Kazimierz Czylok „Spedytor”
Kazimierz Czylok, pseudonim „Spedytor”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Urodziłem się i mieszkałem na Śląsku, w Katowicach. Do wybuchu wojny zrobiłem sześć klas szkoły powszechnej i trzy klasy gimnazjum.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Ojciec pracował w policji. Z Żandarmerii Wojskowej przeszedł do policji – skierowali go, tak go ustawili. Początek miał w austriackim wojsku.
Nie. Nas czterech było, miała dosyć pracy w domu.
Czterech chłopaków, tak.
- Czy zarobki ojca pozwalały na to, żeby utrzymać całą rodzinę?
Jakoś dawał radę. Był kierownikiem działu w Komendzie Wojewódzkiej, dodatkowo miał szkolenia w Szkole Policyjnej. Później, od września [1939 roku] był za granicą. Ewakuowany przez Rumunię, z Rumunii później na Bliski Wschód i z armią Andersa przeszedł cały szlak – Palestyna, Egipt, Libia, Włochy, Anglia.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Czy pan wtedy mieszkał na Śląsku cały czas?
W Katowicach już mieszkałem. Robiłem tak zwany kurs OPL – obrony przeciwlotniczej – i zostałem powołany. Przez trzy dni robiliśmy, bo po czterech dniach zajęli Katowice Niemcy. W każdym razie byłem przez trzy dni, pilnowaliśmy konkretnie jednego gmachu. Przed wkroczeniem Niemców wyszliśmy z Katowic i się rozchodziliśmy, rozpuszczono nas. Pojechałem, bo matka wraz z młodszymi braćmi [była] wywieziona pod Tunel. Tunel jest na trasie Miechów – Kielce. Później wróciliśmy do Katowic. Nie było z czego żyć, to matka pojechała z nami, wyprowadziła się na wieś.
- Czy przeprowadzka była do rodziny na wsi czy do obcych?
Była rodzina. Zrobiliśmy całkowicie przeprowadzkę i pierwsze trzy czy dwa lata spędziłem na wsi.
- Czy dobrze pan wspomina ten okres?
To była okupacja niemiecka, tak że nie mogę wojny wspominać dobrze. Normalnie musiałem pracować, jak to na wsi (tak zwany
Pferdeknabe, parobek) do roku 1941, do jesieni. Głęboka jesień 1941 roku – wzięli mnie na pobyt wojskowy. W tym czasie nie liczyłem, tylko z góry powiedziałem, że jestem Polakiem, nie żadnym Ślązakiem i nie chcę do wojska. Tak się zaczęło. Ponieważ byliśmy notowani jako rodzina, to wielki szum powstał w okolicy i w efekcie musiałem nawiewać stamtąd, bo mi groził obóz, dosłownie. W lutym opuściłem [Śląsk] przez „zieloną granicę”.
- Czyli miał pan trzy rozwiązania: albo wstąpić do armii niemieckiej, albo obóz, albo uciekać?
Tak. Innego nie było.
- Czy wielu pańskich kolegów zostało powołanych do armii niemieckiej?
Miałem kilku. Jedni zostali, jedni, podobnie jak ja, też byli już poza Śląskiem, ale paru zostało. Nawet, można powiedzieć, z wojskowych niektórzy, z kolegów nawet Niemcami się ogłosili.
- Co pan myślał o kolegach, którzy podpisali volkslistę?
To już nie ma o czym mówić.
- Czy zrywał pan takie znajomości?
Byłem oderwany od środowiska – wychowany w Katowicach, a od początku jesieni 1939 roku na wsi. Koledzy niektórzy przyjeżdżali do mnie na wieś, szczególnie latem, to miałem z nimi kontakt, ale to byli koledzy pewni. Różne towarzystwo było. Na przykład, wracając do obrony przeciwlotniczej, rekwirowaliśmy rowery. To już dwa dni później zginął jeden uczestnik z rowerem razem. Wsiadł na rower, pojechał niby z meldunkiem i więcej nie wrócił. Nie było sprawy, bo myśmy się później wycofali z Katowic.
- A czy pan był w Katowicach podczas okupacji?
Byłem podczas okupacji, dojeżdżałem po prostu.
- Czy to się bardzo zmieniło wtedy, kiedy Niemcy wkroczyli?
Nie. W moim środowisku nie. [Mój] serdeczny kolega poszedł do wojska, wzięli go, ale nie każdy mógł sobie pozwolić. Uciekając, miałem oparcie, miałem przyjaciela w Warszawie.
- Czy może pan opisać ucieczkę ze Śląska do Warszawy?
To jest długa historia. Po zajęciu stanowiska w komisji poborowej otwarcie mi powiedzieli: „Nie masz czego szukać.” Jeden mi doradził – i tak zrobiłem – zameldował mnie w
Arbeitsamtcie lokalnym i dostał skierowanie dla mnie do Oświęcimia. Nie do obozu, tylko do budowanych zakładów, jako robotnik budowlany. W pierwszą niedzielę, jaką tam byłem, bo w sumie dwa tygodnie byłem w Oświęcimiu, […] pojechałem na granicę, żeby się zorientować jak uciekać. Pojechałem do Suchej, miałem tam kontakty. Sucha to była graniczna miejscowość. Pociąg z Krakowa do Zakopanego jeździł przez Suchą, zaraz była granica. Sucha była na terenie okupacji niemieckiej. Uzgodniliśmy akt przekroczenia. Wróciłem w niedzielę do Oświęcimia i po następnej niedzieli, w poniedziałek, zniknąłem w Oświęcimiu. Na tyle bezczelny byłem – miałem walizkę z osobistymi rzeczami i zostawiłem ją dyrektorowi niemieckiej fabryki z prośbą o przewiezienie do Krakowa. Miałem z nim kontakt, bo to była fabryka włókiennicza, a moi krewniacy po wyzwoleniu Lwowa zostali pod Łańcutem. [Pod Łańcutem] był zakład produkcyjny, też fabryka włókiennicza i tam zostali. Niemca poznałem (zresztą to był tak zwany polski Niemiec) przywożąc mu paczkę żywnościową dla nich. Wysiadłem z pociągu, nie pamiętam czy to były Kęty czy Andrychów, wyszedłem z pociągu, poszedłem do niego i prosiłem go, żeby im przewiózł: „To jest dla tamtych w Roksawie”, żeby im to przewieźć. Orientował się, mam wrażenie, zresztą walizka nie była zamknięta, a jeszcze albumy miałem ze zdjęciami i jeszcze go prosiłem, żeby tego nie wysłał do Roksawy na drugi koniec, tylko żeby to zostawił, oddział miał w Krakowie, tak go prosiłem. To dosyć długo leżało w Krakowie, ale nie miałem okazji. Dopiero rok później pojechałem do Roksawy i walizka była. Nie zgłaszałem się, to odesłał to do Roksawy.
- Czy pan przejechał przez granicę pociągiem, czy przeszedł na piechotę?
Pociągiem. To była obgadana sytuacja. Kraków – Zakopane, pociąg wjeżdżał tylko na stację w Suchej i wyjeżdżał. Rzecz polegała na tym, że byli legitymowani i sprawdzani tylko ci, co wysiadali w Suchej albo wsiadali w Suchej – resztą pasażerów się nie interesowali. Ustaliłem z młodymi, że wskoczę do pociągu od tyłu, siądę i normalnie wyjadę. Próbowane było trzy razy, w wieczór, bo ciemno już musiało być. Za trzecim razem się zdecydowałem. Przedtem raz mi się trafiło, że jak wskakiwałem, to były wagoniki z platformami przednimi, górskie. Skaczę od tyłu, a z przodu konduktor. Więc z powrotem. Wreszcie za trzecim razem się zdecydowałem. Poszedłem przed stację ze dwieście metrów i wskoczyłem do pociągu, jak wjeżdżał na peron. Wskoczyłem do pociągu, wszedłem do przedziału i czekam. Wszystko mi się udało. To był pociąg do Zakopanego. Miałem ustawione przejście w Makowie Podhalańskim. To była pierwsza stacja za Suchą, miałem kontakt do kasy, kupiłem bilet normalnie do Krakowa i pojechałem.
- Wysiadł pan z pociągu w Warszawie?
Wysiadłem w Krakowie najpierw. Wymieniłem parę marek na złote polskie pod Sukiennicami i wieczorem jadę pociągiem do Warszawy, to znaczy chcę jechać. Kolejka stoi, dwie godziny przed odejściem pociągu, wreszcie się tworzy druga kolejka. Pytam: „Kto jest w drugiej kolejce?”. – „A, to są ważniejsi”. No, to się nie dostanę, bo ograniczona ilość biletów. W tej kolejce się nie dostanę. Jak już kasę otworzyli, to wskoczyłem w drugą kolejkę. Przyszedł
Bahnschutz i [pyta] czego tu szukam. „Muszę być w szkole jutro.”
Ausweis bitte! – „Nie mam”. Dziękowałem, że nic więcej [nie zrobił] – za karę wyrzucił mnie z kolejki. Ale dostałem się wtenczas. Dostałem bilet i rano byłem w Warszawie.
- Do kogo pan trafił w Warszawie?
Miałem rodzinę mojego kolegi, sąsiada, kolegi szkolnego z powszechniaka, z gimnazjum. Po zakończeniu wojny zamieszkali w Warszawie. Miałem kontakt, zdecydowałem się pojechać, liczyłem na pewną pomoc, że mnie ulokują, jakoś zagospodarują. Tak zostało. Trochę mieszkałem u nich, później osobno. Normalny tryb – praca, konspiracja.
- Czyli w momencie kiedy pan przybył do Warszawy, zaczęły się pana kontakty z konspiracją warszawską?
Z rodziną od razu, z moimi kolegami. Prosto z dworca poszedłem do nich, to było na Bagateli.
- Koledzy działali już w konspiracji?
Tak. Razem zresztą działaliśmy. Był również jego starszy brat. W trójkę byliśmy. Z tym że oni mieli już pokończone gimnazjum, zrobili podchorążówkę, maturę mieli. Ja nie miałem. Dopiero robiłem maturę.
- Kiedy dostał pan fałszywe papiery na nazwisko Zieliński?
Zaraz mi zrobili. Ojciec kolegów od razu mi zrobił. Tylko nie tak, jak trzeba było, bo zrobił mi przedwojenny paszport – na to byłem za młody wtenczas. Z paszportu zrezygnowałem, natomiast złożyłem oficjalnie papiery w ratuszu na kenkartę, dając fałszywą metrykę urodzenia – „urodzony we Lwowie” – i na zmienione nazwisko. Tak się szczęśliwie ułożyło, że kenkartę dostałem bez problemu, nikt mnie nie zaczepiał. Notabene później, przy ślubie, ksiądz nie bardzo chciał mi dać [ślub] na tę metrykę. Dopiero teść mówi: „Niech ksiądz zostawi, to się nie wyjaśni”.
Arbeitskartę miałem też fałszywą. Później, jak zacząłem pracować, to sobie wyrobiłem oficjalną
Arbeitskartę.
- Z czego pan się utrzymywał podczas okupacji, przed wybuchem Powstania? Gdzie pan pracował?
Pierwotnie zaczepiłem się – panie piekły ciasto do kawiarni, a ja ciasto roznosiłem. W pierwszym roku, parę miesięcy. Później pojechałem, zaprosił mnie znajomy w lubelskie – mieli znajomi majątek ziemski pod Wysokim Lubelskim i zaprosili mnie. W efekcie siedziałem [u nich] do grudnia. Później, od 1943 roku zacząłem pracę, znów znajomi mi załatwili i pracowałem w przedsiębiorstwie spedycyjnym.
- Czy pana rodzina nie miała problemów przez pańską ucieczkę?
Nie było. Brat mój starszy też wywiał, matka nie żyła już. Młodsi jeszcze jakoś się uchowali, nie było problemu z nimi, bo to nieletni.
- Czy pan działał w konspiracji przed wybuchem Powstania?
Tak. Byłem od 1942 roku w konspiracji, z przerwą na wyjazd w lubelskie.
- Na czym polegała pana działalność?
Normalnie, szkolenie w konspiracji, przewozy, przenoszenie. Pomocnicze historie. W moim wypadku nie było walki czy udziału w akcji. Traktowano nas jako młodych jeszcze i maksymalnie szkolono.
- Czy pan miał świadomość, że Powstanie wybuchnie?
Tak, naturalnie. Na to byliśmy przygotowani. Zresztą parę dni przed oficjalnym wybuchem Powstania już był pierwszy alarm, który został odwołany. Tak że wiedzieliśmy już co i jak, wszystko było uzgodnione. Sekcyjny chodził i zawiadamiał wszystkich, ściągał. Wszystko było ustalone i zdawaliśmy sobie sprawę, co się dzieje i jak się dzieje.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
W jednostce.
- Czy pamięta pan, w którym to było miejscu?
Jak mówiłem – 2. kompania, Batalion „Kiliński”. Zaczęliśmy – nie licząc pierwszego alarmu, który został odwołany – nasz punkt zborny był wyznaczony na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Była stołówka PKO chyba i w stołówce mieliśmy zbiórkę. Stamtąd ruszyłem. Pierwszym naszym obiektem był właśnie budynek PKO. Budynek PKO to jest dzisiejsza Poczta Główna. Z budynku, spod Marszałkowskiej, było wejście na tył, na Szkolną. Szkolną przeskakiwaliśmy do PKO i tak się akcja zaczęła. Ponieważ nie było dużo Niemców to nie było problemu.
W butelkę z benzyną. Broni nie było. Na dziesięciu, którzy poszli, chyba broni były trzy, cztery sztuki.
- Czy pan brał udział w ataku na Pocztę?
Trudno to nawet nazwać atakiem. To było dosłownie wyjście i opanowanie. Było ze dwóch, trzech Niemców, nie było najmniejszego problemu. Nawet nie było co zdobywać, bo myśmy uzgodnili, bramę nam otworzyli. Było umówione – otworzyli. Później była kwestia niedopuszczenia Niemców i nasz pluton zajmował budynek PKO, który był na zewnątrz, na wysokości dzisiejszego „Sezamu” (tam jest teraz [bar] McDonald’s). Na tym terenie stał drugi budynek, nowy, połączony pod ziemią jeden z drugim, tunelem podziemnym. Tam się zaczęła akcja. Pierwsze akcje już były, pierwszy wieczór. Polegało to na tym, że zablokowaliśmy Marszałkowską i zatrzymało się pierwsze niemieckie samochody. Od tego się zaczęło. Następnego dnia przeszła inwazja niemiecka, cztery czołgi, w środku samochód ciężarowy naładowany Ukraińcami. Ukraińców wysadzili dosłownie vis-à-vis nas, opanowali budynki z drugiej strony Marszałkowskiej.
- Budynki przy ulicy Szkolnej zostały opanowane?
Już tam praktycznie nie byłem, bo zgodnie z przydziałem musiałem wracać do kompanii. Kompania była na Poczcie Głównej. Poczta była na rogu placu Napoleona i Wareckiej.
- Przy obecnym placu Powstańców Warszawy.
Po ataku Niemców, wysadzili. Były straszne rzeczy. Cztery czołgi, na każdym czołgu jeszcze leżał dodatkowo, poziomo i pruli na wszystkie strony. A nawet nie było widać. Jak butelką rzucałem, to już z głębi pokoju. Nie można się było zbliżyć do okna, taki był obstrzał. Mój kolega dostał rykoszetem w pierś, poszedł zaraz do szpitala. Stamtąd, ponieważ moja kompania już poszła, w następnym dniu została zdobyta Poczta na Wareckiej, ściągnęli nas wszystkich z obiektów, które nie były nasze. Na Poczcie zrobili miejsce postoju naszej kompanii. Zresztą tam było dowództwo batalionu, szereg innych służb – cywilnych nie cywilnych. Stamtąd wychodziliśmy już na akcje.
- Jakiego rodzaju to były akcje? Czy pan pamięta?
Czyszczenie terenu. Na przykład atak na „Cafe Club” tak zwany, niemiecki. Był na terenie mniej więcej narożnika Nowy Świat Aleje, jak jest dzisiejszy EMPiK, mniej więcej w tym układzie. […]. Właśnie po paru dniach ten teren został opanowany, zupełnie oczyszczony. Kwartał ulic między Alejami, Świętokrzyską, Nowym Światem był w naszych rękach. Od Nowego Światu już było opanowane przez kolegów z innych kompanii, innych jednostek, do Powiśla. Strategiczna, zasadnicza barykada była u wylotu Wareckiej i Ordynackiej. To było jedyne przejście na Powiśle. Wszystkich się rewidowało, kontrolowało, sprawdzało – kto przechodzi, po co przechodzi.
- Czy dużo ludzi przechodziło koło tej barykady?
Nie chcę mówić, ale najwięcej było AL-owców. Najwięcej. Bez przerwy chodzili, tam i z powrotem.
- Przepuszczał ich pan bez problemów czy nie?
Nie mieli problemów, bo nie stwarzaliśmy problemów. Mieli legitymacje. Proponowaliśmy: „Przyłączcie się do nas”. Ponieważ nie chcieli, to poszli dalej. Takie propozycje w każdym razie z naszej strony dostawali. Nie chcieli skorzystać. Później były ataki na PAST-ę. Moja kompania często brała udział, też byłem. PAST-a została zdobyta 20 sierpnia. Do tego było przygotowań z dziesięć chyba. Co drugi dzień. Co drugi dzień był jakiś alarm i zbiórka. Dopiero 20 sierpnia atak został przygotowany, przeprowadzony i PAST-a została zdobyta.
- Czy pan brał udział w tym zwycięskim ataku?
W głównym, w ostatecznym – nie. Brałem udział w poprzednich alarmach. Myśmy byli na tyle zorientowani, że do każdej akcji były odpowiednie zespoły. Jak byłem zajęty – wcale nie musiałem być, mogłem być w koszarach, ale byli wyznaczeni inni. To jest kwestia plutonów i tak dalej. Tak że atak – to nie byłem.
- Z jak dużym ryzykiem i z jakimi niebezpieczeństwami była związana pańska służba?
Teren był mniej więcej przez nas opanowany. Nie było Niemców. Pierwsi Niemcy byli pod kościołem Świętego Krzyża. Nasze Powiśle też oczyściło teren. Tak że głównie pełniliśmy służbę na brzegu terenu. Obstawialiśmy barykadę na Wareckiej. Druga była na Nowym Świecie przy Świętokrzyskiej, przez Świętokrzyską i tam już byli Niemcy.
- Czy Niemcy strzelali z budynku BGK?
Tak, z BGK. Warecka – barykada była bez przerwy pod obstrzałem Niemców, którzy byli właśnie w BGK. [Strzelali] z granatnika. Byli doskonale wstrzeleni, to myśmy uciekali z barykady. Uciekaliśmy i się kryliśmy – była kawiarenka na rogu, już nie pamiętam jaka.
- Czy pan był umundurowany?
Mieliśmy drelichy, kombinezony. Resztę się zdobywało – raz hełm, raz co innego. Pierwszy raz broń dostałem do ręki, jak mojego kolegę postrzelili na Poczcie.
- Kolegę postrzelili w pierś?
Tak. W PKO. Dostał rykoszetem w pierś. Zabrałem mu, mówię: „Tobie niepotrzebny, mnie się to przyda”. Zabrali go do szpitala.
- To był karabin? Pistolet?
Karabin. Chyba Mauser. Normalnie, na normalną amunicję. Trochę starszy typ, pamiętający chyba I wojnę światową.
- Czy pamięta pan, kiedy pierwszy raz pan z niego wystrzelił?
Chyba właśnie na barykadzie. Obstrzeliwaliśmy teren za barykadą na Świętokrzyskiej. Niemcy się kręcili w Pałacu Staszica, kościele Świętego Krzyża. Pokazywało się, co mieliśmy, strzelaliśmy. Ogólnie pilnowało się barykady, żeby nie było jakichś niepotrzebnych, niekontrolowanych przejść. Obstrzał z BGK był, to chowaliśmy się w kawiarni.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Nie miałem właściwie bezpośredniego kontaktu.
- A z wziętymi do niewoli? Czy widział pan jeńców niemieckich?
Byli wzięci pod PAST-ą. Zresztą jeńców braliśmy już, będąc pierwszy, drugi dzień na Marszałkowskiej.
Nie mieliśmy z nimi [kontaktu], oddawaliśmy ich od razu do służby odpowiedniej. Zabraliśmy broń, coś z munduru i odstawialiśmy ich do odpowiednich władz. Tak że myśmy z nimi bezpośrednio kontaktu jako takiego nie mieli. Moment zajęcia – to zależy. Część się po prostu zastrzeliło. Na przykład Ukraińców, którzy nam wysadzili, to paru żeśmy zastrzelili. Nie wiedzieli, gdzie uciekać. Uciekali w Zielną, to co mogliśmy, to strzelaliśmy. Później robiło się normalne natarcie na budynki po drugiej stronie i oczyściliśmy [teren].
- Co się czuje podczas takiego natarcia?
Jak się idzie, to się idzie, to już się nic nie czuje. Pilnuje się, żeby mieć broń, z broni robić odpowiedni użytek, co jest do roboty. To trudno mówić.
Były przypadki. Szczególnie tutaj, drugiego dnia, na posterunki w MZK, tak zwanym, w budynku PKO. Ukraińców czyściliśmy parę dni. Trzy dni to trwało, zanim się teren oczyściło. Ale mnie już tam nie było, bo już zostałem ściągnięty na Pocztę Główną.
- Czy zetknął się pan osobiście z przykładami zbrodni wojennych podczas Powstania?
Zostałem ranny. Po różnych przejściach dostałem się na Powiśle. Po paru dniach zajęli Powiśle Niemcy – tylko:
Bandit! Bandit! Świeżo przyniesieni, późniejsi ranni leżeli w szkole na Drewnianej, na parterze. Szpital właściwie był w piwnicy szkoły, na ulicy Drewnianej. Pierwszy krzyk:
Bandit! Bandit! Była słoma na sienniki, podpalili słomę. Kolega leżał obok mnie, skakał na jednej nodze, trząsł mnie, doprowadził mnie do przytomności i wycofaliśmy się z tego na podwórze. Zaczęli strzelać, później na podwórku znów:
Bandit! Bandit!Było. To były cale oddziały. A miałem wyjątkowego pecha. Po krzyku na dziedzińcu szkolnym wzięli mnie i wynieśli z tego terenu, ulokowali na następnej przecznicy – tam było atelier filmowe, [w którym] z jednym kolegą mnie zostawili. Następnego dnia przyjechali Niemcy wywozić urządzenia. Myśmy w międzyczasie zeszli do piwnicy, bo tam było leżenie, nocleg zrobiliśmy. Było trochę wody czy coś innego, zeszliśmy na noc do piwnicy. Następnego dnia przyjechali oczyszczać, maszyny wywozić. W piwnicy, poniżej parteru, były ogromne okna, wszystko, tak że spojrzeli, to nas zaraz zauważyli: „Wychodzić! Wychodzić!”. To myśmy wyszli jakoś, na czworakach. Znów się zaczęło:
Bandit! Bandit! Wreszcie się uspokoili i wyjeżdżając, zabrali nas. Myśmy tam, okazuje się, sami zostali we dwójkę. Innych zabrali, a my w atelier zostaliśmy bez żadnego kontaktu z naszym sztabem. Później nas załadowali na samochód, wyrzucili na Krakowskim Przedmieściu – to chyba było u wizytek.
- Chciałbym, żebyśmy cofnęli się jeszcze do tego momentu, zanim pan został ranny. Jak ludność cywilna przyjmowała walkę pańskiego oddziału?
Generalnie przyjmowała dobrze. Nie było ekscesów. Kontakt może na samej Poczcie był ograniczony. Były oczyszczone tereny, mieszkańcy normalnie nie mieli żadnych specjalnych trudności. Dopiero później zaczęły się bombardowania, obstrzały. Ale parokrotnie chodziłem na teren Woli, z tak zwanym oddziałem szturmowym, z plutonem szturmowym. Obsadzaliśmy rejon […] ulicy Ceglanej (to jest dzisiejsza Pereca), gdzie jest Mennica – Waliców, po ulicę Grzybowską, trzymaliśmy wartę, bo zaraz byli później już Niemcy. Cała Wola była zajęta. Dojście i powrót, to właściwie piwnicami się szło. Szereg otworów przebitych po piwnicach. Na przykład Twardą [przechodziło się] w tunelu. Od budynku piwnica otwarta, a przekop przez Twardą i [szło się] dalej. Czekaliśmy, spotykaliśmy się z ludźmi, siedzieli piwnicach. Nie widziałem specjalnej awantury, jeśli chodzi o to. Ludzie spokojni byli i raczej nie spotkałem się, żeby nieprzychylne przyjęcie było ze strony ludności cywilnej.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Wyżywienie, czy można było się wykąpać, zmienić ubranie?
Tak. Na Poczcie mieliśmy stołówkę. Zdobyło się Pocztę, zdobyło się zapasy stołówki niemieckiej – makarony nie makarony. Z wyżywieniem było dobrze. Chodziłem na Ceglaną, w czasie wojny i przed wojną to był teren przy Dworcu Towarowym, tam była „stajnia na stajni” w tych ulicach. Jak myśmy szli (chodziliśmy na dwadzieścia cztery godziny, nawet na czterdzieści osiem, w pełnym rynsztunku, z sanitariuszkami), jak dochodziliśmy, to główne zajęcie sanitariuszek było chodzić po terenie i patrzeć, gdzie konia biją. Obok był magazyn ze zbożem, z pszenicą. Raz Niemcy wchodzili, raz myśmy wchodzili. Było ciche porozumienie, że nikt nie strzelał. Ani my, jak Niemcy wchodzili, ani Niemcy nie strzelali, jak myśmy wchodzili. Była mąka, robili kluski, konina do tego. A tutaj mieliśmy dosyć duże zapasy po stołówce niemieckiej. Jeśli chodzi o higienę – na Poczcie mieliśmy warunki do mycia, a kąpiel tak zwana, to chodziliśmy przez naszą bramę, Górskiego 3, Górskiego 1, przechodziliśmy na Chmielną i tam była łaźnia, zabudowane tereny i myśmy chodzili do łaźni do kąpieli. Zrzucało się koszulę do prania i brało się cudzą koszulę. Wody tu jeszcze trochę było, tak że nie było problemów z tym. Myć się mieliśmy gdzie, kąpać się mieliśmy gdzie. Za często się nie chodziło, bo chyba raz na dwa tygodnie.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Bardzo dobra! Bardzo dobra. Mieliśmy dużo ochotników i była bardzo dobra atmosfera.
- Czy przyjaźnił się pan z kimś w oddziale?
Tak. Do dzisiejszego dnia mamy kontakt, mamy środowisko i się spotykamy. Kto jeszcze żyje, ten się kontaktuje.
- Czy brał pan udział w mszach podczas Powstania?
Msza była 15 sierpnia u nas na Poczcie. Na dziedzińcu była msza. Resztę – niestety nie było. Jak został zdobyty Święty Krzyż, to został spalony.
- W jakich okolicznościach został pan ranny?
Wracałem z Grzybowskiej, z Ceglanej. Z kolegą prowadziliśmy drużynę roboczą. Nieśliśmy stamtąd zastrzyki różne, glukoza była, soczki były, mąki trochę. Wracaliśmy stamtąd po służbie z drużyną roboczą. W piwnicach koniec kolumny naszej zginął razem z kolegą, który szedł na końcu. To powiedziałem: „Nie czekamy, idziemy”. Przechodziło się Górskiego, bo bezpośrednie były obstrzały i przez budynki chodziliśmy do Poczty, przez budynki, podwórka. Zdałem żywność, poszedłem na kwaterę swoją, na pierwszym piętrze się mieścił nasz pokój. Otworzyłem butelkę soku, zostawiłem granaty, broń i poszedłem na dół. Stanąłem w bramce wejściowej na podwórze. Po dwudziestu czterech godzinach [człowiek] był zmęczony. Siedziałem, dybałem w bramce. Zaraz: „Uciekaj! Wali się!”. To była bomba. Zdołałem się wycofać z bramki pod klatkę schodową, [gdzie] były schody do piwnicy. Poszedłem… Nie szedłem tylko leciałem nad klatką schodową. Było wejście do paczkarni, na wysokości klatki była ściana. Walnęło mnie w ścianę. W ścianę wpadłem. Podobno odprawiali mszę księża za mnie, to znaczy modlitwy. Byłem zupełnie nieprzytomny, rąbnąłem całym ciałem w ścianę, na część twarzy, hełm mi ochronił głowę. Wstrząs mózgu, odłamków pełno. Zresztą przez parę dni nie miałem żadnej świadomości. Żadnej. Właściwie wróciłem do przytomności dopiero na Drewnianej, na Powiślu. Przez parę dni byłem nieświadomy zupełnie. To było ogólne potłuczenie, zęby poszły, trzy czwarte górnej szczęki poszło, nos poszedł. Na całe szczęście hełm mnie trochę wstrzymał. Całym ciałem rąbnąłem na ścianę. Masę odłamków – drobne. Całe szczęście, że drobne. Większy dostałem w staw skokowy. Tak się zaczęło. To było 30 sierpnia. Żebym się zatrzymał z kolegą, który mi zginął w tej piwnicy, to może bym tego nalotu nie przeżył, ale tak… To było przeznaczenie człowieka. Następny nalot był. Całkowicie zniszczona Poczta została. To był nalot 5 września. Całkowicie zbombardowali Pocztę. Mnie już tam nie było. Wpierw leżałem, mieliśmy szpitalik własny na Poczcie, a później już się zaczęli obawiać nalotów i wynieśli nas paru na ulicę Warecką, wyżej. Byłem nieprzytomny, to nie zdaję sobie sprawy, gdzie to było. Wreszcie wynieśli nas kilku na Drewnianą, bo było bezpieczniej.
Na tyle bezpiecznie, że po dwóch dniach przyszli Niemcy i nas zajęli. Ale tego nikt nie przeczuł. To się zaczynało przygotowanie do ataku na Śródmieście. W następnych dniach natarcie z Powiśla poszło na Nowy Świat i parę dni, dwa dni, trwała obrona Nowego Światu.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasu Powstania? Czy ma pan takie?
Mam takie wspomnienia. Koleżeńskie układy. Trudno powiedzieć.
- Czy jest coś, co pan wspomina po latach z uśmiechem, z tamtego okresu?
Dobrze wspominam... Dobrze wspominam... Miałem pełną świadomość, co robię, jak robię i po co robię. […]
- Co z całego Powstania najbardziej się panu utrwaliło w pamięci?
Najbardziej […] pierwsze dni. Dwa pierwsze dni.
To była pierwsza strzelanina, pierwsi jeńcy, pierwsze samochody zastawione wojskowe. Na drugi dzień najazd czołgów. Nie wychylił [człowiek] nosa – z jednej i z drugiej strony obstrzał. Butelkę rzucałem z głębi pokoju, jakieś trzy metry od okna. Później były różne przeżycia, ale o tym się już nie mówi.
- Właśnie po to jesteśmy, żeby mówić.
Kwestia ranienia, parę dni byłem nieprzytomny. Później szpitale.
- A to, o czym pan nie powiedział? Pan powiedział, że o pewnych rzeczach jeszcze nie wspomniał.
Różne sytuacje. Były i koleżeńskie spotkania, wyjścia. Raz się z tym kolegą szło, raz z innym kolegą. Przyjaźnie się zawiązały, zresztą do dzisiejszego dnia utrzymujemy kontakt z tymi, co jeszcze żyją.
- W jakich okolicznościach dostał się pan do niewoli?
Tak, jak wspominałem – w szkole na Drewnianej. Przypuścili atak na tę część Powiśla i właściwie nie wiem, czy leżałem ze dwa dni. Trzy dni najwyżej. Niemcy nas wzięli. W pierwszej chwili bardzo niebezpiecznie, chcieli strzelać, podpalili słomę, która była na parterze na sienniki. Z kolegą wycofałem się, […] a była tragedia, bo z tego wniosek, wiadomo, że ci, co leżeli w szpitalu i nie poruszali się, to zostali [zabici]. Parędziesiąt osób zostało spalonych.
- Żywi spłonęli czy Niemcy ich zastrzelili najpierw?
Nie, podpalili. Nas też podpalili. Udało nam się wycofać na podwórko, na dziedziniec szkoły. Podskakiwali, coraz to inni:
Bandit! Bandit! W efekcie wzięli mnie na koc, na tyle przytomny byłem, pół godziny czy godzinę byłem przytomny, to jeszcze z łóżka ściągnąłem koc za sobą. Jeszcze miałem długo ten koc na pamiątkę. Brama już się paliła, były wypalone całe dziurki w kocu. Ale na koc mnie wzięli i wynieśli z podwórka do atelier filmowego. Nie pamiętam, jaka [była] następna ulica za Drewnianą, nie pamiętam nazwy. Później było pechowo. Z kolegą zostałem w drugim podwórku, zostawili nas. Wszystkich zabrali, o nas zapomnieli. Jak ekipa z wywozu maszyn przyjechała, to na nowo. Powiada: „Po co ci to? Daj mi to”. Zdjąłem obrączkę, dałem mu. Później, jak skończyli swoją robotę, to nas dwóch załadowali na samochód i wywieźli na Krakowskie Przedmieście, chyba do wizytek. Później były szpitale. Miesiącami szpitale. U wizytek niedługo byliśmy. Kazali nas wywieźć Niemcy, bo to było już po stronie niemieckiej. Wywieźli nas do Brwinowa. Pod Brwinowem był majątek ziemski i tam mieliśmy się ulokować. Ale w majątku już się nie zmieściłem i parędziesięciu innych już nie zmieścili. Zawieźli nas do najbliższej wsi, była hala magazynowa […] i w hali byliśmy. Bez pomocy, lekarza nie ma, tylko pielęgniarka opatrzyła, tyle co zewnętrzny opatrunek zrobiła. Całe szczęście, że Niemcy kazali to zlikwidować, bo się wreszcie dostałem do jakiegoś [normalnego] szpitala. To był szpital Dzieciątka Jezus ewakuowany w Milanówku. Tam wreszcie, prosto z furmanki na salę operacyjną i od razu mnie [operowali], pod narkozą. Stopę miałem równą, nastawił. Pierwszy ratunek był, ułożenie, ale to znów niedużo dało, bo warunki były beznadziejne. Tyle że [miało się] opiekę – lekarstwa żadnego. Żarcie było dobre. Miałem szczęście, bo należałem do tych najchudszych, jedna pani miejscowa z córką, nas paru obsługiwała z obiadem. Leków nie było, temperatura nie spada. Obok szarytek była jedna cywilna pielęgniarka. Wykombinowała fiolkę cimazolu – to przed wojną był lek, można powiedzieć dzisiejszy antybiotyk. Jak wypiłem fiolkę, to w ciągu paru dni gorączka minęła, bo poniżej trzydziestu dziewięciu nie miałem. Jak się uspokoiło, to ewakuował się Szpital Ujazdowski do Krakowa. Chciałem jechać. Ponieważ miałem w Krakowie kontakt, bo w czasie wojny mój brat był w Tarnowie, później w Krakowie ożenił się, bratowa była. Jeszcze miałem w Wieliczce innych znajomych, zdecydowałem się wyjechać. Parę dni jechaliśmy w „bydlakach”. To była przyjemna historia. Był obóz, ale nas szybko do łaźni wzięli, później do szpitala na Kopernika. Tam doszedłem, zagoiła się moja noga. O innych rzeczach się nie mówiło. Nie wiem, kiedy myśmy ewakuowali się. 10 listopada byłem przyjęty w Krakowie.
- A gdzie pana zastała chwila wyzwolenia?
Wyzwolenie – jeszcze różne przejścia były. Żona mnie odnalazła. Wzięli mnie z teściem ze szpitala. Wyszedłem ze szpitala, noga już była zagojona, to nie było sensu, żebym dalej leżał. Były trudności z wypisem, ale teść pozałatwiał sprawy i wyzwolili mnie – „Można odejść”.
- Co powiedziała pańska żona, jak pana zobaczyła w tym stanie?
Żona jeszcze nic nie mówiła. Byłem zupełnie zmieniony. Zupełnie. Wreszcie zdecydowali się, żebyśmy pod Bieżanowem [zamieszkali]. W Bieżanowie miałem kuzyna, który też tam spędzał wojnę. Z kolegą duży pokój zajmował i mnie wziął, z żoną mieszkałem u niego. Tam nas zastało wyzwolenie. To był […] styczeń chyba. Przyszli Ruskie od Krakowa, najpierw był zajęty Kraków i później na wschód miejscowości zajmowali.
- Jak pan Rosjan zapamiętał, żołnierzy?
Bezpośrednich kontaktów z nimi nie mieliśmy. Właściwie całe zdobywanie Bieżanowa odbywało się na odległość. Był pagórek, górka, gdzie był też majątek ziemski, atakowali. Tylko [słyszało się] co chwila: Urra! Urra! Za chwilę znów: Urra! Urra! Wreszcie to zdobyli. Nie było co robić już, nie było za co żyć, to powiedziałem żonie: „Wyjeżdżamy”. Kilo cukru miałem, to dorożkarz dostał i zawiózł nas do Krakowa na dworzec, na bocznicę właściwie. Wyruszyliśmy w kierunku Katowic, tam liczyłem na jakąś pomoc.
- Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany za swój udział w Powstaniu?
Bezpośrednio chyba nie. Myśmy wrócili do Katowic. Żona się jakoś zadomowiła. Mieszkanie nam skombinowali, to znaczy dostałem przydział na mieszkanie, które zajmowali Niemcy. Wyszli. Jak przyszedłem, pokazałem im papier, to wynieśli się. Zostawili nas w tym mieszkaniu, poszli do obozu chyba. Później – normalnie. Trochę na początku miałem pomocy ze strony znajomych, bo nie miałem grosza przy duszy.
- Ale czy po wojnie miał pan jakieś kłopoty z UB na przykład.
Z UB, nie. Bezpośrednio nie miałem kłopotów.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt do tej pory nie powiedział?
Mniej więcej powiedziałem jak było.
- Jaka jest pańska prywatna opinia na temat Powstania?
Byłem przekonany święcie i świadomy zupełnie, że to jest potrzebne, że to jest świadoma i dobra akcja. Zresztą tak było utrzymywane przez wszystkich. Przez wszystkich! Nikt się nie wyłamywał z tego. Przynajmniej w moim oddziale nie było żadnych dezercji. Mieliśmy kupę ochotników. Przez Powstanie przez moją kompanię przewinęło się dwieście dwadzieścia osób chyba. Z tego ponad połowa to byli ochotnicy. To wszytko było zgrane, koleżeńskie stosunki, nikt nie narzekał. Nikt nie dyskutował na te tematy. Robiliśmy swoje, co do nas należało. Nie było żadnych dezercji, nie było żadnych ucieczek.
Warszawa, 27 lutego 2033 roku
Rozmowę prowadzi: Radek Paciorek