Nazywam się Jerzy Julian Butwiłło. Urodziłem się w 1924 roku, na Polesiu, w miejscowości Łuniniec. Bardzo krótko przebywałem w Łunińcu. Ojciec był oficerem zawodowym Wojska Polskiego, akurat tam był oddelegowany na placówkę wojskową. Mając pół roku byłem chrzczony w Warszawie, a potem mieszkałem i wychowywałem się w Kielcach, ponieważ ojciec jako oficer zawodowy był przydzielony do IV Pułku Piechoty Legionów, który stacjonował w Kielcach. Przebywałem w Kielcach, tam się uczyłem do wybuchu wojny i przez długi czas okupacji. Matka jest warszawianką i to miało duże znaczenie, ten fakt odegrał dużą rolę w moim życiu.
Dwa słowa przy tej okazji, skąd się wzięło nazwisko Butwiłło, bo to jest litewskie spolonizowane nazwisko. Otóż w XVI wieku Butwiłły mieszkały na Żmudzi, na Litwie, to jest północna część Litwy, granicząca z Łotwą. Polonizacja nazwiska nastąpiła dopiero w XVII wieku, nawet konkretnie wiadomo, że to było w 1662 roku, kiedy na sejmie Jan Butwiłło dostał indygenat szlachecki za długoletnią, wytrwałą rycerską służbę wojskową. Potem Butwiłłowie byli do połowy XIX wieku na Litwie, w różnych miejscowościach, przeważnie w okolicach miejscowości Telsze, Varnialvirai, Szawle. W połowie XIX wieku jeden z Butwiłłów – właściciel majątku ziemskiego – był zaangażowany w pracę niepodległościową. Chodziło o przygotowania do powstania 1863 roku. Dostał się w ręce rosyjskie i został skazany na tak zwane białe niedźwiedzie, czyli do Azji. Tam urodził się mój dziadek, na terenach rosyjskich, dalekich, właśnie tam, gdzie pradziadka wywieziono i gdzie pozwolono się osiedlić, w trudnych warunkach. Jestem prawnukiem powstańca i tak to się złożyło, że też sam jestem powstańcem. Mój ojciec urodził się już jako wnuk tego, o którym mówimy.
„Bejot”, tak. Wychowałem się w Kielcach.
Tam chodziłem do szkoły powszechnej, tam chodziłem do gimnazjum. To było to samo gimnazjum, do którego chodził na przykład Żeromski, jeszcze wcześniej Dygasiński, stąd to gimnazjum już za moich czasów dostało imię Stefana Żeromskiego.
W czasie okupacji złożyłem przysięgę w AK, dopiero na wiosnę 1943 roku, też w Kielcach, i pracowałem w AK w tak zwanym drugim wydziale, to znaczy w wywiadzie i kontrwywiadzie. Wybrałem sobie pseudonim „BJ” od pierwszej litery nazwiska i pierwszej litery imienia.
W Kielcach pracowałem w Hucie Ludwików, a ponieważ znałem niemiecki, to pracowałem w centrali telefonicznej. Oczywiście, moja ówczesna znajomość niemieckiego była powierzchowna, gimnazjalna, ale miałem odwagę mówienia po niemiecku i to zauważono, i zaproponowano mi przystąpienie do organizacji. Zresztą bardzo chętnie przystąpiłem, przysięgę złożyłem, wybrałem sobie pseudonim i zajmowałem się wywiadem gospodarczym. Nie tylko w Hucie Ludwików, która oczywiście w czasie okupacji pracowała na rzecz Niemców, również częściowo przemysłu zbrojeniowego, ale również we wszystkich fabrykach w Kielcach i okolicy. Robiłem z tego taką jak gdyby zbiorówkę. Poza tym jeszcze byłem używany z racji języka niemieckiego do czytania i tłumaczenia listów tak zwanych Feldpostów. Przechwytywano na poczcie w Kielcach listy z Rzeszy na front wschodni i odwrotnie, z frontu do Rzeszy, do rodziców. Te listy były wypożyczane, to były listy żołnierzy, podoficerów czy oficerów, do swoich rodzin i trzeba było część z nich przynajmniej otwierać delikatnie, wyjmować i czytać. Z treści tych listów można było wyciągnąć bardzo interesujące informacje o nastrojach, jakie panowały na froncie i odwrotnie, jakie panowały w Rzeszy.
Rok 1943. To już były bardzo silne bombardowania w Niemczech, a jeśli chodzi o front wschodni, to również już Niemcom się przestało tam powodzić. Już widać było, że tam coś nie tak i że prawdopodobnie trzeba będzie stamtąd się wycofywać. Tym się zajmowałem. Tam mi się noga powinęła. Nie wiem, kto mnie wydał. Gdzieś widocznie byłem nieostrożny, może mnie trochę obserwowano? Donosicieli było przecież sporo różnego rodzaju... Dość, że nagle na wiosnę 1943 roku zostałem ostrzeżony, że grozi mi aresztowanie, żebym natychmiast mieszkanie opuścił. Ostrzeżono mnie dosłownie na półtorej godziny przed przyjściem Niemców i to mi uratowało życie. Natychmiast się ulotniłem. Nie miałem już co robić w Kielcach, trzeba było zrobić sobie nową kenkartę, czyli dowód osobisty. Oczywiście, był to dowód zrobiony przez naszą służbę konspiracyjną, przez drugi oddział Armii Krajowej, przez wywiad. Dostałem bardzo dobrą kenkartę, wymyśliłem sobie nazwisko Julian Breszkowski. Miałem do wyboru: albo do partyzantki, do lasu, albo do Warszawy, ponieważ była ona dużym zbiorowiskiem ludzkim i było łatwiej się tam schować. Wybrałem Warszawę, właśnie z tego względu, że moja matka była warszawianką, również trochę rodziny tutaj miałem. Po prostu przyszło mi do głowy, że będzie najlepiej skorzystać z pomocy rodziny i tak się stało.
Znalazłem się w Warszawie w kwietniu 1944 roku. Kontakt na warszawską Armię Krajową otrzymałem w Kielcach. To był kontakt na rówieśnika gimnazjalistę, też kieleckiego, tylko nie z mojego gimnazjum imienia Żeromskiego, tylko z II Państwowego Gimnazjum imienia Śniadeckich,. Hasłem przez telefon było: „Przyjechałem od mamusi”. Ten kolega – Bolek Koucki, pseudonim „Kocio” wsadził mnie na kursy podchorążackie, które zresztą zacząłem w Kielcach i zaproponował mi, żebym należał do jednego z plutonów kompanii „Grażyna”, w Batalionie „Harnaś”. Oczywiście, zgodziłem się. Miałem krewnego, który przyjechał spod Radomia i wiedząc, że szykuje się wybuch Powstania gwałtownie nalegał, żebym z nim wyjechał z Warszawy, że przecież zostałem sam jeden w rodzinie, szkoda, żebym zginął i tak dalej. Słuchałem tego wszystkiego, potem powiedziałem, że mowy nie ma o takim czymś, bo przecież składałem przysięgę, więc czekają na mnie koledzy, czeka na mnie cała organizacja wojskowa. Tak właśnie się stało, że 1 sierpnia mogłem się zameldować w punkcie mobilizacyjnym kompani na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej. Chciałem uzupełnić, że mój krewny, dlatego nalegał, żebym z Warszawy wyjechał i mówił, że zostałem tylko sam z rodziny, ponieważ już wiedzieliśmy, że mój ojciec został zamordowany w Katyniu. Wszystkie dane, które zostały wydrukowane na liście ekshumowanych zwłok w Katyniu koło Smoleńska, wskazywały na to, że to rzeczywiście jest prawda, bo tam nie było żadnej pomyłki. Było dokładnie napisane jak się nazywał, stopień wojskowy i nawet numer jego książeczki oficerskiej też był dokład. Nie było żadnej wątpliwości i stąd były te nalegania, żebym od tej sprawy uchylił się i wyjechał z Warszawy.
Myślałem o czymś innym: skoro moja matka pochodziła z Warszawy, miałem tutaj przynajmniej ze trzy czy cztery kontakty rodzinne, wujków, ciocie, które wiedząc doskonale, kim jestem, mogły mi udzielić na przykład noclegu, pomóc w wyżywieniu i tak dalej, bo znalazłem się w trudnej sytuacji, więc o to tu chodziło. Poza tym, to jest taka sprawa, że skoro matka była z Warszawy, to często bywałem tutaj w odwiedzinach u rodziny i tak się trochę czułem związany z Warszawą, polubiłem to miasto z różnych powodów.
Zameldowałem się w punkcie mobilizacyjnym na rogu ulicy Sienkiewicza i Marszałkowskiej. Na pierwszym piętrze była duża szwalnia. Szwalnia była już zajęta od kilku godzin przez powstańców, tylko oczywiście tak, żeby nie ujawniać się na zewnątrz. Na określone hasło, o godzinie piętnastej miałem tam być i rzeczywiście byłem o piętnastej. Hasłem do otwarcia drzwi było: „Czy można u państwa zreperować koszule?”. Bo to była szwalnia, taki duży zakład do robienia bielizny, sukienek, różnych rzeczy wykonywanych maszynowo. Potem zostałem w „Grażynie” cały czas. Miałem stopień starszego strzelca podchorążego.
Najpierw myśmy próbowali na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza zdobyć trochę broni. W chwili wybuchu Powstania moja kompania liczyła mniej więcej około osiemdziesiąt osób, siedemdziesiąt pięć osób. Na te siedemdziesiąt pięć osób broni palnej było tylko jedenaście sztuk. Reszta była uzbrojona w granaty.
To były dwa karabiny i cztery pistolety maszynowe – bardzo dobra broń – i cała masa mniejszych lub większych pistoletów tak zwanych zwykłych. Nie miałem żadnej broni. Moim uzbrojeniem, które mi przydzielono po tym, jak się zameldowałem były po prostu dwa granaty. Granaty były rodzimej produkcji, warszawskiej, dosyć duże i niebezpiecznie było je używać, bo czasami wybuchały w ręku. Ale jak został taki granat wyrzucony, to huku było cholernie dużo. Dobre granaty były, tylko ryzykowne w użyciu.
W nocy przeszliśmy z narożnika ulicy Marszałkowskiej, róg Sienkiewicza, przez podwórka na Plac Dąbrowskiego, a stamtąd również podwórkami na Mazowiecką i na Czackiego i zajęliśmy kwatery na Mazowieckiej 4. Była to wielka kamienica należąca do hrabiego Maurycego Potockiego. Braliśmy udział w oblężeniu Poczty Głównej na Placu Napoleona. Ten plac się obecnie nazywa Powstańców Warszawy, to jest ten budynek, w którym się mieści Centrala Narodowego Banku Polskiego. Tylko to jest wszystko przebudowane, bo poczta była całkowicie zniszczona.
Na poczcie udało się zdobyć sporo broni. Pocztowcy niemieccy się poddali. Niektórzy się poddali, niektórzy nie, w każdym razie pocztowcom odebrało się bardzo dużo broni, szczególnie karabinów. Na poczcie pomagałem kolegom i w pewnym momencie stałem się też właścicielem takiego karabinu, zwykły karabin Mauzer, takie były wówczas w powszechnym użyciu.
Potem brałem udział w akcjach na bliskiej Woli. Wysyłano nas na ulicę Chłodną i sąsiednie ulice do pomocy. Potem wycofano nas z powrotem do kwater i wzięliśmy udział w dużej akcji na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu 1 i na kościół Świętego Krzyża, i sąsiednie budynki. To miało miejsce 23 sierpnia 1944 roku. Zaatakowaliśmy te obiekty, nie tylko my oczywiście, cała masa oddziałów była w to zaangażowana. To była akcja zorganizowana z wielu stron. Zaatakowaliśmy ich o czwartej rano i tak się jakoś dobrze złożyło, że na godzinę dziesiątą rano obiekty były już całkowicie zdobyte. Były oczywiście straty. W naszym Batalionie „Harnaś” poległo w tej akcji ośmiu kolegów, mnie jakoś ominęło dzięki Bogu. Wzięliśmy trochę jeńców niemieckich, było ich około sześćdziesięciu. Reszta uciekła na Uniwersytet przez Krakowskie Przedmieście. Zdaje mi się, że były takie zamiary, żeby za jednym zamachem przerzucić się na Uniwersytet i zdobyć go. Niestety, to się nie udało, jakoś zało impetu i Uniwersytetu się już nigdy potem nie udało zdobyć. Siedzieli w nim Niemcy przez cały czas Powstania.
To nie byli żołnierze Wehrmachtu, tylko policja wojskowa, czyli tak zwana Schutzpolizei, bo oni mieli swoją komendę właśnie na Krakowskim Przedmieściu 1. Częściowo ta komenda była obsługiwana przez tak zwanych granatowych policjantów polskiego pochodzenia, to znaczy dawnych policjantów, jeszcze przedwojennych, których Niemcy zmusili do współpracy, i tam również był odział Schutzpolizei niemieckiej. Oni się poddali wskutek tego, że woleli się poddać niż spłonąć, bo w pewnym momencie budynek, w którym były placówki niemieckie, został oblany przez pompę strażacką, taką, która pompowała nie wodę, tylko benzynę. Zaczęto polewać budynek i w pewnym momencie rzucono kilka granatów, budynek zaczął się palić i wówczas oni gwałtownie wywiesili białą płachtę i wyszli z rękami podniesionymi do góry. Lepiej się poddać niż zginąć w płomieniach benzyny. Zostali odprowadzeni do punktów zbiorczych w centrum miasta, gdzieś zdaje mi się w okolicach ulicy Jasnej. Pracowali przy budowie albo przy rozbiórce barykad. Otrzymywali minimum wyżywienia.
Ponieważ mówiłem, że znałem niemiecki, mogłem z nimi rozmawiać, ale o czym miałem z nimi rozmawiać? Nie byłem upoważniony do tego, żeby wypytywać ich o to, co robili, jacy byli i tak dalej. To nie była moja funkcja. Zresztą przypuszczam, że być może niektórym wytoczono krótkie procesy i rozstrzelano, na przykład policjantów, którzy byli specjalnie źle nastawieni do ludności polskiej czy żydowskiej. Myślę, że jednak większość z nich dotrwała do kapitulacji i potem została przejęta z powrotem przez Niemców.
To jest taka historia, że sam fakt prowadzenia wojny z nami – oczywiście mówię szczególnie o Powstaniu – był niemal na pograniczu zbrodni. W stosunku do ludności uzbrojonej tylko w karabiny lub pistolety maszynowe albo granaty – no może tam jeszcze było trochę broni zrzutowej (działka przeciwpancerne, tak zwane PIAT-y, do rozbijania czołgów i samochodów pancernych) oni używali broni najcięższego kalibru. [Stosowali] również wyjątkowo okrutne metody: nieustające bombardowanie z samolotów, nieustające bombardowanie ciężkiej artylerii, w tym, na przykład, bombardowali nas moździerzami o kalibrze 600 milimetrów.
Taki pocisk o średnicy 600 milimetrów miał długość dwa metry. Jak takie coś spadało, niszczyło pięciopiętrową kamienicę do piwnicy zupełnie.
Co do sposobu prowadzenia walki… a miało to miejsce chyba 5 sierpnia na ulicy Świętokrzyskiej, gdy Niemcy próbowali odbić Pocztę Główną i wówczas połapali dużo ludności cywilnej w okolicy pałacu Staszica, ulicy Oboźnej i Tamki. Szczególnie interesowały ich kobiety. Szły trzy czołgi, przed każdym czołgiem był wianuszek ludzi. Z tyłu za czołgami szli żołnierze niemieccy z pistoletami. Oczywiście, jeżeli którakolwiek z tych kobiet próbowała uciec, to natychmiast ją zabijano. Czołgi pod taką „ochroną” wyszły z Krakowskiego Przedmieścia na Świętokrzyską i posuwały się w kierunku placu Napoleona. Jak doszły do ulicy Czackiego, nasze karabiny maszynowe i nasze pistolety milczały. Trzeba było strzelać? Trzeba by było najpierw rozstrzelać własnych ludzi! One zresztą krzyczały: „Nie strzelać! My Polacy!”. Nie trzeba było krzyczeć, było wiadomo, że tak jest. Na szczęście byli tacy odważni u nas, którzy mimo wszystko strzelali, tylko strzelali ponad ich głowami i tu i ówdzie trafiali Niemców. Zrobiło się zamieszanie i na sąsiednią [ulicy] na ulicę Czackiego uciekły z tej grupy dwie dziewczyny i natychmiast się zameldowały tam jako sanitariuszki, bo były sanitariuszkami, tylko innego oddziału, akurat właśnie z Powiśla. Niemcy gdzieś je znaleźli, w piwnicy czy w mieszkaniu.
Te dwie sanitariuszki były z nami do końca. Batalion „Harnaś” składał się z kompanii „Grażyna”, „Genowefa”, „Janusz”, potem jeszcze z Oddziału Specjalnego i jeszcze mieliśmy dowództwo nad kompanią „Lewar” należała ona organizacyjnie do Powiśla, do grupy „Krybara”. Więc te dwie dziewczyny dołączyły do „Genowefy” i były cały czas z nami.
Nie.
Żołnierza niemieckiego było bardzo trudno zobaczyć, bo przecież oni się nie pokazywali tak chętnie. To byli po prostu normalni żołnierze – albo Wehrmachtu, albo odział Schutzpolizei, albo formacji wysługujących się Niemcom, na przykład tak zwanych własowców – armii składającej się z „Ukraińców”, których Niemcy zdołali przekonać, że zamiast siedzieć w obozie jenieckim, to niech się zameldują u nich. Umundurowali ich i włączyli po stronie niemieckiej.
Cóż, widziało się ich od czasu do czasu, oni mieli też ogromne straty. W Powstaniu Warszawskim zginęło po stronie polskiej, jeżeli chodzi o wojsko, około szesnastu tysięcy żołnierzy, a po stronie niemieckiej dwanaście tysięcy, trochę mniej, ale też sporo. Rannych było po stronie polskiej, można przyjąć, około piętnaście – dwadzieścia tysięcy, którym, dzięki Bogu, służba zdrowia, ta konspiracyjna, Armii Krajowej ratowała życie bardzo skutecznie.
Z entuzjazmem. Początkowo to było tak, że właściwie jak tylko gdzieś był sygnał, że udało się Polakom odział niemiecki wyeliminować z walki, zdobyć jakąś pozycję, to wywieszano natychmiast flagi biało-czerwone. Ludność zachowywała się niezwykle życzliwie, serdecznie, częstowano nas czekoladkami, łakociami różnego rodzaju, dobrymi kompotami, owocami. Jeszcze na początku Powstania takie rzeczy były, potem już nie. Tak że był ogólny entuzjazm. Jak została zdobyta Poczta Główna i Prudential (ten wysokościowiec, jak to się tak wtedy nazywało, to był najwyższy budynek w Warszawie), to znaleźli się tacy amatorzy, którzy natychmiast z flagą biało-czerwoną, długą na kilka metrów, weszli na sam szczyt i zawiesili tę flagę. Niemcy mało szału nie dostali. Usiłowali strzelać we flagę, zdenerwowało ich nie to, że ktoś tam wszedł, tylko że w ogóle flaga została wywieszona.
Tymczasem flag polskich wywieszono wszędzie całe mnóstwo, wszyscy dozorcy mieli przedwojenne flagi biało-czerwone. Jak tylko Powstanie wybuchło, to natychmiast pozatykali te flagi. Ulice odświętnie wyglądały. Entuzjazm był ogromny i to było bardzo wzruszające.
Pod koniec Powstania sprawa trochę uległa zmianie, dlatego że wszyscy byli strasznie zmęczeni. Dwa miesiące wojny, ciężkich walk ulicznych. Myśmy byli już potężnie zmęczeni tą wojną, zresztą i Niemcy też, a ludność cywilna wegetowała w piwnicach. Wszyscy mieli dość. Życie ludności cywilnej było trudniejsze niż wojska. Trzeba było w piwnicach przygotowywać jedzenie, tam trzeba było spać, żywić małe dzieci. Nie było czym żywić.
Podczas Powstania, szczególnie we wrześniu, a więc w drugiej połowie Powstania, powstała w Warszawie powstańcza zupka. Ta zupka nazywała się „pluj”, dosłownie „pluj”. Co to było? Otóż zapasy żywnościowe były już tak wyjedzone, że trzeba było jeść jęczmień z zakładów Haberbuscha i Schielego znajdujących się na bliskiej Woli, wynoszony w workach i przenoszony przez specjalne oddziały zaopatrzeniowe. Pomiędzy barykadami, tunelami, pomiędzy piwnicami, chroniąc się przed ostrzałem niemieckim, wynoszono to dalej i rozdzielano pomiędzy ludzi. Były to zwyczajne ziarna jęczmienia i te ziarna były przez ludzi mielone na młynkach od kawy, nie tych elektrycznych, które obecnie są, bo takich jeszcze nie było wtedy. Ta masa mielonego ziarna była gotowana i z tego robiło się zupkę. To właśnie była zupka „pluj”. Dlaczego? Bo podczas jedzenia zupki trzeba było co chwila łuski z jęczmienia zbierać z języka i wypluwać, bo to było niejadalne, jadalne było wnętrze ziarna, ale nie łuska, więc od tego plucia nazwano tę zupkę „pluj”.
Między innymi taką zupką pod koniec. Wojsko miało swoje kuchnie i było sporo różnego rodzaju zapasów. Najwięcej było cukru. Do tego stopnia, że na Czerniakowie, gdy w pośpiechu trzeba było zbudować barykadę, wynoszono cegły, gruzowisko, ale również o dziwo worki z cukrem, dlatego że tam były magazyny z cukrem. To nie był taki zwykły cukier, to był cukier w kostkach, w workach. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie barykady były zbudowane z cukru, ale na Czerniakowie widziałem na barykadę rzucane worki właśnie z cukrem w kostkach i tego cukru w kostkach mieliśmy pełne kieszenie. On podtrzymywał na życiu, ale żywienie się samym cukrem to makabryczna sprawa. W pewnym momencie po dwóch dobach ma się wszystkiego dość, mowy nie ma o żadnym cukrze! Nie można tego przełknąć.
Poza tym owało wody. Wodociągi były czynne przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie Powstania. Z chwilą, kiedy wodociągi znalazły się w rękach niemieckich, popsuto je specjalnie, żeby wody nie było. Wobec tego kopano studnie albo wykorzystywano stare studnie, jeszcze sprzed I wojny światowej. No więc pewnie, że trochę wody było, ale trzeba było bardzo oszczędzać. Trzeba było oszczędzać na używaniu do konsumpcji, a także do mycia się. Nie było, mówiąc szczerze, w czym się myć. Na Powiślu Czerniakowskim, o czym za chwilę będę opowiadał, wodę czerpano z Wisły. Ale każdy wie, jaka jest woda wiślana, jeszcze w dodatku w czasie wojny. Była to woda zatruta zwłokami ludzkimi, bo w Wiśle były trupy, te trupy się rozkładały i dawały zapach, smród straszliwy. Ale jak nie było nic, to trzeba było się posługiwać taką wodą.
Poza tym makaron, wojsko miało trochę makaronu, mówię cały czas o Armii Krajowej. Można się było wyżywić. Wyjątkowo trafiało się na jakieś konserwy z poprzednich lat w mieszkaniach.
Mieszkania były otwarte, nikomu nie zależało na własności prywatnej, wszystko było nieustająco narażone na zniszczenie, więc w tej sytuacji najważniejsze było tylko życie w piwnicy, a nie gdzieś tam na pierwszym, na drugim czy na trzecim piętrze.
To jest taka historia, że najgorszą rzeczą był snu. Brak snu jest sprawą trudniejszą do zaakceptowania przez organizm aniżeli głód. Można być głodnym i wytrzymać, ale jak się jest śpiącym bez spania trzy, cztery, dziesięć dni, to już człowiek nie bardzo wie, gdzie się znajduje i co robi. Nocowałem w ten sposób, że co parę dni urywałem się do cywilnej ludności i błagałem jakiś cywilów: „Słuchajcie, posuńcie się trochę, tu jest mój karabin, tu jest moja amunicja, muszę na chwilkę się zdrzemnąć”.
W piwnicy jakiejś. Kładłem się na ziemi. Jeżeli mi podłożyli kawałeczek czegoś, to dobrze, jak nie, to nie. Chodziło o to, żeby się przespać dwie godziny. Żeby odzyskać z powrotem sprawność fizyczną i umysłową. Nie było żadnych koszar. Myśmy byli stale w ruchu, stale byliśmy narażeni na walkę. Po stronie niemieckiej byli strzelcy wyborowi. Oni oczywiście potrafili też robić duże szkody. Pamiętam, robiło się polowania na tak zwanych gołębiarzy. Specjalnie otaczało się dom, było podejrzenie, że tam na górze siedzi jakiś gołębiarz z karabinem, z lunetką, która przybliża dobrze cel tak, że można precyzyjnie strzelać. Czasami się takiego „gołębiarza” potrafiło złapać, oczywiście dostawał natychmiast w czapę, to się tak mówiło.
Nie było życia codziennego. Co to znaczy życie codzienne?
Cały czas służba wojskowa, tyle tylko że może nie tak zorganizowana jak normalna służba wojskowa podczas pokoju. To była po prostu służba wojskowa na froncie. Warszawa była jednym wielkim frontem, gdzie prowadzenie życia codziennego było minimalne.
Pewno że były epizody, były małżeństwa, które powstały podczas Powstania i to małżeństwa oficjalne! Już nie mówię o małżeństwach innego rodzaju, to wiadomo, ale tacy byli, co znaleźli gdzieś księdza, znaleźli świadków, spisany został akt. Byłem nawet na takim ślubie na ulicy Czackiego.
Tak, oczywiście minimalnie, bo nie było przecież czynnych kościołów. Po zdobyciu Komendy Policji na Krakowskim Przedmieściu 1 i kościoła Świętego Krzyża, w podziemiach tego kościoła, w tak zwanym dolnym kościele, oswobodziliśmy kilkudziesięciu cywili i kilkunastu księży. Było kilku księży, którzy w dalszym ciągu przy nas zostali. Oni odprawiali nabożeństwa w niektórych bramach domowych, na przykład na ulicy Czackiego, albo na Wareckiej, albo na Powiślu. Odprawiali nabożeństwa, nawet mieli ze sobą, gdzieś się uratowały, ubrania księżowskie. Były to nabożeństwa trochę pośpieszne. Księża masowo spowiadali, króciusieńko i udzielali tak zwanego rozgrzeszenia In artiuculo mortis, czyli rozgrzeszenia w obliczu śmierci. To dla tych, którzy szli na pierwszą linię, na patrol niebezpieczny. Było ich bardzo wielu, była to więc nieustająca potrzeba. Takie rozgrzeszenie spełniało rolę pociechy – udzielano jej też umierającym, zarówno cywilom – ofiarom bombardowań, wybuchów, jak i wojsku, żołnierzom, którzy byli ranieni. Żyli jeszcze kilka godzin, a potem niestety nie dawali już rady i musieli umierać. Wobec tego wołano szybciutko księdza i ksiądz pocieszał do końca, no bo cóż mógł więcej zrobić? Nic tu się więcej nie dało.
Dla odprężenia na przykład chodziło się w kółko i co pewien czas padał rozkaz: „Kompania śpiewa!”. Co się śpiewało? Myśmy śpiewali najczęściej „Serce w plecaku”. Była to wtedy najmodniejsza piosenka w całej Warszawie. Śpiewano ją w różnego rodzaju wykonaniach i wersjach. Drugą piosenką najczęściej śpiewaną przez nas była „Warszawianka”, chociaż właściwie częściej niż „Warszawianka” była śpiewana tak zwana „Szturmówka”. Była to piosenka, która przywędrowała z zagranicy do Polski i była modna w wojsku polskim w Tobruku, w Libii. To była bardzo bojowa, fajna piosenka o tym, że dla piechura nie masz przeszkód, „a jak trzeba, to granatem wal w głowę i bywaj zdrów i prowadź Bóg”. Takie były mniej więcej słowa.
Miałem sympatię podczas Powstania. Może nawet więcej niż sympatię. Przez krótki czas niestety – biedna, osiemnastoletnia dziewczyna spaliła się żywcem 15 sierpnia, od tak zwanej krowy. Na Mazowieckiej 4 upadły takie „krowy”, cztery pociski prawie równocześnie. One wszystkie rozpryskują płyn palący benzol, to nie jest benzyna, tylko jeszcze gorsze niż benzyna. Ona została tym oblana i niestety umarła.
Śmierć nastąpiła w ciągu kilkunastu godzin. Wtedy mieliśmy duże straty, oblanych zostało benzolem kilkanaście osób, kolegów. Wszyscy, którzy przyszli na zbiórkę. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, że akurat nakazano zbiórkę na tym dziedzińcu Mazowiecka 4. Niemcy nie wiedzieli oczywiście o tym, to był przypadek, ale tak wyszło. Ja się spóźniłem na tę zbiórkę. Dosłownie spóźniłem się może o trzy, może cztery minuty i to mi uratowało życie. Jak już szedłem na dół z drugiego piętra, gdzie sypiałem (tam były kwatery mojego plutonu, jeszcze domy były jako tako całe), to na klatce schodowej już słyszałem eksplozję tych pocisków i poczułem żar, który szedł od dołu, więc natychmiast wycofałem się do góry. Właśnie podczas tej eksplozji ona zginęła. Miała na imię Krystyna i to imię do dzisiejszego dnia bardzo mi się podoba.
Z moją matką nie mogłem mieć kontaktu dlatego, że była w Kielcach. Moja siostra też była w Kielcach, ojciec już był w grobie, bo został zastrzelony w Katyniu. Odkryto to rok przed Powstaniem, a mordu dokonano w 1940 roku, więc już od kilku lat był w grobie. Miałem wujków i ciotki, ale jedna ciotka była poza Warszawą, dlatego że ten wujek, który mnie namawiał do tego, żeby zostać, żeby pojechać z nim do Radomia, to był pod Radomiem. Druga ciotka była gdzieś pod Mińskiem Mazowieckim, bo to były wakacje, a ona miała wtedy małe dziecko. Natomiast jeszcze była rodzina inna, moja cioteczna siostra, ona brała udział w Powstaniu. Raz ich odwiedziłem. Myśmy się kręcili wokół obiektów: Czackiego, Mazowiecka, Krakowskie Przedmieście; to był nasz teren. Ona mieszkała, ta moja cioteczna siostra Halinka, na ulicy Wilczej, więc to było w zupełnie innej dzielnicy. Trzeba było przekroczyć Aleje Jerozolimskie, co nie było rzeczą łatwą. Był obstrzał z dwóch stron. Były tam przekopane tunele do przechodzenia, ale nie było to takie łatwe. Więc kontakt był bardzo luźny, a poza tym innej rodziny nie miałem. Jeszcze miałem dziadka stryjecznego na Pradze, ale Praga była po tamtej stronie Wisły, więc to w ogóle odpadało. Jak to było pod koniec Powstania? Mniej więcej 3 września poległ nasz dowódca „Harnaś”, nazywał się Marian Eustachy Krawczyk. Był porucznikiem, po śmierci awansowano go na kapitana, a jakieś dziesięć dni przed śmiercią dostał Virtuti Militari. Tablica, która wymienia jego nazwisko, jest przy kościele Świętego Krzyża od strony Krakowskiego Przedmieścia, tam jest on wymieniony jako dowódca, kawaler orderu Virtuti Militari. Jak Niemcy zaatakowali nas od strony Powiśla, najpierw zdobyli Powiśle, obrona trwała jakieś trzy, cztery dni, niestety nie wytrzymaliśmy, trzeba się było wycofać. W mojej kompanii powstał pomysł, żeby się wycofać za Aleje Jerozolimskie i przejść na Czerniaków do pułkownika „Radosława”. Były tam jakieś kontakty, dokładnie nie wiem jakie. Należałem do tej grupy, która przeszła z Warszawy Centralnej przez ulicę Książęcą w dół, i tam na Powiślu byłem dziesięć dni.
Około 12 września Praga została zajęta przez armię sowiecką, berlingowców, a gdzieś koło 15 września pojawiły się łodzie wojskowe. Odbijały one z brzegu na Saskiej Kępie, oczywiście w nocy, próbowały się dostać na Powiśle Czerniakowskie. Mówimy o terenie, który jest między mostem Poniatowskiego a kościołem Świętej Trójcy przy Solcu i dalej w kierunku, gdzie dzisiaj znajduje się hotel „Solec”, ulica Zagórna. [...] Byłem między innymi w obstawie brzegu Wisły, ponieważ to się odbywało w porozumieniu z dowództwem powstańczym na Powiślu i w nocy latarkami robiliśmy migotania, sygnały, żeby oni płynąc, wiedzieli, gdzie zacumować łodzie. Tego wojska dosyć dużo przypłynęło.
Przedtem jeszcze Sowieci zaczęli przy pomocy kukuruźników robić zrzuty. To jest taki samolot dwupłatowy, nieduży, nazywa się go kukuruźnikiem dlatego, że mógł lądować na polu kukurydzy. Jemu kukurydza nie przeszkadzała, taką miał konstrukcję, wysoko zbudowane koła. Nazwa zresztą nie jest polska, tylko rosyjska, która przeszła do Polski. Kukuruźniki robiły zrzuty. Angielskie zrzuty robione były z wysokości, ale były na spadochronach, całe wielkie pojemniki przejmowaliśmy w Warszawie. Natomiast oni nie mieli pojemników albo nie chcieli używać tych pojemników, dość, że zrzucali z wysokości czterdziestu metrów. Samolot obniżał się, ludność jakaś jest, podpalają papiery, dają sygnały: bum!
Skrzynka ze świńską tuszonką, produkcji amerykańskiej, mówiąc szczerze, to zwyczajnie ją zrzucali, albo zwyczajnie kaszę zrzucali w workach. Ludzie potem, wygłodniali, wychodzili z piwnic z łyżkami i w tych ruinach zdrapywali to mięsko z rozbitych puszek, które było rozrzucone na boki, bo cała skrzynka ulegała zmiażdżeniu przez uderzenie. Czterdzieści metrów wysokości, nie tak dużo, ale to wystarczy, żeby wszystkie puszki były zgniecione, a mięso poszło w bok. Zdrapywali to razem z tynkiem na jakieś szmatki, talerzyki i szli z tym do piwnicy i jedli, bo co mieli zrobić? Taki był straszny głód. Tak samo na przykład kasza. Zrzucana była kasza kukurydziana z jakimś tłuszczem. Jak to się rozsypie w gruzach, to w jaki sposób można to znaleźć? To może wydziobać gołąb, kura, ale nie człowiek!
Te sowieckie zrzuty były dziwne. Zrzucali broń, zrzucali pepesze albo zrzucali amunicję do pepeszy. Tylko znowuż to samo: jeżeli to jest zrzucane z czterdziestu metrów bez spadochronu, to pepesza nie nadaje się do użytku, bo wystarczy w niej tylko jedną część złamać albo wygiąć i co z takim pistoletem maszynowym można zrobić? Nic! Można go wyrzucić do Wisły. Amunicja. Jak można używać amunicji, która spadła z czterdziestu metrów bez spadochronu? Wszystkie naboje były wygięte. W jaki sposób można wsadzić nabój wygięty do lufy? To było podejrzane. Myśmy byli zupełnie zdumieni, że coś takiego można robić. Tamci, mówię o Anglikach, o Amerykanach, przylatywali do Warszawy z południowych Włoch, dwa tysiące trzysta kilometrów w jedną stronę, ponad cztery tysiące w obie strony i potrafili zrzucać coś, co przedstawiało ogromną wartość: na przykład te PIAT-y, o których mówiłem. To były takie miotacze przeciwpancerne do trafiania z boku, ładowane od przodu, bardzo dobra rzecz. Były też tak zwane gamony – granaty przeciwpancerne wypełniane plastikiem. Plastik to specjalnie dobry materiał wybuchowy, nowy. Niemcy jeszcze tego materiału w owym czasie chyba nie znali. Jak czołg dostał takim pociskiem, to koniec z czołgiem. Ci przelatywali tyle tysięcy kilometrów i to się nadawało do użytku. Tam była zresztą nie tylko broń, nie tylko amunicja, ale papierosy, nawet zwykłe, te same marki, które do dzisiejszego dnia są w sprzedaży, takie jak „Lucky Strike” albo „Camel”, te same marki... Dalej: opatrunki, lekarstwa dla rannych i oczywiście cała masa broni i amunicji niemieckiej, dlatego że my byliśmy przeważnie uzbrojeni w amunicję i broń niemiecką, to była broń zdobyczna, dla nas bardzo dobra zresztą.
Jak tylko się Powstanie zaczęło, to front sowiecki stanął koło Mińska Mazowieckiego – do Mińska Mazowieckiego z Warszawy jest trzydzieści pięć kilometrów. Trzydzieści pięć kilometrów od Warszawy stoi front! Zdawałoby się, cóż to takiego, można było przecież wysyłać nad Warszawę samoloty, które by zapobiegały bombardowaniom niemieckim. Wystarczyło, żeby nad Warszawą co parę godzin kilka sztuk samolotów myśliwskich sowieckich krążyło i jak tylko się pojawią sztukasy, natychmiast by do nich strzelali. W ten sposób bombardowania mogłyby się odbywać, ale byłyby utrudnione, bardzo utrudnione albo nawet w ogóle by ich nie było! Oni tego nie robili. Zachowywali się tak, jakby ich nic nie łączyło z Powstaniem Warszawskim, jak gdyby ich nic nie łączyło z Armią Krajową, chociaż przecież byli sojusznikami, bo byli aliantami.
Tak, oczywiście, prasy podziemnej było bardzo dużo podczas Powstania. Tyle gazet różnego rodzaju się pojawiło!
„Biuletyn Informacyjny” oczywiście, to była najciekawsza dla mnie gazeta, wydawana przez Komendę Główną AK, ale były również: „Walka Śródmieścia”, „Śródmieście walczy”, „Powiśle walczy”. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie wszystkie tytuły. Mnóstwo prasy było wydawanej. Wszystkie partie polityczne wydawały swoje gazetki.
Tak, trochę odczytywaliśmy.
Myśmy już po dwóch tygodniach Powstania zorientowali się, że na sowiecką pomoc nie można liczyć, że oni nie są w ogóle zainteresowani, że ich stosunek był nieprzychylny, nawet wrogi do Armii Krajowej. Zachowywali się tak samo, jak się zachowywali wobec oddziałów Armii Krajowej na Wileńszczyźnie i na Nowogródczyźnie, czyli na dawnych kresach Polski wschodniej i na obszarze Lwowa. Równocześnie stworzyli swój własny rząd w Lublinie, PKWN – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, zresztą nazwę, zdaje się, wymyślił im Stalin, ale wszystko jedno. Wracając do Powiśla Czerniakowskiego. Wylądowało sporo wojska, ale o dziwo, to wojsko było świetnie zaopatrzone w broń, miało ze sobą nawet moździerze małe do strzelania, ale nie było czołgów, nie było wojska pancernego. Bez wojska pancernego uderzenie na Warszawę z kierunku praskiego nie miało żadnego sensu, nie miało żadnych szans powodzenia.
Myśmy potraktowali ich bardzo życzliwie, w końcu przychodzą z pomocą. Tam byli Polacy z Kresów Wschodnich i ci, którzy byli wywiezieni hen, gdzieś w głąb Rosji. Ilu zginęło w Warszawie, mówiąc szczerze na próżno? W tomie VI Wielkiej Encyklopedii Powstania Warszawskiego wydanej przez „Bellonę” po raz pierwszy w zeszłym roku ukazała się lista poległych, między innymi oprócz powstańców również tego wojska. Włosy dęba stają! Lista poległych obejmuje ponad dwa tysiące ludzi! Po co? Skoro bez żadnego rezultatu.
Najgorsze powstańcze wspomnienie to właśnie zdarzenie na Powiślu Czerniakowskim.
Miało ono miejsce 18 września. Przyleciała wielka armada amerykańska. Lecąca z Wysp Brytyjskich nad Bałtykiem, w kierunku Warszawy i w biały dzień, co się nie zdarzało. Anglicy zawsze przylatywali ze zrzutami dla Powstania Warszawskiego w nocy, a ci przylecieli w dzień o dwunastej w południe. Było piękne słońce, piękna pogoda! Na wysokości sześciu tysięcy metrów armada stu piętnastu samolotów, tak zwanych latających fortec, czteromotorowych gigantów zaczęła zrzuty nad Warszawą. Jak nadlatywali, to był jeden wielki ryk w kilku falach. Niemcy nie wiedzieli w ogóle, co to ma znaczyć, myśleli, że to jest desant ludzki, że na przykład zaraz pojawią się spadochrony z ludźmi, że piechota zostanie zrzucona. Sowieci też umilkli po drugiej stronie Wisły. Wszyscy byli wpatrzeni w ten amerykański teatr. Co to będzie? I rzeczywiście, nagle z tych samolotów, w biały dzień, przy pełnym słońcu, zaczęły wydobywać się spadochrony. Widok piękny! Żółte spadochrony, niebieskie, czerwone, zielone, tylko stać i malować! To wszystko szło na dół z olbrzymimi pojemnikami z amunicją i z bronią. My patrzymy na to: „Boże, ile tam broni leci!”. Tak, tylko, że w tym dniu inaczej wiał wiaterek na dole, a inaczej tam na górze. Wszystkie kolorowe piękne spadochrony z bronią dla nas, można powiedzieć już prawie z naszą bronią, poleciały sobie na zachód i wylądowały w trzech czwartych po stronie niemieckiej. Niemcy patrzyli zdumieni. Dostają prezent od Amerykanów.
To było 18 września, dwa tygodnie później wojsko AK skapitulowało i kolumnami szło w kierunku Dworca Zachodniego, przez pozycje polskie, potem niemieckie, pomiędzy szpalerami żołnierzy niemieckich, do niewoli, jako jeńcy. Opowiadali mi koledzy, że szli wśród Niemców, a Niemcy wszyscy patrzyli uśmiechając się, a każdy miał amerykański pistolet maszynowy przez pierś, z tego zrzutu. Tysiąc pięćset pojemników zostało zrzuconych przez te sto przeszło fortec latających. Każdy pojemnik to jest pół tony, może niecałe, czterysta kilogramów broni i amunicji. Myśmy widzieli, że to schodzi. To powinno było być zrzucone miesiąc wcześniej. Gdyby tak się stało, to by to doszło na obszar zajęty przez Armię Krajową, ale ponieważ nasz teren już był skurczony (było to prawie po półtora miesiąca ciężkich walk), wszystko wpadło w ręce niemieckie.
Jakie były tego konsekwencje? Wpadłem w taką depresję, że myślę sobie tak: „No, jeżeli już taka wspaniała wyprawa nie udała się i tutaj atak ze strony Saskiej Kępy tego wojska też nie, to chyba już nic nam nie pomoże...”. I na własne oczy widzę, że to wojsko ginie jak muchy, bo nie było przeszkolone do walk ulicznych tylko w terenie normalnym, na polach gdzieś, w lasach, i że nie bardzo wiadomo, po co oni wylądowali na tym Powiślu, skoro tak strasznie zapłacili za to, tak krwawo…
W nocy z 18 na 19 września, o godzinie drugiej przepłynąłem Wisłę! Dałem sobie spokój. Powiedziałem sobie: „Koniec!. Trzeba ratować własne życie, to jest teraz najważniejsza rzecz. Odbiję z rannymi!”. Sam nie byłem na szczęście ranny, tylko poparzony, potłuczony, niewyspany w sposób nieludzki, głodny, ale jeszcze żyłem. Gdy odbijał ponton z ciężko rannymi, złapałem za krawędź, przepłynąłem z nimi nurt po stronie warszawskiej, potem poczułem nagle pod nogami piasek i zostałem na środku rzeki. Ale było jeszcze paru takich. Kroczek po kroczku doszedłem na Saską Kępę. Tam nas oczywiście, czujki wojskowe od razu zdjęły. Byliśmy bez broni, ale umundurowani po niemiecku, hełm niemiecki, a tutaj czerwono-biała opaska, mówiąc szczerze już mocno brudna. Przetransportowali nas następnego dnia w kierunku Grochowa. Jedziemy na Grochów, było nas kilku, ale nie ludzie z kompanii „Grażyna”, jacyś inni, było nas czterech. Dojeżdżamy jakimiś uliczkami do ulicy Wiatracznej, Wiatraczna miała wtedy trochę inny przebieg niż dzisiaj. Dojeżdżamy brudni jak cholera, w tych hełmach, umundurowani, mamy jakieś resztki opasek, a to było za dnia i nagle patrzymy: „Boże święty, jakież inne życie tutaj jest!”. Stragany, na straganach białe bułki, szynka, chleb, ciasto!
Nagle z tłumu przekupek grochowskich, praskich odzywa się głos: „Ludzie, patrzta, naszych chłopaków wiozą!”. I nagle wszystkie przekupki z bułkami, z chlebem, z tymi kiełbasami podleciały do nas, witały nas, ściskały, miały łzy w oczach. Jakaś przekupka udzielała nam błogosławieństwa krzyżem świętym. Wzruszające powitanie, tam na Pradze, na pograniczu Pragi, właściwie na Grochowie. Potem wiele lat po wojnie opowiadali mi również chłopcy, jak żegnała ich ludność warszawska, gdy oni szli do niewoli. Ta zbiedzona, biedna ludność wychodziła z piwnic i patrzyła: „Ludzie! – krzyczeli – dzieci nasze prowadzą! Dzieci nasze idą do niewoli!” i dawali szczoteczkę do zębów, kubeczek, trochę cukru, jakieś resztki dosłownie, były to prezenty symboliczne. Oni wszyscy, ci biedni warszawiacy, ze łzami w oczach błogosławili to idące do niewoli polskie wojsko, polską Armię Krajową.
Zamelinowałem się u swojego stryja na Pradze. On umarł w październiku, a więc miesiąc po tym, jak skończyło się dla mnie Powstanie. Równocześnie się zaangażowałem politycznie.
Proponowali mi, żebym się zapisał do tego wojska generała Berlinga i od razu dawali stopień podporucznika. Nie! Do tego wojska nie pójdę! Cały czas miałem na względzie, jakie było zachowanie Armii Sowieckiej przez cały czas Powstania, nie mówiąc już o tym, że wiedziałem doskonale przecież, że był Katyń, gdzie zabito mojego ojca. To też Sowieci, a nie Niemcy, tak jak oni to opowiadali.
To było bardzo łatwe do rozszyfrowania kłamstwo. Nie poszedłem do tej armii, natomiast
zaangażowałem się w wydawanie konspiracyjnej gazetki pod tytułem „Alarm” na Grochowie, o antykomunistycznym, antysowieckim obliczu. Niewiele tam może zdziałałem, ale w tych kręgach się obracałem.
To była konspiracja już przeciwko zalążkom późniejszej władzy ludowej. Wpadłem w kocioł. Policja, jeżeli chce złapać kontakty do pewnych ludzi, to w mieszkaniu, do którego często ci ludzie przychodzą, urządza kocioł, to znaczy wejść można, tylko wyjść nie można. W taki kocioł wpadłem na ulicy Grochowskiej.
Aresztował mnie osobiście bardzo sławny człowiek. Uciekł do Amerykanów kilka lat później, był wówczas porucznikiem Urzędu Bezpieczeństwa, bo już wtedy funkcjonował Urząd Bezpieczeństwa. Józef Światło. Śledztwo, dwa lata więzienia za usiłowanie obalenia ustroju demokratycznego i posiedziałem.
Aresztowano mnie pod koniec listopada, a sprawę miałem w lutym 1945 roku i siedziałem w więzieniu, najpierw na ulicy 11 Listopada na Pradze (tam było więzienie), a potem wywieźli nas w czerwcu 1945 roku do Wronek, między Poznaniem a Szczecinem i tam siedziałem do końca września. Objęła mnie amnestia i tak to było.
Siedziałem jeszcze w więzieniu. Potem wróciłem do Kielc, do matki. Zrobiłem maturę, bo owało mi jednej klasy, poszedłem na studia – Studium Nauk Społecznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. A w 1950 roku ożeniłem się. Poznaliśmy się na egzaminie wstępnym, nie miała długopisu do pisania, więc pożyczyłem jej długopis. Później było życie, ale to jest osobna sprawa
. Byłem obywatelem drugiej kategorii, byłem zły, bo ojciec był niedobry, bo był oficerem przedwojennej armii polskiej, do tego zginął w Katyniu, to już też bardzo źle, po trzecie miał nazwisko fatalne, bo kto to widział, żeby się tak nazywać? Pachniało jakoś ziemiańskością, szlacheckością, to były rzeczy bardzo źle widziane w komunistycznej Polsce. Ale wreszcie przyszła w 1956 roku tak zwana odwilż,
umożliwili mi pracę w Polskim Radiu w Kielcach i pracowałem tam przez czternaście lat, wykorzystując między innymi znajomość języka niemieckiego, którą nabyłem już wcześniej. I tak z tym językiem do niedawna miałem jeszcze kontakt. Podczas pracy w Polskim Radiu jak mogłem, tak próbowałem w swoich audycjach odświeżać wiedzę historyczną na temat działalności Armii Krajowej, to szło kulawo, ale szło. Współpracowałem też z rozgłośnią warszawską, tak zwaną rozgłośnią zagraniczną, gdzie robiono audycje w języku niemieckim, przeznaczone na RFN, na Austrię, na Szwajcarię, trochę na Holandię. Co tydzień dawałem krótkie ciekawostki w języku niemieckim, sam je czytałem i oni to brali, włączali do takiej zbiorówki. Audycja nazywała się „W rytmie życia kraju”. A potem po czternastu latach zaproponowano mi pracę w „Interpressie”, w Warszawie, w redakcji współpracy zagranicznej i miałem do czynienia cały czas z telewizjami i z rozgłośniami zachodnimi, które przyjeżdżały do Polski. W jaki sposób byłem ich konsultantem? Głównie dlatego, że znałem język niemiecki bardzo dobrze i trochę angielski, francuski. Tak do emerytury.
Teraz jestem kombatantem w środowisku „Gustaw – Harnaś”, jestem wiceprzewodniczącym tego środowiska i też mam z niemieckim językiem do czynienia. Ostatnio trafiliśmy na ciekawą sprawę, po wielu latach dopiero się okazało:
jeden z księży uratowanych przez nas w kościele Świętego Krzyża był ślązakiem, mówił dobrze po niemiecku i zjawił się u niego kapelan Wehrmachtu, katolicki kapelan, który powiedział: „Proszę pana, w pańskim kościele jest serce Szopena”. „Tak!”. „Szkoda, żeby się zniszczyło! Szopen to nie tylko wielki człowiek dla Polaków, ale dla całej Europy! No to co robić? Wymontujemy? Powiedz, gdzie i my to przekażemy!”. Niemcy wymontowali serce, zapakowali w skrzynkę, potem pojechali do Milanówka, wzięli stamtąd arcybiskupa, przywieźli do Warszawy i uroczyście mu wręczyli tę skrzynkę z urną. Serce zostało uratowane.
Pojechało do Milanówka i po kilku miesiącach, zdaje się, że w październiku 1945 roku wróciło do Warszawy z powrotem i jest! Teraz, po latach, trafiły mi w ręce zdjęcia z tego, mam zdjęcia, zrobione przez kronikę niemiecką. Stoi oficer niemiecki i ofiarowuje naszemu biskupowi skrzynkę, na której wymalowane jest serce. Znamy nazwisko tego kapelana, który tę sprawę zaaranżował. On poległ. Nie dożył do końca wojny.
Miałem szczęście uczestniczyć w takim zrywie polskim, który był największym zrywem tego rodzaju w Europie, a może nawet i w świecie w owym czasie. Ciągle trwa dyskusja, jaki był sens tej sprawy. Sens był taki, żeby zademonstrować swoją wolę niepodległości, ponieważ w Lublinie został osadzony rząd komunistyczny, prostalinowski i zostaliśmy w Teheranie sprzedani niejako pod opiekę Sowietów. Opieka trwała czterdzieści lat, więcej, prawie pięćdziesiąt. A Powstanie chciało pokazać, ze stolica nie jest w Lublinie, tylko jest w Warszawie i nie można mianować rządu, trzeba zrobić wybory i rząd pochodzący z wyborów. Tak że w gruncie rzeczy Powstanie Warszawskie było wojną przeciwko najeźdźcy niemieckiemu, a równocześnie ujawniło całą perfidię i złą wolę ze strony sowieckiej i tego się nie da zapomnieć, ja to wiem od wielu lat. To była piękna sprawa. Są tacy, którzy krytykują w ogóle powstania w Polsce. A bo to kościuszkowskie, a potem jeszcze napoleońskie, potem listopadowe, styczniowe, ale potem były Legiony i to się udało, gdyby nie Legiony, nie mielibyśmy tego dwudziestolecia między I a II wojną światową. Oczywiście, Norman Davis, który napisał wspaniałą, grubą księgę „Powstanie ‘44”, w pewnym momencie pisze, kim byli powstańcy. Powstańcy to były dzieci tych, którzy w 1918 roku przeżyli powstanie Polski po stu dwudziestu latach niewoli. Te dzieci szły na Powstanie bez zmrużenia oka, wiedziały, za co walczą, wiedziały, że chodzi o walkę o niepodległość, o taką niepodległość albo zbliżoną do tej, jaką się miało między rokiem 1918 a 1939. To prawda. Jak patrzę na życiorysy kolegów z „Grażyny” i nie tylko z „Grażyny”, bo poznałem przy okazji całą masę z innych kompanii, połowa z nich to są ludzie, którzy są dziećmi tych, którzy coś dobrego dla Polski w latach wcześniejszych zrobili i wiedzieli, że trzeba walczyć, bo jak się nie będzie walczyć, to nic z tego nie będzie.
Co się stało? Minęło sześćdziesiąt lat od Powstania. Chyba się lepiej te rzeczy rozumie. Unia Europejska jest pewną propozycją dobrą, bo położenie geograficzne Polski nie jest dobre: z jednej strony potężny Berlin z mocną gospodarką i z drugiej strony Moskwa. Trzeba szukać sojuszników, trzeba być gdzieś razem, może coś z tego wyjdzie, może będzie lepiej. Zresztą dużo się zmieniło, bo choć nie mam żadnego kontaktu i nie lubię mieć w ogóle kontaktu z nimi, ale na Ukrainie się coś zmieniło. Oni sami doszli do wniosku (mówię o Pomarańczowej Rewolucji), że może jednak warto szukać sojuszników nie na wschodzie, nie na południu, tylko na zachodzie, w Europie. Niemcy też nie są ci sami. Młode pokolenie niemieckie, no pewnie, że ma różne wyskoki, oni jednak też coś zrozumieli. Amerykanie fajni są, tylko że strasznie daleko, inni są, mają inną mentalność, ale co zrobić....