Adam Kurzawiński „Wiktor”
Adam Kurzawiński, urodzony 6 lipca 1922 roku, w Warszawie, ulica Włodarzewska na Mokotowie. Pseudonim z czasów Powstania „Wiktor”. Stopień: kapral, walczyłem w zgrupowaniu „Miłosza”, pluton „Bończa”, oddział saperów „Oskarda”. Moim drużynowym był Nowicki, pseudonim „Długi”.
- Zanim przejdziemy do Powstania, chciałbym pana zapytać o czasy przed wybuchem wojny. Gdzie pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły na ulicy Włodarzewskiej, na Mokotowie była, obecnie Aleje Niepodległości. Mieszkałem na ulicy Kieleckiej.
- Ile pan miał rodzeństwa, jak wyglądała pana rodzina?
Mam dwóch braci. Ojciec pracował w ogrodnictwie, matka musiała wychowywać dzieci.
- Czy należał pan przed wojną do harcerstwa?
Nie, nie należałem.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Mając lat szesnaście, zacząłem pracować w zakładzie elektronicznym na Ochocie. 1939 rok pamiętam, jak był nalot niemiecki na Warszawę, wszyscy mówili, że to są ćwiczenia lotnicze. Tymczasem już zaczęła się wojna.
Potem nastały bardzo ciężkie czasy, okupacja, było trudno o żywność. Tak ciężkie czasy, że musiałem pójść do pracy. Pracowałem w Fabryce Wyrobów Żelaznych na ulicy Obozowej 65. Tam, ponieważ zakład wykonywał roboty dla Niemców, dostawaliśmy różnego rodzaju jeszcze dodatkowe deputaty. Tak że jakoś tam się koniec z końcem wiązało. Potem zostałem zwerbowany do konspiracji.
W 1942 roku przy końcu zostałem zwerbowany przez moich kolegów, którzy mieszkali w sąsiedztwie ulicy Kieleckiej. Spotkania były na ulicy Karłowicza, u jednego z kolegów, pseudonim „Kosowski”, jego starszy brat miał pseudonim „Ben”. Tam właśnie było nasze szkolenie. Zapoznaliśmy się z bronią. Mieliśmy wykłady. Uczyliśmy się, jak należy się posługiwać granatami. Potem braliśmy udział w ochronie łączniczek, które przynosiły podziemne pisma, na przykład „Biuletyn Informacyjny”. Z tym, że było to tak, że myśmy szli dwieście metrów przed łączniczką, która niosła materiał. Jeśli byśmy coś zauważyli, to byśmy dali znać łączniczkom i one by spokojnie się ulotniły w jakieś miejsce, żeby mogłyby przenieść dalej swoje biuletyny.
- Czy był pan wtedy uzbrojony?
Nie, nie mieliśmy uzbrojenia. To jeszcze były czasy, że to była konspiracja, która przygotowywała nas do Powstania. Mieliśmy spotkania z policjantem. Przyszedł polski policjant, oni mieli broń, i pokazywał nam, jak się obsługuje tą broń, tak że byliśmy przygotowywani do Powstania.
- Czy to już była Armia Krajowa?
Tak jest. To była Armia Krajowa, 21. Pułk „Narew”, Zgrupowanie „Kryski”. To było przed Powstaniem. Należałem do tego zgrupowania. Potem, jak wybuchło Powstanie, zostałem zawiadomiony za późno. Poszedłem w umówione miejsce, już nasz oddział ze zgrupowania „Kryski” poszedł w Aleje Ujazdowskie. Tam się dostałem, w Aleje Ujazdowskie, niestety, oni już poszli na Plac Trzech Krzyży. W tym momencie wybuchło Powstanie.
Schroniłem się do budynku ambasady Amerykańskiej. Na drugi dzień przyszli do nas powstańcy i nas stamtąd wyprosili i powiedziano nam, wszystkim młodym, żeby się zgłosić do punktu werbunkowego na Żytnią 9. Tam poszedłem i tam przez tydzień czasu byliśmy zakwaterowani. Następnie, około 11, 12 sierpnia zostaliśmy wysłani do Zgrupowania „Miłosza” na ulicę Wiejską. Tam, już na Wiejskiej, zostałem przydzielony do oddziału saperów „Oskarda”. Tam już cały czas brałem udział w różnego rodzaju akcjach.
- Proszę o tym opowiedzieć.
To był oddział, który nie był uzbrojony. Mieliśmy tylko jako wyposażenie kilofy, łopaty, butelki z benzyną, butelki z płynem samozapalającym. Byliśmy wykorzystywani na różnych odcinkach do różnych akcji, między innymi do umacniania barykad, do kopania tuneli, do szykowania stanowisk strzeleckich. Jeden przypadek był na ulicy Konopnickiej, gdzie wykonywaliśmy stanowisko strzeleckie układając worki z piachem na balkonie budynku. Bez żadnej osłony byliśmy z kolegą, który miał pseudonim „Tygrys”. W pewnym momencie z ogrodu Sejmu ostrzelali nas Niemcy serią z cekaemu. Kolega został trafiony w policzek kulą „dum-dum”. Dostał ogromną ranę, o średnicy około pięciu centymetrów. Sanitariuszki go opatrzyły natychmiast. Został przeniesiony piwnicami na ulicę Mokotowską do szpitala powstańczego, niestety po dwóch dniach zmarł.
Taki drugi przypadek był na podwórku przy ulicy Wiejskiej 16. Tam żeśmy szykowali worki z piachem. Uniknąłem tam śmierci, dlatego, że mój kolega o pseudonimie „Igła” zawołał mnie na „pluj-zupkę”. To była zupka – gotowany owies. Zdążyłem odejść z miejsca, gdzie ładowałem piach do worków. Tam upadł, rozerwał się granatnik. Żeby mnie nie zawołał, to bym tam poniósł śmierć. Dzięki niemu żyję, ale niemniej nie obyło się bez ofiar. Stojący w bramie dozorca został raniony odłamkiem w pachwinę i miał taki duży upływ krwi, że zanim go zaniesiono do szpitala, to już nie żył.
To były dwa przypadki, a trzeci przypadek to był na ulicy Frascati. Myśmy tam tak samo brali udział w różnych akcjach obronnych. Dostałem bodajże trzy „filipinki”, granaty powstańczej produkcji. Tam, na ulicy Frascati mieliśmy swoje stanowiska, pluton „Bończy” miał tam stanowiska. Niemcy przypuścili szturm i była ciężka sytuacja. Oprócz tego walili na skarpie, pokazały się czołgi niemieckie, które ostrzeliwały nas ze stanowiska z działek. Ale z pomocą przyszła nam ekipa PIAT-a i strzelec, który obsługiwał PIAT-a wycelował tak, że pocisk trafił w pierwszy nadjeżdżający czołg niemiecki, który został unieruchomiony i zatarasował drogę następnym. Uspokoiło się trochę, ale nie na długo, bo Niemcy uruchomili moździerze, tak zwane ryczące krowy, które podczas lotu wytwarzały ogromny dźwięk. Zostaliśmy ostrzelani pociskami z moździerza. Jeden z pocisków moździerzowych upadł blisko mnie. Całe szczęście, że to był pocisk naładowany ładunkiem fosforowym. Zostałem obsypany fosforem i żeby nie natychmiastowa pomoc kolegów, to by ze mną było bardzo źle. Ale oczyścili mnie z fosforu i wszystko się szczęśliwie skończyło.
Niestety, ale musieliśmy opuścić te stanowiska, bo była za duża przewaga Niemców. Z tym, że to były stanowiska, które przechodziły z rąk do rąk. Były tam budynki ambasad, bodajże chińskiej i francuskiej.
Takie trzy wydarzenia, z których wyszedłem cało.
- Może pan określić, kiedy to było?
To było gdzieś pod koniec sierpnia.
We wrześniu, około 18, były zrzuty samolotów alianckich na nasz teren, ale niestety połowa zrzutów dostała się w ręce niemieckie. Ale i tak byliśmy zadowoleni, bo część zrzutów żeśmy wykorzystali. Tam była żywność, były leki, była broń, która była nam bardzo potrzebna, była amunicja. Ale był jeden minus, że tym lotnikom nie wolno było lądować po stronie, gdzie byli żołnierze radzieccy. To był rozkaz Stalina i samoloty musiały wracać na swoje stanowiska. Tak że to był wielki minus.
Pod koniec Powstania owało nam już wszystkiego – i broni, i żywności, i wody.
22 września, pamiętam ten dzień, mieliśmy wizytację generała Komorowskiego „Bora”, który przyszedł z generałem „Monterem”. To spotkanie odbyło się w garażu przy Wiejskiej numer 16. Dekorował najbardziej zasłużonych żołnierzy orderami Virtuti Militari. Zachęcał do dalszej walki, ale niestety już było wiadomo, że koniec jest bliski. I tak też się stało. Jeszcze parę dni i wszystko się skończyło, kapitulacja.
- Jeszcze zostaniemy przy Powstaniu, jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjacielskich, żołnierzy niemieckich, którzy walczyli?
[...] Oni mieli tą przewagę nad nami, że mieli wszystko – i broń, i amunicję, i nie byli głodni. Mieli przewagę, że było ich więcej. I dlatego myśmy musieli opuszczać niektóre stanowiska ze względu na amunicji. Amunicja była na wagę złota.
- Czy był pan uzbrojony w coś jeszcze oprócz „filipinek”?
Tak, miałem kolegę, jego pseudonim „Mucha”, który miał szmajsera. Niekiedy, jak on przyszedł ze stanowiska, to mi dawał pistolet maszynowy. Mogłem stanąć gdzieś na posterunku, bo zdarzały się takie chwile, że musieliśmy za kogoś stanąć i zająć jego stanowisko. Także, oprócz „filipinek” nieraz korzystałem z usług kolegi, który mi dawał tego szmajsera.
- Jak ludność cywilna reagowała na waszą walkę?
Z początku to był entuzjazm. Mieli pełno żywności, dawali nam. W pierwszych tygodniach Powstania mieliśmy jedzenia w bród, ale potem było coraz gorzej, bo oni nie mieli i myśmy nie mieli.
Wiadomo, że pomoc radziecka nie nastąpiła, Powstanie było obliczone z górą na tydzień czasu. Przed samym wybuchem Powstania, już armia radziecka była blisko Warszawy i nawet pierwsze oddziały były już na Pradze. Nasi widzieli już żołnierzy radzieckich. Niestety, potem ze względów politycznych armia zatrzymała się i nie wkroczyła do Warszawy. Nie pomogła powstańcom.
Pomimo, że pod koniec Powstania zrzuty były również ze strony radzieckich samolotów, ale to były w małych ilościach i już za późno.
- Czy pan osobiście odbierał zrzuty?
Tak, nieraz chodziliśmy po zrzuty i to wszystko magazynowaliśmy, oddawaliśmy do naszych dowódców, którzy to rozdzielali.
- Na czym polegało takie odbieranie – czy mieliście ustalone godziny czy stanowiska, w których oczekiwaliście na samoloty czy może odbieraliście je jak już spadły?
Widzieliśmy, że są i oni się orientowali. Jak rzucili na Śródmieście, tam gdzie myśmy stacjonowali, a myśmy byli na ulicach Wiejska, Konopnicka, Frascati, ulica pułkownika Nullo, a zaraz obok był budynek Izby Handlu Przemysłowego, potem ogrody sejmowe i tam byli Niemcy. Tak że, jak do nas rzucili zrzuty, na nasz odcinek, to jasne, że część zrzutów i tam musiała [spaść], parę metrów dalej byli Niemcy i trafiały one też w ręce Niemców.
- Miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Nie, nie miałem, bo rodzina była na Mokotowie, a ja byłem w Śródmieściu. Mokotów i Wola były odcięte od Śródmieścia, tak że Niemcy zajęli i wysiedlali ludność, która tam została. Między innymi moją matkę i dwóch braci wysiedlono aż w okolice miejscowości Końskie, a ojca zabrali. Niestety zabrali go do obozu koncentracyjnego Dachau, z tym, że nic o tym nie wiedziałem. Dopiero po Powstaniu, to już po zakończeniu wojny dopiero się dowiedziałem, ale najpierw powiem, jak było po Powstaniu.
Dostałem się do niewoli, do Stalagu XB, to jest Bremervörde i tam przez trzy miesiące byliśmy w stalagu. To był stalag, gdzie byli niewolnicy polscy z 1939 roku, Francuzi, Amerykanie, Anglicy, Rosjanie.
Panował okropny głód. Mieliśmy wydzielone racje, takie że nie mieliśmy siły chodzić. Starzy, którzy byli tam w obozie, żołnierze z 1939 roku, to już sobie tam dawali radę, ale my niestety nie mogliśmy już wytrzymać. Uratowało nas to, że nasz oddział, który poszedł do niewoli do tego stalagu, został wywieziony do Hamburga, do obozu Gross-Borstel. Tam brano nas do pracy przy odgruzowaniu Hamburga. Miasto było zniszczone, bo były bombardowania wojsk alianckich. Był taki okres, że okropnie bombardowali miasta niemieckie w odwecie za to, co oni zrobili w Anglii, co zrobili we Francji. Wtenczas było nam łatwiej o żywność, bo myśmy pracując penetrowali piwnice zburzonych domów i tam zawsze się coś znajdowało do jedzenia – ziemniaki, konserwy, przetwory. To żeśmy przynosili do baraku i w baraku było wielkie gotowanie. Niemniej Niemcy nas rewidowali przed wejściem do baraku. Częściowo udawało się przenieść, nawet niedużą ilość, to nam wystarczyło. Już zaspokajaliśmy głód, już nie było tak źle. Ale za to wszy nas okropnie męczyły. To były dwa największe minusy – wszy i głód. Jeśli w Stalagu XB, to były głód i wszy, to w Gross-Borsten tylko wszy, bo głód żeśmy sobie zaspokajali już przynoszeniem różnych [produktów], to co znaleźliśmy w piwnicach i już żeśmy sobie w obozie, w baraku gotowali, przyrządzali dodatkowe posiłki oprócz tego, co dostaliśmy. Tak że już nie było tak źle.
Potem kończyła się już wojna i zbliżał się koniec. 17 kwietnia zbliżały się wojska alianckie do Hamburga i nas ewakuowali. Myśmy szli pieszo przez tydzień czasu pod granicę duńską do miejscowości Leck i do obozu trzy kilometry od Lecku, do miejscowości Broweg. To było na początku maja, już zbliżał się koniec wojny.
Tam przyszli Anglicy, oswobodzili nas, Leck, cały teren i byliśmy już pod dowództwem angielskim. Dostaliśmy umundurowania, nie angielskie, ale poniemieckie mundury marynarzy. Jasne, że wszystko się nam polepszyło.
Z tym, że po pewnym czasie zebrała się nam trójka – ja i dwóch kolegów. Postanowiliśmy dostać się do Armii Andersa, która stacjonowała we Włoszech. Myśmy we trójkę autostopem przejechali prawie tysiąc dwieście kilometrów, dostaliśmy się aż do Monachium. Chcieliśmy pójść, przejść przez granicę i dostać się do Armii Andersa. Ale niestety, granica została już zamknięta i żeby można było tam się dostać, to trzeba było dać po pięćdziesiąt dolarów, a my byliśmy bez grosza.
Wtenczas formowała się polska kompania wartownicza przy wojsku amerykańskim, bo ten rejon był objęty przez Amerykanów. Przeszliśmy przez komisję weryfikacyjną i dostaliśmy się do polskiej kompanii wartowniczej. To już
Polish Guard Company. Tam dostaliśmy umundurowanie amerykańskie, broń, żołd. Z tym, że żołd wypłacano nam w markach niemieckich, tak zwanych okupacyjnych. To były marki koloru czerwonego. Za te marki można było w kantynie amerykańskiej dostać i słodycze, i piwo, i whisky. Starczyło nam na różnego rodzaju opłaty. Służba polegała na pracy wartowniczej. Pilnowaliśmy magazynów z bronią, magazynów z żywnością. Powodziło nam się doskonale. Oprócz tego dostawaliśmy tak zwane „piegsy” – paczki, w których były słodycze, czekolada, były papierosy, była kawa. Za kawę Niemki prały i prasowały nam mundury. Taką wartość przedstawiała kawa u nich. Powodziło nam się doskonale. Nosiliśmy amerykańskie umundurowanie, z tym, że mieliśmy na ramieniu naszywkę „Poland”.
Już działała podziemna poczta. Wysłałem parę listów do Polski. Jeden z listów dostała matka i potem napisała do mnie i powiedziała o tym, że [ona i dwóch braci] mieszka już nie na Kieleckiej, a na Niepodległości 150., ojciec w obozie koncentracyjnym, bieda okropna. Dwa listy dostałem stamtąd.
Postanowiłem wracać do kraju. Mam nawet zaświadczenie, dostałem zaświadczenie: „Niniejszym zaświadczam, że kapral Kurzawiński Adam pełnił służbę w Polskiej Kompanii Wartowniczej 4130 do dnia 2 stycznia 1946 roku do 12 czerwca 1946 roku i opuszcza kompanię na własną prośbę celem udania się do Polski. Żołd pobrał. Pobrane są sorty mundurowe, legitymacje służbowe zwrócił. Madaliński Franciszek, kapitan, dowódca kompanii wartowniczej 4130”.
Udałem się do czeskiej Pragi, bo tam UNRRA organizowała wyjazdy do Polski. Tam czekałem około tygodnia i przez Zebrzydowice wróciłem do Polski 16 lipca 1946 roku. Dostałem zaświadczenie, że wracam z Niemiec, z niewoli i jeszcze sto złotych do tego. Przyjechałem do Warszawy, rzeczywiście, bieda okropna. Matka jakoś cudem dawała sobie radę z dwoma braćmi.
Wtenczas jeden miał siedem lat, a drugi miał około dziesięciu lat. Poszedłem do pracy. Zacząłem pracować w prywatnej firmie, bo w 1946 roku były jeszcze prywatne firmy. Przez trzy lata pracowałem na ulicy Żytniej w zakładzie kowalsko-mechanicznym. Po trzech latach warsztat został upaństwowiony i przeniosłem się do Przedsiębiorstwa Budownictwa Miejskiego numer 4 i tam pracowałem do 1959 roku.
W 1959 roku na własną prośbę zostałem zwolniony i przeniosłem się do zakładu, który wykonywał roboty wystawowe – Przedsiębiorstwo Wystaw. Tam pracowałem aż do 1983 roku, ponieważ jako kombatant mogłem skorzystać z wcześniejszego przejścia na emeryturę, mając lat sześćdziesiąt jeden poszedłem na emeryturę.
- Czy po wojnie spotkały pana jakieś nieprzyjemności z powodu walki i przynależności do AK?
Nie, właśnie miałem jakoś szczęście, pomimo że w przedsiębiorstwach wiedzieli o tym, że wróciłem z niewoli, byłem w Powstaniu Warszawskim. Jakoś miałem szczęście, że tylko mnie wezwano na komisję wojskową i przeniesiono do rezerwy. Dali zaświadczenie: „Przeniesiono do rezerwy”.
Niestety, ale niektórzy z moich kolegów mieli kłopoty, bo wzięli ich na przykład do kopalni i tam musieli pracować. Tak że mnie to ominęło, miałem szczęście, że nie byłem nigdzie wzywany, ani nie miałem z tego tytułu żadnych nieprzyjemności.
- Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Jak było z dostępem do żywności, do ubrań, jak wyglądała higiena?
To było okropne, bo z początku to jeszcze było wody pod dostatkiem, a potem niestety, po wodę nasze łączniczki stały w kolejce, gdzie była studnia, jeszcze działała. Z higieną było bardzo źle.
- A z dostępem do żywności?
Z początku żywności było dużo, nawet na początku warszawiacy z entuzjazmem podchodzili do powstańców, ale potem było coraz gorzej, bo oni mieli coraz mniej wszystkiego.
Powstanie się przedłużyło aż do dwóch miesięcy, to miało trwać tylko tydzień czasu, najwyżej. Było coraz gorzej z żywnością, pod koniec nawet przyrządzali nam posiłki, nie mówili nam o tym, z kotów i z psów. Myśmy to jedli, a nie wiedzieliśmy, że to tak [było], ale potem się dowiedzieliśmy. Tak że pod koniec było bardzo źle.
Nasz oddział miał kwatery na Wiejskiej 16. To były domy poniemieckie, opuszczone przez Niemców, tak że tam były normalnie pokoje. To były nowoczesne budynki, stawiane przed wojną, tak że tam było lokum, było dużo wolnych pokoi.
- Czy mieliście czas wolny?
Nieraz był czas wolny, tak, to myśmy chodzili do Śródmieścia. Tam patrzyliśmy na biedę, patrzyliśmy, jak sobie radzą mieszkańcy. Nie mogliśmy się oddalać za daleko, bo właściwie wszędzie naokoło byli Niemcy, niestety. Śródmieście było jak wyspa. Tak to było.
- Jak wyglądał dostęp do informacji – czy słuchaliście radia albo czy czytaliście prasę podziemną?
Była prasa, to czytaliśmy rzeczywiście, jak wygląda sprawa.
Był „Biuletyn Informacyjny”. Dochodziły wiadomości, że Starówka padła, że ludzie przedostają się, ze Starówki czy z Mokotowa przechodzą kanałami, wychodzą z kanałów. Okropne tragedia tam się działy.
Tak że to przy końcu już było coraz gorzej, coraz gorzej, aż w końcu wreszcie musiało skończyć się klęską.
- Czy mieliście dostęp do radia?
Nie, nie miałem dostępu do radia. Dowództwo to może miało, ale myśmy nie mieli, ja nie miałem.
- Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?
Tak. Na początku były msze święte. Brałem udział w mszach, ale to było na początku, a potem to już w związku z nasileniem się walk, pogorszeniem się sytuacji, to już było mniej nabożeństw.
- Jak często były na początku Powstania?
Raz w tygodniu były msze.
Jeśli chodzi o nasze zgrupowanie, musieliśmy iść na mszę, jak pamiętam, to do Śródmieścia.
- Czy msze odbywały się w kościołach czy to było na podwórkach?
To było pomieszczenie, w budynku raczej. Kościół, Plac Trzech Krzyży to był zniszczony, zburzony, tak że tam nie mogły się odbywać msze.
- Ma pan jakieś dobre wspomnienia z Powstania?
Dobre to, że była pomoc koleżeńska, na przykład, jak zostałem obsypany fosforem, to natychmiast zaczęli mnie trzepać. Oczyścili mnie z fosforu. To świadczyło o tym, że była chęć pomocy kolegów w niebezpieczeństwie, jak się znalazłem. Tak że tu rzeczywiście można było liczyć na pomoc każdego kolegi i to na ile sił starczało, tak pomagaliśmy sobie wzajemnie.
- Jak pan ocenia Powstanie teraz, po sześćdziesięciu latach?
To był zryw. Świadczyło o patriotyzmie Polaków, a zwłaszcza młodych ludzi. Chłopcy mając dwanaście lat, czternaście lat, szli do Powstania, byli łącznikami. Chęć wyzwolenia się była duża. To był entuzjazm. Liczyliśmy na wsparcie ze strony armii radzieckiej, niestety, to nie nastąpiło, pomimo, że armia radziecka było blisko, u wrót Warszawy. Powstanie miało być tylko przez tydzień czasu, a tymczasem trwało przez dwa miesiące. Teraz różnie to oceniają ludzie – za dużo strat, ale niestety, przy takim zrywie powstańczym zginęło ponad dwadzieścia tysięcy powstańców. Zginęło około dwustu tysięcy mieszkańców Warszawy. Straty ogromne. Historycy oceniają to różnie i historycy oceniają dotychczas Powstanie jako pozytywne wydarzenie.
Warszawa, 26 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys