cukiernikiem i tam prowadził cukiernię, która pod szyldem „Wojciech Herbaczyński” wpisała się w krajobraz okupacyjnej Warszawy dość wyraźnie różnymi wydarzeniami, które w niej miały miejsce.
- Czy spędzała pani cały czas w domu ze swoją mamą w czasie okupacji, czy wyjeżdżała pani dokądś?
W czasie okupacji oczywiście przede wszystkim byłam w domu, a później w przedszkolu, już nie tylko maminym, ale takim z kilkunastoma dziećmi. Natomiast wyjeżdżałam w dwa rejony podwarszawskie. Jednym był Komorów pod Warszawą, gdzie mój dziadek miał ogród, a w czasie okupacji mój ojciec postawił tam drewniany domek fiński, mówiąc proroczo, że czasy są niepewne i takie oparcie pod Warszawą może się przydać. No i przyszłość pokazała, że niezwykle przewidująco postąpił, ponieważ ten dom stał się wieloletnią przystanią dla wielu rodzin, łącznie z naszą. Drugą okolicą, którą pamiętam z tamtych lat, był rejon Anina, Świdra i Otwocka, który stanowił bardzo często uczęszczany wakacyjny teren dla warszawiaków. Tam wyjeżdżałam z babcią, wyjeżdżałam także z rodzicami.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania? Jak pani zapamiętała to chodzenie do przedszkola?
W czasie okupacji?
Życie codzienne pamiętam właściwie jako pasmo spokoju i czułości, którą otaczali mnie rodzice, babcia i ciocie, bo byłam jedyną i najmłodszą osobą w rodzinie. Mam wspomnienia właśnie z tych wyjazdów wakacyjnych, ze spacerów do parku Wielkopolskiego przy Filtrowej, do którego chodziłam z wózkiem z lalką. To były głównie takie dobre wspomnienia.
Natomiast również przywołuję do pamięci takie epizody, które dowodziły, że do świadomości pięcioletniego dziecka dochodzą echa dramatów, które działy się wokół. Pamiętam doskonale takie wydarzenie, którego sens pojęłam po bardzo wielu latach. Stałam wraz z mamą pod megafonem zawieszonym na latarni ulicznej, to było na Wilczej albo na Koszykowej, nie pamiętam. Z megafonu płynęły słowa, których naturalnie nie rozumiałam. Tłum ludzi stał nieruchomo. W pewnym momencie jakaś pani zemdlała, pospieszyli jej na pomoc otaczający, wycofałyśmy się z mamą. Pamiętam ten obrazek jak fotografię. Po latach dowiedziałam się, że wtedy właśnie, to był kwiecień 1943, czytano nazwiska oficerów polskich zidentyfikowanych w odkrytych przez Niemców katyńskich mogiłach, czytano przez megafony i tłumy ludzi zastygłe ze zgrozy słuchały tego rejestru nazwisk, a ja taki pamiętam fragment.
Pamiętam również moją mamę i jej siostry w czarnych kapeluszach z krepą, wychodzące dokądś. Wychodziły na pogrzeb najstarszego brata mojej mamy, którego zastrzelili Niemcy, kiedy wracał po godzinie policyjnej do domu.
- Czyli to jest jeszcze cały czas przed Powstaniem?
To jest cały czas przed Powstaniem. Pamiętam również inne wydarzenia, które też pojęłam po wielu latach. Mianowicie przychodziły do nas wieczorami ukrywające się w sąsiednim domu uciekinierki z getta. Dwie Żydówki, które przechodziły przez strych z sąsiedniego domu. W sąsiednim domu był sklep monopolowy i z papierosami, którego właściciel ukrywał te panie i one wieczorem przechodziły przez strych do naszego mieszkania po jedzenie, po wsparcie, psychiczne wsparcie również. Pamiętam rozmowę zza drzwi kuchennych, którą słyszałam, leżąc już w moim łóżeczku. Dramatyczne słowa jednej z tych kobiet, że z tym dzieckiem będzie musiała się rzucić do Wisły. Zupełnie nie zrozumiałam, o co chodzi oczywiście, ale następnego dnia moją mamę zamęczałam pytaniami, o co chodziło i kto to był. Przerażona mama wmawiała mi, że to był tylko sen. Dopiero po latach rodzice wytłumaczyli mi, o co chodziło. Zresztą te panie zostały uratowane… Było więcej tych osób z getta, które się przewinęły przez nasz dom, szły później w rejon Podkowy czy Milanówka, tam ukrywały się i przeżyły wojnę. Wiem, że jedna z tych pań, mój ojciec wspominał o tym później, odszukała go po wojnie, dziękując za pomoc.
- Czyli mieliście państwo jakiś kontakt w pewnym sensie z tymi osobami?
Tak, wiemy, że przeżyły, wiemy, że szczęśliwie przeżyły. To był też epizod z mojego dzieciństwa, który pamiętam dramatycznie, choć nie w pełni świadoma byłam dramatu tego wydarzenia, ale później uzupełniono to odpowiednimi wyjaśnieniami po wielu latach.
- Jak zapamiętała pani swoje przedszkole?
Moje przedszkole pamiętam z czułością, ponieważ było na ulicy Filtrowej, na Kolonii Staszica, w miejscu pobliskim temu, w którym mieszkaliśmy po wojnie. Zawsze do tej dzielnicy wracam z wielkim wzruszeniem i z przyjemnością. Oczywiście pamiętam j wielkie klocki, jakieś dzieci, gromadkę dzieci i kolorowe obrazki w szatni, które mieliśmy przy wieszakach. Zabawne było to, że po latach, chodząc do szkoły Słowackiego, dogadałyśmy się z jedną z koleżanek, już będąc prawie maturzystkami, że chodziłyśmy do jednego przedszkola, bo pamiętałyśmy wzajemnie swoje znaczki w szatni. Motylka, żabkę czy coś takiego. Takie były też miłe epizody.
- Jeżeli chodzi o jedzenie i życie kulturalne. Czy pamięta pani jeszcze w czasie okupacji, jak to wyglądało? Czy normalnie zdobywali państwo jedzenie ze sklepów, czy ktoś jeździł na wieś i przywoził, czy jakieś spotkania były?
Strona aprowizacyjna była oczywiście zupełnie poza moją percepcją. Natomiast mój ojciec mówił o tym później wielokrotnie, że prowadząc cukiernię, miał ten komfort, że produktów żywnościowych było na ogół pod dostatkiem. Wprawdzie Niemcy wprowadzili dość szybko ograniczenia na produkty żywnościowe, które cukiernikom wolno było zakupić, ale kwitł handel na prawo i na lewo, jak mój ojciec mówił. W związku z tym zawsze dostateczną ilość tych produktów podstawowych mieliśmy w zasięgu, no i mogliśmy jeszcze dzielić się nimi oczywiście też.
Jeśli chodzi o życie kulturalne, to pamiętam je też oczami pięciolatka. Był teatr „Baj” w Warszawie, chyba przy Senatorskiej, nie pomnę tak dokładnie. Nie mogłam później zlokalizować tego teatru szukając nawet w lekturze. Tam przychodziło się z rodzicami. Z okazji świąt Bożego Narodzenia były jasełka i rodzice dawali prezenty, które dzieci później ze sceny odbierały od Świętego Mikołaja. Tak że to było takim wydarzeniem sympatycznym.
- Teraz proszę powiedzieć, czy zapamiętała pani jakieś takie nastroje, jakie były w czasie okupacji?
Zapamiętałam, tak. Zapamiętałam poprzez wydarzenia, które miały miejsce w pobliżu nas, konkretnie w cukierni mego ojca. Cukiernia była miejscem, gdzie spotykali się ludzie z konspiracji. Zresztą, tutaj jeszcze zrobię dygresję, mianowicie mój ojciec napisał książkę o dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich, w której ostatnim wydaniu w 2005 roku mogłam uzupełnić fakty dotyczące związków cukierni i naszego domu z konspiracją, z Armią Krajową (Wojciech Herbaczyński „W Dawnych Cukierniach i Kawiarniach Warszawskich”, wydawnictwo „Veda”). Cukiernia była uważana za bardzo bezpieczne miejsce do spotkań konspiracyjnych, ponieważ była, jak mój ojciec mówił: „Nie za duża, nie za mała”, niezupełnie w centrum miasta, nawet na uboczu, w takim spokojnym rejonie. Była świetnie usytuowana, ponieważ ogromne podwórze naszego domu miało połączenie z ulicą Wilczą, Hożą, z Instytutem Fizyki, były wszelkie awaryjne przejścia zrobione tak, że można było umknąć. Nasze mieszkanie było miejscem konspiracyjnych spotkań właściwie od 1940 roku, od wiosny. Było lokalem konspiracyjnym dla biura Komendy Głównej ZWZ. Potem bywał tam często na swoich różnych spotkaniach generał Stefan Rowecki „Grot”. Później były odprawy Oddziału V Dowodzenia i Łączności Komendy Głównej AK. Wreszcie w okresie bezpośrednio przed Powstaniem nasze mieszkanie było w dyspozycji pułkownika Antoniego Chruściela „Montera”. Tak że było to miejsce, w którym ciągle coś się działo.
Pamiętam pewną sytuację, która miała miejsce w 1944 roku, później od rodziców się dowiedziałam, że było to dokładnie w dniu moich piątych urodzin, 28 stycznia. Mianowicie w cukierni zabito konfidenta niemieckiego, Freindl miał na nazwisko. Zresztą wsławił się fatalnie, jeśli chodzi o okrucieństwo w getcie i miał jakieś straszne sprawy na koncie swoim, za które Armia Krajowa postanowiła go usunąć i wyrok wykonano u nas w cukierni, błyskawicznie . On siedział przy stoliku, weszła jakaś pani i za nią młody człowiek, który błyskawicznie oddał do niego strzały z pistoletu, zabrał jego dokumenty i uspokoiwszy siedzących w cukierni, przynajmniej starając się uspokoić, zniknęli oboje. To była groza wielka. Tego później dowiedziałam się oczywiście od rodziców, ponieważ właścicielowi cukierni, w której takie wydarzenie miało miejsce, groziły wszelkie konsekwencje, jemu i jego rodzinie. Tak że nawet był taki moment, że ojciec nie wiedział, czy my wszyscy troje nie znikniemy natychmiast, dlatego że konsekwencje mogły być straszne. Wiem, że przy pomocy różnych, bardzo ojcu życzliwych ludzi, udało się tę całą sprawę w ten sposób zinterpretować wobec Niemców, że to były jakieś porachunki o długi, o jakieś pieniądze, że to nie miało nic wspólnego z konspiracją. Bo to byłby oczywiście najbardziej obfitujący w konsekwencje wątek. Natomiast wiem również, że wyrok wykonała grupa Kazimierza Moczarskiego „Rafała”. To nie była ich własna decyzja, ale wykonanie, co słyszałam od ojca. Jakoś udało się to ująć w inną formułę, że to było związane z kryminalnym postępkiem, a nie z konspiracyjną zemstą..
- Proszę powiedzieć, czy pani była świadkiem zastrzelenia tego mężczyzny?
Nie, nie byłam świadkiem, to miało miejsce w ciągu dnia. Ale pamiętam potem okoliczności, byliśmy na dole w cukierni, były zasunięte rolety, bo zaciemnienie obowiązywało. Było sporo osób i jakieś rozmowy się toczyły. Oczywiście w ogóle nie wiedziałam o co chodzi, ale jak dużo później w rozmowie z rodzicami usiłowałam określić czas tego właśnie niepokoju, który odczułam, to przypadało na ten moment zapewne, czy dzień po tym.
- Wspominała pani, że państwa mieszkanie było takim dość ważnym punktem konspiracyjnym i było udostępniane wielu osobom. Czy pani zapamiętała przyjście jakiejś ważnej osoby?
Nie, nie zapamiętałam absolutnie. To było prowadzone konspiracyjnie po mistrzowsku, ponieważ do końca, czyli do 1944 roku, do lata, nasz lokal na trzecim czy czwartym piętrze był uważany za bardzo bezpieczny. Na dole w cukierni była sygnalizacja alarmowa. Był wewnętrzny telefon połączony z mieszkaniem, tak że można było jakąś sytuację niebezpieczną zaanonsować na górze. Były zapasowe wyjścia z tego domu, na drugą stronę ulicy Hożej. Następnie była zawsze obstawa alarmowa i bojowa, na dole w cukierni… Jeżeli generał „Grot” był na górze, to miał obstawę na dole. Tak że mój ojciec go nigdy nie widział u nas. Owszem, znał osobiście pułkownika „Montera” i z nim się spotykał jeszcze przed Powstaniem. Natomiast wiedział, że generał „Grot” tam urzęduje. To był jeden z jego licznych lokali, w których bywał. Mój ojciec [o tym] wiedział, i oczywiście wiedział kiedy, natomiast nigdy go nie widział.
- Proszę powiedzieć, jak to się stało, że pani mieszkanie zostało takim ważnym miejscem?
Mój ojciec bardzo wcześnie się włączył w konspiracyjne działania, bo był zaprzysiężony w Organizacji Orła Białego 5 października 1939 roku. Piątego października była czwarta rocznica ślubu moich rodziców, który to ślub miał miejsce też 5 października w kościele Świętego Antoniego przy ulicy Senatorskiej. Myślę, że nieprzypadkowo mój ojciec wybrał właśnie tę datę. Przysięgę składał przed majorem Habiniakiem, on miał później pseudonim „Kmicic”, w Organizacji Orła Białego. Myślę, że te więzi wynikły z tego, że przyjacielem naszego domu był pułkownik Kazimierz Pluta-Czachowski, który był jednym z twórców Organizacji Orła Białego i on był zresztą szefem tej Komórki Dowodzenia i Łączności Komendy Głównej. Jego odprawy też się odbywały u nas w domu, więc myślę, że był łącznikiem, tak przypuszczam. Zresztą to była przyjaźń, która przetrwała lata, do śmierci pułkownika, która miała miejsce w latach siedemdziesiątych. Myśmy byli sąsiadami przez ścianę na Filtrowej. Moi rodzice siedzieli w „kotle” u państwa Czachowskich, w „kotle” ubeckim, który został w 1949 roku zorganizowany w związku ze sprawą generała Tatara. To była wielowątkowa działalność antykomunistyczna, która obejmowała wielu wyższych wojskowych przedwojennych, wyższych wojskowych Armii Krajowej, profesorów uniwersyteckich także, w tym czasie. Przypuszczam, że te więzi jeszcze z lat przedwojennych zaowocowały później tymi kontaktami, tą aktywnością w czasie okupacji.
- Teraz może już przejdziemy do samego wybuchu Powstania. Jak pani zapamiętała ten dzień?
Pamiętam znakomicie ten dzień, to znaczy pamiętam niedzielę poprzedzającą wtorek 1 sierpnia. Tą niedzielę właśnie spędziliśmy w Komorowie, w tym wspomnianym uprzednio przeze mnie ogrodzie mego dziadka i domku. Tam był mój dziadek, myśmy byli z rodzicami i wróciliśmy do Warszawy wieczorem w niedzielę zatłoczoną kolejką, nie mając świadomości, że się za dwa miesiące z moim dziadkiem spotkamy i że będziemy uważali, że graniczy z cudem właśnie to ponowne spotkanie. Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy na lato wtedy. Do Anina nie wyjeżdżałam, nigdzie w ogóle, byliśmy w domu. Przypuszczam, że moi rodzice doskonale wiedzieli, że zbliża się wybuch Powstania i stąd taka decyzja o pozostaniu na miejscu.
Pierwszy sierpnia – pamiętam to jako dzień, w którym byłam cały czas na dole w pracowni. Mój ojciec opisał w swojej książce dość dokładnie ten dzień, który pamiętam jako mały człowiek. Pozory bezpieczeństwa stwarzała biała glazura ścian pracowni, worki z piaskiem w oknach, światło się paliło. Wszystko było spokojnie. Pierwszego sierpnia dopiero zaniepokoiłam się w momencie, kiedy słychać było strzelaninę. To wyraźnie pamiętam i z noszami wbiegli ludzie do pracowni. Na tych noszach leżała jakaś dziewczyna w kolorowej sukieneczce w kwiatki i wtedy mnie już zabrano gdzieś dalej. Tak że to pamiętam. Noc z pierwszego na drugiego sierpnia byłam cały czas w piwnicy, gdzie też miałam poczucie jakiejś osobliwości, ale nie niepokoju.
Wtedy okazało się to, czego dowiedziałam się już później, że nasz dom był takim bastionem ostatnim, taką redutą (w cudzysłowie) Armii Krajowej, ponieważ sąsiadujący z nim szpital, Szkoła Pielęgniarek i Ministerstwo Komunikacji były już w rękach Niemców. Oddzielało nas tylko długie podwórze tego domu, no i te worki z piaskiem w oknach. Za nimi kryli się strzelcy doborowi z Armii Krajowej, dużo granatów, butelek z benzyną, ale to wszystko nie było takim bastionem nie do zdobycia. To stworzyło pewien kłopot Niemcom, w związku z czym zdenerwowani, że nie mogą tego natychmiast pokonać, przysłali czołg, który 2 sierpnia stanął na Wilczej przed domem i zaczął walić w jedno miejsce na wysokości mniej więcej pierwszego piętra. Po jakimś czasie już oczywiście był efekt tego, dom zaczął się walić. Wtedy Niemcy wtargnęli na podwórze, nalali benzynę do piwnic, podpalili. To było 2 sierpnia. Myśmy wtedy zdołali umknąć ze względu na to, że w nocy z pierwszego na drugiego sierpnia przebijano przejście między domami w piwnicy. To były potężne domy, ściany były bardzo grube, więc pamiętam, że to przejście było jak tunel zupełnie. Trzeba było przechodzić przez to, prawie czołgając się, ponieważ ściana nośna tego domu miała pewnie około metra grubości. No ale na szczęście przed wtargnięciem Niemców na podwórze, już to było gotowe wcześniej. Pamiętam, że jeszcze 2 sierpnia byłam z mamą na górze w mieszkaniu. Mama wzięła mnie na ręce, podeszłyśmy do okna w kuchni i widać było z niego Pole Mokotowskie, bo nie było takiej zabudowy jak w tej chwili, więc widać było teren Politechniki, potem Pole Mokotowskie i takie smużki białego dymu w górę wybuchające. Potem zeszłyśmy na dół i już trzeba było uchodzić, chyba dość szybko, tak myślę, bo byłam przygotowana, że mojego misia z wózkiem wezmę, on był też ze mną w piwnicy, ale to okazało się niemożliwe. Świetnie pamiętam ten moment, że ten miś został, ku mojemu żalowi wielkiemu, ale szczęśliwie wyszliśmy wszyscy na podwórze sąsiedniego domu. Później trafiliśmy na ulicę Wilczą, nieco dalej, po drugiej stronie ulicy, to była Wilcza 65, gdzie znaleźliśmy się wśród nieznanych nam chyba ludzi, ale bardzo życzliwych, którzy nas tam przyjęli do swojej piwnicy. Tam byliśmy parę kolejnych dni.
- Proszę powiedzieć, czy udało się państwu zabrać coś jednak z domu? Bo jak pani wspomniała, zabawkę pani zostawiła.
Nie, nic się nie udało. To znaczy mieliśmy coś, oczywiście… Rodzice byli zapewne przygotowani na taką wędrówkę, na taki exodus dramatyczny, ponieważ moja mama miała torbę, mój ojciec miał plecak i mieliśmy jeszcze kołdrę, puchową kołdrę zwiniętą w rulon, spięty paskiem. Ta kołdra była miejscem do spania dla mnie. Spałam na niej, pod nią, gdzie się dało. Przez dwa miesiące nie rozstawaliśmy się z tą kołdrą, bo to było jedyne, co było. Nic poza tym nie mieliśmy, absolutnie.
- Jak już przeszli państwo do tego kolejnego domu, do tych nowych ludzi, to pani powiedziała, że tam spędzili państwo parę dni.
Tak.
- Jak wyglądała kwestia wyżywienia?
To był moment, który mój ojciec bardzo wspominał z dużym wzruszeniem i z pewną refleksją nad nieoczekiwanymi różnymi meandrami w życiu. Mianowicie trafiliśmy tam i po paru godzinach powiedziałam, że jestem głodna, a rodzice nie mieli nic zupełnie. Ale jakaś pani, która usłyszała to, pobiegła na górę do swojego jeszcze istniejącego mieszkania, bo to już było w tym drugim domu, i przyniosła parę kromek chleba i garsteczkę cukru w kostkach. Byłam zachwycona oczywiście jednym i drugim, a rodzice byli niebywale wtedy [wdzięczni]… Właśnie ojciec mówił, że bardzo byli wzruszeni, dlatego że godzinę wcześniej byli jeszcze w posiadaniu dużej ilości produktów żywnościowych.
Nie powiedziałam, że na parę dni przed Powstaniem, co już zwiastowało wydarzenie, pracownia wypiekała bez przerwy chleb zamiast ciast, bo już nie było w ogóle ani sensu, ani produktów. Wypiekała chleb i ten chleb brali wszyscy mieszkańcy domu, także okolicznych, potem Zgrupowanie „Golski”, bo tam stacjonowało. „Iwo” i „Golski” to były dwa [zgrupowania]. Oni byli zaopatrzeni w chleb pieczony w pracowni mego ojca, bo przez ostatnich kilka dni, dzień i noc pieczono chleb. Tego chleba też spaliło się dużo, bo nie sądzę, żeby zdążyli przeprowadzić dystrybucję, ponieważ trudno było się przemieszczać. Ostatnie porcje chleba, tak jak ojciec mi mówił, jeszcze zostały dla mieszkańców naszego domu i domów sąsiednich., jeszcze go było dużo. A my potem dostaliśmy parę kromek chleba i cukier w kostkach, co było takim pięknym gestem, ale pokazywało jednocześnie, jak to szybko wszystko [może się zmienić].
To były popołudniowe godziny 2 sierpnia.
- Jak wyszli państwo już ze swojego domu i już podjechał ten czołg, to pani tata zostawił tą cukiernię tak absolutnie samą, czy ktoś jeszcze tam się kręcił w środku, jacyś pracownicy?
Nie, już nie było nikogo. Kto chciał żyć, to uciekł wtedy, dzięki Bogu zdążyliśmy… Pamiętam kucie tej ściany, to trwało wiele godzin. Były kilofy, łopaty, pyłu czerwonego pełno wszędzie, bo to były cegły grube, czerwone cegły. Mam nadzieję, że wszyscy umknęli z domu. Była taka kolejność: najpierw wychodziły kobiety z dziećmi przez ten tunel, dziurę-tunel, potem wychodzili pozostali mężczyźni cywile, a na końcu żołnierze. Taka była kolejność i nikt nie pozostał.
- Proszę powiedzieć, co się działo potem?
Potem byliśmy parę dni, nie pamiętam ile, ale kilka dni na Wilczej 65. Pamiętam, że była studnia z wodą na podwórzu i po wodę w kolejce stało się z jakimiś naczyniami i były pikujące samoloty z góry, na dźwięk których uciekało się do bramy szybko… były takie momenty, pamiętam. Oczywiście komunikacja wtedy nie była zbyt szybka, w związku z czym brat mojej mamy, który mieszkał na ulicy Kruczej, dowiedział się po paru dniach, że nasz dom został spalony, no i przyszedł, żeby nas zabrać do siebie. Tak że pamiętam pierwszych parę dni na Wilczej 65, właściwie prawie cały czas w piwnicy. Tą piwnicę pamiętam dokładnie. Był ołtarzyk, jakaś pani prowadziła pacierz wspólny. Przypuszczam, że osoby przebiegające tą piwnicą to mogli być Powstańcy. Myśmy siedzieli na ławeczkach wzdłuż ścian, natomiast przez korytarze piwniczne przebiegali szybko jacyś ludzie z torbami wielkimi czy z jakimś bagażem. Ale poruszali się tak szybko i sprężyście, że to nie byli cywile, przypuszczam. Tak to pamiętam… Zresztą to mogli być nawet harcerze z pocztą, bo były to pierwsze dni sierpnia, kiedy już była uruchomiona poczta na Wilczej czy na Hożej, już działała w tych okolicach. Więc nie wiem, czy mój wuj dostał właśnie pocztą harcerską wiadomość o naszym domu spalonym, czy inną drogą. W każdym razie przyszedł po nas i wybraliśmy się w pamiętną dla mnie wędrówkę z Wilczej 65 na Kruczą. Niby niedaleko, ale to było pamiętne. Dom wujostwa znajdował się w miejscu, w którym stoi „Grand Hotel”, między Hożą i Wspólną czy Wilczą i Hożą, na tym odcinku Kruczej. To była ładna stara kamienica z dużym podwórzem. No, ale żeby do niej dojść, trzeba było przejść wzdłuż barykady stojącej na poprzek ulicy Poznańskiej. U wylotu Poznańskiej na Wilczą stała ta barykada i trzeba było przejść bardzo nisko się pochylając, ponieważ z dachu poczty, to był Urząd Telekomunikacyjny na Nowogrodzkiej, Niemcy ostrzeliwali ogniem z cekaemu sąsiednie ulice. Barykada była miejscem bardzo newralgicznym, trzeba było szybciutko przejść pod nią. Miałam ten komfort, że nie musiałam pochylać się wcale, to też świetnie pamiętam. No i z pewnymi przeszkodami udało się przebyć ten odcinek, właśnie w poprzek Poznańskiej.
Dotarliśmy na Kruczą do domu wujostwa, gdzie pozostaliśmy właściwie przez cały czas. To znaczy krążyliśmy po tej Kruczej. Zlały się w mojej pamięci tygodnie tam przeżyte. Ale pamiętam, że na początku nie było wcale tak bardzo niewygodnie, ponieważ była nawet otwarta apteka na ulicy, do której można było wejść. Można było iść fragmentami ulicy Kruczej.. Duża barykada zamykała wylot ulicy Kruczej na placyk, na który wychodzą ulice ówczesna Piusa i Mokotowska… Tam trzeba było uważać, bo Urząd Telefonów na Piusa był w rękach Niemców. Ale nie było tak bardzo dramatycznie. Natomiast zrobiło się gorzej później, dlatego że robiło się coraz ciaśniej, brama była zamknięta. Była tylko plątanina przejść przez piwnice i podwórza. Na tym gazonie, który był na środku podwórza (kiedyś z kwiatami, potem z rabarbarem), pojawiły się liczne krzyże. To też pamiętam. Były nabożeństwa odprawiane na podwórzu i taka bardzo zorganizowana społeczność. Osobliwe, że takie małe dziecko mogło to zapamiętać w ten sposób. Ale pamiętam dyżury w bramach, był porządek w piwnicach, była przeciwpożarowa służba, było jakoś wszystko zorganizowane...
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pani jakichś swoich rówieśników, jakieś koleżanki?
Tak pamiętam, owszem. Po pierwsze pamiętam lalkę, którą dostałam od jednej z pań w tym domu. W ogóle zaczęło się od tego, że jak tylko dotarliśmy na ulicę Kruczą, to się strasznie rozchorowałam. Myślę, że to była – tak patrzę okiem lekarza na te wydarzenia – po prostu reakcja na bardzo silny stres. Odchorowałam chyba ten czas i wyjścia z domu, i tej barykady, i tego wszystkiego, co jednak dotarło widocznie do świadomości pięciolatka. Zaraz, jak tylko cudem wyzdrowiałam to dostałam lalkę. Niebywale dokładnie pamiętam, jak wyglądała, ze szczegółami, jak była ubrana. Z nią się nie rozstawałam przez następne miesiące ani na moment. To świetnie pamiętam. Również nią bawiłam się z dziewczynkami, które tam też były. Były dzieci i te dzieci były stosunkowo spokojne i grzeczne. To zauważyłam, to znaczy pamiętałam, że myśmy się bawiły na pryczach, w piwnicy bawiłyśmy się lalką. A moi rodzice potem, po latach mówili, że byłam opanowanym i spokojnym dzieckiem i właściwie większość dzieci tak się zachowywała, normalnie. Zastanawiałam się kiedyś, z czego to wynikało. Myślę, że może z tego, że była taka groza wokół, że bez sensu było w ogóle robić jakieś sceny, czy protesty. Myślę, że to tak chyba trzeba tłumaczyć.
Ojciec mój chodził do składów Haberbuscha po ziarno. Były grupy panów z tego domu, myślę, że z sąsiednich też, bo wiem, że to jakaś kolejka była do tego wędrowania. To był kawał drogi, bardzo niebezpieczny, bo było to na Prostej, hen daleko za Alejami, więc samo przejście przez Aleje było wyczynem. No ale przynosili to ziarno, te worki i dzięki temu można było coś jeść. To były nie łuskane ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia. Jak był olej na początku, to placki z tego się robiło. Nawet podobno jeszcze były łuskane i mielone w młynku do kawy. Ale była bardzo rzadka okazja do takich wyczynów kulinarnych, więc później po prostu te ziarna się jadło plując, albo gotowane w wodzie. „Pluj”-zupa to się nazywało.
- Pamięta pani, czy sprawami przygotowania tego posiłku, nawet skromnego, zajmowały się wszystkie kobiety, czy panie się dzieliły tym?
Pamiętam to z ulicy Kruczej, która była właśnie takim wspólnym siedliskiem, ponieważ mieszkania na parterze były zawsze otwarte. Mieszkanie moich wujostwa było na parterze, częściowo od podwórza, częściowo od ulicy. Oczywiście to od ulicy to było w ogóle zamknięte, okiennice były czy worki z piaskiem, coś tam było. Ale w każdym razie od strony podwórza zawsze wszystko było otwarte i wspólnie panie gotowały . Myśmy przecież nie mieli absolutnie nic, a żywiliśmy się jakoś, więc myślę, że była wielka wspólnota, wiadra z zupą były wynoszone na podwórze. Przypuszczam, że Powstańcy też jedli z tej samej kuchni. Tego już nie pamiętam, ale na pewno była jakaś wspólnota w tym dramacie wokół.
- Jeszcze wracając do tych momentów z pani rówieśnikami. Czy zapamiętała pani jakieś konkretne zabawy oprócz tego, że bawiły się panie tą lalką jedną?
Bawiłyśmy się w klasy, tylko już tego tak dokładnie nie pamiętam. Ale wiem, że wtedy nauczyłam się grać w klasy, bo później mi się ta umiejętność niezwykle przydała już po Powstaniu, jak wylądowaliśmy pod Warszawą, wiem, że byłam ta dobra, która uczyła swoje rówieśniczki gry w klasy. Więc musiałam tą grę poznać w tym czasie, bo nie miałam okazji do gry w klasy w przedszkolu, jeszcze wcześniej.
- Czy pojawiała się na Kruczej jakaś prasa?
Tak.
- Czy mieli państwo radio? Jak to wyglądało?
Radia nie. Radio, pamiętam, było w cukierni jeszcze w czasie okupacji, czego mieć przecież nie było wolno. Paru panów znajomych przychodziło do ojca wieczorem i słuchali chyba radia. To pamiętam. Natomiast na Kruczej radia nie pamiętam, choć w pobliżu było, ale to były radiostacje, „Błyskawica” była blisko, państwo Korbońscy byli też blisko. Natomiast były gazetki, na pewno dorośli czytali gazetki, bo to świetnie pamiętam i że były nawet jakieś dyskusje. Potem już rodzice uzupełnili mi to wspomnienie, że można było wyjść z miasta w którymś momencie. Później, jak oczywiście doczytałam, to było około 10 września, kiedy Niemcy dali czas na wyjście z miasta. To było po pierwszych negocjacjach, ale mało osób skorzystało z tego wtedy. Myśmy zostali do końca. Ale gazetki pamiętam, były.
- Zapamiętała pani jakichś Powstańców biegnących czy harcerzy, czy może po prostu jakichś żołnierzy, czy Niemców, czy tak zwanych Ukraińców może?
To później widziałam, to tak. Natomiast myślę, że w tej piwnicy na Wilczej 65 chyba byli właśnie Powstańcy, bo te sylwetki jak bym widziała na filmie przesuwające się tak szybko bardzo i sprężyście i z jakimś ładunkiem na plecach. Coś takiego, z plecakiem czy z bronią, nie wiem. Natomiast na Kruczej nie pamiętam. Ale świetnie pamiętam moment, w którym do mojej świadomości nowe słowo dotarło, słowo Powstanie. To słowo usłyszałam i właściwie nie pytałam, o co tu chodzi, bo wiedziałam, że to jest to wszystko, co się dzieje wokół, to jest to „coś”. Ale to słowo nowe, którego nie znałam wcześniej, dotarło do mnie właśnie w tej piwnicy na Wilczej czy na Kruczej, już nie wiem.
- Jakie wtedy były pani przemyślenia właśnie na temat Powstania, tego, co pani widzi? Czy pani się bardzo bała, czy nie?
Nie umiem powiedzieć, czy bałam się. Sądząc z zachowań, zarówno moich, jak i innych dzieci, to one przyjęły te okoliczności zewnętrzne jako coś, co jest do przeżycia, że też musi być do zaakceptowania. Nie pamiętam zupełnie jakoś uczucia strachu. Wiem, że wielki niepokój to były te dźwięki, które [wydawały] te „krowy”, czyli miotacze min, które tak bardzo przypominały ryk krowy albo zgrzyt otwieranej szafy (zwane zresztą były „szafami”). Trzeba było się jak najszybciej ukrywać, słysząc to, bo [ten dźwięk] parę sekund wyprzedzał pocisk straszliwy w skutkach.
- Proszę powiedzieć, jak państwo zdobywali ubrania jakieś, bo mijał czas, państwo wyszli w jednym ubraniu z domu?
Przypuszczam, że od dobrych ludzi, bo nie pamiętam, tego nie pamiętam zupełnie. Wiem, że miałam wszystkie części mojego ubrania podpisane i miałam tabliczkę tekturową na szyi na sznurku, z moim imieniem i nazwiskiem. To pamiętam przed wyjściem z Warszawy, że bardzo dokładnie ta tabliczka była umocowana mi na szyi przez mamę.
- Co się działo potem, kiedy państwo byli już u wujka?
Po ulicy Kruczej? Na Kruczej byliśmy do końca i wyszliśmy 5 października. Wyszliśmy późno, znów 5 października. To była kolejna data symboliczna w mojej rodzinie. Wyszliśmy, doskonale pamiętam, szliśmy do ulicy Śniadeckich, chyba właśnie przez Piusa do Śniadeckich, ulicą Śniadeckich na plac przed Politechniką i potem Nowowiejską, czyli 6 Sierpnia wówczas, koło pomnika Sapera i szliśmy ulicą Filtrową do placu Narutowicza. Później chyba przez Grójecką, bo pamiętam szyny tramwajowe, po których się przechodziło. Grójecką szliśmy bardzo długo do Dworca Zachodniego.
- Jak zapamiętała pani Warszawę z tego przejścia?
Pamiętam zapach, straszliwy zapach spalenizny i pamiętam ludzkie szczątki spalone, leżące w pobliżu. Pamiętam postać starszej osoby z parasolką leżącą na jezdni, nieżyjącej oczywiście. Myśmy szli w tłumie, w dość bezładnej chyba kolumnie ludzkiej i stali co kilkanaście metrów żołnierze niemieccy. Jeden z nich nawet mnie zapytał, czy bym mu lalki swojej nie dała. Bo oczywiście tę lalkę miałam pod pachą, swoją ukochaną. Po polsku spytał. Coś warknęłam. Moja mama w ogóle zamarła z przerażenia, nie o lalkę, a o mnie. No ale jakoś się to wszystko dobrze skończyło … Bo lalka była bardzo ważna dla mojej rodziny, ciągle ta sama lalka, nazwana przeze mnie imieniem Tereska, tak dokładnie zapamiętana, nawet ze szczegółami ubioru. Lalka miała waciany tułów, w którym przeniosła zaszytą całą biżuterię mojej mamy, ponieważ miała mama ze sobą jakieś [kosztowności]. Widocznie przeczuwając perspektywę wyjścia z domu, z mieszkania, rodzice wzięli ze sobą wszelkie kosztowności, które mieli. No i parę kawałków tej biżuterii zaszyto w mojej lalce, o czym oczywiście nie wiedziałam. Potem to, co przeniosła moja lalka, podtrzymało naszą egzystencję po wojnie, po Powstaniu oczywiście, bo wtedy można było za to kupić jakieś jedzenie. Tak że i z tego powodu historia mojej lalki była ważna.
- Kiedy dochodzili państwo do Dworca Zachodniego, to pani szła ze swoimi rodzicami czy też szedł wuj?
Nie, szłam tylko z moimi rodzicami. Nie wiem, co się stało z resztą… To znaczy mój wuj, w ogóle moja rodzina trafiła na wszystkie możliwe koleje losu, najbardziej dramatyczne po wojnie. Moja babcia Rozalia (mama mojej mamy) trafiła do Oświęcimia, z którego nie wróciła... A siostry mojej mamy obie trafiły do Ravensbrück, z którego na szczęście wróciły po wojnie. Brat mojej mamy, czyli mój wuj, u którego właśnie byliśmy na Kruczej, trafił na roboty do Niemiec. A ponieważ po wojnie zaraz pracowała skrzynka Czerwonego Krzyża poszukiwań przez radio, więc mama szukała ich tą drogą i to spowodowało, że z Niemiec wrócił do Polski, słysząc ten anons. Tak to było.
Wracając do wyjścia. Pamiętam taki moment, że szliśmy już poza granicami miasta i ludzie byli w pobliżu., podbiegali do nas i wciskali nam w ręce pomidory, jabłka, coś takiego. Widocznie zrobiliśmy wrażenie niesamowite, ten tłum idący. Z Dworca Zachodniego jechaliśmy platformą odkrytą, nawet bez jakiegoś większego tłoku, pamiętam. Była rozmowa w międzyczasie na temat tego, czy skakać z pociągu, czy jechać do końca. To dyskutowali między sobą jacyś panowie koło nas stojący. Nie wiem, co zdecydowali, ale wiem, że myśmy dojechali do końca. Czyli jak się okazało – do Pruszkowa. No bo Pruszków to był ten
Durchgangslager. Tam gdzie teraz jest ten mur z napisem: „Tędy przeszła Warszawa”, to tam była ta rampa, z której wyładowywano ludzi z Powstania. No i znaleźliśmy się w ten sposób w Pruszkowie.
- Co się wtedy z państwem działo w Pruszkowie?
W tym Pruszkowie, [miejsce,] które zresztą świetnie pamiętam, były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, ogromne, wielkie hale, brudne, zatłoczone, z pluskwami, które sobie wędrowały… Jakieś deski były, czy coś takiego. Była zupa, którą Rada Główna Opiekuńcza przywoziła raz dziennie. Bardzo dobra, gorąca, pożywna zupa z pomidorami, których było mnóstwo. Bardzo obfity w pomidory był ten rok, to lato. Pamiętam te pomidory, nie było tylko w czym jeść zupy. Wiem, że były jakieś puszki, słoiki. Miałam doniczkę, której otwór zatykałam palcem. Widocznie na tyle akurat miałam ten palec duży, że skutecznie mogłam to zatkać i miałam doniczkę jako swoją zastawę stołową. To było bardzo krzepiące wydarzenie każdego dnia. Ile dni tam byliśmy, nie pamiętam dokładnie, ale kilka. Potem, tak jak wiem od rodziców, myśmy kluczyli po różnych halach, nielegalnie oczywiście. Staraliśmy się jakoś się przemieszczać, a cel tego był taki, żeby nie dać się rozdzielić i nie zostać wywiezionym najbliższym transportem, bo tam ciągle odchodziły pociągi, ludzi dokądś rozwożono. No i rodzice uważali, że pewną szansę na wyjście za druty daje pozostawanie na miejscu, dlatego że polski personel gospodarczy i sanitarny dokonywał cudów. Naprawdę, tyle ludzi wychodziło pod pretekstem chorób najróżniejszych, najczęściej psychicznych lub zakaźnych. Ale w każdym razie ludzie wychodzili dzięki poświęceniu i ogromnej ofiarności tych ludzi, bo to była też nie taka [prosta sprawa], to postępowanie było pełne zagrożenia dla nich.
Pamiętam, że byliśmy tam kilka dni jakoś się tak przemieszczając i pewnego dnia rano mój ojciec wziął mnie za rączkę i poszliśmy w kierunku zielonych wagonów osobowych. które stały na końcu, gdzieś na krańcu tego obozu. Tam były biura oficerów Wehrmachtu, którzy sprawowali władzę w tym obozie. Myśmy napotkali jakiegoś oficera niemieckiego w pobliżu tych wagonów i mój ojciec podszedł do niego i powiedział po niemiecku: „Mam tutaj rodzinę obok w Pruszkowie i chcę stąd wyjść z żoną i z dzieckiem”. Po prostu tak do niego zagadał. Ten oficer zatrzymał się, popatrzył na mnie i mówi… Oczywiście nic z tego nie wiedziałam, chociaż wiedziałam, że pewnie chodzi o to, żeby się stamtąd wydostać. Ale naturalnie nie śledziłam rozmowy, bo nie miałam pojęcia o tym. Potem mi powtarzali rodzice po wielu latach tą rozmowę. Popatrzył na mnie, powiedział ojcu, że ma też taką małą córeczkę gdzieś w mieście (mój ojciec nie zapamiętał nazwy miasta) i mówi: „Niech państwo przyjdą pod tę bramę wieczorem. Wychodzi grupa chorych z obozu. Ja będę przy tej bramie”. Więc myśmy z ojcem wrócili do mamy, bo mama gdzieś czekała na nas z boku. Wieczorem stawiliśmy się pod bramą obozu. Myślę, że rodzice rzeczywiście nie dowierzali wręcz temu szczęściu. Mój ojciec, tak jak mi później oczywiście opowiadali, bo ja nie byłam w stanie pamiętać, ojciec przygotował „ łapówkę”, bo mówił: „A nuż się rozmyśli ten Niemiec albo będzie chciał, żeby coś mu dać za to, że nas wypuszcza”. W związku z czym miał pugilares z sześcioma cygarami, takie etui skórzane i to, co moja lalka przeniosła, złotą bransoletkę mamy. Kiedy podeszliśmy do bramy, on rzeczywiście tam stał. Jeszcze przedtem wziął od ojca jego ausweis. Stał z tym ausweisem, więc ojciec podszedł. Wydaje się, że on naprawdę nas wypuszcza, więc podał mu ten pakiecik. Niemiec spojrzał na to, wziął cygara w tym etui, oddał ojcu bransoletkę i mówi: „Mają państwo małe dziecko, to się panu przyda. A jak się wojna skończy, to pan mi zrobi tort”. Ponieważ w ausweisie było napisane, że ojciec jest
Inhaber der Konditorei in Warschau i adres tej cukierni. Więc zapamiętał, że ojciec jest cukiernikiem i właścicielem cukierni w Warszawie pod adresem podanym. Mówi: „Jak się wojna skończy, to pan mi zrobi tort”.
Wychodziliśmy w półmroku, wieczorem, w deszczu straszliwym. Padał deszcz wtedy, pamiętam. Był tłum ludzi, byli ludzie z opaskami Czerwonego Krzyża w białych fartuchach i tłum wychodził. To podobno była jakaś grupa chorych do szpitala, a myśmy się odłączyli od nich zaraz i odnaleźliśmy odpowiedni adres… Rodzice mieli znajomych w Pruszkowie. Ojciec powiedział: „Mam tu obok rodzinę”, ale rodzinę mieliśmy w Komorowie, bo tam był mój dziadek, natomiast w Pruszkowie byli znajomi. Tam mieszkał pan Edward Nowak, elektryk znakomity, który robił ojcu wszystkie instalacje, alarmową instalację w mieszkaniu i w cukierni również. Mieszkał na ulicy Kraszewskiego (to pamiętam) z żoną i z córeczką Helenką. Gdy trafiliśmy do nich, to nas powitali jak przybyszów z tamtego świata. Wyobrażam sobie, że wyglądaliśmy straszliwie, ponieważ byliśmy potwornie brudni, jeszcze zmoczeni deszczem, prawdopodobnie w jakichś łachmanach (wyobrażam sobie, bo trudno inaczej), myślę, że z odpowiednią ilością pluskiew na sobie, czy innych insektów. Ale powitali nas jak ludzi z tamtego świata, naprawdę. Był stół nakryty … W ich odzież chyba zostaliśmy przebrani, wykąpani. Mieliśmy przepięknie nakryty stół białym obrusem i normalne nakrycia. Położono mnie spać w białym łóżeczku z koronkami, w białej pościeli z koronkami. To było takie wrażenie, że do dzisiaj je pamiętam.
Następnego dnia sprowadzono dorożkę, wsiedliśmy w tę dorożkę. Dorożka miała budę postawioną. Na pewno wyglądaliśmy jak uciekinierzy z obozu, a Niemcy tępili tych wychodzących z buntowniczego miasta, więc jechaliśmy z tą budą nastawioną. Pamiętam, chyba mżył deszcz i dojechaliśmy do Komorowa, to niedaleko, na ulicę Lipową 5, gdzie właśnie pozostał mój dziadek w tym domku fińskim z ogrodem. Pamiętam, że dziadek zobaczył tę dorożkę i nas w niej. Biegł przez ogród, kubek z herbatą trzymał w ręku, łzy mu się lały, bo uważał, że w ogóle już nas nigdy nie zobaczy. Te dwa miesiące to było takie [pasmo niepewności]. Przecież wiedzieli, co się dzieje w Warszawie. Mój dziadek zresztą wybrał się do nas. Gdy tylko się dowiedział, że Powstanie wybuchło, wybrał się piechotą, no i szedł torem kolejki EKD. Na szczęście spotkał po drodze, już pod Warszawą, młodych ludzi z bronią, jak nam później opowiadał i wyperswadowali mu dalszą wędrówkę (na szczęście), mówiąc że: „Tam w ogóle kamień na kamieniu nie zostanie. Dzieci nie znajdziecie dziadku, zginiecie” – i tak dalej. Zrozpaczony wrócił, no ale na szczęście wrócił i sąsiedzi się nim opiekowali, tak że dotrwał do naszego powrotu. Na miejscu zastaliśmy kuchnię polową właśnie w tymże ogrodzie i domek, który miał izb cztery, był w połowie zajęty przez wyższych oficerów niemieckich. O dziwo, zrezygnowali z eleganckich willi i zajęli właśnie ten domek, zostawiając, też o dziwo, mojego dziadka w jednej izdebce. Więc mieliśmy sąsiedztwo takie właśnie przez następne dni. Potem Niemcy się wyprowadzili, natomiast przychodzili codziennie na jakieś narady. Na terenie tego ogrodu pracowała kuchnia polowa, której kucharzem był Węgier. Ten Węgier ratował nas od głodu… Naprawdę wtedy nie było co jeść. Myśmy jedli marmoladę z buraków cukrowych i zupę z dyni. To pamiętam, że były to dwie rzeczy do jedzenia w kółko. Nie było pieczywa, nie było nic kompletnie. A on nam podrzucał bardzo dyskretnie to marchewkę, to cebulę, to ziemniaków parę. Myślę, że też się narażał nieźle. Nie wiem, może od mojego dziadka wiedział, że mój pradziadek był Węgrem. Ojciec mojego dziadka był Węgrem, który z Wiosną Ludów przybył do Polski i osiedlił się, ożenił się z Polką i już pozostał. Tak że był jeszcze epizod węgierski po drodze.
Nie wiem, którego stycznia dokładnie Niemcy opuścili Komorów, ale pamiętam doskonale Wigilię 1944. Mieliśmy w tej izdebce piecyk z rurą, okrągły, otwarty, były otwarte drzwiczki, siedzieliśmy we czworo przy tym piecyku. Była choinka malutka ubrana jarzębiną. Potem coraz mniej Niemców było wokół, już nie przychodzili na te odprawy, zniknął nasz Węgier, znikła kuchnia polowa, a tłumy Niemców szły dość bezładnie ulicą Brzozową, główną ulicą Komorowa, w kierunku szosy warszawskiej. Jeszcze wysadzali za sobą składy amunicji zgromadzonej w lasach. Więc były rzeczywiście chwile grozy… Trzęsły się domy, ziemia się trzęsła wtedy od tych wybuchów. Duży las przy stacji EKD był ścięty zupełnie jak po huraganie. Ponieważ domek się trząsł tak, że prawie się rozpadał, więc przenieśliśmy się do sąsiadów, gdzie była solidna, wielka willa, i tam koczowaliśmy. Z weneckich okien leciały szyby, ale było przynajmniej troszkę bezpieczniej. W pewnym momencie zrobiło się cicho, wszyscy wyszli na dwór, było cicho, nie było [huków]… W ogóle tak jakby w innym świecie się znaleźliśmy. Wszystkie wybuchy się skończyły, pusta była ulica Brzozowa i szosa warszawska, w ogóle była cisza i spokój. To były pierwsze chwile, które pamiętam po opuszczeniu terenu przez Niemców.
- Proszę jeszcze powiedzieć o tym Komorowie. Czy pani rodzice otrzymywali od kogoś jakieś informacje, co działo się w Warszawie?
Nie wiem, tego nie wiem. Myśmy byli raczej skupieni wokół tego, żeby po pierwsze, nie pokazywać się Niemcom. Mój ojciec w zasadzie starał się w ogóle nie wchodzić w oczy, ponieważ był ewidentnie młodym człowiekiem. Niemcy często legitymowali młodych mężczyzn, to się zawsze tragicznie mogło skończyć. Tak że naszym wysłannikiem w okolicę był mój dziadek, który albo chodził na targ do Pruszkowa, albo jeździł jakąś furką do Grodziska. No i tam za bransoletkę czy pierścionek, które przeniosła Tereska, kupował produkty żywnościowe. Pamiętam, że nawet raz przywiózł nożyczki, co było wielką radością, bo były bardzo potrzebne, takie rzeczy codziennego użytku . O informacjach z Warszawy nie wiem, tego nie umiem powiedzieć…
Mój ojciec bardzo szybko po 17 stycznia pojechał do Warszawy, bo chciał zobaczyć, co się dzieje w miejscu naszego domu, czy tam coś w ogóle jeszcze zostało. Początki zresztą swojej powojennej pracy opisał w książce dokładnie, ponieważ szybko zaczął pracować zawodowo, to znaczy z panem Janem Gajewskim założyli pracownię cukierniczą, najpierw na gruzach, na ulicy Sniadeckich, a potem rozwinęło się to po latach we wspólną cukiernię, tak zwany „ bunkier” na rogu Wspólnej i Marszałkowskiej, który zresztą tam nie trwał bardzo długo, ponieważ w tym miejscu potem zbudowano już inne domy. W każdym razie, czy były jakieś kontakty z Warszawą w tym czasie, nie wiem.
- Kiedy już Niemcy wyszli, to długo jeszcze państwo zostali w Komorowie?
Tak, zamieszkaliśmy w Komorowie. Komorów to był dla mnie raj, to był azyl, to było w ogóle wszystko… Ten ogród pełen kwitnących jeszcze jesiennych kwiatów, jak wyszliśmy z Powstania, to po prostu był absolutny raj. Tylko widok Niemców i kuchni polowej jeszcze przypominał o rzeczywistości, że to nie jest zupełny raj. Ale Komorów był potem ostoją dla nas przez następne lata.. Dopiero w 1948 roku powróciliśmy do Warszawy, jak już udało się ojcu odbudować dom na Filtrowej, na Kolonii Staszica. Tak że to był czas bardzo znamienny, czas pierwszych kompletów powojennych, kiedy powracała edukacja. Pani Wanda Szachtmajerowa z siostrami reaktywowały swoją znakomitą szkołę, jeszcze przedwojenną, w postaci kompletów, na które właśnie zaczęłam chodzić. To były pierwsze dwa lata, w trzecim roku już powstała szkoła powszechna w Komorowie, ze znakomitym zespołem nauczycielskim. Kierownikiem szkoły był pan Henryk Kotoński, były panie Stanisława Laski i Albina Stępkowska, bardzo wybitne postacie w warszawskim harcerstwie żeńskim, o czym dowiedziałam się po latach, dopiero z książek. Te panie były właśnie nauczycielkami moimi w trzeciej klasie szkoły podstawowej. To były takie duże radości tych pierwszych lat, zuchy i harcerstwo takie młode. Potem, gdy przenieśliśmy się do Warszawy, to już zaczęła się szkoła Słowackiego i narastała świadomość ideologicznego zniewolenia. Wtedy już na tyle człowiek miał orientacji w tym, co się dzieje, że szybko pojął, że ta wolność jest tylko pozorna.
- Pamięta pani, kiedy dokładnie przenieśli się państwo z powrotem do Warszawy?
Tak, to był chyba 1948, rok szkolny 1948 lub 1949.
- Czy to co się działo w czasie Powstania, miało potem na panią jakiś wpływ? Czy jakoś pani się tym bardziej interesowała? Jako mała dziewczynka widziała pani wiele rzeczy, których mogła jeszcze nie rozumieć. Czy potem prowadziła pani jakieś rozmowy z rodzicami na ten temat?
Tak, oczywiście. Niezwykle się tym interesowałam. Jak zawsze za mało pytałam moich rodziców. To znaczy mówię „jak zawsze”, bo zwykle gdy już odejdą, to zdajemy sobie sprawę z tego, że trzeba było pytać, pytać, pytać... A nam się wydawało, że będą żyli wiecznie i jeszcze zdążymy. Oczywiście o wiele rzeczy nie spytałam, ale atmosfera w domu była taka, że nigdy nie ukrywano przede mną jakichś faktów, czy też nie pozostawiano bez komentarza interpretacji historii, którą przynosiłam ze szkoły. W związku z tym miałam odpowiednio ustawione wszystko od razu. Nie było żadnych tematów, których unikano przede mną. Na przykład bardzo wcześnie wiedziałam o Katyniu, bardzo wcześnie wiedziałam. Jeszcze nie bardzo mogłam kojarzyć, wyobrazić sobie cały ogrom tej zbrodni. Ale to, że takie wydarzenie miało miejsce, wiedziałam. Poza tym moi rodzice, jak wspomniałam wcześniej, siedzieli w tym kotle, z którego na szczęście wrócili, ale pan pułkownik Kazimierz Pluta-Czachowski został wtedy zabrany przez UB i siedział chyba do 1955 roku. Natomiast myśmy byli w ciągłym kontakcie z jego rodziną, z jego żoną, panią Ludmiłą (pseudonim Basia), która właściwie była u nas stałym gościem i jakby członkiem rodziny. Wiedzieliśmy doskonale, co się dzieje i te bezskuteczne starania o uwolnienie nie tylko jego, ale jeszcze całego grona ludzi… Niektórzy przecież nie wyszli już z tego więzienia ubeckiego. Tak że byłam bardzo świadoma sytuacji politycznej. W szkole miałam oczywiście drugi biegun, bo to był czas, kiedy zlikwidowano harcerstwo przecież, zrobiono organizację… pionierów czy coś takiego. W każdym razie myśmy byli nowym tworzywem do nowego ustroju i mieliśmy takie nauczycielki też, które pracowały nad tym. Muszę powiedzieć, że to była rzeczywistość, która wymagała ogromnej dojrzałości od tych nastolatek czy nastolatków.
- Czy ma pani jakieś najgorsze i najlepsze wspomnienie z tego okresu Powstania?
Nie umiałabym powiedzieć… Raczej może gdybym miała powiedzieć, co zrobiło na mnie najsilniejsze wrażenie, w sensie jakiegoś przerażenia w okresie jeszcze poprzedzającym Powstanie, to mogłabym powiedzieć, że dwa wydarzenia były takie. Jedno, kiedy byłam z rodzicami na mieście i była gdzieś łapanka. Oczywiście, później o tym się dowiedziałam. Myśmy wskoczyli do dorożki i tą dorożką objazdem dojechaliśmy do domu. Ale pamiętam, że była postawiona buda tej dorożki. Dorożka jechała bardzo szybko i był duży niepokój, czułam w powietrzu ogromy niepokój i wielką ulgę, gdy wpadliśmy do domu. To świetnie pamiętam. Może dlatego, że nie jeździłam często dorożką, to jakoś mi to utkwiło, ten niepokój… Jak później dopowiedzieli mi rodzice po latach, okoliczności były właśnie takie - łapanka. A druga rzecz, to był kwiecień 1943 rok, kiedy wracałam od babci w Wielkanoc, Wielka Niedziela czy Poniedziałek. Moja babcia mieszkała na Filtrowej, wracałam z mamą, wchodziłyśmy na podwórze domu, to nasze podwórze było takie długie, długie… Mur ceglany oddzielał je od terenu Instytutu Fizyki. Niebo nad tym murem było zupełnie amarantowe i na tym tle były czarne smugi dymu, niezwykłe zupełnie. Pamiętam ten widok. Spytałam mamę: „Co to jest?”. A mama powiedziała: „To getto się pali” – i rozpłakała się w tym momencie. Po prostu zamarłam, bo nigdy w życiu nie widziałam mojej mamy we łzach. Zawsze była spokojna, pogodna, opanowana. A to był dla mnie koniec świata po prostu. Pamiętam to jako lodowaty strach zupełnie. Szybko się opanowała, weszłyśmy do domu i długo, długo odzyskiwałam jakąś równowagę. Powiedziałabym, że to było najgorsze wydarzenie. Natomiast z czasu Powstania nie umiem powiedzieć, co takim było. Wszystko zatarło się jakoś w mojej pamięci, zarówno granice między dniami, jak i tygodniami. Pamiętam może atmosferę, pewne wydarzenia, ale tak ściśle kalendarza, to nie… […]
- Proszę powiedzieć, co się działo, kiedy już pani poszła do Słowackiego? Co się potem z panią działo?
Co się działo gdy byłam w Słowackim… Słowacki to była szkoła ideologicznie bardzo ustawiona, zapewne jak wszystkie szkoły wówczas. To znaczy jeszcze na początku szkoły ponad podstawowej miałyśmy (bo to była żeńska szkoła) paru znakomitych przedwojennych nauczycieli, którzy przetrwali. Słowacki prowadził bardzo aktywnie nauczanie konspiracyjne w czasie okupacji, więc te wszystkie panie miały w tym swoje ogromne zasługi. To były świetne panie: polonistka - pani Jadwiga Michalska; matematyczka – pani Latkowska, geograf- pani Henryka Samsonowicz, matka profesora Samsonowicza; potem anglistka, pani Tabęcka, której syn, Jacek był w Batalionie „Zośka” i zginął, o czym wtedy nie miałam w ogóle pojęcia. No i kilka jeszcze takich znakomitych osób było. No, ale później łącznie z przełożoną, panią Heleną Kasperowiczową, wszyscy zostali zwolnieni, wszystkie panie i panowie, bo był jeszcze matematyk, pan Janusz Cielecki, też świetny. Zastąpiła ich kadra odpowiednio ideologicznie sprawna. Tak że kończyłam szkołę, kiedy już była dyrektorką osoba, która była przedtem bileterką w teatrze „Rozmaitości” bodajże, jak się później dowiedziałam z książek. Potem była nauka o konstytucji, jako przedmiot bardzo ważny wówczas, w odpowiednim wydaniu ideologicznym. Pani Pohorille była nauczycielką tegoż przedmiotu, żona Maksymiliana Pohorille, który redagował „Nowe Drogi”. Więc to był ideologiczny nacisk ogromny. No i z ulgą w związku z tym wyszłam ze szkoły na medycynę, z wielką ulgą.
Tak, zostałam lekarzem. Powiem jeszcze, że mój ojciec, który miał zawsze wspaniały instynkt przewidywania wydarzeń, pracował przez wiele lat po wojnie z panem Janem Gajewskim, prowadząc wspólnie cukiernię, stwierdził, że musi ustąpić z tej pracy, ponieważ jako córka osoby, która ma tak zwaną prywatną inicjatywę, czyli jest prywatnym rzemieślnikiem, mam małe szanse dostania się na studia. No i rzeczywiście tak było wtedy. Dzieci osób, które prowadziły zakład rzemieślniczy czy inny i posiadały jakąś własność, miały to piętno i nie mogły się dostać na studia. Albo jeśli miały też nazwisko niewłaściwe. Mój kolega, Ferdek Radziwiłł, zdawał sześć razy na studia. Tak więc mój ojciec zakończył pracę. W momencie gdy skończyłam szkołę podstawową, w ogóle odszedł z pracowni cukierniczej, zrobił kurs pedagogiczny odpowiedni i został nauczycielem w szkole zawodowej, w szkole cukierniczej, w której uczył do mojej matury. Byłam więc córką nauczyciela. Ojciec miał zresztą znakomite środowisko ludzi, którzy w większości byli byłymi Akowcami i dla nich szkoła zawodowa była miejscem przetrwania. Pamiętam świetnie, że ci właśnie ludzie zupełnie nie mieli nic wspólnego z zawodowym szkolnictwem wcześniej. A znaleźli się znakomicie w tych czasach trudnych politycznie i przetrwali jakoś właśnie dzięki temu, że byli razem., atmosfera była świetna.
- Jeszcze nawiązując do pani dzieciństwa w tej cukierni. Czy był jakiś wyrób tej cukierni, który był charakterystyczny dla państwa, coś, co było jakimś znakiem rozpoznawczym?
Myślę, że o tym powiedział na pewno ojciec w swojej książce, ponieważ poświęcił wiele uwagi opisowi poszczególnych wyrobów .Wiem, że z listów, które napływały do niego licznie po wydaniu tej książki, już po pierwszym jej wydaniu, dowiedziałam się, że osoby czytające przypomniały sobie wygląd i wręcz „czuły zapach przedwojennych ciastek i ślinka ciekła, czytając”. Takie były właśnie odzewy czytelników. Ale ja nie pamiętam nic szczególnego, może za mała byłam, żeby na to zwrócić uwagę.
- Tak patrząc z perspektywy czasu, czy jest pani w stanie jakoś ustosunkować się do Powstania? Jak pani w tej chwili na to patrzy?
Patrzę niezmiennie tak samo, z podziwem najwyższym i z przekonaniem głębokim, że nie mogło być inaczej.
Warszawa, 11 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Laudy