Zbigniew Żórawski „Mars”
Moje nazwisko Zbigniew Żórawski, urodzony 4 grudnia 1925 roku w Warszawie.W czasie Powstania Warszawskiego starszy strzelec, obecnie kapitan Wojska Polskiego.
„Mars”.
- Gdzie pan walczył? W jakiej formacji?
W „Baszcie” na Mokotowie.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pan mieszkał? Gdzie pan chodził do szkoły?
Bardzo dobrze. Urodziłem się na Powiślu. To było blisko Wisły, przy elektrownii Powiśle, od czwartego roku życia spacery. Mama umarła. Później przeprowadziliśmy się stamtąd, na ulicę Wolność w centrum Warszawy, tam gdzie Żelazna się kończy. Tam było radosne życie. Dwa ogromne podwórka, nikt nie pilnował, różne przedsiębiorstwa, zabawa była niesamowita. Cała młodociana ferajna bawiła się jak w książce „Chłopcy z Placu Broni”.
- Bawiły się dzieci i polskie i żydowskie? Czy była wspólnota?
Tak, to była kohabitacja. Ulica Wolność przylegała do ulicy Nowolipek. Wystarczyło albo dokoła przejść kilkadziesiąt czy kilkaset kroków, już byliśmy na ulicy Nowolipki, Smocza i tak dalej, albo przez budki, które tam były, na podwórku się bawiło, schodziło się i już się było. To samo zresztą przydarzyło mi się, kiedy getto już było. U nas na Wolność szedł największy transport w całej dzielnicy. Dniem i nocą, szczególnie nocą, wory z żywnością, czasem broń przed nasze podwórko [transportowali]. Był niesamowicie łatwy dostęp. Niemcy później się zorientowali co jest i odcięli, przegrodzili, wyrzucili nas stamtąd.
- Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę?
Przede wszystkim byliśmy młodzi. Nawet niektóre rzeczy nam uciekały, bo bardziej ciągnęły wycieczki, las, niż na przykład oglądanie muzeów. Szkoła powszechna imienia Aleksandry Piłsudskiej przed wojną ukierunkowała nas na oglądanie się dookoła, na historię, na historię Warszawy, na zabytki, na wycieczki. Większość życia spędziliśmy w tym rejonie, gdzie zamieszkałem. Czasem były wypady, spacery do Śródmieścia. Na ogół to szkoła powszechna, później wycieczki. Za Powązkami były glinianki, tam się kapaliśmy, uczyliśmy się pływać i tak dalej. Jak mówię, czasem wycieczki czy tramwajem, czy pieszo, przeważnie pieszo w jedną stronę, w drugą. Stąd obraz Śródmieścia Warszawy, szczególnie dzielnicy Woli, bardzo dobrze się zanotował. Nie było zresztą większych problemów. Rodzice pracowali, nie było podstawowych problemów. Kontakty z sąsiadami Żydami były bardzo dobre. Wózki przyjeżdżały na ulicę Wolność: „Mandarynki sprzedaję, śledziki!” Myśmy chodzili na Smoczą, tak jak u Arabów [były] ogromne stragany. Było fajno, nie było żadnych problemów. To była wspólnota lokalna.
Siostrę starszą o dwa lata.
- Czym rodzice zajmowali się przed wojną?
Ojciec w ostatnim okresie przed wojną był szewcem, zresztą w fabryce żydowskiej, ustawiaczem na maszynie. Matka [pochodziła] z poznańskiego. Stąd później niemiecki dobrze znałem, raz mi [to] zresztą ocaliło życie. Mama była krawcową, ale krawcową bardzo zaawansowaną. Mogła robić praktycznie wszystko. To nam zresztą bardzo pomogło w trudnych okupacyjnych chwilach, bo nie było problemu z ubraniem, z butami.
- Jakie nazwisko panieńskie miała mama?
Brzozowska.
- Z jakiej miejscowości pochodziła?
Mama mi umarła, gdy miałem cztery lata, trzy i pół. Ojciec pochodził z rejonu Grójca, tam jest wieś Gościeńcice. Przybyli jeszcze przed moim urodzeniem w latach dwudziestych do Warszawy i już w ten sposób byliśmy warszawiakami.
- Gdzie znajdowała się fabryka, gdzie tata pracował?
Naprzeciwko srebrnego wieżowca jest muzeum archeologiczne, kilka kroków, kilkadziesiąt kroków za muzeum. Oczywiście wszystko zostało spalone.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny 1 września 1939 rok?
Należałem do dzieci ruchliwych, rzeka, lasy, wycieczki. Jeden moment zapamiętałem wypisz, wymaluj. Siedzimy na naszych przybudówkach, gdzie jak wspominałem było przejście na dzielnicę późniejszą żydowska. Lecą samoloty, to były pierwsze godziny, nasze, nie nasze, nie wiadomo. Rozmowa jest między chłopakami, że bomby papierowe, tekturowe zrzucają. Pytanie było jeden do drugiego: „Słuchaj, jak taka bomba na głowę ci upadnie, to przeżyjesz czy nie?” „Pewnie, tektura, co to jest? Nie ma się czego bać.” Później dowcipy były o wrześniu 1939 roku. Jeden chłopak mówi do drugiego: „Ty Felek przestrasz mnie, bo mam czkawkę.” A tu bomby dookoła padają, coś w tym rodzaju.
- Pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy?
Oni nie przechodzili tam. Ten rejon był bardzo mało nasycony Niemcami, cała Wola i szczególnie ten rejon. Natomiast wyskoczyliśmy, o ile pamiętam, na ulicę Chłodną, bo Chłodna to przelot przez Warszawę. Widziałem ich maszerujących. „Chłopaki, Niemcy tam idą!” Obok mojej szkoły byli na Lesznie. Oglądałem, nawet muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało, bo szli równo, elegancko ubrani. U nas nie wszyscy tak elegancko [wyglądali]. Jeszcze był taki moment, w tej chwili mi się przypomniało, lecą samoloty, już pogłoski były, ale bardzo luźne, że tam gdzieś sowieci: „O, to chyba sowieci lecą nam na pomoc.”
- Jak pan wspomina lata okupacji.
Była szkoła, gimnazjum Konarskiego, które reaktywowane zostało zresztą w innym miejscu, bo zostało włączone w dzielnicę żydowską na Lesznie. Później na Mokotów trzeba było, albo pieszo chodzić, albo tramwajem. Szkoła się zaczęła. Nie było problemów z początku, była nauka. W dalszym ciągu jeszcze nic się nie działo, na podwórku ciągle zabawy. Tam był inżynier Żera Wawelberczyk, który rozbudowywał zakład, obrabiarki różne i tak dalej. Pozornie niewiele się zmieniło [przez] pierwsze miesiące. Dopiero później zaczęły być historie z Żydami, to już po drugiej stronie, poza naszą ulicą. Wypady krótkie do Śródmieścia, już się zaczynało troszeczkę plakaty [rozwieszać], tamto, siamto. Często jeździliśmy na tak zwanym dzyndzlu tramwajowym. Już się zaczęły łapanki gdzie niegdzie. Z łapanki na Krakowskim Przedmieściu uciekłem, bo po prostu zeskoczyłem z tramwaju i w bok w nogi. Jak mówię, Wola była troszeczkę bezpańska przez dość długi czas, do czasu kiedy powstało getto czyli przez mniej więcej rok… Oglądałem bombardowanie Warszawy we wrześniu, róg Żelaznej i ulicy Wolność, zniszczone pierwsze domy, nowoczesne, bardzo ładne domy. Później miałem wędrówkę pieszą do Śródmieścia, róg Chmielnej i Krakowskiego Przedmieścia. Tam była, o ile pamiętam, apteka czy coś takiego, zwłoki ludzkie wystawały. Wojna, jeszcze 1939 rok, dziadek z babcią w domku byli na dużych naszych ogromnych dwóch podwórkach. Zaczęli Niemcy bombardować Warszawę. Duży pocisk wpadł pod domek, podniósł domek o prawie metr. Babcia była chora, leżała na łóżku. Nic by się może nie stało, ale zwykle nad głową wisiał zegar kurantowy, spadł, zabił babcię. Później trzeba było na bryczkach [jechać] na Bródno, bryczka była ciągnięta, dwukołówka. Dziadek z żalu po trzech miesiącach zmarł i znów na Bródno. To były najsmutniejsze [momenty]. Mój chrzestny, ułan, zostawił szablę, poszedł na wojnę do Dęblina, zaginął.
Stanisław Augustyniak, też była ciekawostka [jego] losów wojennych. Żona nie wiedziała co robić, nie ma, zaginął. W Dęblinie była koncentracja. Później dopiero po latach, okazało się, że do niewoli się dostał. W Prusach Wschodnich był. U nas bezpośrednio nic się nie działo, jeżeli chodzi o rodzinę. Do Powstania przeżyliśmy bezproblemowo.
- Jak sobie tata radził w czasie okupacji?
Nie było mowy o pracy tym bardziej, że żydowskie fabryki zostały [zarekwirowane]. Była firma, w tej chwili mi wyskoczyło nazwisko, dość duża, tam robiono piżamy i tak dalej. Mama do domu brała te roboty i robiła do czasu, kiedy stworzono getto. Ojciec, ponieważ fabrykę obuwia zaraz Niemcy zarekwirowali, roboty nie było, jeszcze Wołówka istniała, to kupował obuwie na Wołówce za dość niską cenę…
Wołówka to był żydowski Kercelak, na północy Warszawy, w rejonie Stawki. To był największy bazar Warszawy. Tam dużo rzeczy tanio się kupowało. Na przykład ojciec kupował obuwie. Jak trzeba było, to podreperował i na Kercelaku sprzedawał.
To jest nazwa północnego Kercelaka.
- To się tak mówiło wtedy, że to jest Wołówka?
Nazywało się Wołówka. Jak czytacie starą historię Warszawy, to odnajdziecie. Powrócę do Kercelaka, bo to było miejsce, w który można było wszystko kupić, wszystko sprzedać i wszystko załatwić, z bronią włącznie. Jeszcze ciekawostka, może troszeczkę przeskakuję, to nie jest chronologicznie, ale [to są] takie rzeczy, które nieraz umykają nawet i starszym Warszawiakom. W 1943 Rosjanie, ruskie, jak mówiliśmy, zaczęli bombardować Warszawę. Po co to robili, to do dzisiaj nie wiadomo. Prawdopodobnie żeby nastraszyć Niemców, ale ofiarami padali przeważnie Polacy. Też byłem w budynku zbombardowanym, dwa piętra na głowie róg Krochmalnej i Żelaznej. [Trafiłem] do szpitala, okazało się, że rany były stosunkowo powierzchowne. Pięćdziesiąt osób zginęło, lekarze mi opowiadali. Wtedy spłonął Kercelak, bo rzucili bomby. Był targ z zieleniną, Zieleniak popularnie zwany, na ulicy Pańskiej, też spłonął. Było małe getto na północ od getta właściwego. To był dzień, pamiętam, bo to [była] rocznica śmierci Piłsudskiego 12 maja, palili i ewakuowali małe getto do dużego getta. Co jeszcze? Cały czas to była konspiracja…
- Jak się pan zetknął z konspiracją?
W gimnazjum Konarskiego kolega kolegę i później połowa Konarskiego, wszyscy byli porozdzielani. Akurat kolega, który mnie zwerbował mieszkał bliżej Mokotowa, więc „Baszta”.
Antoni Szachowski pseudonim „Zawisza”. On później walczył w Śródmieściu, zmarł po wojnie. Mam jego zdjęcia i mam na zdjęciach również.
Tak, oczywiście, to było na ręce „Freda”, Grotowski się nazywał, pierwszego dowódcy. Mam jego zdjęcie też. Przysięga była powstaniowa, szczegółów nie pamiętam, ale to jest w dokumentacji historycznej. Zbiórka była, zresztą nie ja jeden, bo ze dwie, trzy osoby składały przysięgę w lokalu prywatnym. Bo to była u ciebie, u mnie zbiórka, u rodziców i tak dalej. We wrześniu 1940 zaczęło się, to roznoszenie gazetek po całej Warszawie, meldunki. Ponieważ studiowałem, uczyłem się w gimnazjum mechanicznym imieniem Konarskiego, [miałem] dostęp do warsztatu, różne rzeczy się robiło. Troszeczkę się wynosiło drobne elementy do produkcji broni. Cztery lata minęły. Kilka razy byłem w opałach. Dwa razy Niemcy mnie złapali. Raz wracałem późnym wieczorem po godzinie policyjnej. Godzina policyjna była o dziewiętnastej godzinie i prawie przed samym domem
Hände Hoch! Miałem cały plik gazetek ze sobą, oni wtedy raczej broni szukali. Zabrali mnie, róg Chłodnej i Żelaznej, do siedziby gestapo. Wyglądało na to, że już będzie Szucha i koniec. Tym bardziej, że [miałem] gazety, kombinowałem jak tu zrobić, do wucetu nie można, co zrobić. Był policjant granatowy, który robotę administracyjną tam odfajkowywał. Jak Niemcy na chwilę wyszli z lokalu, bo tam więcej lokali było, podszedł do mnie i mówi: „Cholera, trochę mi ciebie żal, bo chcą ciebie zabrać na Szucha, a żal mi ciebie, bo jesteś podobny do mojego syna.” Uratował mnie, coś tam zachachmęcił. Wyobraźcie sobie, co się rzadko zdarzało, drzwi się otwierają, wchodzą uzbrojeni żołnierze i: „
Alles kommen sie mit! Raus!” Myślę sobie: „To już wpadłem.” Gazetki cały czas mam przy sobie. Doprowadzili mnie do mojego domu, zadzwonili. Dozorca zzieleniały otwiera: „
Raus!”, żebyś więcej się nie pokazywał po godzinie policyjnej i na tym się skończyło. Uratował mnie policjant. Drugi raz była historia też po godzinie policyjnej, opóźnienie było, blokada z tramwajami i nie zdążyłem na Pragę. Tam czasem też z meldunkami jeździłem. Tramwaj zatrzymał się wówczas przed Mostem Kierbedzia, Niemcy wszystko otoczyli i wszystkich wygarnęli. Przycupnąłem pod ławką, ułamek sekundy owało, żeby mnie nie zauważyli. Widocznie poruszyłem się czy coś takiego, zobaczyli mnie –
Raus. Budą, nocą zasuwałem przez całe miasto na Pawiak. Znów mam gazetki ze sobą. Tam siedzieliśmy dwa dni i dwie noce. Oczywiście wyglądało to bardzo źle, wówczas trwał okres rozstrzeliwań, wysyłek i tak dalej. Okazało się, że wśród zagarniętej ferajny, po warszawsku trochę mówię, z tramwaju, był policjant granatowy, ale w cywilnym ubraniu, dlatego go zagarnęli. Wszyscy do niego grypsy, żeby do rodziny [dostarczył]. Później, po dwóch nocach, wystawili nas rzędem na dziedziniec i jest przegląd. Kto ma mocne dokumenty, tak jak policjant miał,
links, bardzo niewielu miało, a pozostałych w prawo. Już wiedzieliśmy, że coś niedobrze po dokumentach. Mnie tak samo [sprawdzili]. Miałem szkołę, pracowałem wprawdzie wtedy w Ursusie. Nas do zrobienia, do odfajkowania dyplomu tokarza metalowego, to wzięli do Ursusa, tam musieliśmy robić. Ursus produkował wtedy działa samobieżne dwieście z czymś milimetrów. Robiliśmy, co mogliśmy, mała walka. Wsypywaliśmy opiłki do obrabiarek, to się zacinało, szło do warsztatów, żeby zreperować. Tam nasi siedzieli, długo to reperowali i zawsze połowa obrabiarek była nieczynna, tak się robiło. Miałem legitymację z Ursusa, że tam pracuję. Popatrzył, skrzywił się,
rechts. Myślę sobie już wpadłem jeszcze w dodatku z gazetkami. Była taka sytuacja, że rzędem wszyscy stoimy kilkadziesiąt, kilkaset osób, trudno w tej chwili mi powiedzieć. Tutaj cała plejada gestapowców, tam
links kilka osób stoi, a dwie trzecie osób na
rechts. Byłem człowiek leśny od dzieciństwa, ruchliwy. Przeszedłem, zobaczyłem, że [Niemcy] zajęci byli następnym delikwentem i tak sobie powolutku na lewo doszedłem. Tamci się zorientowali, jak tylko doszedłem zaraz zastąpili, żeby nie było [mnie] widać. Niemcy nie zauważyli, a już myślałem, że oberwę kulę. Kupka niewielka była może osiem, dziesięć osób. Reszta towarzystwa, później się dowiedziałem, że jeden z kolegów, który miał identyczne dokumenty jak ja, wylądował w obozie koncentracyjnym, Za piętnaście minut otwierają się bramy dziedzińca, obecnie tam jest drzewko: „Alles raus!” Jak myśmy się puścili, to żaden biegacz światowy by nas nie dogonił, buty się gubiło po drodze. Przychodzę do domu, a tam już jest mój gryps. Okazuje się, że granatowy policjant sumiennie wszystkich pozytywnie załatwił. Miałem jeszcze ciekawostki, rzeczy nigdzie nienotowane. Miałem przyjaciółkę z naszej ferajny, właściwie wtedy koleżankę, która miała grubą siostrę, postawną. Dziwiło nas, że ona w Hotelu Europejskim pracuje, a tam siedzieli wyłącznie Niemcy. Może tam coś robi, nie interesowaliśmy się tym. Ale kiedyś przybyła z kolei jej koleżanka, żeśmy herbatę robili. Panie poszły do kuchni. Zacząłem szykować stół. Torebka koleżanki siostry coś mi się poruszyła, wziąłem ją do ręki, strasznie ciężka. Zajrzałem bergman, pistolet jest. Przez moment się zastanawiam czy nie gwizdnąć, ale zostawiłem to wszystko. Później zacząłem badać. Okazało się, że ta siostra mojej koleżanki, miała pseudonim „Mucha”, pracowała jako szpieg, zdrajca można powiedzieć. Wydała radiostację na Targowej, tam karuzele były i tak dalej, tam była radiostacja powstańcza. A jej koleżanka, która miała pistolet, to była sekretarka następcy generała Kutschery Leista. Już nic nie mogłem więcej zrobić, zgłosiłem do oddziału ten fakt. Ona później przychodziła, nie znam dalszego ciągu.
- Ona miała pseudonim „Mucha”, a nazwisko pan pamięta?
Gürtler, niemieckie nazwisko siostry mojej koleżanki, która zresztą nie wiedziała o niczym. Tam różne cuda opowiadali. „Mucha” Gürtler opowiadała mi, że ona jest w… Kawiarnia była po wojnie, siedziała w tym hotelu. Tam był generał węgierski, bardzo za Polakami, u niego nawet flaga polska czerwona wisiała i ona tak jemu pomagała. Oczywiście, że to była bujda. Nawet jeżeli był generał w otoczeniu, to był ich.
- Były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Tak, przed tym były, to co mówiłem, kontakty różne, roznoszenie broni. Na przykład na Kercelaku pistolet kupiłem za pół ceny, od razu przekazałem tam gdzie trzeba.
- Za pół ceny, to ile to było?
Trudno powiedzieć, bo wtedy często się porównywało z ceną chleba czy coś takiego, bo już tyle było zmian złotówek. Jeszcze później za granicą miałem waluty inne, tak, że nie potrafię [powiedzieć]. To było dostępne dla przeciętnej kieszeni. To było prawdopodobnie kradzione, na Kercelaku większość rzeczy… Przed samym Powstaniem to słynna opowieść o tym jak Kuba Rozpylacz [krzyczał]: „Rozpylacze sprzedaję! Rozpylacze!” To nie były rozpylacze sik, sik, tylko pistolety maszynowe, ale to było tuż przed samym Powstaniem. Przygotowanie, myśmy byli skoszarowani jak gdyby u kolegi dowódcy sekcji na Wilczej. Natomiast celem akcji, już wiedzieliśmy na szereg godzin przed tym, były Wyścigi Konne na Służewcu. Przygotowania polegały na tym, że w różnych punktach obserwowaliśmy bliżej czy dalej przemieszczanie się Niemców w tym rejonie, przyjazd czołgów czy piechoty, Niemców, wychodzi, wchodzi, dokładne notatki. To trwało blisko dwa tygodnie. Od ulicy Puławskiej [obserwowaliśmy], jak było wygodnie. To było rozpoznanie. Oczywiście na nic się zdało. Z kompanii porucznika „Tośka” z „K3” mieli uderzyć na wartownie wejściowe, tam obelisk „Baszty” stoi przed wejściem. Spóźnili się piętnaście minut z przyczyn natury technicznej i oczywiście już flanki były odsłonięte. Jeszcze jedno, o czym nie wiedzieliśmy, w ostatniej godzinach posiłki niemieckie tam przyjechały. Nas już ściągnięto z obserwacji, bo to już były ostatnie godziny przez godziną „W”. Tam nadjechały jeszcze czołgi, spore ekipy Niemców dobrze uzbrojonych i o tym już dowództwo nie wiedziało. To były ostatnie godziny, już nas ściągnięto z obserwacji, nikt nie wiedział.
- Godzina „W”, dostał pan broń?
Przede wszystkim przed godziną „W” byliśmy na zgrupowaniu w sekcji na ulicy Wilczej. Stamtąd nie było problemu z tramwajem na Mokotów. Co drugi młody człowiek z plecakiem zasuwał. Z daleka można było na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności [określić], że ten to nasz, był ruch. Godzina „W”, zebraliśmy się, ze wszystkich stron przybywaliśmy. Gdzieś przed godziną piątą – tam wtedy były wille, dzisiaj jak się patrzy na Wyścigi od strony Śródmieścia, to już wysokie domy, arteria, ale przedtem wille były – zebraliśmy się na dziedzińcu między willami. Jest rozdawnictwo broni, poustawiani rzędami, karabin maszynowy ten, pistolet tam ten. Niższy stopień, miałem strzelca na początku, to dostałem bidną sidolówkę, nawet dwie. Sidolówka to było coś w rodzaju jak w tej chwili puszki do piwa, tylko jasnego koloru z zawleczką. Tam był materiał wybuchowy. Zresztą nie przeprowadzaliśmy ćwiczeń. Trzeba było zerwać sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, lepiej się nie jąkać i rzucić, podobno to działało. To tak było, że część jako tako uzbrojonych była połowa, a reszta, albo sidolówki, albo nic. „Nie przejmujcie się chłopcy, tam zagarniemy, oni mają magazyny.” Już się zmierzchało, godzina „W” niby była piąta, ale tam troszeczkę później to nastąpiło. Był ostrzał z wartowni. Nasi jak mówiłem nie doszli tam, nie zajęli, a szkoda, bo tam broń była. [Przechodzili] przez parkan wysoki płoty. Do dzisiaj zresztą jest trochę reperowany. Jeden drugiego podsadzał na drugą stronę. Po przejściu Niemcy zaczęli się odstrzeliwać. Po pierwszych starciach, ponieważ wartownia zaalarmowała resztę Niemców, Niemcy wycofali się na trybuny. Między Niemcami, a nami było pole, na dłoni wszystko było widać. Trochę broni było porozsiewanej po budynkach. Tam [były] stajnie. Doszliśmy do wartowni od drugiej strony, od wewnętrznej. Złapałem dwa karabiny. Karabin pięć czy sześć kilo waży, jedno ramię, drugie, trudno się poruszać. Jesteśmy w boksie, tam końskie boksy były, strzały. Zaczął się dla nas galimatias, nie bardzo wiedzieliśmy co dalej, nie było żadnych rozkazów. Były dla oddziałów uzbrojonych, a my byliśmy tak troszeczkę zostawieni sobie. Nie wiadomo co robić, broni nie ma. Niby jest karabin, ale gdzie tu strzelać, czy strzelać w ogóle. Kolega mój mówi: „To ja rzucę filipinkę na oślep.” Byłem w drugim boksie. W tym momencie filipinka mu wybuchła na ręku. Zasłoniłem [się], myślę sobie: „Cały jestem, kolegi nie ma.” A on stał w dalszym ciągu zdziwiony z osmaloną ręką. Nic poza tym się nie działo. To było moje pierwsze zetknięcie się z filipinką, a drugie to było jeszcze ciekawsze. Rezultat był taki, że właściwie sporo broni żeśmy tam zdobyli. Jednak wartownia, było tam kilka pokojów i karabinów, różnych pistoletów. Straty były od razu, bo Niemcy zaczęli ogień coraz gwałtowniejszy. W końcu po dwóch, trzech godzinach, trudno mi w tej chwili dokładnie powiedzieć: „Chłopcy, wycofujemy się!” Przez parkan włazić pod nawałą ognia, to trochę trudno, ale ktoś tam zobaczył, że gdzieś tam furtka jest. Do furtki doszedłem z karabinami. Zaraz mi jeden odebrano, jeden mi został i wycofujemy się na fort. Tam niedaleko jest fort mokotowski. „Ty <<Mars>>, ty bystry jesteś, ty w tej willi zostań, obserwuj i dawaj sygnały na fort.” Odległość była taka jak mniej więcej przez całe Muzeum, nie było tak blisko. Siedziałem w willi i obserwowałem. Myślę: „Jak będzie coś ciekawego, to zaraz doskoczę. Jak będę mógł krzyknąć, bo ani tuby, ani nic? To doskoczę do nich.” Ogródki, tak jak to są przy willach. Zaczęła się strzelanina i jednocześnie niespokojny ruch od strony Okęcia. Nie miałem lornetki, wzrok miałem dobry. Okazało się po wojnie, że strzelcem wyborowym byłem. Zorientowałem się w końcu, że to Niemcy idą. Tam widać było pojazdy zmechanizowane i szeroka tyraliera. To daleko jeszcze było, sylwetki, ale ostrzał był coraz gęstszy. Na pierwsze piętro wszedłem, było okno duże, balkonowe, wychylam głowę, obserwuję. Coś mnie tknęło, wycofałem się, myślę: „I tak nic nie widać, może na dole będzie lepiej.” Ledwie zdążyłem zejść, a tutaj z pepanca zasunęli prosto tam, gdzie stałem. Rozwaliło to wszystko, miałem szczęście. Niemcy bardzo szybko się posuwali, od fortu od naszych właściwie nie było przeszkód, płaski teren. Co robić dalej? Na forcie słyszę tylko krzyki: „Chłopcy przeskakiwać!” Jeszcze wbiegłem na górę. Zobaczyłem przez jedno okienko, że nasi się wycofują, jeszcze było widać po błyskach, po różnych krzykach. Wydawało mi się, że Niemcy otaczają wszystko. Co robić? W czasie okupacji między innymi należałem do grup katolickich, to był odłam sodalicji. Był teatr, graliśmy sztukę Fredry „Nikt mnie nie zna”. Później z tą sztuką występowaliśmy w szkołach, prywatne podziemne działanie kulturalne. Reżyserem był sławny reżyser Borski z Teatru Wileńskiego. Myśmy trzy miesiące się przygotowywali, już na pamięć Fredrę żeśmy mówili. On przyszedł kiedyś, przedstawiono nam: „Dyrektor Teatru Wileńskiego.” Zresztą on działał trochę po wojnie. Popatrzył, popatrzył, mówi: „Wiecie co dzieciaki, rzućcie to wszystko, zaczynamy od początku.” O rany! Trzy miesiące roboty i na nic. Mam zdjęcia z tego spektaklu. To trochę nas nauczyło jak się przebierać, charakteryzować. Wpadło mi do głowy jak nie skorzystać z tej sztuki. Przebrałem się za starą babę, kobieta dała mi chustę, pomalowałem twarz, włosy schowałem, kij wziąłem do ręki i prosto na Niemców zasuwam. Przepuścili mnie. W ten sposób ocaliłem się, bo nie było szans. Później przedostałem się sam do lasów. Jeszcze po drodze zatrzymałem się przy jakiś domach, to był mniej więcej kierunek na Kabaty. Poinformowano mnie, że duże oddziały przedostawały się do Kabat. Trochę się uspokoiłem, że to nasi. Jeszcze w międzyczasie na polu konnica niemiecka nas napadła, było nas pięciu albo siedmiu. W każdym razie był jeden tylko, który miał pistolet, rewolwer, ten został dowódcą. Okazało się, że nie miał żadnego doświadczenia. Konnica nas zaatakowała dość daleko, więc ucieczka była. Gdzie? Mówię: „Tutaj są zarośla, to prosto w zarośla.” „Nie, uciekamy do lasu.” Las był dużo, dużo, dalej. Rezultat był taki, że mnie i jak się później okazało jeszcze jednemu chłopakowi, udało się. W wpakowałem się w maliny głębokie, a on na skraju w snopek. To już było po żniwach, snopki stały na polu. Niemcy przeczesywali snopki, ale nie wszystkie, bo sporo ich było. To było po deszczu, w nocy padał deszcz. Bieg to był jak na filmie, ja już byłem trochę technik, jednak Konarskiego już skończyłem, to się oglądałem. Niemcy bali się, że zostaną może zaskoczeni w snopkach, zsiadali z koni i strzelali. Jak jest strzał, to jest błysk. Od chwili błysku do przelatującej kuli, to jest ułamek sekundy mimo, że kula leci z szybkością osiemset metrów na sekundę. Padłem, znowu lecę z głową odwróconą, znów błysk, znowu pad. Po kilkudziesięciu metrach to mogli Niemcy przyjść, wziąć za kołnierz i bezboleśnie załatwić sprawę, zmęczenie było niesamowite. Przydały się ćwiczenia w Puszczy Kampinoskiej. Mam zdjęcia, czołganie się na łokciach. Gdzieś wlazłem, później przejeżdżali Niemcy na koniach, ale żaden koń do malin nie wjedzie, bo są ostre i zrezygnowali. W ten sposób się ocaliłem. Później natknąłem się na oddziały nasze kabackie, była łączniczka. [Przedostałem się] do Lasów Chojnowskich. Tam z początku było bardzo dobrze, lekkie wypady, przygotowanie się, trochę zrzutów było. Później leśnik nam pokazał broń zakopaną przez nasz oddziały w 1939 roku. Dozbrojeni [byliśmy] jak komandosi. 17 września przyszedł rozkaz generała „Montera” - wszystkie oddziały powstańcze zgrupowane wokół Warszawy na pomoc Warszawie, rozkaz do wymarszu, podwody, nieść żywność, lekarstwa, co tam tylko było. Całą kawalkadą jedziemy przez Stefanów do Puszczy Kabackiej i przez Wolicę na Mokotów. Po drodze natknęliśmy się na oszańcowane stanowiska działu artylerii przeciwlotniczej niemieckiej, które były również przygotowane z karabinami maszynowymi na obronę tego punktu. Wtedy dowódca „Korwin” mówi: „Chłopcy, ciąć mi te armaty.” Jak to Niemcy mówią [niezrozumiałe], wziąć i załatwić. Rezultat był taki, żeśmy nie mogli tego zdobyć, bo była za duża siła ognia. Niemcy byli dobrze oszańcowani na górce. Część została na miejscu już na zawsze, część do Wilanowa się przedostała, część zawróciła z powrotem. Transportowałem rusznicę przeciwpancerną, PIAT się nazywała. Sam pocisk to puszka, kawał rury. Czołg podskakiwał po wybuchu. Niestety w takich sytuacjach bałagan się zaczyna. Nikt nic nie wie i ci którzy w grupie nie są, to są skazani na siebie, to jest reguła każdej wojny zresztą. Zostałem pod stanowiskami artylerii w nocy z PIAT-em na rowerze oczywiście, rowerem prowadziłem, bo to by nie dało rady. W rezultacie musiałem PIATA zostawić. Jak zaczęło świtać, rozeznałem się troszeczkę jak to wygląda. Wziąłem rower i tak jak niby chłopina idę, znowu powtórzenie. Nie strzelali, a może nie zauważyli, bo to świtało, ale mgiełki były. Wydostałem się z tego z powrotem do Kabat, tam przegrupowanie. Następnym razem, po lepszym rozeznaniu, bez specjalnych strat przedostaliśmy się na Mokotów. Ponieważ wieść się rozeszła o tym, że kamikadze byłem i wyszedłem z tego, to od razu zostałem mianowany… Brałem udział jeszcze dwa dni w walkach na Czerniakowie, obrona Placu Bernardyńskiego. Tam też cudem ocalałem od pocisku z czołgu.
- Jak wyglądała walka na Placu Bernardyńskim?
Plac Bernardyński, tam kościół jest, miał dwie barykady. Barykada od strony Sadyby, Wilanowa, tam był wykop, a w kierunku na Czerniaków z wozów tramwajowych, czyli cały plac był osłonięty. Środek walki, centrum walki było o stację pomp na Czerniakowie bliżej w kierunku na Sadybę. Naszym zadaniem była między innymi obrona. Ustawiono nas co pewien czas wzdłuż ulicy Czerniakowskiej w kierunku na Sielce. Stamtąd spodziewano się ataku Niemców. Za plecami mieliśmy nasze oddziały. Brońcie się, jak się Niemcy pokażą, to strzelać, a później będą meldunki. Były meldunki, za każdym razem trzeba było się samemu decydować co robić. Studiowałem dość dobrze przepisy musztry wojennej. Były jeszcze przedwojenne książki wojskowe. W nas wpajano [przepisy] bardzo dokładnie. Później były ćwiczenia w Puszczy Kampinoskiej, że pierwsza rzecz to jest ochrona. Ochrona bierna polegała na wykopaniu odpowiedniego dołka z przedpiersiem, z zapleczem, żeby przed rykoszetami się zabezpieczyć i dopiero walczyć czy wyskakiwać. Czołgi niemieckie pokazały się o świcie. Aha, jeszcze jedno, mój kolega był bardziej zmęczony niż ja. Należałem do sportowców. Dołek mieli wykopać. Całą noc kopałem dół. Zrobiłem tak jak było w przepisach wojskowych. Rano patrzymy czołgi od Sielc zasuwają w kierunku na Czerniaków. Troszeczkę bliżej nas ta droga była, po tym tyraliera niemiecka się ukazała przyjechała. Tyralierę już znałem. Do dyspozycji mieliśmy lekki karabin maszynowy, który zresztą na plecach przetransportowałem z lasów. Pierwszy raz PIATa, którego musiałem zostawiać, bo inaczej bym nie wyszedł, a drugi raz karabin maszynowy, [byłem] jako specjalista transportu. Przygotowaliśmy trochę granatów. Robi się zawsze w przedpiersiu lejek, żeby można było wsadzić. Niemcy podeszli już na dwieście pięćdziesiąt, trzysta metrów. Trzeba rąbać, nie ma na co czekać. Rozkazów żadnych nie ma. Nacelowałem, pyk. Coś blisko tam było, bo widzę, że Niemcy trochę drgnęli. Ale to trzysta metrów na płaskim terenie, to jest bardzo bliziutko, czy nawet może mniej było. Jednocześnie pierwsze czołgi niemieckie dojeżdżały do Czerniakowskiej, skręcały w naszym kierunku i co i raz zbliżały się wybuchy, rąbały metodą coraz dalej, w kierunku Placu Bernardyńskiego. W pewnym momencie słyszę przeraźliwy świst. Świst jak jest, to znaczy, że już leci coś w pobliżu, bo inaczej się nie słyszy. Przycupnąłem, kolega też. Przedpiersie uratowało nam życie. Pocisk z czołgu rąbnął prosto w przedpiersie, [które] skumulowało uderzenie. Zsunęło na nas ziemię, cały metr sześcienny, konar ściętego drzewa nas przytłoczył. [Zostaliśmy] ogłuszeni, nie wiadomo o co chodzi. Ocknąłem się pierwszy. Przysypani byliśmy po kolana w ziemi. Oczywiście z rozłożonych granatów może z jeden wyciągnąłem, ale już nie pamiętam czy go później znowu nie zgubiłem. Pierwsza rzecz to wyglądam na przedpole, a Niemcy są już sto metrów od nas, bliziutko. Wydmuchałem, bo w ziemi wszystko, coś mi się nie bardzo chce wyciągać gilza. Zawsze nosiłem ze sobą scyzoryk, bo zawsze był przydatny. Wygrzebałem, tu zakładam drugą. Dmuchnąłem jeszcze raz, strzelam. Nic, nawet nie doszła słonka. Koniec, nie ma co, bo Niemcy są tuż, tuż. Zwiewamy, łatwo powiedzieć. Ostrzał był już na wszystkie strony. Kosiło tak, że… Nasi, żeby nam życie ułatwić, porobili przerwy po drugiej stronie ulicy tak jak ogródki były i domki, siatka była, to porobili otwory. Akurat nie przed nami, tylko sto metrów dalej. Pamiętam ucieczkę, przeskok pod szmajserami przez ulicę, skok. Rusznicy nie zostawiłem. Skok, mam przedarte ubranie na wylot. Lecimy do Placu Bernardyńskiego. Ledwie żeśmy upadli, już tam było koszenie trawy. Na Placu Bernardyńskim z różnych miejsc zebrało nas się z ośmiu mniej więcej i tylko jeden jedyny, który miał solidną broń, mianowicie pistolet maszynowy. To był kolega „Start” pseudonim, też z naszej kompanii, bardzo bojowy chłopak. Zastanawiałem się teraz, co robić. Z tej strony czołgi, nie damy rady, bo nie ma broni. Z drugiej strony jest pistolet maszynowy, jest filipinka, ktoś miał jeszcze zwykły pistolet. Zastanawiamy się, czy się bronić, czy przedostawać na Mokotów. Tam był kanał, istnieje do dnia dzisiejszego. Zastanawiamy się, co robić, a w tym momencie z Sadyby zasuwają ciężarowe samochody pełne Niemców prosto na nas. Oczywiście zatrzymali się, bo zobaczyli barykady. Już my się szykujemy, ostatni łut nadziei. Wiedzieliśmy jak to się skończy. W momencie, kiedy już kolega chciał rzucać granat, ktoś go złapał za ramię i mówi: „To nasi!” Byli uzbrojeni jak Niemcy. Kilka samochodów nakryli na Sadybie. Mieli biało-czerwone [opaski], tylko wąskie były i z pewnej odległości to nie bardzo było widać. Usiedliśmy, podlatują: „Chłopaki, gdzie Niemcy?” Jeszcze się nie zetknęli z tą nawałą. Powiedzieliśmy jaka sytuacja w dwóch słowach. Lecą i na rogu kościoła jak nie rąbnie pocisk z pepanca czy z czegoś, dziura metrowa. Zakryłem oczy, szkoda chłopaków. Przelecieli, nawet nie zauważyli. Ta dziura była jeszcze parę lat po wojnie. Jeszcze tylko dorzucę
a propos filipinki. Wówczas, kiedy na polu kawaleria niemiecka nas zaskoczyła, to ja się w maliny wkopałem. Widzę, przejeżdża [Niemiec] na koniu, myślę sobie: „W każdej chwili mnie odkryją, nie ma cudów.” Nie tak głęboko byłem, chociaż się zamaskowałem. Wyciągam filipinkę, ale coś mnie tknęło, chlupie. Otwieram z boku trochę scyzorykiem, woda się wylewa. To takie były granaty.
- Później z Sadyby przeszedł pan na Górny Mokotów?
Później po incydencie z erkaemem, o którym mówiłem, oddałem go do naprawy. Okazało się, że pazur wyciągu był pęknięty, to było dość często jak nieczystości były. Z powrotem nasza grupa poszła na Górny Mokotów. Nie było już problemów, bo Niemcy dopiero Czerniaków atakowali. Tam po przyjściu od razu zameldowanie, od razu mnie skierował dowódca kompanii „K1” „Wirski” do majora „Majstra”, który był dowódcą Batalionu „Karpaty”, całego południowego Mokotowa. Tam zostałem łącznikiem. Wtedy była zabawa niesamowita. Bieganie po całym Mokotowie, Czerniaków, Mokotów, Sadyba, raz nawet nad Wisłą byłem, wycieczkę małą prywatną sobie zrobiłem. Pełna swoboda była. Były takie momenty, że nawet wlazłem do okopu niemieckiego, rozmowa była śmieszna.
To było już pod koniec walk. Dowódca major „Majster” kazał mnie i jednemu z kolegów wybadać jak wygląda sprawa na odcinku między południowym Mokotowem, a północnym, ulica Malczewskiego, szeroka obecnie arteria, która dochodzi do Puławskiej. Szedłem pomiędzy domami. Zresztą przy Puławskiej były wyższe domy, przekopy były. Wychodziło się przez rów, wchodziło się do piwnic następnego budynku i tak dalej. To jest niedaleko Puławskiej, pierwszy dom. Wchodzę do okopu. W nocy wszystkie koty są czarne. Chłopaki przepuścicie mnie, bo ja do pułkownika „Daniela” dowódcy Mokotowa mam meldunek. Chwila zamieszana.
Was hat er gesagt? Niewiele się namyślałem jak kopnę tego faceta, który był najbliżej, poleciał na karabin maszynowy, zatoczył się, wyskoczyłem i uciekam. Zaczęli rzucać granaty. Koledze oberwali ucho, nic takiego, ale krew leci jak choroba. Przyleciałem do majora „Majstra”, już była walka o Królikarnię, o szkołę Woronicza. Ogień, trupy po piwnicach, koniec. Melduję jak jest. On mówi: „Niedobrze.” Już miał wiadomości, że Niemcy zataczają krąg. Mówi: „To wobec tego wyskocz, łyknij tam coś i zobacz jak po drugiej stronie Puławskiej, [...]od strony skarpy za Puławską, wygląda dostęp do północnego Mokotowa, rejon parku Dreszera.” Wyskoczyliśmy razem z kolegą z „Norwidem”. Od domku do domku w nocy…Tam nie było Niemców. Cywile, którzy byli w tych domkach poinformowali nas jak dalej iść, gdzie ostrzał. Bez większych kłopotów przeskoczyliśmy Puławską. Zameldowałem się dowódcy Mokotowa u pułkownika „Daniela”. Okazało się, że on już w kanałach dawno jest, ale ktoś inny go zastąpił. Pomyśleli oficerowie, pomyśleli. Mówi: „To wracaj z meldunkiem, żeby cały południowy Mokotów Batalion „K” przedostawał się tą drogą do nas na północ w rejon parku Dreszera, Bałuckiego, Kazimierzowska.” Wróciłem się, bo już droga była wolna. Przeprowadziłem najpierw rannych, pierwszy tabor poszedł rannych i ja już zostałem na Mokotowie, a później następni koledzy [przeprowadzali]. Cały batalion bez strat, bez strzelaniny przedostał się w rejon parku Dreszera. To były już ostatnie dwa dni, dzień noc, dzień noc, walka, front coraz bardziej zawężany. 27 września rano ogień coraz silniejszy, czołgi już na wyciągnięcie ręki, tyraliery niemieckie poprzez ogródki widoczne są ze wszystkich okien, kapitulacja.
- „Norwid” to Jan Bandurski?
Jan Bandurski, pseudonim „Norwid”, tak.
Poranek, część ewakuowała się kanałami. Panika się zaczęła jak zwykle przed kapitulacją, białe flagi, ale strzelanina cały czas. Wpadam z meldunkiem do porucznika „Tośka”, dowódcy kompani „K3”. Dałem meldunek. On patrzy przez okno, mówi: „Chłopaki, który zna niemiecki?” Mówię: „Ja znam.” Uczyłem się od matki, później w gimnazjum był cały czas niemiecki i życie codzienne
Bekanntmachung i
so weiter. „Dobrze << Mars>>, to będziesz parlamentariuszem.” Wiem, że wydukałem: „Dobrze, ale jak to się robi, w życiu nie byłem.” „Nic, zaraz ci powiemy.” Wyciągnęli prześcieradło naddarte, na kij przymocowali. „Dobrze, co mam mówić?” Chodzi o to, żebyś ich zagadał, że my chcemy kapitulować, ale żeby to jak najdłużej trwało, żeby uporządkować wszystkie sprawy i tak dalej.” „Dobrze.” Chodziłem bez broni, bo łącznik na ogół nie nosił broni. Zostawiłem chlebaczek, tylko zatknąłem furażerkę,. Myśmy mieli jeszcze wtedy… Tu ciekawostka, że zdobyto w pierwszych dniach, tygodniach walk,
Bahnschutz to się chyba nazywało, magazyny umundurowania na Czerniakowie. Były szare kombinezony, jednodzielne, w które powstańcy na Mokotowie zostali [ubrani]. Oczywiście każdy sobie naszywki [przyczepiał] jak potrzebował, furażerki do tego i cały Mokotów… Był tylko problem, jak była draka i trzeba było gdzieś coś ze sobą zrobić, zdejmować kombinezon. Wynalazki w gazetkach były jak to zrobić.
Żeby pasek tu odciąć, żeby można było błyskawicznie [odpiąć], tutaj guziki, że nie przez głowę, tylko bokiem, różne śmieszne rzeczy, takie same wynalazki jak wyrzucanie granatów przy pomocy rury. Granat leciał gdzie chciał przeważnie. Czasem wpadł pod czołg. Różne były historie. Przecież Mokotów miał to do siebie, że było dużo powietrza i sporo żywności w porównaniu ze Śródmieściem. Były ogródki działkowe. Pamiętam, że ze dwa razy byłem na polu, zbierałem pomidory pod ostrzałem z moździerzy bez większych strat osobowych. Ludzie byli bardzo gościnni, przeważnie [dobrze] sytuowani, domki, różne ogródki. To bez porównania. Natomiast wadą w porównaniu ze Śródmieściem było to, że nic nas nie chroniło. Pocisk z czołgu przebijał willę na wylot, kosił wszystko, co popadło. Jak uciekało się, to widać było z daleka, takie różne historie. Wróćmy do parlamentariusza, bo to też ciekawostka. Wychodzę ulicą Bałuckiego chyba na Kazimierzowską. [...] Wyglądam tam, wysadziłem głowę z narożnika ulicy, parkanu i są dwa zjawiska. Pierwsze to czołg, który stoi dwadzieścia metrów i rąbie co i raz, co pewien czas, a drugie, że tyraliera niemiecka już za murkiem na wyciągnięcie ręki, już przychodzą, lecą na nas. Teraz tak się zastanawiam, choroba czołg duża rzecz. A z tyłu: „Zasuwaj, bo ci odstrzelimy tyłek, parlamentariusz zasuwaj!” Nie było rady, byłem w dwóch ogniach. Wyciągnąłem flagę, macham nią. Czołg przestał strzelać, to już był dobry znak. Trzeba powiedzieć jedną rzecz. Czasem młodzi się pytają czy to strach, czy nie strach. Jak się jest w ogniu przez długi czas, to człowiek już tylko kombinuje, żeby nie oberwać za bardzo, ale strzałów się bardzo nie boi. Jak przestał strzelać, to wychylam głowę, macham w dalszym ciągu i zasuwam prosto na czołg trochę z boku lufy na wszelki wypadek. Przestał strzelać. Niemcy, którzy już byli bardzo blisko, zobaczyli mnie. Podleciało kilku, otoczyli mnie, odstawili trochę na bok. Rozmowa gorączkowa co i jak. Tłumaczę im po niemiecku, że nam chodzi o to, żeby… „Macie tylko godzinę.” Mówię: „Niemożliwe dlatego, że ludzie nie są przygotowani, rozproszeni to tu, to tam. Trzeba spokojnie. Chcecie mieć straty jeszcze i my też?” „Nie chcemy. To wobec tego dwie godziny. Wróćcie tam z powrotem, my wyślemy swojego parlamentariusza.” Doszedłem do rogu, parlamentariusz niemiecki zatrzymał się na wszelki wypadek, już nie szedł dalej. Poszedłem i mówię chłopakom tak wygląda sprawa. „Dobrze, to później dowództwo będzie się martwiło, niech sobie tam tłumaczą.” Wróciłem się, znów mnie otoczyli Niemcy już jako dobrego znajomego. Tak sobie gaworzą, przychodzą, oglądają kombinezon, wszystko, rozmawiają jak żołnierz z żołnierzem. Podchodzi czołgista na czarno ubrany, wylazł z czołgu, tak popatrzył na mnie
geht mit, żebym do czołgu podszedł. Podszedłem, pokazał mi rysę na czołgu mniej więcej czterdzieści centymetrów długości i mówi: „Jaką mieliście broń, że nam rysy na czołgach robiliście?” Mówię: „To z kukuruźników ruskie nam zrzucali z bardzo długimi lufami niby przeciwpancerne historie, w ostatnich nocach, dniach.” On popatrzył na mnie i mówi: „Oni wam już nie pomogą.” To zapamiętałem na całe życie. Później jeszcze trochę rozmów. Aha, był dół wykopany do budowy nowego budynku, piwnice i tak dalej. Tam zaczęli pierwszych powstańców gromadzić. Panika się zrobiła, że zaczną rzucać granaty, wykoszą nas. Zaczęli płakać ludzie, a ja cały czas rozmawiałem z nimi, na krawędzi dołu stałem. Byłem spokojniutki, dlaczego? Już pomijając to, że człowiek był przyzwyczajony, leśny, sportowiec. Otóż, kiedy przyleciałem, jeszcze przed tym jak meldunek przyniosłem do „Tośka”, to było rozdawnictwo alkoholu na podwórku, bo gdzieś tam odkryli piwnicę pełną alkoholu. Dali mi pół szklanki. Dwa dni, dwie noce, nic się nie jadło, bo nie było czasu, była walka o życie. Jak się spirytusu pół szklanki napiło, to co tam wojna, wsi spokojna. To mnie trochę uratowało. Troszeczkę byłem, jak się mówi groch po angielsku, lekko zawiany i tak się nie przejmowałem. Zacząłem uspokajać: „Słuchajcie, nie przejmujcie się, to Wehrmacht jest, to nic nie będzie.” Rzeczywiście nic nie było. Zaczęli składać broń.
- Niemcy traktowali pana jako żołnierza, nie jako bandytę?
Nie było żadnego incydentu w tym miejscu. Oczywiście, że były inne oddziały, które w innych miejscach później składały broń. To co opowiadałem, to był ogólny widok oczami gońca, który latał po całym [terenie]. Ale byli ludzie, którzy ciężko walczyli, ginęli w obronie różnych punktów na Mokotowie, Czerniakowie i tak dalej. Zaraz po moim parlamentawaniu zaczęła się schodzić nasza generalicja, dowództwo. Nasz major „Majster”, o którym wspominałem, u którego byłem łącznikiem, dowódca całego batalionu południowego Mokotowa był Poznaniak, znał świetnie też niemiecki, on tam tłumaczem był. Wiedziałem, że dowództwo się tam schodzi. W rezultacie z dwóch godzin, to się zrobiło z pięć czy sześć godzin. Nie było żadnego incydentu. Po pewnym czasie uformowali pierwszą grupę w dwójki czy trójki już nie pamiętam, chyba w dwójki. W kierunku na Okęcie szliśmy, wille porozwalane na wszystkie strony. Nawet tam zobaczyliśmy rozwaloną willę, żywność się wysypała. Chłopaki podskoczyli, Niemcy nie reagowali.
Kommen sie mit, tylko tyle, żeby nie za długo.
- Dlaczego nie wszedł pan do kanału?
To jeden z takich punktów, o których rzadko się mówi, bo przeważnie biegi do zwycięstwa, walki i tak dalej. O sidolówkach to już wspomniałem. Było tak. Major „Majster” był dowódcą przedwojennym spokojnym, ale był trochę scholastyk. Za bardzo mnie nie lubili szczerze mówiąc. Inna rzecz, że poprowadził do końca, to co trzeba. Była panika na ulicy Wiktorskiej. Było zejście do kanału. Tam gro z tych oddziałów, które były w pobliżu, zaczęło się szykować od godziny szóstej, siódmej rano. Kiedy już się rozwidniło, schodzili do kanału. Tam też się znalazłem, bo byłem w poczcie dowódcy. Traf chciał, że gdzieś na rozwalonym podwórku gumiaki znalazłem. Moje buty się rozlatywały, założyłem gumiakami. Nie były dobre, bo [niewygodnie] biegać w gumiakach, ale były. Major „Majster” spojrzał na mnie, a on mnie za bardzo nie lubił, bo ja trochę byłem sobie… Donosiłem, załatwiałem co trzeba, ale nie lubiłem drylu wojskowego, partyzant byłem, krótko mówiąc. Jak mógł, to się przyczepiał do mnie. Tylko tyle, że mnie trzymał, bo jaki inny nie mógł załatwić, to ja zawsze załatwiłem. Więc spojrzał na buty, mówi: „Mars, ściągaj buty!” Myślę sobie: „Co jest? Chce żebym pierwszy wszedł?” Ściągnąłem z oporem, bo już się noga przyzwyczaiła przez dwie doby. Kazał ściągnąć swoje trzewiki letnie i dał mi. „To masz tu zamiast tego.” Cholera mnie wzięła. Tu wszystko się waliło, kwestia życia, ludzie ginęli, najbliżsi przyjaciele, a tu ktoś mi buty zabiera. Widać wyraźnie negatywny odruch ludzki. Nic, musiałem wykonać rozkaz, tym bardziej, że była jeszcze eskorta z bronią. To wspominam, ale później byłem wdzięczny, że to zrobił. On w kanałach się męczył, ocalił się, ale się wymęczył. Ja miałem cały czas świeże powietrze. Poszliśmy do niewoli. Trzewiki letnie okazały się bardzo wygodne, nie miałem żadnych odparzeń. Stało się dobrze. Doszliśmy do fortu mokotowskiego. To jest ciekawostka rzadko notowana, nie mokotowskiego, a na Okęciu. Sceneria była taka: była jak gdyby lekka górka, kazali nam siadać. Towarzystwo wreszcie, jeden siedział, drugi leżał, łapało powietrze, bo jednak kawałek przemarszu było. Wszyscy byli głodni. Niemcy z drugiej strony nas otaczali, ale bez bojowych nastawień. Przynieśli dwa stoliki, postawili na środku maleńkiego płaskowyżu. Poruszenie wśród Niemców, przyjechał generał von dem Bach. Był dosyć reprezentacyjny, nie można powiedzieć, szczególnie w świetnie skrojonym ubraniu wojskowym. Krzesła podstawili, wszedł na stolik i rozpoczęło się przemówienie. Na drugim stoliku usiadł major „Majster” i tłumaczył zdanie po zdaniu. Mniej więcej tak w tej chwili sobie przypominam, podkreślał, że doceniamy waszą odwagę, powstańcy. W myśl konwencji genewskiej nie będziemy tutaj wam robili krzywdy, oczywiście pod warunkiem, że będzie porządnie
Ordnung muss sein! Po przemówionku zajechały kuchnie polowe niemieckie i zaczęli grochówkę czy coś rozdawać. Każdy łapał, co miał, niektórzy w furażerki, bo każdy miał, niektórzy nie jedli nic, bo byli tak zmęczeni. Tam parę godzin posiedzieliśmy. Później
Raus i marsz w nocy do Ożarowa, później do Skierniewic. To jak na filmie było, pokazywany czasem jest marsz, czwórkami szliśmy mniej więcej. Zmęczeni, to jeden do przodu, drugi się zostawał, popychali się, połowa to prawie spała, można powiedzieć. Ludzie nas żegnali, czasami bochenek chleba wylądował na głowie. Pamiętam tak, że w pewnym momencie mnie ktoś łapie, mówi: „<<Mars>>, ile razy będziesz mnie okrążał.” Człowiek wracał się i okrążał. Niektórzy uciekali, byli tacy co uciekali, też mogłem uciec. Ale ciekawość jest jednak w człowieku do końca. Wreszcie na Ożarów, później do Skierniewic. Pierwsze wszy, polowanie na wszy. Jedziemy przez Berlin. Jakaż radość była w naszych sercach, jak wyglądaliśmy przez okratowane okienka i po obu stronach torów, Berlin to miasteczko spore, większe od Warszawy, same gruzy, domy wypalone. Wyglądał tak jak u nas Warszawa pod koniec Powstania. Dowieźli nas do obozu stalag 10 B pośród bagien, między Bremą i Hamburgiem. Zaczęło się życie obozu, zupka przeważnie na brukwi, byle jaka, aby dużo było. Później przyprowadzili Berlingowców, których złapano w forcie czerniakowskim. Pierwszy raz ich widziałem. Nam się żal ich zrobiło, bo myśmy byli w kupie. Czuliśmy, że najgorsze, zdaje, się, za nami, a oni przytłamszeni. Młode chłopaki, widać było, niektórzy młodsi od nas, po twarzach było widać. Nie wiedzieli co się dzieje, nie znali języka, nic. Nasi żołnierze, szczególnie oficerowie z 1939 roku, oni byli ewakuowani przez Niemców z Prus Wschodnich do Schleswig - Holstein, północne Niemcy. Tam właśnie mój chrzestny się też [znalazł]. Były już paczki żywnościowe amerykańskie, z Kanady, australijskie, z Argentyny nawet się pojawiały. Zaczęli nam przydzielać. Każdy się łapał, dobre były. Byliśmy głodni po takich wysiłkach, młode chłopaki. Nasi oficerowie część przeznaczyli dla berlingowców, bo trzymali rozdawnictwo. Kuchnie znów trzymali jeńcy Ukraińcy, Ruscy Ukraińcy raczej i handel znów z nimi był. Nieraz oszukali, bo dałem im ubranie, to mi nie przynieśli gotowanych kartofli. Zaczyna się nowa trylogia, ale już w skrócie [opowiadam], żeby było zakończenie pierwszego etapu. Po miesiącu, po półtora miesiąca zaczęły dochodzić wiadomości, że Niemcy będą werbowali na roboty do Karyntii do Austrii na południe. Kto chce, to niech się zapisuje. Byłem jeden z pierwszych. Co będę siedział na wyrku, dwadzieścia cztery osoby, co dwie godziny: „Chłopaki na drugą stronę przekręcać się!” A po co mi to? Zobaczymy, co w Karyntii się dzieje. Wreszcie pod koniec października… Mam to w pamiętniku. Otóż mam pamiętnik pisany w Powstaniu Warszawskim prawie dzień po dniu z przerwami, bo nie zawsze była możliwość, zachował mi się, oryginalny.[...] Drugi, który pisałem w czasie niewoli. Tam też dzień po dniu nieraz [pisałem]. Później były dywanowe bombardowania, nie zawsze można było, ale pamiętnik mam oryginalny. Trzeci pamiętnik [pisałem] po kapitulacji. Wpisywali się kolesie ze wszystkich kompani, między innymi syn Kossak-Szuckiej, filmowcy, artyści i tak dalej, to tak na marginesie. Jest zbiórka pod koniec października i jedziemy do Karyntii. Jeszcze przez tym była msza polowa na otwartej przestrzeni. Jest msza, ksiądz coś mówi, wszystkie oddziały zebrane, Niemcy pilnowali koło baraków, a tu „łuuu”. Patrzymy, niebo zasłane srebrnymi samolotami, bombowce leciały bombardować Hamburg czy Berlin, chyba Hamburg. Dowieźli nas niby do Karyntii. Okazało się, że nie do Karyntii, a w odwrotną stronę do Hamburga. Wylądowaliśmy na dworcu w Hamburgu, akurat był nalot. Wagonem trzęsło niemiłosiernie. Później kilka razy byłem w ogniu dywanowych nalotów. W dywanowych nalotach, jak człowiek się znajdzie w obrębie spadku, wachlarza bomb, to całe Powstanie w Warszawie, jeżeli chodzi o ogień, wydawało się dziecinną igraszką. W ogóle nie ma szans przeżyć, nawet sekundy. Tam bombardowali akurat nie ten dworzec na szczęście. Do obozu pracy blisko cmentarza około czterystu zebrali. Zaczęło się życie w Hamburgu od października gdzieś do kwietnia, roboty codziennie w inną stronę. Tam przygód było co niemiara, z bombardowaniami, z różnymi przejściami. Na dwa tygodnie przez kapitulacją Niemiec [rozkazał]: „
Alles raus!” i pieszo marsz do Husum, to było osiemdziesiąt kilometrów od Kanału Kilońskiego, na północ w stronę Danii. Tam pod karabinami maszynowymi ledwie zdążyliśmy w nocy przyjść i trzeba było wyrównać drogi startowe do pierwszych niemieckich samolotów odrzutowych. Oglądaliśmy je, były ciekawe. Jeszcze ciekawostkę miałem w Hamburgu. Spaliśmy razem, prycze były, dwudziestu pięciu było. Była żulia obozowa, z więzień pouciekali w czasie bombardowań na Mokotowie i tak dalej. Zaczęła rządzić obozem. Nawet miałem krótkie spięcie z jednym dowódcą, ale że go pokonałem, to nie ruszali mnie później. Inteligencja obozowa wystąpiła do Niemców i Niemcy się zgodzili, żeby utworzyć na terenie obozu tak zwaną
Musterstube czyli barak, w którym inteligencja obozowa się znajdzie, żeby nie było kłopotów, dużo opowiadać. W rezultacie nade mną był Andrzej Radziwłł, najmłodszy syn rodu Radziwiłłów, elegancki trudno powiedzieć, żeby był elegancki tak jak my wszyscy. Mieliśmy jako ubranie ruskie płaszcze KGF na plecach
Kriegsgefangene pomalowane. On świetnie władał niemieckim. Sztamę trzymaliśmy, ja, że byłem odważny, a on znał niemiecki, i żeśmy różne numery robili. Handlowaliśmy ze sklepami Meindla, ukradliśmy koc, gdzieś w fabryce przenosiliśmy… Można na wesoło to opowiadać. Nic nam się nie stało, ale byłem w sądzie wojennym. Kolega „Torpeda”, pseudonim z czasów okupacji jeszcze, znalazł papiery na śmietniku niemieckim łudzące podobne do bonów Meindla, sklepów niemieckich. Dzień i noc siedzieli, po kilku dniach zrobili z gumy pieczątki, wypisz wymaluj oryginalne kupony. Wtedy zaczęło się dobre życie, bo żeśmy chleba nakupili na cały obóz w sklepach Meindla, marmoladę, inne historie. Kiedyś żeśmy zabałaganili trochę za długo z Andrzejem Radziwiłłem i spóźniliśmy się, już odjechali wszyscy. To zasuwamy przez pół Hamburga pieszo. Mamy chleb tu, chleb tu, jeszcze w zawiniątku chleby. Wyobraźcie sobie jak w kinie, dwóch budrysów stoi przed bramą obozu, dzwonią. Wartownik otwiera, przeciera oczy ze zdumienia, co jest? Mówię: „Bo myśmy się spóźnili.” [niezrozumiałe] później z Francuzami żyłem długo i ciągle mi się miesza język francuski. Jak zobaczyli Niemcy, że my mamy bochenki chleba, to pierwsza rzecz, to nam pozabierali chleb. Wtedy przydział niemiecki był jeden bochenek na tydzień dla Niemca, a nagle ja miałem ze trzy, Andrzej miał, od razu transport cały. Za karę wsadzili nas do ciemni. Chłopaki nam wsuwali jedzenie. [Skierowano nas] do sądu wojskowego, bo żeśmy się [spóźnili]. Przyjeżdżamy do sądu wojskowego, kręcą się gwiazdory niemieckie na wszystkie strony. Kapitan nas spowiada, Andrzej tam peroruje. Dlaczego żeście uciekli? „Nie uciekliśmy, spóźniliśmy się, pracowaliśmy ciężko, zmęczyliśmy się, sami żeśmy się zgłosili, bo już tamci odjechali.” On słucha, widać po nim, że kapitan jest trochę rozbawiony. Andrzej lubił trochę na wesoło. Tamtego Niemca pyta, Niemiec opowiadał. Myślę sobie: „To nas teraz wsadzą do kicia, bo bądź co bądź przestępstwo.” A ten nagle mówi do Niemca: „Zabierz ich z powrotem. W życiu mi za takie głupoty, żebyście tu nie przyprowadzali. Mamy inne poważniejsze sprawy.” I sobie elegancko żeśmy wrócili.
- Jak zastało pana wyzwolenie?
Mam wiersz o lotniku angielskim, który pojawił się w obozie. Anglicy przyjechali pierwsi, najpierw zajęli lotnisko, a w obozie u nas pojawili się dopiero następnego dnia. Czołgami przyjechali, bo od lotniska nie było daleko. Tam właśnie pracowaliśmy, dziury usuwaliśmy na lotnisku. Anglik się pokazał, młody chłopak, wesoły. Jak się dowiedzieli nasi, że to Anglik, zaraz go tam do góry, popłynął nad tłumem, wesoło było. Anglik mówi: „Zachowajcie spokój, zaraz przyjdą nasi. Władze są już na lotnisku, tylko zachowajcie spokój, żeby nie było różnych drak, bo jeszcze mamy kłopoty z Niemcami.” Jeszcze obóz trwał, ale nagle rozeszła się wiadomość po obozie, że gdzieś zamordowali nam lekarza obozowego. Okazało się, że była sprzeczka z wachtą za drutami i któryś nasz za dużo powiedział, ten lekarz. To się czuło, że to są godziny. Niemiec mówił, że napluł na niego. Zabrali lekarza i zginął. Nic by nie wiadomo było, gdyby nie to. My byliśmy razem z Francuzami, stykaliśmy się, bo to barak przy baraku. Byli Francuzi jeńcy. Francuzi, jak to Francuzi, gotowali od rana do wieczora. Ekipa wyskoczyła na wieś, żeby zakupy porobić. Za fragmenty paczek żywnościowych wszystko można było kupić od Niemców, i broń, i samochody, jedzenie, wszystko. Brakowało im Boncafe czyli kawy rozdrobnionej, którą w puszkach mamy i papierosów. To były dwie rzeczy, których Niemcy nie mieli, za to wszystko można było kupić. Dziewczyna na plaży najpiękniejsza do wyboru, to kosztowała puszkę konserw.
Jeszcze jak! Niektórzy mieli swoje kryjówki jeszcze w czasie niewoli, gdzieś u babek niemieckich. Jak tylko opuszczał obóz, to zaraz pod spodem miał cywilne ubranie, zawiniątko. Korzystali niektórzy, ale ci starsi przeważnie. Przynależałem do młodzieży. To by jeszcze długo ciągnąć. Jeszcze nie dokończyłem o naszym lekarzu. Wyskoczyli Francuzi na wieś, żeby coś zdobyć. Też kiedyś wyskoczyłem, chciałem wymienić papierosy na radio. Otwieram drzwi, patrzę a tu pełno żołnierzy niemieckich. Oni z Danii ściągani byli, z Norwegii szli Schleswigiem Holsteinem, z bronią, ze wszystkim. Zamknąłem delikatnie drzwi, już więcej radia nie kupowałem. Wróciłem się do obozu
nec Hercules contra plures. [Francuzi] wyskoczyli na wieś i wracając przez lasek natknęli się na zwłoki naszego lekarza, a znali go, bo korzystali z usług. Przylecieli Francuzi mówią co i jak. Nasi jak usłyszeli zaraz do dowódcy obozu, że musi być grupa, która… Nie chciał puścić, ale w końcu puścił, bo zebraliśmy się tłumem. Długo szukali. Jak wracali Francuzi nie było Niemców, tylko leżały zwłoki. Oni widocznie po łopaty poszli do najbliższych zabudowań i w tym momencie Francuzi przechodzili. Jak przyszliśmy, nie było śladu. Francuzi kręcą się, chyba z pół godziny nie mogli znaleźć gdzie to jest. Wreszcie trafili, bo wszystko było elegancko zamaskowane. Wydobyliśmy [ciało], na prześcieradle przynieśliśmy do obozu, [krzyczymy:] „Chłopaki zamordowali!” Tumult się zrobił. Natychmiast nasi rozbroili Wehrmacht. Nie było ich dużo, kilkunastu. Zresztą oddawali broń bez wystrzału. Dowódca obozu zwiał, dopiero później w Hamburgu ktoś go spotkał, ale nie mógł nic zrobić. Zaczęło się życie. Jedni wyskakiwali motory kupić, później setką na godzinę przez cały obóz, jak to młodzież.
- Czy pamięta pan nazwisko lekarza?
W tej chwili nie pamiętam, ale jest książka mojego kolegi Stępniaka, pułkownika lekarza, którego znałem od okupacji „Mundur i medycyna.” Tam są podane szczegóły z nazwiskiem.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem nie tak prędko. Najpierw był wyjazd z Husum na wyspę Sylt. Tam zebrało się dwa tysiące żołnierzy ze wszystkich stron. Było trochę niebezpiecznie, bo oddziały pełne, uzbrojone, niemieckie jeszcze szły tygodniami z północy Europy. Na wyspie Sylt było około czterystu naszych oficerów z 1939 roku i około dwóch tysięcy żołnierzy, przeważnie akowców, trochę cywilów było. Zostałem zastępcą szefa kasyna oficerskiego, jako że niemiecki znałem i się podobno nieźle prezentowałem. Ponieważ szef leżał przeważnie na babkach niemieckich, to byłem
de facto szefem. Naprawdę to był fajny okres. Później zaczęli to rozczłonkowywać. Niektórzy wyjeżdżali do Polski, niektórzy za granicę do Paryża i tak dalej. Andrzej Radziwiłł ciągnął mnie do Paryża, mówi: „Chodź Zbyszek, mam rodzinę wszędzie, nie będzie problemu.” Ale w tym momencie dostałem list z Warszawy, że moja dziewczyna okupacyjna czeka, pyta się, rodzice żyją i tak dalej. Myślę sobie: „Będę się poniewierał, wracam do Polski.” Nieprędko wróciłem, bo jak wyspę Sylt zlikwidowali zostałem przeniesiony do północnego miasta Niemiec, der Stadt der Goldenen Turm, do Lubeki. Zostałem szefem pralni obozowej. Tam była szkoła, gimnazjum i liceum było wojskowe, trochę się poduczyłem. Powstanie było w 1944, to wiosną 1945 maj, czerwiec, wróciłem do Polski jako repatriant przez Czerwony Krzyż.
- Pana sympatia czekała na pana?
Niezupełnie, w międzyczasie inny kolega się tam władował, to machnąłem ręką.
- Ona też była w Powstaniu Warszawski?
Nie, cywilem była razem z matką.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Mars”?
Dużo czytałem. Do szkoły powszechnej jak mnie zapisali, to już znałem cały alfabet. Jak się nauczyłem czytać, to dużo czytałem. Zawsze mnie interesowały ciekawostki. Jeszcze przed wojną Darwin mnie interesował. Chodziłem z grubą książką, bo pożyczyłem z biblioteki: „Darwin, o Darwin przyjechał!” Też astronomią [się interesowałem], niby bojowy byłem, to „Mars”.
- Za co pan dostał awans na starszego strzelca?
Za moje wywiązywanie się z obowiązków, za przygody różne. Niechętnie dowódca batalionu dał, bo nie za bardzo się lubiliśmy, ale przyznał, szczególnie za wyprowadzenie oddziałów. To była ważna rzecz.
- Czy był pan represjonowany za przynależność do AK i za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie, [to znaczy] jak się odwilż zaczęła i ja na paszport prywatny zacząłem wyjeżdżać, najpierw do Austrii, potem wróciłem, później do Francji, to miałem kłopoty z paszportem, przy wydawaniu. Później rodziny mi nie puszczali. Ale na ogół nie. Pamiętam śmieszną historię, że w battledresie przyjechałem do Warszawy. Policjant na skrzyżowaniu zasalutował mi myśląc, że to Anglik czy Amerykanin przyjechał do Warszawy. […]
- Mam pytanie na zakończenie czy jakby pan miał znowu siedemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Jest nawarstwianie doświadczeń prze tyle lat, nie tylko polskich, nie mógłbym tak od razu powiedzieć. To był inny nastrój, inna szkoła była. Słowo patriotyzm znaczyło co innego, coś głębszego. To było poczucie obowiązku, że skoro tak trzeba, to trzeba. Historia była nawet w zawodowych szkołach. Język polski, historia to było coś ważnego. Koledzy, otoczka… Czy jak miałbym dziewiętnaście lat? Jak by trzeba było, to chyba tak. To są różnice czasu, różnice w tej chwili warunków, w jakich się żyje. Przecież myśmy mieli za sobą euforię II Rzeczpospolitej. Byłem w szkole imienia Aleksandry Piłsudskiej, ona przyjeżdżała do szkoły, nawet przedstawienie robiliśmy. Później, pamięć marszałka Piłsudskiego, święta pamięć. Prezydenta nobliwego mieliśmy, wysoki, postawny, wojsko na defiladzie, było elegancko, to wszystko razem… Kulis nie znaliśmy, nie wszystko tak było cacy. Jeszcze do tego doszło pięć lat okupacji. Wiadomo było, że coś z tym fantem trzeba zrobić, że Niemców trzeba… Wiadomości ze wschodu prawie nie dochodziły. Człowiek nie wiedział, że mieliśmy dwóch kolesiów z jednej strony, z drugiej i że ani jedni, ani drudzy nie mają zamiaru nam pomóc. Tego nie wiedzieliśmy, o Katyniu się nie mówiło. W 1943 roku owszem, Niemcy ogłosili, ale to różnie było przyjmowane. Nie wiadomo czy to nie prowokacja niemiecka.
Poszedłbym.
Warszawa, 24 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama