Gryzelda Studzińska „Zela”
Gryzelda Studzińska, pseudonim „Zela”, urodzona 2 marca 1929 roku w Warszawie. Byłam w „Szarych Szeregach”. Nie miałam żadnej formacji. Dlaczego? Dlatego że 1 sierpnia, kiedy z domu wychodziła siostra i ojciec, było nas dwie w domu. Byłam najmłodsza, ojciec mnie wziął do pokoju i kazał przyrzec, złożyć przyrzeczenie, że będę się opiekowała matką, bo on idzie do Powstania - miał punkt zborny na Pradze, siostra musi iść do Powstania - miała punkt zborny w Śródmieściu, że są żołnierzami Armii Krajowej, a ja jestem tylko harcerką „Szarych Szeregów”. W przyrzeczeniu harcerskim jest moment, który mówię, że będę niosła chętną pomoc bliźnim. Harcerz służy Bogu i Polsce, sumiennie spełnia swoje obowiązki i właśnie niesie chętną pomoc bliźnim. „Będziesz niosła pomoc swojej matce, bo zostaje sama, nikogo przy niej nie ma. Musisz mi przyrzec, że będziesz się nią opiekowała, wtedy kiedy mnie i Aliny nie będzie”. Musiałam to ojcu przyrzec. „Wobec tego, ponieważ jeszcze nie jesteś w Armii Krajowej, jesteś w »Szarych Szeregach«, ciebie obowiązuje przyrzeczenie harcerskie, więc musisz nieść pomoc. Nas obowiązuje już przysięga, bo ją złożyliśmy i z tego nas nikt nie zwolni”. Musiałam wtedy ojcu przyrzec, że zostanę. Miałam swoją placówkę wyznaczoną na ulicy Boduena, miałam się tam zgłosić. Zostałam.
- Zanim opowie pani o Powstaniu, proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pani pochodzi, czym się zajmowali pani rodzice?
Ojciec był kolejarzem, pracownik kolejowy. Mama była rzemieślnikiem, była kuśnierką. Cały czas pracowała, z tym że tradycje rodzinne były bardzo patriotyczne, od powstania kościuszkowskiego, gdzie mój prapradziad brał udział, powstanie jedno, poprzez powstanie drugie, aż do Powstania Warszawskiego. Wszyscy po kolei z rodziny brali udział. Rafał Krajewski – krewny został powieszony na stokach Cytadeli Warszawskiej wraz z Romualdem Trauguttem; Czajkowski – brat babci Czajkowskiej, został powieszony na zamku w Lublinie przez Moskali. Tak że to było po prostu i chyba jest w genach.
- W jakiej części Warszawy się pani wychowywała?
Stare Miasto. Tam się urodziłam, na rynku Starego Miasta się urodziłam i z rynku Starego Miasta wyszłam w roku 1944.
- Jakie ma pani wspomnienia z młodości? Jak wyglądało pani życie przed wybuchem wojny?
Tak zwane cudowne dzieciństwo. Coniedzielne wyjazdy z rodzicami właśnie na Bielany, tak jak piosenki mówią i zwiedzanie Polski w czasie wakacji, całych wakacji, przez dwa miesiące. Miałam to szczęście być i w Wilnie i we Lwowie. Ojciec jako pracownik kolejowy miał możliwości jazdy koleją, miał bezpłatne bilety, dla rodziny też były częściowo bezpłatne, chyba trzy bilety były rocznie bezpłatnie, reszta była płatna, ale zniżka była osiemdziesiąt procent, więc można było [jeździć]. Pokazywał nam piękną naszą Polskę całą, piękną, żyzną i niemałą. Tak, że z tych właśnie lat pamiętam jeszcze miejsca, które w tej chwili są już za granicą. Cudowne miejsca i cudowni ludzie. Bardzo często w telewizji można oglądać wspomnienia Jerzego Janickiego, który opowiada o wspaniałych miejscach, płodnych w bardzo mądrych ludzi, [takich] jak Wilno i Lwów, ale to już jest na marginesie.
- Czy 1 września 1939 roku była pani w Warszawie?
Byłam w Warszawie. Pamiętam, jak to się zaczęło, kiedy nie poszłam do szkoły. Akurat skończyłam trzecią klasę szkoły, wówczas się nazywało powszechną, bo teraz się mówi podstawowa. Niestety nie mogłam pójść już do szkoły, bo zaczęły się działania wojenne, już zaczęły sztukasy i bomby na Warszawę lecieć. Chodziłam do szkoły na ulicę Królewską, tak że ze Starego Miasta na Królewską był kawałek drogi, zawsze pieszo zresztą przemierzanej. Tego dnia nie można było pójść. Pamiętam jeszcze, że ojciec, jako pracownik kolei - a kolej była zmilitaryzowana - wyszedł z Warszawy, popędzony na wschód, ale wrócił, to jest ważne. Piękne słoneczne dni, piękne wrześniowe dni. Szkoła 102. Bardzo dobra szkoła, na Królewskiej. Pani wychowawczyni Irena Gajzrelówna, bardzo była nam oddana, była pani Tusiowianka, też bardzo oddana dzieciakom.
- Co pani pamięta z okresu od 1 września do kapitulacji Warszawy?
Jako dziecko wtedy niewiele mogłam pomagać, może nawet i własnej rodzinie i koleżankom, byłam też u jednej z bliższych mi koleżanek. Gorzej było jeżeli chodzi o jedzenie, bo nie mieli co jeść. Jedyna rzecz, jaką mogłam oferować, to były gołębie warszawskie, które w 1939 roku w cudowny sposób, nie wiadomo [wtedy było] jaki, ginęły z rynku Starego Miasta. Potem okazało się, że topiły się w garnkach z zupą, więc można było jeszcze podzielić się nawet czymś takim z najbliższymi. Tak, no to cóż, tragizm straszny, łuny nad Warszawą, ale Stare Miasto stosunkowo mało ucierpiało. Owszem, była trochę [zniszczona] kolumna Zygmunta, Zamek Królewski, ale to było stosunkowo mało, nieporównywalne do Powstania Warszawskiego zniszczenia.
- Czy zmieniali państwo z rodziną miejsce zamieszkania?
Nie, cały czas byliśmy tam.
- Kontynuowała pani edukację w czasie okupacji?
Tak, trzy klasy [skończyłam przed wojną], później następne trzy klasy już w czasie okupacji skończyłam, bo szkoły powszechne działały. Podobno w Łodzi nie było [takiego] luksusu, żeby nawet szkoły powszechne były. Natomiast później chodziłam do 12. Szkoły Zawodowej, dział handlowy, niby miałyśmy się uczyć handlowych przedmiotów, ale uczyłyśmy się w 13. Gimnazjum imienia Emilii Plater w Warszawie. Jedną klasę [tam] skończyłam.
- Jak wyglądała nauka w konspiracji?
Chodziłyśmy albo do szkoły, albo na komplety na Mazowieckiej, na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Niby uczyłyśmy się buchalterii i księgowości, książki czy zeszyty były, a miałyśmy na przykład cudowne wykłady z historii, albo polonistka nasza cudowna, pani profesor Kocowa [wykładała]. Mieliśmy doskonałego matematyka, profesora Rusieckiego, między innymi był autorem książki „Rusiecki i Zarzecki. Arytmetyka...”. dla klas wyznaczonych. Tak, że [uczyli nas] wyjątkowo ciekawi ludzie. Nawet i fizyk Czesio był. Bardzo mile ich wspominam. Pani profesor Kocowa niestety życiem przypłaciła to, że przychodziła do nas uczyć języka polskiego. Kiedyś czekamy na nią. Nie ma jej. Dostajemy wiadomość, że przyszli po nią Niemcy. Na Żoliborzu mieszkała. Miała chyba dwóch synów. Zastawili kocioł, [żeby sprawdzić] kto do niej przyjdzie. Zobaczyła w pewnym momencie, że idzie syn i przez okno uprzedziła go, krzyknęła. Jak krzyknęła, uprzedziła go, chłopak zdołał umknąć, nie wpadł w ich ręce. Właśnie od niego później dowiedzieliśmy się, że matkę zabrali na Pawiak i chyba została stracona. To ją wydało, właściwie zdemaskowało, kim była.
- Kiedy pani wstąpiła do” Szarych Szeregów”?
3 maja 1940 roku na uroczystej zbiórce harcerskiej 52. Żeńskiej Drużyny Harcerek. Byłam przyjęta do drużyny imienia Klaudyny Potockiej. Drużynową naszą była Marysia Kosiewska, zastępową była Genia Majewska. [Był to] właśnie 3 maja, więc bardzo uroczysty dzień. Tak, że to był sam początek okupacji. Jeszcze obowiązywały zasady, że harcerzem można było zostać mając lat jedenaście. Zuchem nigdy nie byłam, ale czekałam, kiedy będę miała jedenaście lat, żeby wreszcie być harcerką i to się spełniło w 1940 roku, tak że byłam bardzo szczęśliwa. Od tego czasu do końca byłam w drużynie.
- Czy brała pani udział w działaniach konspiracyjnych w czasie okupacji?
Tyle, co w tak zwanym „małym sabotażu”. Najważniejsze chyba zadanie, jakie wykonałam, jakie miałam polecone i które wykonałam, nawet z narażeniem życia, bym powiedziała, to był 1 listopada 1943 roku. Wcześniej miałyśmy za zadanie zorganizować lampki. Robiłyśmy lampki z kartonu i z czerwonej bibuły. Karton [służył] jako denko lampki, okrągłe wycinałyśmy, z dziurką w środku, w którą wkładało się świeczkę, dookoła z kartonu rulon był i w rulonie były wycięte lilijki harcerskie, wyklejone czerwoną bibułką. Wkładało się świeczkę, zapalało i przez otwory w kartonie widać było płonące czerwone lilijki harcerskie. Zrobiłam, zrobiłyśmy właściwie, bo we dwie siedziałyśmy, dosyć dużo [lampionów] i miałyśmy za zadanie z nimi pójść. Cmentarz był na Wybrzeżu Kościuszkowskim, brama straceń – Cytadela Warszawska. Były tam groby bohaterów straconych w Cytadeli Warszawskiej. Mieliśmy zapalić im lampki. Ale zawsze na Wybrzeżu Kościuszkowskim byli żołnierze, Niemcy, którzy byli na warcie. Był tam cmentarz, ale było też już wtedy muzeum i kibitka była, fragment szubienicy, na której tracili naszych bohaterów, Polaków, tak że nie było to miejsce odosobnione. Poszłyśmy. Śnieg był bardzo duży, trzeba było odgarniać śnieg z grobów. Wcześniej poszłyśmy, wywiad zrobiłyśmy, ile jest grobów, ile lampek trzeba zabrać ze sobą. Pokładłyśmy lampki, zapaliłyśmy, ale to było widoczne przecież z Wybrzeża Kościuszkowskiego, paliło się i łuna była. Niemcy na to zwrócili uwagę, ale przez płot udało nam się wymknąć. Kiedy szli, wsunęłyśmy się w okrągłe otwory w Cytadeli Warszawskiej, byłyśmy wtedy dosyć drobne, wsunęłyśmy się przez otwór do wnętrza Cytadeli. Trudno mi powiedzieć, ile godzin tam spędziłyśmy, w każdym razie poszłyśmy, jak się zaczęło zmierzchać, pierwszego listopada, o godzinie czwartej, piątej. Wyszłam wtedy, kiedy już nie było słychać żadnych głosów, żadnych kroków, tyłem do ulicy Zakroczymskiej, lub Freta. Właśnie przejściami podziemnymi w Cytadeli Warszawskiej. Z tamtej strony wróciłyśmy do domu o godzinie policyjnej. Jeden but zgubiłam, jak uciekałam, półbucik miałam i spadł. Ale nie było czasu, żeby ze śniegu go wygrzebywać. W jednym bucie tylko wróciłam, ale mama darowała mi to, chociaż nie było łatwe zdobycie nowego obuwia, ale były drugie jeszcze buty w domu.
- Wie pani co się stało z lampionami?
Zostały. Niemcy je zniszczyli, bo na drugi, na trzeci dzień tam poszłyśmy, oczywiście nic się nie paliło, ale w niektórych miejscach lampki jeszcze były, to było dosyć dużo grobów, w tej chwili nie pamiętam, ale przynajmniej koło sześćdziesięciu lampek zrobiłyśmy i paliłyśmy.Zadanie zostało wykonane, następnego dnia poszłyśmy do drużynowej, zameldowałyśmy. Po tym, jak nam mówili, to jeszcze resztki lampek zostały. Nie zostały wszystkie zlokalizowane i uprzątnięte. Może dlatego, że śnieg padał, bo to rzeczywiście była śnieżna bardzo zima. Tak, że to było najważniejsze. Inne rzeczy to były bardziej drobne. Raz na przykład miałam rozrzucić ulotki pod tak zwaną szczekaczką. Głośniki zawieszone były w różnych punktach Warszawy, dostałam jeden punkt: „Tam masz rozrzucić ulotki”. Polskie ulotki podtrzymujące na duchu. Poza tym, moim stałym zadaniem było rozprowadzanie czasopisma harcerskiego pod tytułem „Krąg”. Z tym, że to były dosyć duże [gazety]. „Biuletyn Informacyjny” to była prawie, że bibułka i bardzo małe formaty, natomiast „Krąg” to był dosyć duży format, prawie A4, który przenosiłam w nutach, najczęściej idąc na muzykę. Chodziłam na muzykę na ulicę Widok, uczyłam się grać na pianinie, wtedy odbierałam gazetkę „Krąg”, miałam ją w poszczególnych miejscach przekazać. Nuty zawsze były dosyć duże, też miały format A4, miałam kilka zestawów i wewnątrz gazetkę przenosiłam. Jeden raz mi się zdarzyło, wracając z ulicy Widok, poprzez Plac Teatralny, jestem na ulicy Senatorskiej, w teczce niosę nuty, ale także i gazetki „Krąg”. Zamknięte ulice, wylot od strony Miodowej zamknięty, od strony Placu Teatralnego zamknięte. Nie mogę przejść. Jestem na ulicy Senatorskiej, wjeżdża buda, wyprowadzają mężczyzn. Była egzekucja, jedna z wielu egzekucji w Warszawie. Tak, że byłam niemym świadkiem tego, co się działo. Nie wiedziałam, co z teczką mam zrobić, czy gdzieś podrzucić, czy zostawić, czy kurczowo trzymać, bo przecież jeżeli zostawię, a ktoś się zorientuje, zobaczy co tam jest, to jeszcze innych ludzi też mogę narazić. To był bardzo dramatyczny moment, który straszliwie przeżyłam - ludzie padający, salwy i później tak zwany szlauch, wąż gumowy zmywający z trotuaru, z bruku ulicznego, krew. Później zwłoki wrzucane na samochód i wywożone w nieznanym kierunku. Wszyscy musieliśmy na to patrzeć. Nie wolno było odejść z miejsca. To był moment, kiedy przestałam być dzieckiem, ale takich było dużo więcej, tylko raczej ich [tak bardzo] nie przeżyłam, ten właśnie moment mi bardzo utkwił.
- Proszę powiedzieć, jak minął dla pani 1 sierpnia 1944 roku. Była pani wtedy w domu?
1 sierpnia... Cały czas prowadziłam dziennik powstańczy, co i jak się działo. Zobaczyłam pierwsze oddziały chłopców. Zobaczyłam kapelana, ksiądz Andrzej, który zresztą był u nas w domu, który na Starym Mieście udzielał wszystkich błogosławieństw i komunii. Byłam przy pierwszych poległych. Byłam przy tragicznym zdarzeniu, kiedy czołg został wysadzony w powietrze, zdobyty przez naszych chłopców, czołg pułapka.
- Czy to było na ulicy Kilińskiego?
Tak, na ulicy Kilińskiego. Tak, że moim zadaniem było, ponieważ byłam blisko, zbierać szczątki. Nie było wtedy folii, braliśmy prześcieradło i zbieraliśmy szczątki ludzkie. Straszne.
- Pojawiła się tam pani już po zdarzeniu?
Tak. Po wybuchu. Jedna z dziewcząt przybiegła, powiedziała, że są dosłownie fragmenty ciał ludzkich. Trzeba zebrać, żeby chociaż godnie pochować. Włączyłam się w tę akcję, ale to było straszne. Potem był ksiądz, właśnie ksiądz Andrzej, nie wiem, jak miał na nazwisko, który odprowadzał [zabitych] na miejsce wiecznego spoczynku, podobno, bo już dalej nie wchodziłam.
- Pani zadaniem było opiekowanie się matką, więc jak to się stało, że jednak brała pani udział w Powstaniu?
Nie mogłam nie brać, zresztą mama mnie puszczała, tylko prosiła, żebym w miarę możliwości [wracała do domu]. Mama była chora, miała bardzo wysoką temperaturę, wtedy kiedy były momenty remisji, że lepiej się czuła, to bardzo mi pomagała w tym żebym poszła. Pamiętam, wtedy kiedy ojciec mnie prosił o złożenie przyrzeczenia, że będę się opiekowała matką, zwrócił się do mamy sam i mówi: „Czy nie jest ci przykro Nelu, że idę?”. Siostra Alina wyszła wcześniej. „Muszę iść, zostajesz tylko z Grizeldą”. Wtedy matka, pamiętam, tak krótko powiedziała: „Wstyd by mi było gdybyś został!”. Sama błogosławiła go, przeżegnała go, przypięła mu biało-czerwoną kokardkę do czapki, żeby poszedł. Tak, że mama należała do bohaterskich matek, do tych właśnie, które rozumiały, że tak trzeba. Puściła mnie na przykład do budowy barykady na rogu Krzywego Koła i Starego Miasta i na rogu Nowomiejskiej i Starego Miasta. Własnymi rękami budowaliśmy barykady. Wtedy, kiedy trzeba było zbierać pościel, środki opatrunkowe dla szpitala - na ulicy Długiej był zlokalizowany szpital - wtedy sama mi powiedziała: „Idź, masz mundurek harcerski, idź zbieraj pościel, koce, co się da, materiały opatrunkowe i noś tam. Bądź pomocna!”. Pod tym względem to była rzeczywiście Matka Polka.
- Czy pani się gdzieś meldowała? Czy miała pani dowódcę, który przydzielał pani zadania?
Tak, właśnie w Szpitalu Maltańskim, w którym jako harcerki miałyśmy kurs sanitarny.
- Gdzie znajdował się ten szpital?
Na Długiej. To było niedaleko Starego Miasta, tylko starałam się, jeżeli to było możliwe, bo nie zawsze to było możliwe, na noc wracać, żeby matki samej nie zostawiać, szczególnie że była bardzo chora.
- Jak pani przeżywała kontakt z powstańcami, którzy byli ranni, którzy umierali?
Nie bardzo mogłam pomagać bezpośrednio powstańcom. Co robiłam? Doskonale umiałam bandażować, tylko nie zawsze były bandaże, ale cudownie nas nauczyli w kłosek na przykład, bandaże [zawijać], żeby się nie zsuwały z głowy. Nie było to łatwe, więc kto inny robił pierwszy opatrunek, a ja się tylko zajmowałam zabezpieczeniem, żeby nie spadło, nie zsunęło się, nie zainfekowało. Ale to można było w początkach Powstania robić, później już było tak dużo rannych, że już nie można się było bawić kłoskiem, zresztą nie było bandaży, prześcieradło się darło i owijało się. Później, już jak ludzie szli do kanału na Plac Krasińskich, dwukrotnie pomagałam rannym dojść do kanału, ale jak już byli w kanale, jak sobie dali radę, trudno powiedzieć. Jeden miał amputowaną rękę i w kanale niechby amputowana ręka się umoczyła w fekaliach, jakie przecież były w kanałach, to już wiadomo, czym to grozi – gangrena. W każdym bądź razie, to już była dalsza sprawa. Przez kanały nie przechodziłam, tylko dochodziłam do kanału i potem oddawałam [rannych] w ręce innych.
- Do którego momentu Powstania pracowała pani?
Do ewakuacji. 2 września był koniec, była ewakuacja Starego Miasta. Przyszli do nas, powiedzieli, że mamy wychodzić z piwnic i z wszystkich miejsc. Wyszliśmy, idziemy do Zamku Królewskiego, [myśleliśmy, że] będziemy rozstrzelani. Tak, że wyszliśmy z przeświadczeniem, że skończy się dla nas życie, ale nie było wśród ludzi histerii, może po miesiącu przeżyć człowiek już się uodpornił na to. Doszliśmy do Zamku Królewskiego, stoimy, nie wiem jak długo, trudno powiedzieć. Wyszłam z ludnością cywilną. W pewnym momencie [słyszymy], że nie będą nas zabijać, nie będziemy rozstrzelani, więc oczywiście trochę euforii było. Idziemy na Dworzec Zachodni i do Pruszkowa. Tak, że cudownie ocaleliśmy.
- Proszę powiedzieć, czy z okresu sprzed kapitulacji Starówki ma pani miłe, radosne wspomnienia?
Och radosnych to mam dużo! Nawet czołg, który przejeżdżał, przecież widzieliśmy wszyscy, ile osób na czołgu jechało, przecież jakie fantastyczne były odzywki, jakie pieśni, jaka radość, jakie tańce dosłownie na ulicy, wtedy kiedy zdobyliśmy czołg. Czy można było coś bardziej radosnego zobaczyć? Usłyszeć? Potem tragizm. Wszelkiego rodzaju osoby, które przechodziły do nas na Stare Miasto kanałami, [mówiły, tak jak] koleżanka siostry, łączniczka, że u niech jeszcze są sklepy, u nich światło jest, u nich woda jest! Wtedy, kiedy my byliśmy wszyscy już bardzo umęczeni pyłem, nie myci, bo wody nie było. Czy to jest prawdopodobne? Radość ogromna, bo to [znaczyło, że] Warszawa cudownie sobie daje radę. Tak, że to były iskierki radości, które wtedy były na wagę złota. Wszelkiego rodzaju wiadomości dotyczące walk rozchodziły się dosyć szybko, tu jeszcze walczą, tam walczą, z Puszczy Kampinoskiej przechodzą oddziały. Wtedy kiedy szłam po wodę do Wisły, spotkałam dwóch żołnierzy, nie wiem, czy to była prawda, [ale mówili, że] przeprawili się wpław, przepłynęli Wisłę z Pragi na Stare Miasto. Mnie tylko pytali: „Czy tu są Polacy czy są Niemcy?”. Wyszli z zarośli, [szli] chyba Wybrzeżem Kościuszkowskim. Mówią, że ich było, siedmiu, ośmiu, którzy skoczyli do Wisły. Dwóch zdołało się uratować i dwóch widziałam, ale nie byli ociekający wodą, więc musieli już w zaroślach jakiś czas być. Zobaczyli nas dwie z wiaderkiem wody z Wisły. Podeszli i zapytali, czy tu jest bezpiecznie, czy tu są Niemcy czy są Polacy, gdzie będą mogli się wymyć, czy wody napić. Tak, że wskazałam im tylko drogę i na tym się skończyło, bo szłam w innym kierunku, a oni przeszli, prawdopodobnie chcieli dojść na Freta do dowództwa, to im pokazałam drogę. Co się dalej stało, trudno mi powiedzieć, ale była też radość, jak to powiedziałam zgromadzonym ludziom, to była euforia, że nawet i zza Wisły ludzie nam pomagają, nawet i tacy przypływają do nas, żeby nam pomóc. Tak, że było wiele chwil radości.
- Pani przynosiła wodę z Wisły?
Tak, z Wisły wiaderkiem przenosiłam. Raz nawet przestrzelone miałam wiaderko, kulka akurat tak [wleciała], ale się udało, przeżyłam. Nawet ranna nie byłam, nie! Raz jeden, owszem, tak zwana „szafa” czy „krowa”, jak to różnie nazywali, [trafiła], to zjechałam po schodach i głowę miałam troszkę poturbowaną, ale tylko dlatego, że powiew, pęd powietrza był bardzo silny i mnie zrzucił z drugiego piętra, tak że trochę poczułam, ale to nie były [duże] rany.
- Czy na Starówce miała pani wiadomości od siostry i ojca?
Od siostry przyszła raz łączniczka i powiedziała, gdzie są, że żyją, niczego im nie potrzeba: „Mogę jeszcze wam przynieść, bo mamy jeszcze żywność, a wy nie macie co jeść, nie macie wody, nie macie światła”. Tak, że jedna wiadomość była. Później już nie miałam od siostry nic. Potem jak nas wywieźli do Gross-Rosen, to już była bardzo surowa dyscyplina, wiadomo, obóz koncentracyjny, już nie było żadnych wieści, ale odszukałam naszych członków rodziny i dowiedziałam się, że jeszcze żyli i też mamie przekazałam: „Nie martw się”. Bo wujek, mamy siostry mąż, był też w Gross-Rosen. Ludzie go pamiętali. Jak wszyscy byliśmy w halach kolejowych zgromadzeni, to jeden drugiemu podawał nazwisko, może ktoś się będzie pytał, może ktoś będzie szukał, może ktoś będzie się dopytywał. Ilość nazwisk bombardowała nas właściwe. Jako dziecko jeszcze, ale dosyć ruchliwe, z jednego baraku do drugiego starałam się przejść, przemycić wiadomości, jakich mamy, jakie nazwiska pamiętam, kto jest w tym, a dowiedzieć się, kto jest w sąsiednim baraku, może ktoś z rodziny. „Może ktoś z państwa wie”. Jak całą dzielnicę, Stare Miasto jednego dnia ewakuowano, to znaczy że sąsiadów i znajomych i krewnych możecie w tym czasie spotkać. Później zaczęły się wywózki do różnych obozów, tak że nas poszatkowali. My miałyśmy to nieszczęście trafić do obozu koncentracyjnego.
Gross-Rosen.
- Gdzie się znajdował ten obóz?
W tej chwili to się nazywa Rogoźnica, na Dolnym Śląsku, gdzie są kamieniołomy, gdzie marmury wykopują. Rogoźnica Śląska.
- Została pani wywieziona razem z matką?
Tak, zostałyśmy wywiezione razem. Cały czas mama mi wiązała kokardkę, jak małemu dziecku, żeby nas tylko nie rozdzielono. Rozdzielali dzieci od lat piętnastu - miałam wtedy piętnaście - bo rejestr prowadzili: dzieciaki się na coś przydadzą, mniejsze dzieci to nie, do niczego nie będą nam przydatne. [Mama mówiła:] „Pamiętaj, ty masz lat trzynaście. Musisz tak wyglądać, zgarbiona i z kokardkami”. Warkocze miałam długie. Starała się utrzymać mnie przy sobie. Też się starałam, bo wiedziałam, że człowiek nie bardzo zdrowy, a jeszcze po przeżyciach, i zobowiązywało mnie zresztą przyrzeczenie, które dałam [ojcu]. Później z obozu Gross-Rosen, ponieważ władze obozowe obozu koncentracyjnego, byli mężczyźni sami, był plac apelowy, na który wskakiwał na komendę jeden z więźniów: „Kobiety na prawo, mężczyźni na lewo, młodzież w tym wieku tu, młodzież w innym wieku tam”. Od razu segregacja ludzi była. My nie wiedziałyśmy, co to jest za obóz, ale potem starzy obozowicze nam powiedzieli, że jest bardzo ciężki, kamieniołomy. Władze obozu powiedziały: „W kamieniołomach kobiety, dzieci, nie będą pracowały, na nic nam nie będą potrzebne!”. Nie było komory gazowej, bo być może, że byśmy były zagazowane od razu, ale akurat na miejscu nie było. Wtedy przyjeżdżali różnego rodzaju Niemcy, którzy mieli albo przedsiębiorstwa, albo inne miejsca i wybierali sobie [ludzi]. Kiedy przyjechał właściciel, który miał las, to wtedy z mamą i sąsiadką [poszłyśmy do niego]. „Co będziemy robiły?”. – „Do sadzenia lasu potrzebuję, kobiece ręce, kobiece dłonie, bo to delikatne, sadzonki są małe, żeby korzonka nie uszkodzić. Mężczyzn nie chcę, chcę tylko kobiety”. Wtedy zgłosiłyśmy się do sadzenia lasu. Zawieźli nas do Sankt Kilian do Turyngii. Ponieważ to była już druga połowa września, bo w Gross-Rosen około dwóch tygodni nas trzymano, to byłyśmy tam do października, dokąd się nie zaczęły śniegi. Potem, jak zaczęły się śniegi, to trudno było już w zamarzniętej ziemi sadzić las. Wtedy nas przekazano do fabryki amunicji w Schleusingen, to było Thuringen Lagen w Turyngii. Pracowałyśmy w fabryce amunicji. W Sankt Kilian, jak pracowałam w lesie, to nas też dowożono pociągiem. Był jeden wagon, w którym nas gromadzono. Zawsze wysiadałam wcześniej, w tłum ludzi udało mi się wkręcić, z pola jeszcze pozostałości wyrywałam, najczęściej rzepki, które pod śniegiem można było wydobyć, bo to był jeszcze październik, początki listopada, do listopada pracowałyśmy. Była uczta, wtedy pieszo już szłam parę kilometrów i była uczta niesamowita, bo już nie tylko my, ale cały barak miał co jeść. W obozie w Turyngii, w Schleusingen, pracowałyśmy, jak mówiłam, w fabryce amunicji. Spotkałam różnych Niemców. Jeden był straszny, który był naszym kapo, nazwałabym to, aczkolwiek to był tylko obóz pracy, a nie obóz koncentracyjny, ale niesamowicie się znęcał nad nami. Nie można było ani chwilki spocząć i odetchnąć od pracy. Ale inny Niemiec, który pracował vis a vis mnie, też przy maszynach, codziennie mi przynosił kanapki. Tylko nie wiedziałam, jak się nazywał i kto to był. Na maszynie zawsze miałam zawinięty kawałek chleba, który mi ratował życie, jeszcze się potrafiłam podzielić kawałkiem na pół z innymi. Powiedział mi: „Ja też mam córkę w twoim wieku, więc będę się tobą opiekował w ten sposób”. Prawdopodobnie był to Niemiec, przeciwnik Hitlera, który może był tam za karę. Nie wiem, bo nigdy się nie ujawnił, tylko zawsze wiedziałam, że w umówionym miejscu czekało na mnie pożywienie, a przecież pożywienia w trakcie pracy nie miałyśmy, dwanaście godzin pracowałyśmy. Dopiero po powrocie dostawałyśmy zupę. Tak, że to rzeczywiście bardzo dużo dawało. Jeden bardzo przykry przypadek przeżyłam. Młoda dziewczyna w moim wieku, może troszkę starsza ode mnie, pracowała vis a vis mnie przy maszynie, ale dwanaście godzin wytrzymać trudno było. Głowa jej trochę opadła i warkocze wplotły się w tryby maszyny, w pas transmisyjny maszyny i oskalpowało ją to. Tak, że to widziałam, to się tak bardzo wryło w pamięć. Zabrano ją. Nie wiem, co się stało, wyszła z tego czy nie. W każdym bądź razie [zostały] strzępy skóry i pusta głowa. To też do końca życia będę pamiętała.
- Jak długo pracowała pani w fabryce amunicji?
To było od listopada do kwietnia, czyli pół roku. W pierwszych dnia kwietnia ewakuowano nas, zgromadzono nas i popędzono przed siebie. Niemcy, wachmani – pilnujący, zmieniali się, a my wciąż naprzód, naprzód, naprzód. To było w pierwszej dekadzie kwietnia, bo wędrówka nasza trwała niepełny tydzień, około tygodnia, dzień i noc przed siebie nas pchali. Można było trochę odpocząć, owszem, gdzieś pod krzaczkiem, pod zaroślami. Byli Niemcy, którzy nam na przykład wodę przynosili, ale byli tacy, którzy kamieniami obrzucali, więc w [sprawie] pojednania polsko-niemieckiego powiedziałabym: są różni ludzie, jak wszędzie, jeden pomaga, [inny nie]. Temu Niemcowi dziękuję bardzo, który być może mnie, jeżeli nie życie, to zdrowie uratował, częstując chlebem. Był moment, kiedy nie miałam przez cały tydzień chleba. Raz na tydzień kartki mogłam zrealizować w mieście, fabryka była na uboczu, raz w tygodniu dostawałyśmy przepustkę i kartki, można było chleb kupić. Chleb wzięłam, ale były zaspy niesamowite, śnieg był duży, w drewniakach szłam i nie przyniosłam chleba do baraku. Raz się przewróciłam, drugi raz się przewróciłam, bo to było dość daleko, przewracałam się kilkakrotnie, upadałam w zaspach, w śniegu i widocznie go zgubiłam. Mama mówi: „Co my zrobimy? Cały tydzień nie będziemy jadły chleba!”. Przecież to raz w tygodniu było.Innego dnia jedna z pań szła też po chleb. Mówię, może po drodze gdzieś zobaczy [ten chleb], bo ja już przepustki nie dostanę, żeby do sklepu pójść. Poszła i powiedziała: „Może dacie jeszcze jakiś kawałek chleba, poza kartką, bo dziewczynka tutaj była i po drodze zgubiła w tych zaspach, w śniegu ten chleb”. Pani w piekarni, czy w sklepie mówi: „Tak? Wiem, która to była. Wiem, że ona zostawiła ten chleb. Ona się tak spieszyła do mamy, ona cały czas opowiadała o mamie, która taczkami tam miała pracować”. Naraziłam się, nie tak coś zrobiłam, nie tak coś powiedziałam i poszłam po chleb, a mama za mnie poszła pracować ileś godzin taczkami, ziemię wozić czy uprzątnąć cały barak. Mówi: „Ona się tak śpieszyła do mamy i zostawiła chleb, wcale nie zgubiła go po drodze, ona tak biegła, przewracała się, bo śpieszyło jej się, a ten chleb został – proszę jej to zanieść”. Nie wiem w dalszym ciągu czy to była prawda, do tej pory to pozostaje tajemnicą, ale fakt, dostałyśmy bochenek chleba od Niemki, od sprzedawczyni. Tak, że byli naprawdę różni ludzie i chyba przyszedł czas, żeby pewne rzeczy, nie zapomnieć, ale trochę wybaczyć.
- Opowiadała pani o wypędzeniu z fabryki.
Gnali nas tak, jak powiedziałam, około tygodnia to trwało. W pewnym momencie trzy czołgi zobaczyłam i amerykańska mowę usłyszałam, bo to trudno powiedzieć, żeby to był język angielski, co nieco był zmodyfikowany. Wcześniej mama mnie wypchnęła na konny wóz, [który koło nas przejeżdżał] ponieważ bardzo już byłyśmy zmęczone, ale sama nie usiadła: „Ale ty usiądź, no chociaż kilka, kilkanaście metrów, ten pan ciebie zawiezie”. Rzeczywiście mnie podwiózł, tak że byłam na czele pochodu. Amerykanie. Zaraz wyskoczyli z czołgów. Pierwsza rzecz – czekoladą nas poczęstowali i to się dla niektórych tragicznie skończyło po wygłodzeniu, ale to były czekolady duże, nie dziesięciodekagramowe jak u nas. Tak, że trzeba było bardzo roztropnie nawet i czekoladą gospodarzyć. Zostałyśmy w ten sposób wyzwoleni. Nie wiem, co się stało z Niemcami. Pierzchli na boki i tyle ich było widać. Zawieźli nas do obozu przejściowego w Koburgu, bo byłyśmy już na granicy Bawarii, z Turyngii przez tydzień jak się szło, to doszłyśmy do Bawarii. Zaraz zorganizowałam drużynę harcerską. Nie wolno było opuszczać miejsca, ale nas Amerykanie wypuszczali. 12 kwietnia zostaliśmy wyzwoleni, więc w połowie kwietnia już trochę roślin było i można było coś uszczknąć z ogródka i przynieść do obozu do jedzenia, a to ogórek, [to znów inne warzywo]. Dostawałyśmy tylko raz dziennie gotowaną zupę, mimo że to byli cudowni Amerykanie, ale byłyśmy głodne bardzo. Trawa, lebioda, wszystko wokół obozu było powyrywane, to wszystko co się nadawało do jedzenia. Zorganizowałam drużynę harcerską, to już mieliśmy co robić, po prostu pomagałyśmy innym ludziom. Nie byliśmy źle traktowani, aczkolwiek mówię, tylko raz dziennie Amerykanie nam dawali jeść. Dużo gorzej były traktowane Rosjanki, nawet kuchnię miały inną, bo u nas jeszcze można było raz dziennie zjeść i najeść się jako tako. Ale co było najcenniejsze - można było podawać wiadomości, [działała] skrzynka poszukiwania rodzin Czerwonego Krzyża. Zaraz wiadomości dotyczące siostry i dotyczące ojca poszły w eter. Matka miała imieniny 2 sierpnia, to pamiętam, że 2 sierpnia przyniosłam jej na imieniny ładny, dorodny ogórek, który z pola mi się udało ukraść, po cichu powiem. W każdym bądź razie miałyśmy już nawet witaminkę. 3 sierpnia, następnego dnia po imieninach mamy, przyjechała siostra. Okazuje się, że była w dywizji generała Maczka, na północy, a my byłyśmy na samym południu w Bawarii. Z tym, że my wiedziałyśmy, że ona była wcześniej w obozie w Oberlangen, przez rodzinę skontaktowałyśmy się z nią i stamtąd przyjechała po nas. Przez radio była [podana] wiadomość, że znajdujemy się tu i tu, poszukujemy ojca i poszukujemy siostry.
- Dlaczego tak długo była pani w obozie, od kwietnia do sierpnia?
Od kwietnia do sierpnia. W tamtym obozie transporty były tylko ewentualnie organizowane do Polski. My wiedziałyśmy o tym, że siostra i ojciec są Niemczech, bo przez rodzinę miałyśmy wiadomości. Z tym, że ojciec był pod granicą austriacką w Heilbronn. Chciałyśmy się po prostu najpierw spotkać [i tyle to trwało], od 12 kwietnia, od wyzwolenia do sierpnia. Siostra nas znalazła, samochodami wtedy nas zabrała do siebie, koło Meppen było miasto, nazywało się Haren, które zostało przemianowane na Maczków. Tam powstała szkoła.
To było w Niemczech, tak. Haren na północy, nad rzeką Ems, Haren – Ems nazywało się to miasteczko. To zostało jako polskie miasto dane Polakom, z różnych stron Polacy byli przywożeni. Mieliśmy własną administrację, mieliśmy własną szkołę, mieliśmy własny szpital, nazwijmy to, tak że cała administracja była polska i to było polskie miasto na terenie Niemiec. Niemcy zostali z stamtąd wysiedleni. Było tam gimnazjum. W Warszawie skończyłam pierwszą klasę gimnazjalną na kompletach, a później chodziłam do 13 gimnazjum imienia Emilii Plater, którego nie ukończyłam, więc w Haren ukończyłam drugą klasę. We wrześniu był początek roku szkolnego, do czerwca chodziłam do szkoły, czyli rok szkolny cały zaliczyłam. Dyrektorem był kapitan Nowakowski, który też był z dywizji generała Maczka. Do tej pory mam pieczątki z nazwiskami profesorów, świadectwo [...].13 października - jak się dowiedziałam, to był akurat dzień zaręczyn rodziców - ojciec nas znalazł. Był w szpitalu, bo miał strzaskany obojczyk, gdy Francuska siostra powiedziała, że był komunikat skrzynki poszukiwań rodzin Polskiego Czerwonego Krzyża: Aniela Dudzińska z córką poszukuje córki Aliny, ojca i męża Kazimierza Dudzińskiego, są w Maćkowie. Ojciec mówi: „No to wobec tego wszystko się zgadza. Gdzie jest ten Maćków? Pewno nazwane jakieś miasteczko od najpopularniejszego chłopskiego imienia Maciek, Maćkowem”. Poszedł z raną, z opatrunkiem. Ręka niewładna była. Autostopem, pieszo, pociągiem, przez całe Niemcy, był pod granicą austriacką, Heiderberg, znane miasto niemieckie, był pod Heilbronn. Przez całe Niemcy przewędrował, do Meppen, do kwatery generała Maczka i spotkał na ulicy generała: „Panie generalne, melduje posłusznie, szukam mojej córki, żony i mojej młodszej córki. Jedna przybywa z obozu w Oberlangen, więc tutaj gdzieś musi być, może w kantynie pracuje, pseudonim „Dorota”, druga wraz z matką w Maćkowie”. To się roześmiał: „Maćkowa to nie ma, ale Maczków to tutaj jest”. Przez radio może trochę przekręcili nazwę. Ale [jeszcze pozostała] „Dorota”. „Panie generalne, nie wiem gdzie ją spotkam, całe Niemcy już zwiedziłem, dojechałem tutaj”. Wtedy generał, Klemens Rudnicki, jak się okazało, zajął się biedakiem, który całe Niemcy zszedł, skierował go: „Proszę tutaj, zajmiecie się panem, umożliwicie mu spotkanie się z najbliższą rodziną”. Dzięki generałowi Klemensowi Rudnickiemu dowiedział się gdzie [jest siostra], spotkał się z nią i z nią potem przyjechał. Mnie ze szkoły wezwano, telefon był, że mam się zgłosić, bo ojciec przyjechał. Niemożliwe żeby ojciec przyjechał, bo nie ma ojca, bo nie wiadomo, gdzie jest, ale przyszłam, zobaczyłam. Spotkaliśmy się wszyscy razem, wtedy postanowiliśmy wracać, ojciec już tak koniecznie chciał do Polski. Wszyscy razem wróciliśmy do kraju. Siostra, ponieważ maturę zrobiła już w czasie okupacji, starała się na uniwersytet do Edynburga, ale niestety nie dostała się i przyjechała razem z nami, bo tak to by może została.
- Kiedy znalazła się pani w Warszawie dokładnie?
6 czerwca 1946 roku, przyjechaliśmy do Warszawy.
Warszawa, 6 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk