Julian Pilichowski „Orczan”
Nazywam się Julian Pilichowski, pseudonim „Orczan”, rocznik 1923.
- W jakim zgrupowaniu pan walczył?
Walczyłem w Batalionie „Zaremba-Piorun” w Śródmieściu pod dowództwem kapitana „Ambrozji”, nazwiska jego nie pamiętam.
- Powstanie było podsumowaniem wieloletnich walk Państwa Podziemnego. Jak pan zapamiętał początek, czyli wybuch wojny, 1 września 1939?
Wszyscy byliśmy, to nie jest żadne opowiadanie, zakochani w Polsce. Dla przykładu, dwukrotnie widziałem marszałka Piłsudskiego – dziadka. To jest ikona. W momencie, kiedy wybuchła wojna, to Niemcy prędziutko podeszli pod Warszawę, bombardowali.
- Pan był wtedy w Warszawie?
Byłem w Warszawie. Nawet na nasz dom rzucili małe bomby zapalające z fosforem, rynna się paliła i tak dalej. To było okropne. Po prostu koniec świata.
- Takich doświadczeń jeszcze nie mieliście.
Szok, szok, szok… Młody człowiek, smarkul jeszcze, że tak powiem, to trudno [mu było] poradzić sobie z tym. Ale czas nie tyle uleczył, ile wymusił taki byt.
- Jak sobie mama radziła? Pan był nastolatkiem, jeszcze pan się uczył, a mama musiała stawiać czoło codzienności.
Moja mamusia była krawcową i zarobkowała w ten sposób. Starałem się mało psocić, we wszystkim pomagać mamusi. [Co do nauki to] taka rozmowa była, że nie ma konieczności [kupowania] książek, bo książki to sobie pożyczę od kolegów, byleby mieć papier, grafiony. W ten sposób skończyłem budowlankę. Szkoła nazywała się, mam świadectwo,
Städtische Fachschule für Bauwesen czyli technik budowlany.
- Niemcy pozwalali na zawodówki?
Tylko na zawodówki i dlatego w budynku Wydziału Architektury mieściła się budowlanka, drogówka, instalacje, elektryka. To był moloch. Przy okazji w Wydziale Architektury, ponieważ tam było tyle młodzieży, to tam miała wykłady i zajęcia konspiracyjna architektura. Jak budowlanka, to trzeba rysować. Jak trzeba rysować, to muszą być modele. Jak była sala z modelami, to [było wszystko jedno] czy to rysował uczeń z tej szkoły, czy [z innej]. Stąd tam był konspiracyjny Wydział Architektury. Z tytułu swoich zainteresowań przesiadywałem w sali rysunkowej patrzyłem jak starsi…
- Przydało się to panu potem na studiach?
To już nie przystoi powiedzieć, ale z rysunku to lewą nogą zdałem.
- Jak pan zapamiętał okres okupacyjny?
Okres okupacyjny, tak jak powiedziałem, od 1942 zacząłem budowlankę. W tym czasie aresztowano mojego kolegę Janusza Śmielewskiego i jego rodziców. Mieszkali
vis-à-vis mojego domu, Emilii Plater 23. Często u nich przesiadywalem. Tego wieczoru nie poszedłem do Janusza i to mnie uratowało. Rano przyszedł do nas syn sąsiada, mieszkający od ulicy, i spytał moją mamusię: „Czy pani wie, że Śmielewscy aresztowani?” W sumie wyprowadzono z ich mieszkania czternaście osób, nikt nie przeżył, byłbym pietnasty. Jeszcze po wojnie, jak się kogoś ze znajomych spotkało to pytaliśmy: „Jesteś, żyjesz?”
- Czy to pański przyjaciel, Janusz Śmielewski, wciągnął pana do konspiracji?
Nie, on mnie powiedział, że takie są możliwości. On powiedział „Słuchaj, jest tak…” Ponieważ uczęszczałem do szkoły, to spotkanie, konspiracja [było] raz na tydzień.
- Co było przedmiotem rozmów, działania na spotkaniach konspiracyjnych?
Powiedzmy marsz ubezpieczony, składanie, rozkładanie broni krótkiej, tylko taką można było tam wnieść. Niewiele skorzystałem, bo za chwilę, tak jak powiedziałem, w lutym 1943 było aresztowanie. Był skok na Instytut Fizyki…
- To już pan mówi o Powstaniu?
Już mówię o Powstaniu.
- Godzina „W” zastała pana u siebie na Emilii Plater?
Jako cywila, tak.
- Przysięgę pan składał następnego dnia?
Następnego dnia w bramie szpitala świętego Józefa, ulica Hoża róg Emilii Plater, kilku nas tam było.
- Jak liczna była grupa składająca przysięgę?
Siedmiu. To drugi dzień. Ludzie, którzy byli zorganizowani [w konspiracji], jak potem rozmawiałem z kolegą z „Parasola” Świątkowskim, to oni wiedzieli, gdzie mają iść. Oni byli po przysiędze. Ja byłem ochotnikiem, który się zorientował o co chodzi, bo takie przeżycia były w Warszawie, zdarzały się, jakaś strzelanina. Przypadkiem, tak jak mówiłem, przed wojną, miałem to szczęście widzieć dwukrotnie w Alejach Ujazdowskich marszałka Piłsudskiego. [A podczas okupacji] widziałem będąc w Alejach jak jechał samochód osobowy, zatrzymał się, jasno było. Patrzę, a z samochodu krew kapie. Jeszcze przed Powstaniem, to był dzień zamachu na Kutscherę. Byli ranni, których rozwozili i tutaj przywieźli do szpitala Przemienienia Pańskiego [rozmówca mieszka obecnie w pobliżu tego szpitala]. Potem ich wykradli, cywile się o tym dowiadywali... Takie rzeczy się zdarzały. Stąd jak wybuchło Powstanie, to też nie wiedziałem, czy to jakiś skok, czy już Powstanie.
- Proszę opowiedzieć o pierwszych akcjach, jak to wyglądało?
Brałem udział [na ulicy] Hożej osiemdziesiąt ileś, tam była piekarnia. Wybuchło Powstanie, aprowizacja jest oczywistą rzeczą. Wiedzieliśmy, że tam jest pieczywo. Z kolei Niemcy już byli zorientowani, bo Powstanie było zapowiadane i odwoływane. Myślę sobie „Jak będą tak powiadamiać o Powstaniu i odwoływać, to się Niemcy dowiedzą.” Okazało się, że chodziło o to, żeby się Niemcy dowiedzieli i żeby im wody w głowie [namącić], żeby nie wiedzieli kiedy naprawdę [wybuchnie] Powstanie. Oni w
Frontleitstelle we wszystkich oknach mieli wgląd, bo piekarnia była parterowym budynkiem. Jak zobaczyli kogoś, to… My doszliśmy do wniosku, że tak nie będzie łatwo. Nocą zajęliśmy piętra sąsiednich budynków. Niemcy chodzili po dachu parterowej piekarni, zaglądali do nas do okna […]. My weszliśmy do piekarni kilka razy w nocy, powyjmowaliśmy produkty. Chyba piątego, szóstego dnia Niemcy, starzy żołnierze, łazili po dachu i zeszli na podwórko. Tamci z
Frontleitstelle obserwowali. Oczywiście tych trzech czy czterech już nie wyszło z podwórka. My mieliśmy broń od nich, o to szczególnie chodziło. Była strzelanina.
- Powiększył się wasz stan posiadania broni?
O cztery peemy, powiększył się w istocie. Jeszcze na ulicy Hożej 53, do dzisiaj tam jest mleczarnia, był warsztat, broń robili, rusznikarnia. Tam zrobiono kilka granatników. [To nie był] rekord wynalazczości, tylko takie były możliwości. Z rur kanalizacyjnych granatniki zrobili.
Połowa sierpnia, pod koniec, w tym czasie. Solidny, nieduży budynek na rogu Pięknej i Marszałkowskiej nazywany młą PAST-ą (centrala telefoniczna) zajmowany był przez Niemców Powstańcy oblegali go od początku powstania. Nasze granatniki ostrzeliwały PAST-ę z piwnic przeciwległych domów flaszkami z benzyną. W tej akcji brałem udział - 3 granatniki po trzy osoby z naszego batalionu. Jednocześnie żołnierze Batalionu „Ruczaj” wyburzyli część ściany PAST-y. Długie oblężenie wymuszało na Niemcach ciągłą obronę. Połączyli się więc telefonicznie z Aleją Szucha i stamtąd, Alejami Ujazdowskimi w okolice Pięknej podjechał transporter opancerzony. Wtedy około 3 w nocy Niemcy uchylili bramy PAST-y i - zaskakując utrudzonych powstańców - uciekli do transportera. Od tej pory PAST-a była w naszych rękach. To byl czas, kiedy na Marszałkowskiej przy Skorupki Niemcy zrzucili bombę. Tam był zakład fotograficzny i tam zginął Eugeniusz Lokajski, znany oszczepnik. Teraz chcę opowiedzieć [o czymś, co] uważam za wielką ciekawostkę, [bo] to co opowiadam, to są małe rzeczy. Jest mi dobrze na sercu, jeżeli mogę wspomnieć, czego dokonaliśmy. Mianowicie, tutaj wstawka generalna, niewiele osób zdaje sobie sprawę, młodzi w ogóle nie wiedzą, że wszystkie państwa biorące udział w wojnie między innymi Niemcy i Włosi należały do Czerwonego Krzyża. Skutkiem tego po każdej bitwie były sprawozdania, że było tylu rannych, tylu zabitych, tylu poszło do niewoli. Stąd i paczki czerwonokrzyskie dostawaliśmy w obozach.
- Wówczas to było bardzo cenne.
Jeszcze podbiję cenę. Jeden Związek Radziecki miał w nosie i powiedział, że nie należy do Czerwonego Krzyża. Skutkiem tego, wspomnę to, co do dzisiaj jest dla mnie okropne, Niemcy brali do niewoli Rosjan. Jeżeli o każdym żołnierzu innej armii musieli zdawać sprawozdanie, musieli go żywić, to z nimi mogli zrobić, co chcieli. Niemcy to jest naród bardzo praktyczny, to jak wywieźli [ich] tam, to tutaj wzięli kilku: trzech, pięciu, żeby jeden urząd miotłą zamiatał, mył podłogi. Wybuchło Powstanie i trzech Ruskich do nas przeskoczyło. Z jednym zaprzyjaźniłem się, może za duże słowo. Jak Ruski, to jak go nazwać? „Wańka”! Przeciekawa rzecz, bo tutaj moje dwukrotne [kontakty], zdarzenia, które miałem z „Wańką”. W każdym razie „Wańka” dostał broń. On był już po walkach, już był doświadczony.
- Przyjęliście ich do swojego oddziału?
Przyjęliśmy do naszego oddziału. Teraz jest sytuacja taka, ponieważ my psociliśmy Niemcom, co chwilę rzuciliśmy flaszkę, [albo] strzelili parę razy, to
Frontleitstelle zła krew zalewała. Żeby nas uspokoić, to chyba 15 sierpnia od Alej Jerozolimskich na Emilii Plater szedł czołg. Dojechał tylko do Nowogrodzkiej, dalej bał się. Jeszcze było otwarte [przejście], ale między budynki nie wjeżdżał, bo wiedział, że mu świeczkę zapalą. Otworzył ogień wzdłuż Emilii Plater i spalił budynki od ulicy Wspólnej i część od Emilii Plater. Zgliszcza ostygły, a my [dalej] im psociliśmy. Oni wykuli tutaj w ścianie dziurę, to były podwórka, tutaj gdzie my chodziliśmy przed piekarnię.
Niemcy, to im było potrzebne, oni chcieli nas odepchnąć od swojej posesji. My zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy w nocy ataku nie zrobią, bo to za duże ryzyko po ciemaku, a oni cenili swoich żołnierzy. Teraz już powiem, że oto jest 20 sierpień. Pilnowaliśmy budynku na Emilii Plater 23, w którym mieszkał kiedyś Janusz Śmielewski. Budynek się spalił i wysypał się gruz na bramę, tworząc naturalną osłonę. To był dobry widok na otwór, z którego mogli Niemcy wychodzić. Miałem służbę w nocy. Miałem kbk, to jest karabinek kawaleryjski. Nic się nie działo, doczekałem i na drugi dzień rano przychodzi „Wańka”. Oddaję mu kbk. On ma broń i kładzie się za barykadą. W pewnej chwili zaczyna się piekło. Słyszymy strzelaninę. Oni szli wzdłuż Hożej posesjami i przez podwórko. [Sądziłem], że „Wańka” to jest stary wyga jako żołnierz. Słyszymy, że kolega z budynku dwadzieścia pięć z piwnicy, bardzo ładny młody człowiek Leszek Wiśniewski pseudonim „Ryś”, wyrzuca na podwórko nasz robiony w rusznikarni granat. Jego granat nie wybucha, Niemiec rzuca [granat] do piwnicy i Leszek ginie. Jestem naprzeciw w szpitalu, w budynku szpitalnym. Czekamy jak Niemcy wyjdą na ulicę. To stare wygi były, nie wychodzą. Czekam, kiedy Wańka zacznie strzelać. Za chwilę przed bramę wybiega Wańka. Tak jak powiedziałem przy
Frontleitstelle były bunkry z karabinami maszynowymi wzdłuż ulic Hożej i Wspólnej. Natomiast w banku rolnym w fosach Niemcy mieli granatniki. To okropna broń, okropna. Po prostu pocisk wielkości flaszki spada i rwie się na nieobliczalne [kawałki] i z człowieka robi strzępy mięsa.
Nie, my też mieliśmy granatniki, to jest rura na odpowiednim statywie. Wrzuca się tam granat, on spada, odbija, leci. To jest broń, którą się używa albo w mieście, albo w górach. Widziałem ludzi porwanych przez granatniki. Widzę, jak Wańka przed bramą (w dawnych kamienicach były meblowe bramy), wyskoczył i nie wie w którą stronę dalej. W tym momencie jemu u nóg wywala granat. Zupełnie straciłem orientację. Patrzę, „Wańka” biegnie do ulicy Hożej, czyli nic mu się nie stało, biegnie w Hożą, a my na Hożej i na Emilii Plater postawiliśmy barykady. Niemiec z bunkra był wprawiony w strzelaniu. Barykada była zaporą, ale była ażurowa, dziury miała. On potrafił puścić tu, tu. Proszę sobie wyobrazić, że „Wańka” wybiega na Hożą. Piekło się robi, cekaem tłucze. Wańka doleciał do barykady, jeszcze nie włazi. Po francusku mówiąc on
gwintowku zabył. Wraca pod ogień cekaemu i leci do bramy, bo przed bramą granat mu
gwintowku wyrwał. Metr za bramą stoją Niemcy z bronią. On im, jak się po warszawsku mówi, [zrobił] kradzież na wydrę, spod nóg. „Wańka” już biegnie, powtarza drogę. Niemcy strzelili parę razy, zgłupieli. „Wańka” wskakuje na barykadę, cekaem tłucze. „Wańka” po tej szarży został tylko ranny w prawą nogę w stopę. Jeszcze będę miał przeżycie z nim związane. Wielka pociecha dla mnie, że mogę o nim powiedzieć. Szpital był, więc zrobiono mu zabieg. On chodził o kiju. Co się dzieje? Widziałem jeden nalot nocny aliancki, kiedy robili zrzuty. Samolot zestrzelili, koło Ożarowa spadł. Przecież Sowieci nie chcieli się zgodzić, żeby z Brindisi samoloty poleciały i wylądowały. Skutkiem tego, tak późno został dokonany dla nas nalot zrzutowy. To była przepiękna rzecz zobaczyć, to było koło stu dwudziestu maszyn. Potem całe niebo w kwiatach, prześliczne to było. Tylko niewiele zrzutów wpadło w nasze ręce. Tu gdzie jest na Emilii Plater obecnie stacja benzynowa, spadł jeden zrzut, a drugi spadł na kościół od ulicy Wspólnej, zaczepił się spadochronem. Ten to my nocą podjęliśmy, a tego na Emilii Plater nie można było, bo to było u Niemców. Ale spotkał nas wielki zaszczyt i wielkie wsparcie. Którejś nocy kukuruźnik, to samolot, prawie szybowiec, perkotał i coś rąbnęło na podwórku. Zrzucili worek sucharów z listem
Gerojom Warszaw . Kapitan „Ambrozja” powiedział, żeby według głównego rozdzielnika zanieść worek do mleczarni na Hożą 53. My z „Wańką”, on trochę utykający, niesiemy worek bramami, podwórkami. Mówiąc po warszawsku, kasztany dwudziestoletnie, to one potrzebują żreć. Usiedliśmy w bramie. Pytam się go „Wańka, jak sądzisz, to jest otrute?” Mówi „Nie wiem.” „Może spróbujemy?” On wyraził zgodę. To jest okropne gałgaństwo, ale i tak odpokutowałem za to. Otworzyliśmy worek, pojedliśmy sucharów, zawiązaliśmy. Na drugą stronę ulicy, do mleczarni oddaliśmy. Tak jak sam przyznałem, że powinna nas spotkać kara, spotkała nas kara. Mianowicie jak te suchary popiliśmy wodą, to one tak spuchły, że my prawie eksplodować mogliśmy. To była przygoda z Wańką. Wynika z tego, że byłem z nim w znacznej komitywie. Pada Powstanie. Jeszcze powiem, że na Poznańskiej 12, mieściło się nasze dowództwo i tu odbywały się msze polowe.
- Uczestniczył pan w takiej mszy?
Nie uczestniczyłem, ale nie byłem obojętny. Potem jak Powstanie padło, szły feuerkommanda paliły chałupy. Na ścianie wisiał krzyż zrobiony przez powstańców z krokwi, na ślepej ścianie jak to się mówi. Dom się palił, a drewno w klocku, to się nie chce palić. Opalił się i wisiał. Przyszły czasy naszego wyzwolenia, ten krzyż na brudniej, ciemnej ścianie wisiał.
- W którym to było miejscu?
Poznańska 12. [...] Jeszcze więcej opowiem. Pada Powstanie, krzyż zostaje, my
pieszkom poszliśmy do Ożarowa.
- Wychodziliście jako żołnierze?
Już zostaliśmy uznani przez Czerwony Krzyż, bo tak to Niemcy nas traktowali jak bandytów, podczas Powstania została ta rzecz załatwiona.
- To wymogli Brytyjczycy, żeby traktować was jak żołnierzy.
Tak musieli. Z fabryki, z zakładów kabla, wsiedliśmy w pociąg i wywędrowaliśmy aż do miejscowości, podkreślam to jest ważne, do Lamsdorfu, Łambinowice. Tam, żeby mieć dużo świeżego powietrza, to trzy noce przesiedzieliśmy pod gołym niebem. To był gdzieś 6, 9 [październik]. Jak się obudziłem, to wyglądało tak, jak wertepy śniegu, bo każdy siadał na plecaku.
My się poprzykrywaliśmy czymś, a tu zwyczajnie szron nas pokrył. Nie padał śnieg. Niemcy nas nie mogli puścić do obozu, bo on był zajęty wyłącznie przez Rosjan. To był okropny obóz. Oni musieli pewną ilość baraków opuścić. Jak my weszliśmy, to wszystkie sienniki trzeba było spalić, bo sienniki by wyszły z nami.
- Jakie były warunki obozowe?
Mój brat stryjeczny zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Wiedziałem o tym. Jak mieli nas zabrać z Lamsdorfu do Luckenwalde
bei Berlin, mówię takim żargonem, wyciągnęli nas do mykwy, do prysznica, umyliśmy się, ogolili. Szliśmy po niemiecku, droga, rów odwadniający, prawie rabatki, a po lewej stronie
Tuberkulose Plato . O co tu chodziło? Dolny Śląsk miał kiedyś węgiel. Niemcy już go nie eksploatowali. Ruskim nie musieli dawać jeść, to kolony spuszczali. Zesłali im raz, dwa razy dziennie
kaciałok i węgiel tutaj dawajcie. Wtedy kiedy byliśmy w łaźni, jak wychodziliśmy, widziałem kolony, grupę Rosjan, żywe trupy.
- Niemcy gorzej traktowali Rosjan niż inne nacje?
Bo oni nie należeli do Czerwonego Krzyża. Wolno ich było deptać jak robactwo. My jako sąsiedzi nie byliśmy takim znowu wyjątkiem. W Luckenwalde dali nam dokumenty, zarejestrowali. Patrzę, że Wańka zdziczał. Nie mogłem się połapać. Byłem za młody i mniej wiedziałem, a on już miał orientację i widział swoich. Jeszcze co do nas doszło już w Luckenwalde, że jeńcy sowieccy nie mogą zostawać na Zachodzie po upadku, tylko muszą być oddani…
Tak, „Wańka” był lejtnantem w Krasnej Armii. Poddał się, potem walczył po stronie…
- Powstania, więc nic dobrego go nie czekało.
Tak, tutaj właśnie moja satysfakcja. W Luckenwalde [Wańka] został zarejestrowany jako Włodzimierz Sokołowski, pseudonim „Wańka”, a nazywał się Grigory Szugajew.
- Czy potrafił mówić po polsku?
W końcu młody chłopak, [więc] prędko się nauczył, ale to nie miało wielkiego znaczenia. Jeżeli w kancelariach czy to Niemiec był, czy Anglik, czy Francuz…
Czy polskie czy rosyjskie. Potem kolega Gądziorowski, o którym mówiłem, gdzieś na terenie RFN-u, spotkał „Wańkę”. Potem rozmawialiśmy tu w Warszawie.
- On pozostał na Zachodzie jako Polak?
Tak, dzięki nam, dzięki legitymacji Armii Krajowej. Gądziorowski go tam spotkał. On był zaradny, Niemkom garnki nitował. Potem wykombinował aparat, fotografował. Jak doszły mnie słuchy, wyjechał do Australii. Tam już się skończyło. Cieszy mnie, że mimo Katynia, Miednoje, łagrów, to my potrafiliśmy…Mogliśmy go przecież wypchnąć, [a jednak] potrafiliśmy dać [możliwość] „Wańce”, że wyjechał.
- Po pana relacji wnioskuję, że on w pewnym sensie był ważny dla pana. To mogła być jednak przyjaźń?
On nie miał się [gdzie podziać]. Zająłem się nim i lubiliśmy się. Kiedyś kapitan „Ambrozja” powiedział „Orczan, idź na ulicę, przypilnuj.” Tam mieli Niemcy coś zrobić, drzewo wyciąć. Kiedyś całą noc bylem na posterunku. Zdążyłem się położyć, gdy kapitan „Ambrozja” powiedział: „‹‹Orczan››, idź, ulicę przypilnuj.” Mój dobr kolega z dzielnicy, nieżyjący już Waldek Jone, był bardzo szarmancki - zgłosił się za mnie, widząc me zmęczenie. Za chwilę dosłownie widzę, że niosą go na noszach., dostał serię po nogach On też przystąpił do Powstania jak ja. Pytają, jaki chce pseudonim. „Jaki pseudonim? STALIN.” Wiele lat po wojnie, gdy Waldek zmarł moja żona odebrała telefon z wiadomością, że umarł Stalin. Odpowiedziała: „Tak, w marcu 53 roku!” i odłożyła słuchawkę, bo nie przypuszczała, że można mieć taki pseudonim. Podczas Powstania zetknąłem się z „Kruszynką” Porackim, tym który wyjął Kutscherze dokumenty w Alejach Ujazdowskich. To były osobowości. Leszek Wiśniewski, o którym mówiłem, pseudonim „Ryś”. Rosjanie na ogół są serdeczni. Tak to wyglądało. Potem z Luckenwalde wysłali nas do Altengrabow, to jest nad Łabą. Tam już zupełnie byliśmy oszołomieni, bo każdego dnia, przesada, słyszeliśmy działania artyleryjskie, każdego dnia z innej strony. Okazuje się, że my byliśmy w takim łuku Altengrabow, gdzie alianci doszli do Łaby i dali spokój. Od północy generał Patton zaatakował, a z drugiej strony też zaczęliśmy słyszeć, od wschodu, to tam było jasne, że Amerykanie idą. Tam mnie zastał 8 maja. Wcześniej dostałem jeden jedyny list od mamusi, że jest, żyje.
- Mama przetrwała w Warszawie?
Przetrwała w Warszawie, radziła sobie. W końcu pojechała do Łowicza, gdzie mieliśmy kawałek rodziny. Tam przyjechałem. W Altengrabow było tak, że samochody ciężarowe przyjeżdżały, [co to] dla chłopaka nogę przesadzić i za Łabę. Wiedziałem, że nie jadę na Zachód przygód szukać, bo wiedziałem, że mamusia tu jest. Obóz objął
kamiendant do dzisiaj mam w uszach, [chociaż] nie znam rosyjskiego, ale tak raczej powiedział
uże uszli paslednije dni […] budziem żyt’ charaszo.
Pauczaliśmy trzy razy dziennie. Któregoś dnia dali nam suchy prowiant i powiedzieli, że mamy uformować kolumnę i do miasta. Na trzy dni suchy prowiant dostaliśmy. Tam będzie transport.
Na wschód. Przyszliśmy, czekaliśmy na transport. Naiwni, wypuścili nas na trzy dni. Po sześciu dniach jak wrócą… Tak czy siak doszedłem do Odry, do [miejscowości] Frankfurt nad Odrą i stąd już pociągiem wróciłem.
- Czy od razu pan do Warszawy się kierował?
Nie, do Łowicza, wiedziałem, że mamusia tam jest. Potem pracowałem i studiowałem. Stąd bardzo dobrze, bardzo łatwo zdałem. Potem oceny miałem mierne, bo normalnie pracowałem. Czasami wyskoczyłem na któryś wykład, a ćwiczenia, projekty to wieczorem.
- Skończył pan Politechnikę Warszawską?
Tak, w 1951 roku.
- Czy to, co dotyczyło okresu Powstania nie miało wpływu na ewentualne kontakty z władzami?
Dziękuję za przypomnienie. Będąc w Łowiczu, poszedłem do apteki. Dżentelmen naiwny, chodziłem w kanadyjskim dresie. Dowiaduję się, że jest pan z UB. Wypytuje mnie, oczywiście opowiadałem bajdy, że Niemcy mnie wywieźli, a dres za papierosy kupiłem. Dali mi spokój. Drugi przykład, tak samo ubrany byłem, też w Łowiczu. Moja mamusia znała wieśniaków pod Łowiczem, wieś Otolice. Państwo nazywali się Kołuccy, do dzisiaj pamiętam. Mamusia była do nich proszona i powiada „Słuchaj, koniecznie przyjdź, bo oni chcą cię poznać, zobaczyć, powstańca.” „Dobrze, chcesz, to oczywiście, że przyjdę.” Powiedzmy, pięć kilometrów pieszo przeszedłem, doszedłem do wsi. Wiedziałem jak trafić. Widzę, co się koło mnie dzieje. Pałętali się na rowerze. Wszedłem do chałupy i tam mnie przyjmują jak gospodarze, mleko, masło, ser, tak mnie fetują. Nagle ni z gruszki ni z pietruszki [jeden] wchodzi do chałupy. Zostawił rower, ma tu bębenkowiec. Znowu spowiedź powszechna. Kolejna sprawa. Już pracowałem jako architekt w Biurze Projektów Budownictwa Kolejowego. Najpierw pracowałem w pracowni Dworca Centralnego. Twierdziłem, że mimo to, że miałem staż technika, to powinienem być przy dużej robocie… Potem projektowałem sam. W 1952 roku dostałem zlecenie domu socjalnego w zakładach naprawczych taboru kolejowego w Nowym Sączu. Pojechałem, całą noc trzeba było jechać. Potem wracam, a ja może wyzywająco w tym czasie nosiłem się… W tym czasie, to potem skojarzyłem, była działalność „Ognia” na Podhalu. Uważałem, że potrzebuję mieć jesionkę, żeby to było trwałe. Kupiłem skórę z pasem, nosiłem beret i jadę do Warszawy. Też widziałem, że po korytarzu się pętał taki. Wysiadłem na peronie już [na stacji] Warszawa Główna. Zresztą nadzorowałem odbudowę na Towarowej. Idę po peronie. Zatrzymuje mnie dwóch. Wtedy oni chodzili w wojskowych mundurach. Patrzę stoi przy nich ten gówniarz zadowolony, był przekonany, że ma żołnierza „Ognia”.
Miałem delegację. Jak mnie zaprowadzili na komisariat na dworcu, to pokazałem podstemplowaną, oni zgłupieli, łyso się im zrobiło. Potem, jak już pracowałem, to też im się nie udało [mnie podejść], [mówiłem] że nie byłem w Warszawie, nie byłem w AK. […] Chciałem być w Warszawie.
- Nie stracił pan pracy, udało się szczęśliwie uniknąć prześladowań?
[...] To oceniam tak, nie miałem szczęścia na co dzień, wszystko cokolwiek zrobiłem to musiałem wytyrać. Natomiast była sprawa nie do przewidzenia, brzytwa. Zatruwali mi [życie] mocno z jednego biura, nie chcę do [tego] wracać. Już kiepsko było. Poszedłem do stowarzyszenia architektów. Tam spotkałem innego kolegę, który pracował w biurze projektów „Warcent”, Miejskie Biuro Projektów. On powiedział „Słuchaj, masz tyle doświadczenia, już projektowałeś. Jest zespół orzekający, to znaczy sprawdzający.” „Ale kiedy mógłbym?” „Już jest przyjęcie.” Tam z desperacji złożyłem wymówienie. Ta praca, ostatnie dwanaście lat, to naprawdę mnie wiele dała, wiele satysfakcji i wiele pociechy. Naprawdę miałem doświadczenie większe, niż ci, którzy architekturę skończyli. Nie miałem ambicji, żeby ktoś robił projekt taki jak ja chcę. To wymagało pracy nad sobą. Nauczyłem się tego, że projekt sprawdzałem, czy są błędy. Niczego nigdy nie naciskałem. Tylko mówiłem „To jest moje zdanie, pani jest takie, ja dam projekt na radę techniczną, jak pani czy pan przeprowadzi przez radę, zgoda, a tak - nie podpiszę.” Z reguły tak się składało, że przychodzili do mnie „Panie inżynierze, poprawiłem tak jak pan mówił, miał pan rację.” Miałem satysfakcję, że byłem dla ludzi pomocny, nie miałem terminów, które mnie niszczyły. Zawsze uważałem, że Powstanie jest osobistym przeżyciem każdego z nas. Natomiast ważne, żeby dla potomnych co zostało. Przy ulicy Poznańskiej w podwórku wisiał na ścianie krzyż, pod którym były odprawiane msze polowe. Wcześniej o tym mówiłem, nie złożyło się bym uczestniczył w takiej mszy. Potem przez Warszawę szły feuerkommanda podpalające i opalony krzyż wisiał na ścianie do lat dziewięćdziesiątych. Z inicjatywy naszego środowiska został zakonserwowany i umieszczony w nawie kościoła św. Barbary pod wezwaniem Piotra i Pawła po uzgodnieniu z proboszczem tej parafii. Mieliśmy trochę kłopotów z lokatorami domu, bo nie chcieli go oddać - ale teraz są zadowoleni. Konserwowaliśmy go w pracowni rzeźbiarza Szczepkowskiego w Milanówku, ojca Hanny Mickiewicz, koleżanki z naszego batalionu.
- Jeszcze o Matce Boskiej pan mówił?
Trzeba było zrobić pod krzyżem tekst, który napisała żona, a ja wynalazek zrobiłem, bo tyle tekstu do odlewu okropnie dużo kosztowało. Środowiska ,,Zaremba-Piorun" nie było stać n taki wydatek. Tekst zajmuje metr dwadzieścia, liternik liczy za każdą literę. Poszedłem do faceta, który stemple robi na silikonowym podkładzie. Gdy wyjaśniłem, o jaki stempel mi chodzi, popatrzył na mnie jakbym był obłąkany, ale zlecenie wykonał. Rozwiązanie było dobre i tanie. Tekst bardzo proszę przeczytać w kościele św. Barbary. Patrząc w kierunku Emilii Plater to jest lewa nawa, czoło. Bracia Łopieńscy dokonali odlewu. Na kratę jeszcze należalo powiesić ryngraf z Matką Boską Powstańczą. Zrobiłem, tutaj mam dwa egzemplarze w gipsie, próbne, sami odlewaliśmy w domu, w kościele wisi odlew mosiężny. To cała sprawa.
- Jak pan patrzy z dzisiejszego punktu widzenia na przeszłość powstańczą? Jak pan to wspomina?
Nie bawię się w politykę, od razu powiem. W momencie, kiedy zaczęli dochodzić do głosu Kaczyńscy, to zrobili Muzeum Powstania. Zawsze żonę wołam „Posłuchaj, o czym on mówi.” Tutaj nie ma mów o polityce, tylko o robieniu. Stąd uważam, że Powstanie jest dobrym przykładem dla wszystkich, że była taka ofiarność.
- Na przykład, że tak można wychować młodzież.
Naginęło nas. Z tego powodu uważałem, że pomniki, wszystko to co robię, to… Przecież pies z kulawą nogą nie będzie się interesował Pilichowskim, ale ktoś, jakiś młody człowiek dowie się o Powstaniu i to dla mnie cel.
Warszawa, 20 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt