Kazimierz Brzozowski „Lisek”
Nazywam się Kazimierz Brzozowski, urodzony 11 kwietnia 1927 roku w Giżycach. To jest trzynaście kilometrów [od Sochaczewa]. czasie Powstania to byłem szeregowy strzelec, później starszy strzelec w Pułku „Baszta”, Batalion „Karpaty”, 3. kompania, pseudonim „Lis”.
- Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Pan się urodził poza Warszawą?
Tak.
- Co to była za miejscowość?
Normalnie... Tam się tylko urodziłem, a rodzice już mieszkali w Warszawie. Mama do swojej mamy pojechała i mnie tam [urodziła].
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Tata miał przedsiębiorstwo przewozowe.
- To było w Warszawie, tak?
W Warszawie, tak. Na Woli mieszkaliśmy. Wówczas mieszkaliśmy na Redutowej 23. Do szkoły podstawowej chodziłem na Bema, szkoła 132. Na Bema był zespół szkól, trzy szkoły: Wróblewskiej, Lewandowskiego i Maciejewskiej. Chodziłem do Lewandowskiego. Ukończyłem tą szkołę w 1941 roku.
Owszem miałem. Brat zginął po Powstaniu 17 stycznia, bo nie poszedł do niewoli tylko [został] i tu zginął. Siostry miałem.
Starsze. Byłem z rodu najmłodszy.
- Tata miał to przedsiębiorstwo przewozowe, ale to były jakieś furmanki, konie?
Tak konie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
W 1939 rok zapamiętałem w ten sposób, że moja najstarsza siostra mieszkała na Urlychowie, to jest niedaleko nas, przez pola się szło wówczas. Jak zaczęły bomby na Warszawę lecieć, to mnie mama wysłała do siostry. Pobiegłem przez pola i na Urlychowskiej zobaczyłem pierwszego nieboszczyka. To była młoda dziewczynka. Miała może z osiem, dziewięć lat. Stała, skóra tak zdarta i włosy siwe. To widzę ciągle przed oczyma. Tego się nie zapomni. Później to już jakoś się żyło.
- Podczas bombardowania był pan u siostry?
Tak, żeby siostra przyszła do nas, bo blisko. Później podczas bombardowań, wojny, to tata wszystkich nas wziął na wóz i pojechaliśmy do… Jak każdy uciekał z Warszawy, uciekliśmy na Wschód, za Bug każdy jechał to i my pojechaliśmy. Tam się zatrzymaliśmy na jakiejś wsi, Krynki się nazywały koło Bugu. Tam przeżyliśmy wkroczenie Niemców do Warszawy i we wrześniu wracaliśmy do Warszawy. Wróciliśmy do Warszawy. W Siedlcach żegnali nas Ruskie, a witali Niemcy. Tam oni sobie dawali rączki. Zabrali nam jedną furmankę, ale jakoś oddali. Tak wróciło się do Warszawy i żyło się. Dom był zbombardowany w 1939 roku. Gruzy, ale jakoś się można było odbudować. Tata trochę był, wię odbudowali.
- Tą furmankę to zabrali Niemcy czy Rosjanie?
Ruskie nie puścili przez ten... Kacapy. Niemcy nie.
- Kiedy była okupacja niemiecka, to tata dalej prowadził te przewozy?
Tak. Tata miał pracę w gazowni. Koks woził do instytucji itd. Miał. Praca była. Tak się to przeżyło.
- Jak pan wstąpił do konspiracji? Czy ktoś panu zaproponował?
Tak. Kolegę miałem, pseudo „Pantera”. Taki Józio Żakowski. Żeśmy się przyjaźnili. Mówi: „Chcesz wstąpić?”. No i wstąpiłem do POS w 1941 roku. To były tak zwane Powstańcze Oddziały Specjalne. Tam przeważnie byli młodzi z okolic z Woli. To się wszyscy znaliśmy także.
Naturalnie.
- Jak to było? Jak to się odbyło?
W POS-ie przyszedł „Zenon”, wówczas był dowódcą kompanii. Przy nim się składało wówczas przysięgę, mówiło się „Rotę”. W 1943 roku, jak przechodziliśmy do „Baszty”, to w kościele Wszystkich Świętych mieliśmy przysięgę. Jeszcze raz trzeba było składać przysięgę.
- To było bardzo niebezpieczne – składać przysięgę w kościele?
Wszystko było wtedy niebezpieczne, ale to miało swoje znaczenie, swój sens.
- Jakie na przykład pan miał zadania w konspiracji? Co pan robił?
Żeśmy roznosili plakaty, żeby wywieszać, wieczorem... Prasę się nosiło.
Plakaty z żółwiem i [napis:] „Pracuj jak żółw”. To się wieszało, kleiło się przypuśćmy przy fabrykach. My tutaj mieliśmy [fabryki] „Gerlacha”, „Lipocha” i na Wolskiej „Franaszka”. Wola była przed wojną przemysłowa. Tak że tu było co robić.
- Gonili kiedyś pana Niemcy?
Raz dostałem w pysk. Nie od Niemca, bo wówczas pracowałem w „Towarzystwie Dobroczynności” na Krakowskim Przedmieściu. Miałem chodzić za takiego gońca. Nosiłem prasę, żeby [była] łączność między domami, bo mieliśmy te domy. Ręce w kieszeni trzymałem, nie zauważyłem, że idzie i [on] mnie w pysk. Ale nie było tak źle. Zresztą młody byłem, to tak nie zważali na dzieci. Jeszcze byłem szczuplutki. [...]
- Rodzice o tym wiedzieli, że pan działa w konspiracji?
Na razie nie. Dopiero później, w 1943 roku się dowiedzieli.
Dlatego że mieliśmy wpadkę i musiałem nie nocować w domu. Bo ten kolega, co wpadł, znał moje nazwisko, adres, wszystko znał, bo to był kumpel i musiałem powiedzieć. To nie było groźne. Rodzice, tata był ochotnikiem w 1920 roku, w Legionach walcował, to nie było tak źle.
- Tata brał udział w wojnie bolszewickiej, tak?
Tak.
Naturalnie.
Władysław.
- Co to za kolega, który właśnie wpadł? Pamięta pan może jego nazwisko, imię? To był kolega, który mieszkał niedaleko?
Tak, ale teraz już nazwiska [nie pamiętam].
- Niemcy go jakoś rozstrzelali? Zabili tego kolegę?
Nie. Wyszedł. Oni go wzięli za handel na placu Kercelego. Miał ciuchy niemieckie. Sprzedawał mundury niemieckie. Żandarm go chwycił. Miał pseudo, to pamiętam, „Jeleń” Janek.
- Jak pan powiedział rodzicom, że nie może nocować, to gdzie pan poszedł?
Do szwagra poszedłem i u szwagra mieszkałem. Tam byłem dwa, trzy dni, dokąd on nie wyszedł. Jedyne wyjście tylko takie było, innego nie.
- Pana brat też działał w konspiracji? Ten starszy?
Nie brał. [Ja] tylko w rodzinie. Miałem styczność z kolegami.
- Pamięta pan może jakichś Żydów w czasie okupacji?
Naturalnie. Do nas z getta przychodził Żyd na wieczór, taki rymarz, co obsługiwał konie. To też mama szykowała. Byłem też w getcie, to widziałem dzieci żydowskie, jak leżą tak i [płaczą]: „Głodny jestem”.
- Co pan robił w tym getcie? Po co pan tam chodził?
To prywatna sprawa. Niemcy nałożyli taki podatek, jak to się tam nazywało po niemiecku, każdy, kto miał jakieś przedsiębiorstwo, musiał odrobić w miesiącu kilka dni za darmo. Tata też musiał. To pojechałem, parę książek skombinowałem sobie. Przewoziliśmy książki z getta do naszej strony.
- Po prostu wszyscy ci, co mieli jakieś przedsiębiorstwo, musieli odpracowywać?
Odpracowywać tak kilka dni za darmo.
- Ponieważ tata miał te furmanki to musieliście po prostu…
Jechać i Niemcy przydzielali robotę jakąś. Woziliśmy. W getcie likwidowali bibliotekę i przewoziliśmy książki.
- Gdzie książki były przewożone z getta? Tutaj, na tą stronę?
W Warszawie, do tego [miejsca], jak Sąd był. Tam się zładowywało i nie wiem, gdzie resztę. Różne książki, Sienkiewicza były książki. Niektóre [lepsze] to się sortowało troszkę.
- To wiadomo. Niemcy też nielegalnie zabierali?
Niby też. Tak. Nie. Oni to legalnie, bo panami życia i śmierci byli wówczas. Przeżyło się później właśnie. W 1943 roku dowódca kompanii już był w „Baszcie”, „Tosiek”, Antoni Woszczyk. Zrobił kurs, szkolenie dla młodszych dowódców. Nas szkolili. Skończyliśmy. Nawet żal był [odchodzić]. Nasi młodzi chłopcy, co byliśmy, skończyliśmy ten kurs dla młodszych dowódców. Już wtedy panisko trochę byłem. Szkolenie to było tutaj o broni, jakiej Niemcy używali broni, jak obsługiwać. Spotykaliśmy się w lesie. Trzeba było topografię troszkę. Na azymut chodzić i umieć. Zajęcie było dobre.
- W których lasach odbywały się te ćwiczenia?
Ćwiczenia [były] tutaj jak Milanówek, blisko Warszawy. Niby na wycieczkę jechaliśmy, a swoje zadanie robiliśmy. W Komorowie, w lesie komorowskim jeździliśmy. To tak zeszło do Powstania.
- Jak to było? Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Czy przyszedł jakiś łącznik i powiedział, że zbiórka jest?
Tak. Najpierw byliśmy skoncentrowani, podzieleni na sekcje. Skoncentrowany byłem na placu Lindleya. Tam całą noc siedzieliśmy, bo miał być [apel]. Potem odwołano apel i puścili nas do domu. Potem pierwszego rano przyszła łączniczka i zawiadomiła, że mamy zbiórkę na starym cmentarzu na Służewcu. Hasło podała „Warszawa” i tak dalej. Mieliśmy się zgłosić do godziny siedemnastej, ale wcześniej trzeba było być. Czekaliśmy do godziny siedemnastej. Przed siedemnastą poszliśmy, bo mieliśmy daleko do Służewca, bo atakowaliśmy „Wyścigi”. Broni mieliśmy mało. Wszystka broń nie doszła do nas, bo mieliśmy koncentrację broni w Śródmieściu na Senatorskiej, a my walcowaliśmy na Okęciu. Trochę broni mieliśmy, bo mieliśmy drugi magazyny na Okęciu.
Granaty mieliśmy. To jeszcze „Tosiek” wziął od K-1 granaty. Atakowaliśmy główną bramę Wyścigów. Otworzyliśmy ta bramę i potem w lewo muru. Tam na Wyścigach do ciemna walcowaliśmy, ale nie zdobyliśmy Wyścigów. Nie dało rady. Na trybunach obstawili Niemcy karabiny maszynowe i siekli do nas jak do kaczek, tak że tam troszkę zginęło nas i rannych było. Musieliśmy się wycofać na wieczór. Wycofaliśmy się na wieczór do fortu i obstawili na szosie. „Sobor” właśnie zdobył erkaem Dreyse i przy nim jako amunicyjny i wycofaliśmy się też razem. Całą noc leżeliśmy przy szosie królewskiej. Deszcz padał jak licho. Mokro, ale się przebyło. Później na forcie mieliśmy koncentrację i dziewczynki nam zrobiły [jedzenie], bo znalazły w forcie puszki z grochem, trochę podgrzały, odgrzało się. Potem z fortu „Tosiek”, dowódca nasz kompanii, zarządził, że się wycofujemy do lasów, do Chojnowa. Do Chojnowa dobiliśmy, już ciemno było, bo to zmęczeni, młodzi. W Chojnowie zaczęliśmy troszkę działać i uzbrajać się. Uzbroiliśmy się tak, że wszyscy mieliśmy broń, karabiny przeważnie, bo tam na Mokotowie najlepsze były karabiny, myśmy to nie bardzo [mieli karabiny], a na peryferiach to karabiny mieli najlepsze.
- Jaka była ta pana pierwsza broń, którą pan dostał?
Karabin. Pierwszy to granat.
- Pierwszy był granat, a później karabin.
Później karabin. Jakoś tam się żyło. O amunicję się też postaraliśmy. W sierpniu przyszedł rozkaz od „Bora” Komorowskiego, żeby wracać do Warszawy. Wszyscy się ładujemy i wróciliśmy do Warszawy. Do Sadyby przez Kabaty. Po drodze atakowaliśmy Wilanów.
- Pierwszy atak na Wilanów nie się udał, te pierwsze przejście?
To był oddział, który szedł nie z „Baszty” tylko oddział z lasów miejscowych. Załamali się i dopiero… Potem zostaliśmy na Sadybie. Na Sadybie byliśmy koło 26 czy 25 sierpnia, już nie pamiętam którego. Na Sadybie jeszcze nas trzy razy Niemcy atakowali, ale nie udało im się. Byliśmy dobrze uzbrojeni. Oni myśleli… A zaprawieni w bojach, jak już byliśmy, troszkę się działało. Tak że nie daliśmy się. Na tych atakach to czeskie zbrojówki zdobyliśmy od Niemców, kilku do niewoli wzięliśmy. Tak że jakoś to szło. Później na Mokotów – musieliśmy dołączyć przecież do naszych, do „Baszty”, do swojego oddziału.
- Jak jeńcy niemieccy byli traktowani?
Dobrze, jak jeńcy. Nie biliśmy ich. Co mogliśmy, to im dawaliśmy; jedzenie takie jakie mieliśmy. Siedzieli w forcie jak na Sadybie, a później na Mokotowie to już się odprowadzało jeńców do dowództwa i tam swoje robili z jeńcami.
- Później z Sadyby którędy przeszliście na Górny Mokotów?
Jak Dworkowa [idzie] pod górę i przez Puławską przeskakiwaliśmy. Później odbieraliśmy od chłopaków z innych oddziałów placówki.
- Gdzie pan miał swoją placówkę?
Puławska 162. Na placówce na dachu zlikwidowałem gniazdo karabinów maszynowych granatem. Na dachu nikt nie mógł chodzić, bo gołębiarze strzelali. Potem byliśmy na placówce na Naruszewicza 19. Tam to tylko od Pola Mokotowskiego, żeby nie przepuszczać z naszej zdobytej strefy Niemców na tamtą. Folksdojczy było trochę. Żeśmy się potem wycofali. Jak we wrześniu dywizja Herman Goering naszą atakowała, to dostaliśmy. Już się wycofywaliśmy i 27 września była kapitulacja Mokotowa.
- Za co pan dostał Krzyż Walecznych?
Za walkę Krzyż Walecznych i krzyż z mieczami.
- Musiał pan zrobić coś szczególnego. Przecież wszyscy walczyli.
Wypełniło się swój obowiązek. Te gniazdo karabinów maszynowych zlikwidowałem. Byłem zwykłym [powstańcem], obowiązek wypełniony.
Rozkaz przyszedł, tak. Wnioski dawał dowódca kompanii i pułkownik potem dekorował.
- Krzyż dostał właśnie pan?
No mam. Mam krzyż. Legitymację dopiero po wyzwoleniu dostałem.
Tak. W szeregu się stało. Jak wręczał dowódca, to się mówiło: „Ku chwale ojczyzny”. To podnosiło troszkę na duchu.
- Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim. Coś może się wydarzyło – śmierć kolegi czy koleżanki?
Niepotrzebnie Basia zginęła. Łączniczka nasza w Królikarni zginęła od bomby. Też fajna. Całą konspirację się znaliśmy.
Barbara Cekus, pseudonim „Iza”.
- Czy to była jakaś pana sympatia?
Nie. Po prostu koleżanka, bo też z Woli. Bo to wszystko z Woli, to się znaliśmy. Na Śródmieściu to się mniej znali, a my, wszystko było, do jednej szkoły się chodziło razem, to się znaliśmy.
- Kiedy był pogrzeb Basi, to były jakieś trumny?
Tego nie wiem. Na razie pochowana była w Królikarni. Po wojnie, kiedy już przenosili naszych zabitych z Powstania, co leżeli na podwórkach, to ją [też] przenieśli na wolski cmentarz. Leży na wolskim cmentarzu w grobie rodzinnym. Tam byłem. Wiem gdzie, chodzę, bo tam do rodziców chodzę.
- Był pan może ranny w czasie Powstania?
Kontuzjowany, to się nie liczy.
Kontuzja od cegły, bo jak się leżało przy oknie, to cegła [spadła], bo hełmów nie miałem. Miałem szczęście, w czepku urodzony, nie?
- Czy były jakieś radosne momenty w czasie Powstania?
Pewnie, że były radosne. Zawsze były radosne w tym czasie, kiedy Niemcom daliśmy w skórę trochę. Jak cię prosił, żeby jego nie zabić – wiedzieli, że on nie strzelał – to są takie przeżycia, których się nie zapomina. Łapy podnosi i krzyczy, że on nie strzelał, otworzył zamek i pokazuje, że ma wszystkie naboje, pięć sztuk. Tak że takie rzeczy są przyjemne. Nie tylko człowiek myślał o tym, ale i kawały się waliło. Na Mokotowie to podczas Powstania i koncerty mieliśmy.
Zespoły różne tam mieliśmy i występy artystów, już nie pamiętam jakich artystów... Tak że było troszkę i rozrywki.
- Jak do powstańców podchodziła ludność cywilna?
Pierwsze dni Powstania to nas mało na rękach nie nosili. Ale czym dłużej tym gorzej. Warszawiacy to ludzie dobrzy, bo jednak i dbali o nas. Zawsze tą michę [dali], bo nie mieliśmy skąd. Dobrze, że to taki czas, to chodziliśmy na pole, to pomidory, to ziemniaki. Pilnowaliśmy cywili przed Niemcami. Miód mieliśmy, ten słynny niemiecki miód sztuczny. Tak że nie było tak tragicznie. U nas nie było głodu na Mokotowie. Na Puławskiej z papierosami i ze świnką niemiecki samochód zatrzymaliśmy, a to do kuchni już świneczka poszła. To już jakoś tam szło.
- Znaczy przejeżdżał jakiś samochód niemiecki i żeście go zdobyli?
Tak. Chłopcy akurat na tej szosie mieli służbę. Akurat go zastopowali z erkaemem. Papierosków trochę tam było, takich różnych rzeczy i to wszystko do kuchni szło.
- Gdzie pan miał kwaterę, noclegi?
Naruszewicza 5 to była nasza kwatera, dowódcy kompanii. Tam jak luzowało się, to się tam szło i się spało. Spać można, bo to człowiek młody to wtedy nie [przeszkadzał przestrzeni]. Dziś to przeszkadza. Wtedy to człowiek jak usnął, to jak kamień.
- Pan walczył cały czas właśnie ze swym kolegą, z „Panterą”?
Nie. „Pantera” nie. Byliśmy tutaj z „Leonem” też z naszego plutonu. Byłem w I plutonie. Dowódcą plutonu był „Gryf” – Stasio Zieliński, plutonowy podchorąży. Cały czas z nim, konspirację i Powstanie w tym plutonie żeśmy walczyli.
- Czy miał pan jakiś kontakt z rodzicami?
Nie. Za daleko. Na Woli mieszkali, a [my] na Mokotowie. Nawet nie było kontaktu. Można było kartę wysłać, ale już jak przyszliśmy znów na Mokotów, to już się zaczęło ciężko, gorsze walki. Niemcy zaczęli atakować i tak dalej. Było więc bardziej intensywniej. Byliśmy dobrze uzbrojeni, to działało.
- Kiedy wychodził pan do Powstania, to pożegnał się pan z rodzicami? Mówił pan, że pan idzie do Powstania?
Naturalnie. Tak jest. Z rodziną i z siostrami. Mama zrobiła opaskę przecież biało-czerwoną. Dała opaskę.
- To mama zrobiła tą opaskę?
Mama.
Bronisława.
- Jakie miała nazwisko panieńskie?
Stępień. Bronisława Stępień.
- Czy w czasie Powstania wiedział pan na przykład, co się działo tutaj na Woli? Jaka tutaj była rzeź?
Częściowo mieliśmy wiadomość. W biuletynach czytaliśmy. Tak, dopiero później się dowiedziałem, że też rodziców wygonili z domu. Spalili dom i do kościoła do Wawrzyńca ich zagonili. Też ludzie mieli szczęście, bo Ukraińcy już rozstrzeliwali na Woli, ale już Niemcy nie pozwolili, bo 7 sierpnia to Niemcy się tam wtrącili i nie rozstrzelali. Rodzice uciekli znów do rodziny.
Przeżyły.
- Czy pan wiedział, że pod koniec Powstania, że powstańcy się tam wycofują kanałami do Śródmieścia? Mówiło się o tym?
Mówili, ale nasz dowódca nie chciał iść. Mieliśmy się przebijać górą, ale też nie dało rady. Już nie mieliśmy wyjścia, a kanałami to także więcej ludzi naginęło. Rannych puszczali. Różnie to bywa.
- Pan nie miał ciągot, żeby zejść do tego kanału? Żeby się ratować? Uciekać?
Nie. Wszyscy razem byliśmy tak zgrani w kompanii, że wszyscy byliśmy przyjaciółmi. Wszyscy zgadzaliśmy się na jedno. Poszliśmy do niewoli wszyscy razem. Nawet „Tosiek” poszedł z nami.
- Jak wyglądało wyjście do niewoli?
Karabiny – musieliśmy zamki otworzyć. Taką broń, kto miał jak na szyję powiesić i ręce, Niemcy [zabierali]. Zebrali wszystkich. W czwórszereg ustawili i marsz do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy, nie pamiętam, dwie czy trzy noce. Potem nas wzięli, bo tam byli i cywile w Pruszkowie, wzięli nas do Skierniewic. W Skierniewicach pobyliśmy też kilka dni i na wagony i do Niemiec. W wagonach nas było siedemdziesięciu. Tak nas załadowali. Do pierwszego obozu jechaliśmy, to był oflag XB. To był oficerski obóz z 1939 roku. Tam byli nasi żołnierze. W tym obozie ewidencję zrobili. Posiedzieliśmy razem. Potem oddzielili oficerów od szeregowców. Wyjeżdżaliśmy na placówki robocze, bo szeregowi musieli pracować. Oficerowie nie. Najpierw mnie przewieźli do drugiego obozu do Wolfsbergu [stalag] XVIIIA, do Wolfsbergu. Potem w Wolfsbergu posortowali nas i z kolegą też nas wzięli na
Arbeitskomadno, bo to było w Austrii w Seimwandzie. Tam robiliśmy przy naprawie torów kolejowych do kwietnia. W kwietniu zlikwidowali tą placówkę i maszerowaliśmy do obozu Marktpongau – stalag XC. To był taki karny obóz, stalag XC. Tam byłem do wyzwolenia. 5 maja wkroczyli Amerykanie na nasz teren i wolność była. Wtedy to już człowiek był panisko.
- Dlaczego pan wrócił do Polski? Mógł pan zostać na Zachodzie?
Mogłem zostać, ale myśmy się tak naradzili, że oficer to oficer, [a my] młodzi, żadnego fachu w ręku człowiek nie miał. Pisałem list do rodziców. Dostałem list, że brat zginął, że spaleni wszyscy. Trochę tęsknota za rodziną. Kilkunastu wróciło do kraju.
- Jak to się stało, że brat zginął? Został w Warszawie po Powstaniu Warszawskim? Nie chciał wyjść?
Nie chciał wyjść.
- Brał udział w Powstaniu Warszawskim?
Brał.
Na Śródmieściu. Tam został, bo nie chciał iść do niewoli. Cwaniak taki. Potem wychodzili. Chciał wyjść. Wyszedł i to Rusek go zabił, bo już Ruskie byli w Warszawie 17 stycznia, ale tego się nie mówi, bo wiadomo, jak to było wtedy.
- Skąd pan wie, że on zginął siedemnastego?
Rodzice wiedzą, że 17. Rodzice zaraz przyszli do Warszawy jak Ruskie weszli.
Tak. Wiedzieli mniej więcej gdzie. Najlepiej heca, bo mnie mój brat pochował, a on nie żyje, a ja żyję. Rodzicom powiedział. Bo [jak] był na Wolskiej, to początkowo z rodzicami się kontaktował. Rodzicom powiedział, że mnie widział na Wolskiej zabitego.
- Nie wie pan, gdzie walczył w Śródmieściu?
Nie wiem, bo od nikogo nie można się było nic dowiedzieć w tym czasie. Zresztą przyjechałem do kraju w 1947 roku.
- W którym miejscu znaleźli go Rodzice?
Rodzice go znaleźli tutaj, jak jest Chłodna na Woli. Wzięli go i przywieźli na cmentarz, jeszcze tata żył.
- Pamięta pan może datę urodzenia swojego brata? Ile on był starszy od pana?
Rok był starszy ode mnie. On był 1925 czy 1924. Nie wiem.
Czesław. Czesio. Ale ładny chłopak był. Z niewoli pojechałem do II. korpusu. […] Tam skończyłem podoficerską szkołę łączności i zwiadu. Potem w 1946 roku wzięli nas do Anglii. We Włoszech skończyłem kurs kierowców samochodowych. Byłem kierowcą ciągnika, który ciągnął Jasię i jej ciało. Później wzięli nas do Anglii. W Anglii już nie mieliśmy co robić. Był taki korpus, zrobili przysposobienia i rozmieszenia, przysposobienia troszkę do cywilów. Musieli troszkę angielskiego [poduczyć], różnych takich [rzeczy]. Naprawdę przygotowanie. Psycholog... Ale w 1947 roku, w lutym przyjechaliśmy do kraju.
- Był pan jakoś represjonowany?
W Gdyni taki pan porucznik z UB z wąsikami chciał ode mnie nazwiska dowódców. Mówię: „Nie znamy”, [chciał] pseudonimów, ale mówię: „Pseudonimów to możesz pan mieć milion”. Nazwisk to nie znaliśmy, bo byliśmy w konspiracji.
- Był pan może więziony przez UB?
Byłem dozorowany. Pacykę zrobili w Warszawie. Listów nie wolno było pisać za granicę i codziennie musiałem się meldować w komisariacie, że jestem. Wyjeżdżać nigdzie nie było wolno.
- Co pan powiedział, że co zrobili? Pacykę?
Pacykę.
To jest na tuszu wszystkie palce się odbijało i do ewidencji brali.
W takim żargonie naszym to pacyka. Do pracy nigdzie nie mogłem iść. Gdzie poszedłem, to życiorys musiałem pisać. Byłem w Anglii – bo przyjechałem takim dużym transportem do kraju – co z tego. Dopiero w 1950 roku zacząłem pracować.
- Dlaczego pan przyjął taki pseudonim „Lisek”?
Przyjąłem taki pseudonim ponieważ czytałem książkę o Lisie-Kuli. Ten wzór oficera mnie się podobał i przyjąłem jego pseudonim. Miał człowiek jakiegoś takiego swojego…
- Mam takie ostatnie pytanie. Czy gdyby pan miał znowu siedemnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Naturalnie że tak. Bez namysłu. Dziś się inaczej ludzi chowa, dzieci, młodzież. Kiedyś rodzice nam wpajali miłość do ojczyzny, poświęcenie dla tej ojczyzny. To się z tym żyło. Jak tata opowiadał, jak w 1920 roku walczył, to człowiekowi, taki młody, to serduszko tak [biło]: „A ja nie mogę?”. Dziś przykro jest. Dużo młodzieży jest takiej, którzy naprawdę nie umieją myśleć o tym, że żyją w społeczeństwie.
- Jakby przyszło co do czego, to na pewno by pokazali.
Tak. To rozumiem. Tylko może więcej jest nieszanowania samego siebie. Nie dbają o to, że powinni być dumni, że są Polakami. Nie kłaść uszy tylko właśnie z przyłbicą otwartą.
Warszawa, 25 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama