Jerzy Krzyżanowski „Rak”
Nazywam się Jerzy Krzyżanowski, urodziłem się 5 lipca 1926 roku w majątku moich dziadków od strony matki. Pseudonim w czasie okupacji, jak wstąpiłem do Armii Krajowej, to obrałem sobie „Rak” – związany z datą urodzenia.
- Co pan robił przed wojną? Gdzie pan chodził do szkoły? Czy może w rodzinie były jakieś tradycje narodowościowe?
Do 1939 roku mieszkaliśmy w Rembertowie, to znaczy rodzice, bo kolega ojca wybudował taką czynszówkę, w której zaoferował nam, to znaczy moim rodzicom, mieszkanie. A tuż przed wojną przeprowadziliśmy się do Warszawy, też na Pragę, na Jagiellońską 12. W 1939 roku zmieniliśmy mieszkanie, bo to na Jagiellońskiej było za małe, na mieszkanie większe na Targowej 46. Tam właściwie kończyłem szkołę powszechną. Tuż przed wojną ojciec został zmobilizowany. Matka wtedy z nami wyniosła się z Warszawy, bo to była bardzo napięta sytuacja, że już, już, już i że będą bombardowania. A ponieważ mieliśmy domek na osiedlu Grzybowa, między Rembertowem a Wesołą, tam zastała nas wojna.
- Pamięta pan dokładnie moment wybuchu wojny, jak to wyglądało?
Pamiętam, tyle że podczas wybuchu wojny to myśmy tam właściwie nie odczuli żadnego jakiegoś bombardowania czy coś takiego. Tam był spokój. Natomiast tutaj Warszawa, no to wiadomo było, że płonie i te nasze oddziały, jak to się mówi, rozbite już, to tak przechodziły w stronę Warszawy, że w Warszawie będzie opór taki, dopóki Niemcy nie zostaną zajęte przez Francuzów. Bo to wtedy atmosfera była taka, że Hitler bardzo źle wybrał sobie te kraje. Ponieważ myśmy byli w sojuszu z Francją i Anglią, a Francja wtedy uchodziła za mocarstwo, że miała najsilniejszą armię, a Anglia oczywiście na morzu była potęgą.
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji?
Chodziłem do gimnazjum. Najpierw do handlowej szkoły, bo wtedy miejskie gimnazjum zostało przekształcone na
Beruf Handelsschule. Dwa lata, to znaczy od 1939 roku do 1942 roku byłem w tej handlówce. Ponieważ zamierzenia rodziców co do wykształcenia były takie, żebym skończył szkołę średnią, maturę ogólnokształcącą i potem studia wyższe, więc w 1942 roku poprzez znajomości (bo to trzeba było mieć znajomości, jak by powiedzieć, żeby zaświadczyć, że taki uczeń może być, że to nie jest jakiś szpieg niemiecki) zostałem zapisany do gimnazjum Świerzyńskiej-Słojewskiej na Marszałkowskiej. Akurat przez ten budynek, gdzie się mieściła ta szkoła, teraz przechodzi Trasa Łazienkowska.
- Czy przez cały okres okupacji mieszkał pan na Grzybowskiej, czy później już pan przeprowadził się z powrotem do Warszawy?
Nie, przez cały czas okupacji mieszkałem na Targowej. Ojciec wrócił po kilkunastu dniach, nie poszedł do niewoli, tylko udało mu się jakoś wywinąć. No i prowadziliśmy takie normalne życie okupacyjne, to znaczy jakiś handel czy coś. Ponieważ ojciec pracował w Monopolu Spirytusowym, no to były jakieś możliwości, dostawał deputaty. Kuzyn w Pruszkowie pędził bimber, ale taki, który można było sprzedawać jako normalną [wódkę]. Tak że była produkcja tego bimbru, butelkowanie i normalne lakowanie.
- Jak pan trafił do konspiracji?
W 1942 roku moja siostra Zofia miała imieniny i zaprosiła swoich dwóch kolegów na te imieniny. Ja oczywiście wtedy szesnastoletni mężczyzna poznałem ich, no i oczywiście… A oni już byli zaangażowani. To znaczy w trakcie rozmowy wynikło: „Pan nie należy nigdzie?”. Na to mówię: „Chętnie bym wstąpił”. – „No to przyjdź do Staśka Jaworskiego do sąsiedniej kamienicy”. Poszedłem tam na to pierwsze zebranie, a na następnym zostałem już zaprzysiężony. Tak że od maja 1942 roku byłem już żołnierzem Armii Krajowej.
- Czy pamięta pan, jak wyglądały te spotkania konspiracyjne? Czy już na przykład mieliście przydzielone jakieś zadania?
Przed wszystkim szkolenie walk w mieście. Przychodził taki podchorążak, który tłumaczył nam, że w mieście to walczy się o partery, bo piętro… Jak parter odetną, to już właściwie… Później podczas Powstania okazało się to nie bardzo prawdziwe. Były też zadania takie jak… Ponieważ ten pluton to był pluton należący do Kedywu, to mieliśmy nieraz takie zadania, nawet osłona wykonywania wyroków. Na Grochowie to była pierwsza taka osłona. Tak że dziewczyny przyszły i właściwie pierwszy raz, poza tym co ojca rewolwer miałem w ręce, to ten był chyba drugi raz, jak dostałem. Ale na szczęście jak tylko wyrok został wykonany, to my oddaliśmy tą broń znów dziewczynom i wróciliśmy. Drugi wyrok był, z tego to pamiętam, na Ząbkowskiej przed Monopolem. Tego egzekutora naszego poznałem dopiero później. To był taki łobuziak z Pragi. Dla niego rozróba jakaś czy takie właśnie wykonanie wyroku to była zabawa niemalże. Jak później się dowiedziałem, bo myśmy mieli być jako obstawa, ale potem tam się coś zmieniło, ale ojciec mi opowiadał, że ten (nie pamiętam jego pseudonimu, bo to był policjant szmalcownik) Kożuchowski jechał z nim od Kawęczyńskiej i jak wysiedli przy Monopolu, tam był przystanek, to on szedł obok niego i w pewnym momencie wyciągnął rewolwer i strzelił mu w skroń. Poza tym to było rozrzucanie ulotek. A poza tym nic ciekawszego się tam nie działo do momentu Powstania. Tak że to były tylko takie przygotowania.
- Jak się pan dowiedział o wybuchu Powstania?
Wtedy to już było niemalże zorganizowane i przed pierwszym wiedzieliśmy już, że jest pogotowie. Nocowaliśmy u kolegi, który był naszym drużynowym. Jedną noc, drugą noc i na trzecią mieliśmy… To znaczy z pierwszego na drugiego mieliśmy u mnie nocować, ta cała nasza drużyna. Ale o godzinie trzeciej chyba, jak zaczęli się koledzy schodzić, to przybiegł łącznik, który powiedział, że o piątej jest Powstanie.
No i oczywiście nie nocowaliśmy u nas, tylko że na Białostockiej… Podał numer, w tej chwili nawet nie pamiętam. Ale to chyba była trzecia czy czwarta kamienica od ulicy Targowej. Między czwartą a piątą przeszliśmy tam pojedynczo, bo już tam Niemcy byli. Chyba wiedzieli o tym, że coś się szykuje, więc raczej żeby nie chodzić grupowo, to przeszliśmy właśnie na Białostocką. Tam na poddaszu już był komplet tych, którzy mieli zajmować tą dyrekcję. Ale czekaliśmy na broń, bo Mietek poszedł po broń. Jak wrócił, to okazało się, że Mietek miał taką dużą torbę, w której przyniósł chyba, nie wiem, kilkanaście tych „sidolek”. Tak że każdy dostał jedną „sidolkę” i był już uzbrojony. O piątej alarm, rozpoczynamy atak. Więc przeskoczyliśmy (wtedy oczywiście Carrefoura [na Pradze] nie było) przez parkan oddzielający tory i Białostocką i ruszyliśmy w stronę dyrekcji. Całe szczęście, że Niemcy się wystraszyli, bo gdyby tam postawili trzech czy czterech z peemami, to prawdopodobnie wysiekliby nas. Ale okazało się, że dotarliśmy do budynku, skoczyliśmy przez okna i cała nasza drużyna na piętro od strony Targowej. Na Targowej z kolei Niemcy ustawili w wesołym miasteczku, na rogu, w tym miejscu, gdzie jest gmach poczty, karabin maszynowy i rąbali po oknach. Kto się tam wychylił, to oni go namierzali. Na szczęście myśmy nie wyglądali. Kolega, nasz drużynowy, podniósł się na chwilę i w tym momencie seria… Tylko całe szczęście, że nie nisko, tylko górą. Tak że tynk posypał się mu na głowę. On oczywiście blady jak ściana, a my leżeliśmy i tylko na tym suficie tynk sypał się od tych serii, które [puszczali]… Tam dotrwaliśmy do zmroku, no i przyszedł rozkaz, że wycofujemy się.
Wycofałem się do bloków kolejowych, tam przesiedziałem do następnego dnia. Następnego dnia chciałem dostać się do domu, a właściwie na Białostocką, żeby zapytać, co dalej. Ruszyłem w stronę Stalowej, gdzie mieszkała znajoma, u której miałem zamiar dowiedzieć się, co jest i… Po drodze do tej znajomej spotkałem kolegę z naszej drużyny, który miał dwa polskie granaty obronne. Pokazał mi te granaty. „Chodź, idziemy, dowiemy się, co na Białostockiej”. Dotarliśmy na Białostocką. Na Białostockiej oczywiście któryś z tych oficerów polecił nam, właściwie rozkazał, żeby przedostać się na Bródno, gdzieś w okolice koszar, obecnego ronda Żaba. To źle świadczy o dyscyplinie takiego żołnierza Armii Krajowej, bo jak pytaliśmy go się, tego oficera, jak się tam dostać, to on: „Jesteście żołnierze, no to już powinniście wiedzieć jak”. Ale myśmy nie bardzo wiedzieli, więc wyszliśmy na Białostocką i akurat tak cicho było na Targowej, więc ruszyłem w stronę domu. A ponieważ mieszkaliśmy w jednym domu, jego ojciec był dozorcą i jakoś udało nam się dotrzeć do naszej kamienicy. Tak to skończył się pierwszy etap mojej powstaniowej przygody.
Chyba trzeciego dnia Mietek, ten kolega, z którym wróciłem do domu, skontaktował się z kimś, że „Piętka”, to znaczy nasz dowódca plutonu… Nie, to nie był rozkaz, to była tylko taka informacja, że powinniśmy się wycofać do Choszczówki, to znaczy do Płud – Choszczówki, tutaj na linię Legionowa. A ponieważ ten kolega, który był naszym drużynowym, miał w Płudach dziadków i oni tam mieli gospodarstwo jakieś, to zaproponował, żebyśmy się tam przenieśli i zobaczymy, co będzie dalej. Chyba drugiego czy trzeciego dnia wzięliśmy rowery, coś na te rowery się położyło i ruszyliśmy w stronę Płud razem z nim. On już wiedział, jak tam się dostać, więc dotarliśmy do gospodarstwa tego dziadka. Ulokowaliśmy się w jakiejś stodole czy coś i tam byliśmy chyba do ósmego albo dziewiątego sierpnia, parę dni. Żywiono nas oczywiście bez problemu, tak że… Ale patrole niemieckie przejeżdżały w pobliżu, chciały się zorientować, co tam jest. Prawdopodobnie domyślali się, że ci Powstańcy przedostali się tam. Pamiętam, 10 sierpnia obława była i wszystkich, którzy tam mogli wyglądać, że brali udział czy mają zamiar brać udział w Powstaniu, to ładowali do ciężarówek i nie było dyskusji. Bo kenkartę się pokazywało i patrzył na datę. Tak że wywieziono nas wszystkich do Modlina.
- Jeszcze chciałam zapytać, jeśli chodzi o ten okres Powstania, kiedy pan był na Pradze, jak wyglądały kontakty z ludnością cywilną?
Uważam, że były bardzo dobre. Bo tak jak wspomniałem, noc przesiedziałem w tych blokach kolejowych przy Wileńskiej. Było tak że: „Może pan coś zje?”. A ja miałem ściśnięte gardło, tak że [z nerwów nie mogłem jeść]… Przypomniałem sobie, jakiej traumie podlegają żołnierze naszych oddziałów interwencyjnych. I taki baran, sędzia czy jak go tam nazwać, w Poznaniu potrafi powiedzieć, że nie powinni ostrzeliwać…
- Przepraszam, czy moglibyśmy wrócić do czasu Powstania, tego, w którym pan brał udział?
Jak nas zawieźli do tego Modlina, to były takie kazamaty, hale takie niemalże i nie sienniki, tylko słoma rzucona. Tam spaliśmy. Tam już byli zgromadzeni jeńcy z pierwszej armii, tak że razem siedzieliśmy. To nie trwało długo, bo chyba dwa czy trzy dni. Jakąś zupę dawali nam. Polaków zaangażowano, oni przygotowywali krupnik czy coś w tym rodzaju. Po paru dniach wyjazd jest. Okazuje się, że jedziemy do Niemiec. Zawieźli nas chyba na dworzec Praga… Tam w takich bydlęcych wagonach ruszyliśmy w stronę Niemiec, do Piły. W Pile (to wtedy nazywało się Schneidemühl) też byliśmy chyba ze dwa, trzy dni. To był tylko jako obóz przejściowy. Potem następny wyjazd do Meiningen. Już dostaliśmy przydziały, co będziemy robić. To znaczy myśmy nie chcieli pójść, to znaczy żeby nas zakwalifikowano jako robotników rolnych, bo taka była dosyć zła opinia, że szkopy traktują nas źle, więc lepiej być w gromadzie. Więc wymyśliliśmy sobie, że jesteśmy ślusarzami,
Schlosser.
Jak
Schlosser, no to nas do Meiningen, gdzie była fabryka naprawy lokomotyw parowych. Tam zakwaterowano nas w obozie jenieckim Anglików. Tak że przez druty mieliśmy Anglików. To też nie trwało długo, bo w Meiningen mieli dosyć tych robotników, a zapotrzebowanie było gdzieś w Niemczech. No to znów nas zapakowali do wagonów. Pamiętam taką sytuację, że na którejś stacji zatrzymaliśmy się, a Niemcy na peronie to między sobą:
Polnische Banditen. Ale z drugiej strony znów spotykaliśmy Niemca, który potrafił dać nam paczkę papierosów. Tak że nie wiem, to widocznie od człowieka zależało.
Wywieziono nas do Bawarii, do miejscowości Delligsen. To już było zapotrzebowanie jakiegoś Niemca, Schulze się nazywał, który miał warsztat naprawy maszyn rolniczych. Tam pani Schulze gotowała nam obiady, śniadania. Rano było
steien auf.
Fruhstuck, czyli śniadanie dostawaliśmy, potem pracowało się ileś, no i potem
Mittagessen, obiad był, aż do
Abendessen. On był partyjny, bo pamiętam jego mundur, zobaczyliśmy gdzieś na wieszaku. Ale nie było jakichś represji, bardzo po ludzku się z nami obchodzili. Bo w Meiningen to spóźniłem się, bo była kantyna i za złotówki, które miałem, można było wypić piwo na przykład. No to wypiło się piwo, ale okazało się, że ta przerwa była krótka. Jak wróciłem, to taki Ślązak był, Niemiec, nie wiem, folksdojcz, Ślązak czy coś, bo mówił po polsku… No i po skończeniu tej przerwy przychodzę, a on: „Gdzie byłeś?”. Mówię mu: „W kantynie”. No to on strzelił mnie w twarz: „Ja ci dam kantynę!” – i do roboty. Tak że potraktował mnie łagodnie. Z Aschersleben z kolei u pana Schulze potem przenieśli nas do Delligsen. W Delligsen znów pracowaliśmy w takim prywatnym warsztacie, bo już widocznie nie mieli gdzie ulokować tych ludzi, których ściągnęli ze wschodniej Europy. Było dużo byłych jeńców polskich sprzed wojny, to znaczy tych z 1939 roku, no i tych z pierwszej armii. W Delligsen pracowaliśmy właśnie w tym warsztacie. Ale z kolei w maju, gdzieś w połowie maja, Amerykanie zajęli Delligsen, no i skończyła się, że tak powiem, podległość do Niemców.
- Czy przez ten okres, co pan przenosił się z obozu do obozu, to miał pan jakieś informacje na temat tego, co się dzieje w kraju, na temat Powstania? Albo jakiś kontakt z rodziną?
Nie, zaraz dojdę do tego. W maju wyzwolili nas Amerykanie. Na jakiejś ulicy, kilka ulic dalej, Hitlerjugend chciało bronić III Rzeszy. Wychylił się z okna, oddał kilka strzałów do Amerykanów. Jak ci Amerykanie to usłyszeli, to podjechał jakiś wóz pancerny i grzmocił do tych Hitlerjugend chyba przez godzinę albo więcej. Tak że wyglądało to na olbrzymią bitwę. […]
Oczywiście już nie było przepychanek, że Niemcy oddają i odbijają to… Bardzo spokojnie przyjęli to… Zaraz utworzył się… Aha, jacyś przedstawiciele zaraz, nie wiem, chyba rządu londyńskiego, przyjechali zorganizować nam dalszy pobyt. Więc zajęliśmy szkołę i w szkole [była] ta nasza grupa Polaków, bo to byli Polacy i ci byli jeńcy wojenni. Oni tam razem z nami, tak że oni tylko zajęli jedną klasę, a my zajęliśmy dwie czy trzy. Z oflagu któregoś przysłany został kapitan, architekt z zawodu i on został komendantem tego naszego obozu. Sam ściągnął rodzinę, bo on nie mieszkał z nami w szkole, tylko na biuro i swoje mieszkanie zajął hotel, który tam był.
- Jak wyglądał pana powrót do ojczyzny?
Zaraz dojdę do tego. Jak zorganizowany został ten nasz obóz, to dostaliśmy karty Czerwonego Krzyża, takie pocztowe. Każdy mógł napisać i przez Czerwony Krzyż szły te [wiadomości]… Okazało się, że napisałem do domu, że jestem, że żyję. No i za jakiś czas przyszła odpowiedź, matka pisała, jej siostra, żebym wracał, bo tu się szykowało, że możemy wyemigrować do Australii lub Kanady. Część z naszych kolegów rzeczywiście wyjechało, opuścili Niemcy. Jak otrzymałem to, to zdecydowanie, że trzeba pójść do szkoły, że Zosia chodzi do szkoły już, a ja jeszcze matury nie miałem. Jak była pierwsza możliwość, to zaraz zapisałem się, że wyjeżdżam. Myśmy w tym miasteczku prowadzili takie życie towarzyskie, bo już nie było tam drylu wojskowego, tylko oczywiście była tak zwana… coś w rodzaju domu kultury, Kurzholz [??] tam się nazywał, pamiętam, i były tańce. Oczywiście naszych chłopaków było sporo, ale dziewczyn było mało. No to Niemki przychodziły oczywiście i nas podrywały. I nie było to, że… Aha, bo było hasło zaraz po wyzwoleniu: „Nie brataj się z Niemcami”. No ale myśmy to przekształcili: „Z Niemkami to można”.
Jak zostaliśmy zarejestrowani w tym naszym komitecie, że jesteśmy żołnierzami (chyba rządu londyńskiego, tego nawet nie dociekałem, ale na pewno nie warszawski rząd), to dostaliśmy legitymacje i 120 marek miesięcznie otrzymaliśmy tak zwanego żołdu. Za to można było kupować różne rzeczy. A ponieważ kilkadziesiąt kilometrów [dalej] był ten olbrzymi obóz Powstańców, to jeździliśmy tam. Oczywiście nie płaciło się za transport, bo byliśmy wojska okupacyjne. Tak że najchętniej kupowaliśmy ubrania, bo mieliśmy łachy takie, że nie bardzo to było, że… Nie wiem, skąd się brały te mundury amerykańskie, bo kupowało się tak zwane eisenhowerki z pagonami, po prostu normalne mundury amerykańskie. Tak że w przeciągu chyba dwóch miesięcy to chłopaki wyglądali jak armia amerykańska, tylko bez takich aktualnych dystynkcji. No i przyszła wiadomość, że organizowane są tak zwane kompanie wartownicze. A ponieważ to było blisko Norymbergii, no to myśmy się [zgłosili]… Aha, a ja jako taki, jak to się mówi, najbardziej doświadczony, już prawie urzędas, bo byłem przed maturą, no to zostałem kierownikiem sekretariatu naszego obozu. Tam mieliśmy pieczątki w języku angielskim. Jeden z kolegów był bardziej zaawansowany w angielskim niż ja, więc razem tworzyliśmy te pisma, które były formą delegacji. Za pomocą tych pism mieliśmy już możność darmowego podróżowania. Nie płaciliśmy za to. Tak że pokazywało się konduktorowi, to on salutował. A nawet jak dowiedzieliśmy się, że są kompanie wartownicze, no to jedziemy, zapisujemy się do kompanii wartowniczych. No i decyzja: „Jedziemy”. Wsiedliśmy chyba… Aha, w Niemczech chodziły pociągi tylko dla armii okupacyjnych. Tak że taka śmieszna historia, bo jak jechaliśmy do miejscowości Waserlande [zapis fonetyczny – red.], to jakieś kilkadziesiąt kilometrów, dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów od Norymbergii, to te wagony były takie jak w podmiejskich pociągach, bez przedziałów, tylko takie… Tak że kolega, który jechał z nami, położył się na jednym i to przejście zastawił nogami, opierając sobie nogi na drugim… Przechodził patrol żandarmerii amerykańskiej i Murzyn był między nimi, było dwóch białych i jeden Murzyn. Ale nie obudził tego kolegi, tylko podniósł mu nogi, przeszedł i położył z powrotem. Tak że dobrze wyglądaliśmy w tych mundurach.
Jak przyjechaliśmy do tego Waserlande, to oczywiście dowództwo było polskie. Dostaliśmy karabiny, uzupełnili nam jeszcze płaszcze takie, bo to była już wiosna, taka prawie letnia. Karabiny włoskie i tylko jeden magazynek do komory.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
W czerwcu. Czyli jak tam nie widziałem przyszłości, a jeszcze oprócz tego miałem już wiadomość, że w domu czekają na mnie, no to wypisałem się z tych kompanii wartowniczych. Chociaż przez ileś, nie wiem, dwa tygodnie czy ileś, ćwiczyłem do trzeciej wojny światowej. Bo byliśmy święcie przekonani, że wojna wybuchnie. Na szczęście akurat odbywał się proces norymberski wtedy w Norymberdze, no i któryś z tych chłopaków, bo te kompanie wartownicze to z samych Polaków się składały… Tak że któryś z tych Polaków w Norymberdze jechał tramwajem i w tym tramwaju jechał jakiś ruski oficer, widocznie z tej ekipy, która brała udział w tym procesie. No i ten miał orzełek czy coś takiego na tym… To była głośna historia wśród naszych chłopaków. Ten spojrzał na niego i zobaczył… Łapą, widocznie pijany był bydlak i łapą tego orzełka mu z klapy wyciągnął. To ten chłopak niewiele myśląc, miał fiński nóż i dziabnął go po tym, że ten upadł w tym tramwaju, a on w nogi i co mu tam… Wrócił do swojej kompanii. Tak że mieliśmy taki przykład przyjaźni polsko-radzieckiej.
Aha, jak się wypisałem z tej kompanii wartowniczej, no to oczywiście [zgłosiłem się] do obozu, gdzie był organizowany wyjazd do kraju – Pur się nazywał – i w czerwcu znalazłem się w Warszawie już… Tak że nie pamiętam dokładnie, jak to było. Ale pierwsze kroki skierowałem do kolegi, który nie pojechał, tylko został w kraju. I chciałem się dowiedzieć, jak jest, bo różnie się tam słyszało, że ruscy aresztują, że na Sybir wywożą i tak dalej.
- Ale wrócił pan do Warszawy?
Do Warszawy, tak. On mi powiedział: „Idź natychmiast, zamelduj się” – żebym do ZBoWiD-u się zapisał. No i oczywiście poszedłem. Na Wileńskiej mieściła się ta siedziba ZBoWiD-u. No i tam się wyspowiadałem, co było. Ale ponieważ on mi mówi tak: „Będziesz miał spokój przynajmniej”. I tak rzeczywiście się stało. Powiedziałem, że byłem w Armii Krajowej, że brałem udział w Powstaniu i tak dalej. Tak że on dobrze nie poinformował i właściwie normalne takie jakieś życie rozpocząłem i zacząłem się starać do szkoły, żeby zdobyć maturę i pójść na studia.
- Czy był pan represjonowany w związku z tym, że należał pan do Armii Krajowej?
No właśnie nie. Ale to może troszeczkę, bo to niezupełnie. Ale zapisałem się… Właściwie zdałem egzamin na politechnikę, na tak zwany kurs zerowy. To znaczy maturę robiłem już na politechnice. To znaczy zdałem maturę i na pierwszy rok architektury. Ale okazało się, że jestem za słaby w rysunku, musiałem zmienić kierunek na inżynierię lądową. Potem studia przebiegały normalnie, nikt mnie tam nie szarpał, nie… Jedynie co miałem, to ponieważ chodziłem w mundurku amerykańskim… To było powszechne, bo w angielskim mundurze chodzili ci, którzy z Anglii wrócili, a nam się lepiej podobał mundur amerykański. Ale kiedyś właśnie na rogu Zygmuntowskiej i Targowej była pętla autobusu, żeby dostać się do Warszawy. Kiedyś z matką właśnie stoję w tej kolejce, ludzie wsiadają do autobusu. Nie udało nam się wsiąść do tego autobusu, czekamy na następny. Podjeżdża następny autobus, wchodzą dwie, trzy osoby, a tutaj dwóch takich byczków podchodzi, żeby wejść bez kolejki. Zastawiłem ręką i mówię: „Chwileczkę, panowie tu nie staliście. Tam jest koniec kolejki”. Nic nie powiedzieli, z matką wsiadłem, oni później za mną. Ale nie mogli sobie widocznie darować, bo okazało się, że to byli ubecy. No i do mnie jeden z nich podchodzi: „Obywatel wysiądzie z nami”. Jak usłyszałem „obywatel”, to już myślę sobie: „Nie będzie to…”. Ale któraś z kobiet słysząc to, że: „Obywatel wysiądzie z nami”, to do nich: „Czego panowie chcecie od niego, kiedy pilnował tylko porządku?”. No i zaraz rumor się zrobił w całym autobusie, że niesłusznie ktoś mnie chce ukarać. Nie wiedziałem, czym to grozi. Później, za jakiś czas dowiedziałem się, że w podobny sposób zareagowali, jak kolega też coś zrobił i też mu powiedzieli, żeby wysiadł. On wysiadł i na Cyryla i Metodego była siedziba UB, więc…
- Jeszcze chciałam się zapytać, czy może chciałby pan jeszcze coś dodać na koniec?
Aha, pytała pani jeszcze o represjonowanie. Pod koniec studiów wybierano do szkół oficerskich. No i okazuje się, że iluś kolegów tak, a ci którzy byli w Armii Krajowej, to niestety nie pójdą do szkoły oficerskiej. No i do momentu, kiedy dostałem stopień porucznika, to byłem szeregowcem. Tak że to takie tylko represjonowanie mało dokuczliwe.
Warszawa, 25 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska