Jerzy Żurkowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Żurkowski, urodziłem się 27 maja 1938 roku. W momencie wybuchu Powstania miałem skończone sześć lat, rozpocząłem siódmy rok życia.
Pierwsze dni Powstania pamiętam bardzo dobrze. Był to dzień, kiedy się zbierało na burzę. Mama nawet miała zamiar jechać na Mokotów. Mieszkaliśmy na ulicy Hożej na wprost Skorupki, zdaje się Hoża 32, po parzystej stronie. Po drugiej stronie z boku, w kierunku Marszałkowskiej było kino „Roma”, a na wprost kina „Roma” był teatr. Pierwszy dzień Powstania rozpoczął się gdzieś około godziny piątej po południu. W tym czasie ojciec wrócił z pracy, pracował wtedy w Banku Rolnym. Właśnie pobierał lekcje angielskiego, przychodziła pani, która uczyła go języka angielskiego. Rozpoczęła się jakaś strzelanina. W domu, po obiedzie słyszymy strzały. Ta pani mówi: „To dzisiaj szybciej skończę, bo muszę wracać do domu”. A mieszkała na Rakowieckiej. W związku z tym wyszła, za chwilę wraca, mówi: „Wybuchło Powstanie”. To był parny dzień, który właściwie zapowiadał burzę. Wszyscy podnieceni, podekscytowani, zaczęły się jakieś biegania po ulicy, chowanie się, zaczęły się strzały z kierunku placu Trzech Krzyży, z kierunku Oczki. Już nie wolno mi było wychodzić na balkon, a całe moje życie się skupiało na balkonie. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze od ulicy, mieszkanie było czteropokojowe, z kuchnią. Była klatka schodowa główna, z windą, od strony kuchni była klatka schodowa kuchenna, która kiedyś stanowiła dodatkowe wejście dla służby. Na trzecim piętrze, gdzie mieszkaliśmy, od głównej klatki była winda, którą się zjeżdżało w dół, była brama. Na parterze mieszkał jakiś adwokat. Na wprost domu, jak patrzymy, po prawej stronie była wytwórnia szkła laboratoryjnego, a po lewej stronie właśnie mieszkał adwokat ze służącym, z żoną, z jakimiś osobami. Kiedy się rozpoczęło Powstanie, wszyscy byli zdezorientowani, ale wiadomo było, że Powstanie, euforia panowała wśród dorosłych. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale wiedziałem, że nie wolno mi wychodzić na balkon, ponieważ są strzały, w każdej chwili coś się może zdarzyć. Strzały były na razie karabinowe, pojedyncze serie. Tak się ten dzień zakończył.
Rano się obudziłem, patrzę, deszcz siąpi za oknem, w bramie naprzeciwko widzę stojących panów w prochowcach, z opaskami biało-czerwonymi na ręku. Wszyscy schodzimy na dół, bo się odbywa msza polowa na naszym podwórku. Okazuje się, że ci, którzy pracowali w wytwórni szkła laboratoryjnego, wszyscy są Powstańcami. Właśnie się zebrali, na dole jest msza. Wszyscy mieszkańcy zeszli na dół, uroczysta msza dziękczynna odbywa się w związku z tym, że Powstanie wybuchło, że wszyscy wracamy do Polski.
Przeżycia są dla mnie ciężkie, bo widziałem trupy. Teraz chcę się powstrzymać przed tymi wspomnieniami. Widzę to wszystko tak wyraźnie, jakby to było dzisiaj albo wczoraj. Następne dni Powstania pamiętam już właściwie urywkowo, ale wiem, że były dni pogodne, bardzo słoneczne, sucho było, nie było opadów deszczu. Już wody nie było w kranach, w związku z tym zaczęto kopać studnię. Na rogu Skorupki było podwórko, na którym się wykopało studnię. Były kolejki ludzi, żeby się dostać do wody. Wodę się pobierało w godzinach południowych, ponieważ w tym czasie ostrzał był zwolniony, Niemcy widocznie mieli porę obiadową. Wówczas wszyscy stawali w kolejce. Stało się z dziećmi, ludzie wylegali na zewnątrz.

  • Pan też stał?

Tak, też stałem. Widziałem, jak to się odbywało. Dość było to nerwowe i nieprzyjemne, czasami się niektórzy próbowali wepchnąć do kolejki pod różnymi pretekstami.
Zaczęło nam ować żywności. Wtedy mama poprosiła ojca, żeby poszedł na Czerniaków po kartofle, ponieważ nie bardzo było co jeść. To było chyba w drugim tygodniu Powstania. Ponieważ ojciec był oficerem przed wojną, w rezerwie co prawda, ale miał legitymację schowaną, był podporucznikiem, łatwo się dostał. Stanął w kolejce, bo trzeba było mieć przepustkę, żeby się dostać kanałami gdziekolwiek. Były włazy.

  • W drugim tygodniu Powstania?

Koniec drugiego tygodnia. Przepustki się dostawało, szło się, gdzie kto się wybierał. Ojciec się wybrał na Czerniakowską. Jak wyszedł, tak myśmy ojca więcej nie widzieli. Okazało się po wojnie, że ojciec, jako jeden z ostatnich wyszedł z kanału na Czerniakowskiej. Uciekł przez bramy, przedarł się przez linię węgierskich wojsk, które stały z tamtej strony Wilanowa. Do Konstancina, do ciotki się dostał. Myśmy zostali w Powstaniu, to znaczy ja, mama, która była w ciąży z moją siostrą, moja ciotka, gosposia, która z nami była.
Nasze życie polegało na tym, że myśmy cały czas właściwie siedzieli w piwnicy, a w okresie, kiedy nie było ostrzału karabinowego, kiedy trochę się uciszało, wychodziło się na górę, szło się do mieszkania, żeby wziąć potrzebne rzeczy, poszukać czegoś do zjedzenia i z powrotem się chowaliśmy. Po trzech tygodniach okazało się, że jest bardzo źle z jedzeniem. Postanowiliśmy iść na Piękną 47, gdzie mieszkała moja ciotka. Ciotka mieszkała w Konstancinie, a miała drugie mieszkanie w Warszawie. Była zapobiegliwa, więc chowała żywność na cięższe czasy. Miała masło topione w butelkach, makarony, nawet parę puszek było z sardynkami, soki pomidorowe w butelkach trzymała i miała dwa worki pośladu dla kur, który to poślad służył do karmienia kur w Konstancinie. Miała ze dwadzieścia kur, które hodowała, ale [poślad] trzymała w Warszawie, nie wiem, gdzieś kupiła. Poślad nam służył do sporządzenia chleba. Jak się skończył makaron, wszystkie rzeczy, to wtedy poślad wysypało się na talerz, przebierało się palcami, wybierało się ziarna zboża, resztę się wyrzucało. Tak żeśmy wędrowali, często przekopami, z Pięknej na Hożą. Przez ulice zasypane częściowo, pod barykadami, piwnicami na Hożą żeśmy trafiali z powrotem. Nasze podróże odbywały się w okresach, kiedy był mniejszy ostrzał.
Pamiętam takie zdarzenie: w tym czasie, kiedy był spokój, poszliśmy do siebie na trzecie piętro, do mieszkania. Cisza, spokój, nagle ni stąd ni zowąd huk straszliwy, ciemno się zrobiło w mieszkaniu, dom się zakołysał. Wybiegłem na klatkę schodową, mama przerażona została w środku. Zbiegłem po schodach. Ciemno, a to był środek dnia, piękne słońce świeciło, nie było chmur. Okazało się, że na rogu Hożej i Kruczej grzmotnęła „Gruba Berta”. To było działo kolejowe. Po Powstaniu, jak była kapitulacja, myśmy poszli obejrzeć. Był olbrzymi lej, który wypełniał całą jezdnię, cały chodnik. Ściany domów były obcięte jak nożem, było widać wszystko. Kiedy dom się zakołysał, kiedy uciekłem, mama, naturalnie przerażona, myślała, że już koniec z nami. Wróciłem, patrzę: pył opadł, z góry, przez okno widzę, że dalej lecą cegły. Dzień się zrobił, a cegły jeszcze leciały cały czas z góry, tak jakby ktoś rzucał tymi cegłami. W ten sposób udało nam się przeżyć ten moment.
W pierwszym czy drugim tygodniu Powstania poszliśmy do teatru na wprost „Romy”, bo występował Fogg. Na sali naturalnie były świeczki ustawione wokół sceny, on śpiewał. Też euforia była, Powstańcy śpiewali, ubrani w różne ubrania, hełmy były, rogatywki były, a nawet hełmy strażackie niektórzy z nich mieli.
Natomiast z uzbrojeniem było kiepsko, bo te osoby, które widziałem, najczęściej były albo przy broni krótkiej, albo mieli pojedyncze mauzery. Nie widziałem, żeby ktoś miał automat. Pamiętam również zdarzenia tego typu, jak zrzucanie zrzutów przez Rosjan i przez wojska polskie. Ale to już było w drugim miesiącu Powstania. To było tak, że nad ranem albo pod wieczór przelatywał kukuruźnik nad samymi dachami, dosłownie na wysokości pięciu metrów nad dachami, z kabiny drugi pilot wyrzucał worek albo z opatrunkami, albo z sucharami. Podobno nawet były to pociski pepeszy. Niestety, tutaj akurat nie miano tego uzbrojenia.

  • Gdzieś niedaleko pana domu spadło?

Zrzucali na podwórko dosłownie, bo lecieli nad dachami. Latali dlatego zwykle wieczorem albo pod wieczór, albo nad ranem, bo wtedy ich było trudno dostrzec. Cały czas junkersy i sztukasy latały nad Warszawą. Jak gdzieś dorwali taki samolot, był bardzo powolny, mogli go w każdej chwili strącić. Tak że jeśli chodzi o Piękną 47, na którą żeśmy przechodzili po jedzenie… Potem zresztą żeśmy tam zamieszkali, bo już było coraz gorzej. Ciotka mieszkała na piątym piętrze, było widać w kierunku Alej Ujazdowskich, jak samoloty bombardują, jak sztukasy lecą prawie pionowo, syreny się włączają. Straszne wycie, mrożące krew w żyłach.

  • Pan to wszystko pamięta?

Tak, pamiętam. Pamiętam nawet zdarzenie, jakie żeśmy widzieli, zdarzenie w pierwszym tygodniu Powstania. Ponieważ się okazało, że sztab odcinka Śródmieście jest w naszym domu, z tego domu wybiegali sanitariusze, wybiegali gońcy z pocztą, byłem świadkiem. Na wprost naszego balkonu, na narożnym budynku była wieża w kształcie bani i tam się schował podobno „gołębiarz” wojskowy, Niemiec. Jak się dostał, nie wiadomo, być może mieszkał u kogoś. W każdym razie się gdzieś schował. Miał broń i strzelał do osób, które z bramy wychodziły z opaską i widać było, że z jakąś torbą, że jakieś rozkazy niosą. Dowiedziałem się o tym później. Widziałem: pełne słońce, dzień, południe, młoda kobieta wybiegła z bramy, biegnie po Skorupki. Nagle krzyknęła, upadła. Strzału nie słyszałem, bo cały czas były przecież strzały. Okazało się, że po tym strzale dopiero go odkryto, bo co jakiś czas strzelał, to nie tak, że ciągle strzelał. Jak wypatrzył jakąś ofiarę, doszedł, że warto zastrzelić, to strzelał. Na ogół strzelał tak, żeby go nie rozpoznać. Tego dnia akurat, kiedy [ta kobieta] była na Skorupki, nie było możliwości, żeby ktoś inny do niej strzelał, bo dom od Hożej zasłaniał, Skorupki jest cicha, zamknięta ulica, nie ma żadnego obstrzału. Okazało się po tym, jak została trafiona, że to z góry gdzieś. Zaczęli szukać, znaleźli go w tej bani.
Oprócz nas, mojej mamy, mnie, naturalnie ojca, ciotki, jeszcze w kuchni mieszkał murarz z trojgiem dzieci, z żoną. Ale między kuchnią a naszymi pokojami był salon. Tak że z holu, jak się wchodziło, to się wchodziło na prawo do salonu. To był taki duży pokój, który miał ze trzydzieści siedem do czterdziestu metrów kwadratowych powierzchni. Mieszkał tam pan Jakubowicz, żydowskiego pochodzenia.
  • W czasie Powstania?

W czasie Powstania i w czasie całej okupacji. To była taka sytuacja, że mojej ciotce, jak zaczęto robić getto, ktoś znajomy polecił pana Jakubowicza, który miał żonę Niemkę. Ta Niemka razem z nim mieszkała w Warszawie. Okazało się, że oni uciekli z Berlina, jak zaczęły się pogromy żydowskie. Po prostu zamieszkali w Polsce przed wojną. [Wybuchła] wojna, on, okazuje się, był pochodzenia żydowskiego. W związku z tym, jak ciotka się dowiedziała, to się przeraziła, powiedziała, że musi się wyprowadzić. Ale gdzie się wyprowadzić? Nikt go nie przyjmie. Moi rodzice – ludzie młodzi stosunkowo, może byli mało roztropni, ale doskonale zdawali sobie sprawę, co ich czeka, gdyby się wydała ta sprawa – przygarnęli ich. Z tym że on nie wychodził, siedział cały czas w pokoju. Ta Niemka, Frycka, pamiętam, tak po męsku uczesana, brunetka, jeździła do pracy autokarem. Pracowała na lotnisku Okęcie. Po pracy wracała, zawsze gdzieś koło piątej, szóstej wieczorem. Jak ona wracała, to przed godzina policyjną on się wydostawał, wychodził do kawiarni. Że go nikt nie rozpoznał, nie wiem, w każdym razie wychodził. Było takie zdarzenie, że w pierwszym czy drugim tygodniu Powstania nagle zapukano nam do drzwi w tym czasie, kiedy byliśmy jeszcze w środku, bo jeszcze nie było tak źle, żeby uciekać ciągle do piwnicy. Były naloty, samoloty latały, ostrzał był, ale jeszcze nie było aż tak źle, żeby siedzieć całymi dniami w piwnicy. Żeśmy często siedzieli na górze, bo zdawało się, że jest bezpiecznie. W tym czasie właśnie ktoś załomotał do drzwi: „Proszę otwierać, żandarmeria wojskowa AK! Czy tu mieszka pan Jakubowicz?”. – „Tak”. – „Proszę zaprowadzić”. Mama otworzyła drzwi do salonu, stałem w holu. Weszli do środka, zamknęły się drzwi, po jakimś czasie, krótkim zresztą, wychodzą. Mama stoi, ja też. Mama pyta: „Co się stało?”. − „Pan Jakubowicz idzie z nami. Żona tego pana może zostać, my do niej nic nie mamy, natomiast pan Jakubowicz wyłudzał pieniądze od Polaków, mówiąc, że jego żona jest Niemką, pracuje w niemieckich organizacjach, w związku z tym jest możliwość wydostania kogoś z Pawiaka, tylko trzeba dać pieniądze”. Wyłudzał od ludzi pieniądze, od Polaków, obiecując coś, czego nigdy by nie mógł zrobić. Był adwokatem podobno. Pamiętam, monokl miał w oku, zawsze nosił, jak czytał, łysy był. Gdzieś tak sześćdziesiąt parę lat mógł mieć, ona też mogła mieć pięćdziesiąt parę lat. W każdym razie ich akowcy wzięli. Potem oni zginęli. Był punkt zborny, gdzie byli folksdojcze, Niemcy jako jeńcy, różni prowokatorzy. Byli w kinie „Roma” zgromadzeni. Naturalnie byli wyprowadzani stamtąd na roboty, odgruzowania w tym momencie, kiedy była cisza, spokój. To właśnie stamtąd ich wyprowadzano. Ale potem była taka sytuacja, że on i ona zginęli. Jej siostra ocalała po wojnie, zwróciła się do mojego ojca listownie, żeby odszukał, co się z nią stało. Okazało się, że zginęli w tym kinie.
Pamiętam, że w tym okresie, kiedy myśmy przechodzili przez piwnice, przekopy, była barykada przy Wilczej, na Marszałkowskiej, ułożona z płyt chodnikowych przez całą szerokość jezdni. Na wysokość to było chyba metr pięćdziesiąt, metr czterdzieści. Co jakiś czas wyjeżdżał czołg na plac Zbawiciela, stamtąd strzelał seriami. Raz strzelił, drugi raz, wycofywał się w kierunku dzisiejszego placu Na Rozdrożu. Tamta część już Szucha, wszystko to było przecież niemieckie. Załadował się, po jakimś czasie znowu wyjeżdżał na plac Zbawiciela, znowu strzelał. Rano któregoś dnia szliśmy, stanęliśmy w bramie, czekano, żeby sprawdzić, czy czołg stoi, strzela czy nie strzela. Wywiązała się rozmowa. Było tak, że były dyżury, pilnowano przejść pod tymi barykadami. To była obsługa jakby nieformalna. Oni zaczęli opowiadać, że w nocy jacyś młodzi ludzie przechodzili, dziewczyna z chłopakiem, jak strzelił czołg, w płyty grzmotnął, płyty obcięły im głowy. Jako dzieciak nie wiedziałem, jak człowiek wygląda bez głowy. Mówią: „O, właśnie pod tym papierem leżą te osoby”. Wyrwałem się, otworzyłem, tylko miazgę zobaczyłem. Matka mnie od razu złapała, odciągnęła. Tak żeśmy chodzili.
Któregoś dnia deszcz padał. To była pierwsza połowa sierpnia. Myśmy szli przekopem pod Piękną, na wysokości Poznańskiej, Lwowskiej. Na rogu Pięknej i Lwowskiej był sklep monopolowy, gdzie były papierosy. Jak żeśmy pierwszy raz chodzili tamtędy, to przez ten sklep się przechodziło, potem się przechodziło przez Poznańską, wchodziło się w bramę, przez piwnicę do Pięknej 47. Były zawsze papierosy marki Mewa rozrzucone, jakieś jeszcze inne papierosy leżały. Potem już wszystkie papierosy zniknęły. Przechodziliśmy pod tym przekopem, pada deszcz, stoimy w bramie, na coś czekamy. Nie wiem nawet, na co. Patrzymy, od strony Marszałkowskiej, Piękną idzie jakiś człowiek środkiem jezdni, w płaszczu, w kapeluszu, śpiewa. Wszyscy [krzyczą]: „Niech pan się cofnie do bramy, bo pana zastrzelą!”. A on nic, nie zwraca uwagi, coś sobie śpiewa, idzie. Wszyscy przerażeni, kiedy go ktoś zastrzeli. On idzie środkiem jezdni jak pijany. Wszyscy wyglądają. Jak minął już Lwowską, jak się puścił pędem w kierunku Politechniki! Mówili, że to był szpieg niemiecki, który się przedarł, bo na Pięknej był posterunek niemiecki, były telefony. Niemcy jeszcze siedzieli, wtedy jeszcze nie było to zdobyte. Pamiętam, takie zdarzenie było.
Pamiętam również takie historie, że myśmy przyszli do ciotki któregoś dnia, z ciotką zszedłem, młodszą siostrą mojej mamy, czekaliśmy na moją mamę, która miała przyjść zaraz z Hożej. Staliśmy w bramie. Słyszymy w pewnym momencie straszny huk, łomot. Ciemno się zrobiło, nie wiadomo, co jest. Okazuje się, że dom został ostrzelany z moździerzy. Mówiono, że to rycząca „szafa” albo mówiono „krowa”. Mieli szesnastolufowe wyrzutnie, które stały na terenie Politechniki, ostrzeliwali rejon Śródmieścia. Myśmy nie zwracali uwagi, bo to było tak, że zwykle, jak naciągali sprężynę, to było słychać jęk: „Aaaa”. Mówili albo „szafa” jęcząca, albo mówili, że to rycząca „krowa”.

  • Czyli strzelano z Politechniki?

Tak, pół Warszawy to słyszało. To były stosunkowo nieduże odległości, hałas był dość znaczny. Było to słychać, wtedy wszyscy uciekali do schronu. Myśmy stali w bramie nie wiadomo po co, na co. Na mamę czekaliśmy. Jak rzucili w dom, granatniki wpadły na dach, spadły widocznie do kominów, podmuch wydmuchał wszystkie sadze do piwnicy. Tam jest malutkie podwóreczko, ciemne podwórko wielkości mojego pokoju i tylko dziura w niebie, jak to się mówi. W związku z tym, że się ciemno zrobiło, nie wiadomo, co się dzieje – już koło godziny czwartej mogło być, piątej po południu – myśmy struchleli. Stoimy w bramie, cisza się zrobiła, aż dzwoni w uszach. W pewnym momencie patrzymy, na bramę otwierają się drzwi – były drzwi przeszklone, naturalnie wyleciały szyby – pojawia się Murzyn. Okazuje się, że to nie Murzyn, tylko mieszkańcy. Siedzieli w piwnicy, sadze tak wydmuchało, że oni wyglądali cali [czarni]. Krzyczą: „Żyjemy!”. Myśleli, że zostali zasypani, taki potworny był podmuch, że wszystko wydmuchało. Takie zdarzenie pamiętam.
Pamiętam również, jak myśmy stali w oknie. Widzieliśmy, jak nadlatują alianckie samoloty, które zrzucały ładunek, latające fortece. Wzdłuż Wisły płynęły, od strony zachodniej. W tym czasie był wiatr południowy, niebo było trochę przymglone, niewyraźna była pogoda. Lecą wielkie formacje fortec, sztukasy próbują do nich dolecieć, ale formacja leciała na wysokości około dziesięciu tysięcy metrów, jeden obok drugiego. Były tak uzbrojone, że samolociki niemieckie miały utrudnione zadanie, bo z dołu przecież strzelano, z góry. Pełno strzałów z ziemi, z niemieckich dział przeciwlotniczych, dosłownie niebo się pokryło chmurkami, jedna obok drugiej. Zaczynają wylatywać spadochrony z jakimś cieniutkim czymś, co wisi. Wszyscy myśleli, że to nie zrzuty alianckie, ale że to idzie pomoc dla walczącej Warszawy. Wszyscy płakali, bo myśleli, że ci ludzie zginą. Widać było, że wiatr ich spycha na pozycje niemieckie.

  • Myśleliście, że to są ludzie?

Tak. Wszyscy płakali, wszyscy się denerwowali, że ci młodzi ludzie, którzy idą na pomoc, że zginą. Potem patrzymy, że to jednak, jak się okazuje, są pojemniki. To wszystko spłynęło na Oczki, na Niemców. Spadły tylko spadochrony, które zostały przedziurawione pociskami z tych boforsów, bo [przecież] Niemcy strzelali. Niewiele spadło tych pojemników, głównie od Marszałkowskiej, w kierunku Oczki. Ta dzielnica była cały czas w rękach Powstańców, coś z tego było.
Potem było coraz gorzej, bo nie było już co jeść. Nasze jedzenie też się zaczęło kończyć. Mama chodziła wtedy, gdzieś stawała w kolejce, dostawała zboże. To zboże, tak samo jak poślad, na młynku od kawy mieliliśmy, z tego piekliśmy chleb. Chleb się wypiekało w foremkach do ciasta, na szczapach drewnianych, bo przecież nie było [gazu]. Zresztą w piwnicach niektórzy mieli węgiel, węgiel się brało, tak samo służył do palenia w piecu. Pieczenie odbywało się, jak nie było ostrzału, nalotów. Jak chwila była cichsza, w tym czasie się odbywały posiłki, ludzie wtedy stawali po wodę. Studnia była również na wprost hali na Koszykach. Jest wnęka, dom stoi do dzisiaj, tam właśnie była studnia. Też żeśmy stawali. Też były nieprzyjemne historie, wszyscy się pchali, kto silniejszy, to próbował przepchnąć drugiego. Tego typu zdarzenia pamiętam.

  • Pamięta pan zdobycie małej PAST-y na Pięknej?

Wiedziałem, że została zdobyta, ale jak to się odbywało, kiedy to było, nie wiem. Wiem, że była radość, bo przecież już z tamtej strony nie groził taki ostrzał, było łatwiej w ten sposób się poruszać, nawet po Koszykowej. Co prawda od Politechniki były strzały, ale już z tamtej strony, od Pięknej, gdzie właśnie centrala telefoniczna została zdobyta, już nie było ostrzału. Już było łatwiej się przemieszczać, przejść na drugą stronę ulicy. Naturalnie na Wydziale Architektury były też posterunki AK, było zgrupowanie jakichś młodych ludzi. Widziałem w oknie, że uzbrojeni często się pojawiali. Spali na wyższych piętrach. Jak szedłem, to widziałem tych młodych ludzi.
Pamiętam też, jak wychodzili młodzi, starsi ludzie ze Starówki. To byli wojskowi w panterkach, z czapkami miękkimi wojska niemieckiego, biało-czerwone wstążeczki były przyszyte, w saperkach poniemieckich, pasach. Dla mnie to taka groza, bo oni wyglądali jak Niemcy, ale to było zgrupowanie, które wyszło kanałami. Brudni, śmierdzący, siedzieli na krzesłach, spali w bramach. Między innymi na Pięknej, między Poznańską a Marszałkowską była brama, przejście było i oni siedzieli. Nie wiem, gdzie szli, widocznie może na jakiś inny odcinek byli delegowani, ale generalnie tak właśnie to wyglądało. Wszyscy żeśmy byli przerażeni tym wszystkim, co się działo. Widzieliśmy trupy, strzały, ciągle ktoś padał, ktoś był ranny, rozwalały się domy, bo naloty były. Przecież sztukasy cały czas bombardowały lotem nurkowym, tak że był przerażający gwizd i szum syren. To wszystko na nas robiło wrażenie, do dzisiaj to bardzo pamiętam, przeżywam to ciągle.

  • Pamięta pan stosunek pana matki, rodziny, sąsiadów do Powstańców?

Myśmy byli cały czas pozytywnie nastawieni, nie przeklinaliśmy, bo niektórzy narzekali, po co było Powstanie. Natomiast moi rodzice byli bardziej patriotyczni, uważali, że trudno, jakaś ofiara musi być poniesiona, żeby Polska była wolna. Myśmy liczyli na to, że jednak alianci przyjdą. Mówiło się: „O, słychać już Rosjan, już są na Pradze”. Potem wszystko nagle ucichło. Nie wiadomo, co się dzieje, dlaczego nie strzelają działa z Pragi, nie wiadomo, co jest. Byliśmy zawiedzeni, bo myśmy myśleli każdego dnia, że już przyjdą Rosjanie z pomocą. Guzik, nikt nie przyszedł nawet.
Natomiast pamiętam, ponieważ zawsze się bawiłem na balkonie, że przed samym Powstaniem, może to było na miesiąc, może na dwa tygodnie przed Powstaniem, pod wieczór nagle przyleciał samolot, zrzucił ulotki. Naturalnie jedna z tych ulotek spadła na balkon, złapałem, ojcu niosę. Ojciec zaczął czytać. Tam Rosjanie nawoływali do Powstania: „Ludu Warszawy, chwyć za broń!”. Podżegali do Powstania po prostu, żeby wybuchło Powstanie. Miało wybuchnąć nie ze strony AK, tylko z PZPR, to były takie podpuchy, o których się później nie mówiło.

  • Jaki był pana stosunek do chłopaków, dziewczyn Powstańców?

Zazdrościłem im, też miałem opaskę, mama z dwóch wstążek mi uszyła. Koniecznie chciałem, żeby mi napisała AK, ale mama powiedziała, że nie może pisać, bo to jest wojskowe, a ja nie mogę być [wojskowym]. Naturalnie w majtkach chodziłem na szelkach, miałem pistolet kapiszonowiec zatkany za majtki. Przyglądałem się, próbowałem [się znaleźć] między tymi osobami, młodymi ludźmi, którzy się zawsze gromadzili na podwórku u nas na Hożej, na początku, na msze. Chciałem przy nich stanąć. Matka mnie zawsze wyciągała z powrotem: „Wracaj do piwnicy i koniec, siedź w piwnicy”. Takie były moje zadania.
Dziadkowie mieszkali natomiast na Wilczej 28. Ten dom do dzisiaj stoi. Żeśmy też dziadków odwiedzali w czasie Powstania. Tam było względnie spokojnie, nic takiego się nie działo. Wiem, że później była taka sytuacja, że dziadkowie powiedzieli, że nie wyjdą z Warszawy po Powstaniu, tylko zostaną do końca. Mówiono, że to jest bardzo niebezpieczne. Powiedzieli: „Zginiemy, a nie wyjdziemy”. Okazało się oczywiście, że weszli „ukraińcy”, wszystkich, którzy nie chcieli wyjść, zgarnęli na ulicę i tak jak stoją, proszę bardzo, wymarsz z Warszawy. Wtedy musieli wyjść z Warszawy.
Myśmy zostali wywiezieni do Pruszkowa, z Pruszkowa przegonieni do Ursusa, a z Ursusa [??] byliśmy wywiezieni wagonami węglarkami w kierunku Krakowa. Mówiono, że jedziemy do Oświęcimia, ale to były tylko opowieści. Natomiast myśmy chcieli uciec z wagonu, mama chciała wyskoczyć. Mama była w ciąży, to był siódmy miesiąc. Ciotka, młodsza od mojej mamy, powiedziała, że absolutnie nie wyskoczy. W związku z tym żeśmy nie wyskoczyli. W nocy pociąg zatrzymał się gdzieś w polu. Jak rano żeśmy się obudzili, to prawie że śnieg był, wszystko białe było. To była rampa w szczerym polu. Nie wiadomo, gdzie to było, chyba pod Machowem, tak później mówiono. Potem nas ustawiono w szereg, poprowadzono w kierunku wsi, która majaczyła na samym końcu. Drogą żeśmy szli, wtedy właśnie udało nam się uciec. Po prostu żeśmy zatrzymywali się na siusiu w rowie. Najpierw trzech wartowników stało przy nas, potem dwóch, potem jeden. Machnął ręką, widzi dwie kobity z dzieckiem, poszedł. A myśmy polami, miedzami przeszliśmy do wsi. Żeśmy przenocowali. Rozchorowaliśmy się, bo przecież byliśmy na sucharach głównie, a poczęstowano nas kartoflami, zsiadłym mlekiem. Automatycznie wywołało to rewolucje żołądkowe. Żeśmy się położyli w łóżku ciężko chorzy. W nocy okazało się, że takich cwaniaków było więcej, Niemcy zaczęli przeczesywać chałupy. Weszli do chałupy, patrzą: dwie kobity, dzieciak leży w łóżku, to się bali podejść, bo się bali, że to może być tyfus.
Natomiast wracając do Powstania, pamiętam również takie zdarzenie, że na Skorupki była studnia. Któregoś dnia wracamy po południu, gdzieś koło godziny czwartej, piątej, z Hożej od ciotki, która mieszkała w Konstancinie, a miała mieszkanie i żeśmy chodzili tam po jedzenie. Przeszliśmy barykadą na Marszałkowskiej, doszliśmy do bramy, przeszliśmy przez piwnice, wyszliśmy na samym początku Skorupki. Wychodzimy, patrzymy, a pokotem leżą ciała, przykryte papierami, pełno krwi. Od Marszałkowskiej, jak się patrzy na Skorupki, było pusto, nie było żadnych domów, wszystko rozwalone. Okazało się, że działo kolejowe „Gruba Berta” strzeliło w tym czasie, kiedy wszyscy stali po wodę. Naturalnie był wybuch tak potężny, że rozwalił domy – w tej chwili szkoła stoi w tym miejscu – a ci, którzy stali w kolejce, to ponad sto osób musiało być chyba, jeden przy drugim ciała leżały. Wszyscy ci ludzie zginęli. Takie historie też miały miejsce.
Nasze mieszkanie zostało zniszczone chyba miesiąc po wybuchu Powstania, dlatego że rycząca „krowa” czy rycząca „szafa” miała ostrzał akurat tego rejonu. Ponieważ Niemcy musieli wiedzieć, że tam jest jakieś zgrupowanie tego, ostrzelali granatnikami. Jeden z granatników wpadł przez ścianę u nas w pokoju, w którym była urządzona kuchnia. Przebił, rozbił wielką ścianę, potężna dziura była dwa metry na dwa metry. Wszystkie meble od podmuchu, to jakby ktoś je od środka wysadził. Stały, tylko żeby nie dotknąć, bo jak się dotknie, to się zaraz przewrócą, rozsypią się. Nie było co robić w tym mieszkaniu, zresztą myśmy się wtedy już przenieśli na Hożą. Mama zawsze, gdziekolwiek szła, to już szła ze mną, bo się bała. Jak zginąć, to tylko razem. Tak żeśmy wędrowali, co któryś dzień żeśmy szli na Hożą zobaczyć, czy piwnica jest.
W każdym razie po kapitulacji, jak nas wywieziono, to z tego miejsca, gdzie żeśmy uciekli, pojechaliśmy do Krakowa, gdzie mieszkał wujek mojego ojca. Tam żeśmy się zatrzymali, potem do Czernichowa. Jak żeśmy się już znaleźli w Ursusie, z Pruszkowa nas przegoniono do Ursusa, do obozu przejściowego, dzieciaki stały za siatką. Mama napisała list do państwa Acherów, którzy byli znajomymi mojego dziadka i mojego ojca, że żyjemy, że tu i tu jesteśmy, czekamy na wywóz. Bo było wiadomo: selekcja była, mężczyźni na lewo, kobiety na prawo. Z dziećmi, w ciąży, to Niemcy wypuszczali. Moja mama nie chciała wyjść, dlatego że osłaniała swoją siostrę, która miała dwadzieścia jeden lat. Byłem niby synem tej siostry. Siostra upodobniła się do jakiejś starej babci, żeby Niemcy jej nie wyszukali. Tak żeśmy razem koczowali w halach zakładów Ursusa. Stamtąd nas segregowano i w końcu któregoś dnia wsadzili nas do pociągów. W tym czasie okazało się, że ojciec właśnie przywędrował do Acherów, żeby dowiedzieć się coś bliżej, co się z nami dzieje. Jak się dowiedział, że żyjemy, to się ucieszył strasznie. Koniecznie chciał nas jakoś stamtąd wydostać. Przykupywał Niemców, którzy tam chodzili, nie od peronu, tylko od drugiej strony, bo tam łatwiej było Niemca przekupić, żeby pozwolił mu chodzić, bo szuka żony z dzieckiem. Przez parę dni tam chodził i tego dnia, którego nas wywożono, też chodził i pytał się. Ale myśmy nie słyszeli, bo mama akurat się ze mną usytuowała od [strony] peronu. Była tak naiwna, że mówiła: „Tu jest peron, jak będziemy jechać przez wszystkie stacje, to nam będą dawać jeść, od peronu będzie łatwiej się upomnieć o cokolwiek”.
Pamiętam, w Radomsku chyba to było, żeśmy przyjechali w nocy. Jak pociąg ruszył z nami, musiało być gdzie koło trzeciej, drugiej. To już był koniec października, światło tak wyglądało, jakby to było po południu. Słońce było w tym czasie. Zimny dzień, ale słonko świeciło. Ojciec, jak chodził z tamtej strony, to nikt nie powtórzył albo mama nie usłyszała. W związku z tym nie udało się, tak że myśmy pojechali. Dopiero ojciec do nas dojechał, jak byliśmy w Czernihowie. Jakoś załatwił sobie przepustkę, mógł przejechać z Generalnej Guberni do Reichu i przyjechał po nas. Potem udało mu się wrócić z nami do Konstancina. To było śmiesznie, bo myśmy jechali pociągiem, jakimiś wagonami, tak, żeby unikać momentów, kiedy są kontrole niemieckie. Na jakiejś stacji ojciec wysiadł, schował się w zabudowaniach. Jak pociąg ruszał, to ojciec wyskoczył. W tym momencie jakiś Niemiec zauważył: Halt! Złapał go za plecak, ojciec się szarpał, aż w końcu udało mu się wyrwać. Tym pociągiem udało nam się dojechać do Konstancina.
  • To był jeszcze 1944 rok?

Tak. To już był początek grudnia albo koniec listopada. W każdym razie do samego Konstancina żeśmy nie dojechali pociągiem, tylko chyba do Warki i stamtąd do Góry Kalwarii. Furą żeśmy podjechali trochę, gdzieś na noc żeśmy się zatrzymali, spaliśmy. Potem na piechotę już do Konstancina, do ciotki żeśmy dotarli.
Siedemnastego stycznia 1945 roku już Rosjanie byli w Konstancinie. Zresztą Rosjanie nas wyrzucili stamtąd, bo powiedzieli, że potrzebują budynku, gdzie mieszkaliśmy, dla swoich oficerów. Ojciec tylko prosił, żeby mu pozwolono znaleźć jakieś mieszkanie, bo jest z żoną, dzieckiem. Dali mu przepustkę i powiedzieli, żeby poszedł tam i tam. Była drewniana chałupa, rudera zupełnie rozsypująca się. Wtedy postanowiliśmy wynieść się aż do Kępna, bo tam mieszkała mama mojej mamy, czyli babcia. Ojciec został, ponieważ w Banku Rolnym rozpoczął od razu od pierwszych dni działalność. Dom, w którym myśmy mieszkali – ojciec poszedł trzeciego dnia po wyzwoleniu Warszawy – jeszcze stał, tylko nasi rodacy nas ograbili. Wynieśli wszystko z piwnicy, wykręcili kłódkę. Myśmy zostali tak, jak żeśmy stali. Ojciec był bardzo nieżyciowym człowiekiem, bo ciągle książkami się zajmował. W pierwszym momencie, jak poszedł, pierwszą rzeczą było obronić swoje książki. Naładował plecak książek. Myśmy nie mieli ubrań, nie mieliśmy co jeść, a ojca książki tylko interesowały. Matka mu awanturę straszną zrobiła. Poszedł następnego dnia. Jak przyszedł, to akurat furka odjeżdżała sprzed bramy. Wszedł, już nic nie było w piwnicy.

  • Spotkał się pan z Niemcami podczas Powstania?

Jak najbardziej. Pamiętam grajka na Wilczej, który w „Zakazanych piosenkach” występuje, gra na skrzypcach odwrócony twarzą do ściany. Między Wilczą 28 a restauracją „Baryłeczka” na rogu, tak mniej więcej na połowie stał. To było takie zdarzenie, że byłem u dziadków i ojciec po mnie przyszedł przed godziną policyjną. Deszcz padał.

  • Przed Powstaniem?

Przed Powstaniem. Ojciec mnie wziął na rękę, idziemy i widzę postać grajka. Naturalnie nie wiedziałem, kto to jest, że tak smętnie gra. Pytam się, tata mówi: „To biedny człowiek, pomieszało mu się, nienormalny trochę i tak gra”. Żadnych pieniędzy nie miał, był odwrócony plecami, tak jak na „Zakazanych piosenkach”. Grał smętnie, coś sobie ciągnął. Potem się okazało, ale to już po wojnie się dowiedzieliśmy, że to był szpieg niemiecki, który, gdzie się zbierali młodzi ludzie, to sobie stawał, obserwował, potem dawał sygnał. W pierwszym, drugim, trzecim dniu już byli Niemcy. Pamiętałem jego.
Potem pamiętam obławę, która odbyła się na Wilczej. Też żeśmy szli w nocy. Oni najczęściej albo nad ranem, albo wieczorem robili obławy. W ciągu dnia też były takie sytuacje. Myśmy szli po Wilczej stroną parzystą, w kierunku Marszałkowskiej. W pewnym momencie: Hände hoch! Światło latarki w oczy, przerażony ojciec i ja. Nagle odzywa się głos Niemca, czystą polszczyzną mówi: „Acha, pan z dzieckiem. Proszę przejść na drugą stronę, bo jest w tej chwili obstawione i aresztujemy ludzi”. Przeszedł na drugą stronę Wilczej, Marszałkowską z tamtej strony żeśmy przeszli, do Hożej żeśmy bezpiecznie doszli.

  • W czasie Powstania miał pan kontakt z jeńcami?

W czasie Powstania niestety ich nie widziałem, bo w Śródmieściu nie było. Natomiast widziałem tych, co byli w kinie, jak wychodzili na odgruzowanie, bo domy się zwaliły. Powstańcy ich wyprowadzali. Byli najczęściej po cywilnemu ubrani albo różnie, bez żadnych dystynkcji, jakieś pseudoniemieckie mundury mieli. Szli i odgruzowywali. To było po dziesięć, dwanaście osób. Więcej ich nie było ze względu bezpieczeństwa, bo trudno by ich upilnować, bo by uciekli. Tak to wyglądało.

  • Czy ktoś w pana otoczeniu słuchał radia w czasie Powstania?

Nikt nie miał odbiorników.

  • Gazetki?

Gazety tak, była poczta. Widziałem tych chłopców, bo do nas przychodzili, przynosili pocztę. Pamiętam, że taka Żydóweczka przyszła. Nie wiedziałem, że to Żydówka, tylko moja mama powiedziała: „A, to Żydóweczka”. Blondynka tleniona, w drelichu granatowym, przyniosła pocztę, informację do mojej mamy od znajomego, który był gdzieś w zgrupowaniu wojskowym, w Śródmieściu siedział. Był zresztą oficerem wywiadu, o czym żeśmy się później dopiero dowiedzieli. W momencie kiedy była kapitulacja, przyszedł do nas już normalnie ubrany, w mundur wojskowy, prawdziwy mundur polski. Był w kontrwywiadzie. Wtedy się ukrywał. To był zresztą profesor matematyki, który mieszkał później koło nas. Jego działalność nie została ujawniona, nie został aresztowany później przez UB. Nikt o tym nie wiedział, bo był w zakamuflowanej jednostce, która wydawała wyroki śmierci na Niemców.

  • Jak pan zapamiętał moment wyjścia z Warszawy, kapitulacji?

Myśmy wyszli ostatniego dnia kapitulacji, gdzieś koło godziny dziewiątej, dziesiątej rano. Mówiono nam, że wokół Warszawy w ogóle nie ma życia, w związku z tym z resztek jedzenia, które mieliśmy, mama porobiła suchary. Miałem woreczek, mama niewiele mogła nieść, bo była w ciąży. Ciotka też miała plecaczek. Od Pięknej szliśmy w kierunku Oczki.

  • Niemcy was pilnowali?

Niemcy byli jak gdyby na granicach, za Oczki już stali. Natomiast w części środkowej Niemców nie było, byli dalej Powstańcy, była ludność. Wszystko zrujnowane, cisza kompletna, rozwalone tramwaje stały na Marszałkowskiej, dzieciaki bawiły się w tych tramwajach. Działania się skończyły, cisza, nic się nie dzieje.

  • Kto podjął decyzję, że trzeba wyjść?

Wojskowi AK przychodzili do mieszkań i mówili: „Proszę państwa, proszę wychodzić, bo po nas przyjdą »ukraińcy«, nie ręczymy za życie wtedy”. Myśmy wyszli ostatniego dnia po kapitulacji, to było koło dziewiątej, dziesiątej. Szliśmy w kierunku placu Zawiszy, potem do Dworca Zachodniego. Ładowano nas do pociągów osobowych, podmiejskich, nawet były ze stopniem wzdłuż wagonów i były wejścia do poszczególnych [wagonów]. Wieziono nas do Pruszkowa, do zakładów kolejowych. Żeśmy weszli do potężnych hal, ubikacji naturalnie nie było dla tylu ludzi, ale były podziemia. Wszyscy chodzili do tych podziemi załatwiać się. To było bardzo smutne i nie wiadomo było, jak się zachować. Nikt się nie krępował, kobiety koło mężczyzn załatwiały się.
Stamtąd przegoniono nas do Ursusa. W Ursusie siedzieliśmy i czekaliśmy na segregację, bo segregowali do Reichu. Nawet mama zastanawiała się (nie wiedziała, że ojciec żyje), czy nie lepiej wyjechać do Niemiec, przynajmniej będzie jakaś praca, coś będziemy jedli. Z uwagi na swoją siostrę nie chciała, bo to młoda dziewczyna, dwadzieścia jeden lat. Mama się bała, żeby coś jej się nie stało. Staraliśmy się wydostać.

  • Czy jest jakieś szczególnie intensywne przeżycie z okresu Powstania, które ciągle do pana wraca?

Chyba moment, kiedy samoloty, Liberatory nadleciały, latające fortece. To wszystko w ciągu dnia leciało wzdłuż Wisły. Wszyscy płakali, bo myśleli, że giną ludzie. Moment, kiedy „Gruba Berta” grzmotnęła na Hożej przy Kruczej; moment, kiedy ciemno się zrobiło. Mama myślała, że już koniec. Też nie wiedziałem, co się dzieje. Wydawało mi się, że za chwilę się wszystko zawali, ciemno się zrobiło w południe. Przecież to była gdzieś godzina pierwsza, druga, piękne słonko świeciło, a nagle ni stąd ni zowąd wszystko się chwieje, zaraz się wszystko zawali. Tak to wyglądało. To były moje wydarzenia. Tak samo pierwsze dni, kiedy była euforia. Nawet żeśmy poszli do kościoła na plac Trzech Krzyży w pierwszym tygodniu, w niedzielę, bo jeszcze działa nie strzelały, tylko było słychać broń ręczną w Śródmieściu. Niemcy byli też przerażeni, nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Tak że w pierwszą niedzielę wszyscy razem poszliśmy do kościoła. Wyglądało, że wszyscy są zadowoleni, szczęśliwi, bo już jesteśmy wolni. Niemcy gdzieś tam są, ale co nam grozi? Potem się zaczęły prawdziwie wojenne dni. Nie wiadomo było, czy dzień skończy się życiem, czy człowiek zginie.

  • Pan jako dziecko czuł to zagrożenie?

Czułem to zagrożenie, bałem się, ale jednocześnie mnie intrygowało, co się dzieje, jak się dzieje, dlaczego tak jest. To wszystko widziałem. Jak myśmy na przykład przechodzili przez piwnice na Skorupki, okazało się, że był lazaret, szpital w piwnicy. Ludzie ranni leżeli pokotem. Szło się korytarzem piwnicznym, a leżeli na pryczach albo byli pochowani w piwnicach. Lekarze, pielęgniarki w fartuchach między nimi chodziły, świeciły się światełka. Siedział facet na rowerze, pedałował i światełka mrygały, bo to dynamo rowerowe oświetlało. Oprócz tego były karbidówki, były lampy naftowe. Myśmy dużo widzieli, bośmy ciągle wędrowali miedzy Hożą a Piękną 47. Wszystkie wspomnienia pamiętam jak dziś, jak to wyglądało.



Warszawa, 14 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Jerzy Żurkowski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter