Ewa Orlikowska-Krasnowolska „Ewa", "Maria”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ewa Orlikowska-Krasnowolska, pseudonim powstańczy „Ewa-Maria”. Urodziłam się w Kowlu 12 stycznia 1922 roku. Byłam patrolową patrolu sanitarnego kompanii harcerskiej batalionu „Gustaw” NOW AK, czyli Narodowej Organizacji Wojskowej Armii Krajowej.

  • Proszę na wstępie opowiedzieć coś o swoich korzeniach rodzinnych, kim byli rodzice, skąd pani pochodzi?

Cała moja rodzina i po mieczu i po kądzieli pochodzi z dawnej polskiej Ukrainy, okolice Żytomierza, Kijowa. Rodzice, dziadkowie mieli tam majątki i tam mieszkali moi rodzice. Tam się zresztą poznali. Rewolucja 1918 roku i wojna 1920 roku zmusiła ich do ucieczki stamtąd i do przyjazdu do Polski centralnej. Od tego czasu, po paru latach szukania sobie miejsca, zamieszkali w Warszawie. Jestem warszawianką właściwie od najmłodszych lat, od drugiego roku mego życia. Czuję się i kresowianką i także warszawianką. Jedno to dziedzictwo rodzinne, drugie to całe moje życie bardzo związane z Warszawą. A już najbardziej czuję się związana od momentu okupacji.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Ojciec, jak byłam małym dzieckiem, wyemigrował. Nie bardzo mógł się ułożyć w powojennym, po pierwszej wojnie światowej, życiu w Polsce. Poza umiejętnością prowadzenia majątku rolnego nie miał innego wykształcenia. Wobec tego wyemigrował, próbując znaleźć jakieś lepsze życie dla swojej rodziny. Do Polski już nie wrócił.

  • Dokąd wyemigrował?

Wyemigrował do Argentyny i tam między innymi zajmował się przygotowywaniem terenu na polskie, w tym czasie dość liczne osadnictwo poza Europą, zwłaszcza wieśniaków z Wielkopolski. Tam dla nich szykował teren w dziewiczej puszczy, gdzie przygotowywał ziemię do późniejszego gospodarowania, gdzie wznoszono domy. Po wojnie raz jeden tylko udało nam się nawiązać kontakt. Ojciec napisał do mojej babki, a swojej matki, że jest poważnie chory na serce, cukrzycę i inne sprawy, i z północy Argentyny, gdzie był dotychczas, przeniósł się na samo południe. To był jedyny i ostatni powojenny list. Musiał niedługo potem gdzieś umrzeć, ale ponieważ był na nieznanym sobie, innym terenie, wobec tego nie zdołaliśmy dojść do tego, gdzie i jak [zmarł], mimo wszelkich poszukiwań. Mnie i mego brata wychowywała matka, pomagała jej babcia, która się nami bardzo troskliwie opiekowała. Cały czas mieszkaliśmy w Warszawie. Mama pracowała jako urzędniczka. Niegdyś panienka z dworku, która też niewiele miała wspólnego z pracą, musiała się tego nauczyć. Została księgową. Mój brat, młodszy ode mnie, już w 1939 roku, razem z moim kuzynem, synem siostry mojej matki, poszli walczyć jako ochotnicy. Udało im się dostać do oddziałów walczących na terenie Lubelszczyzny, później Zamojszczyzny. Tam mój kuzyn, Klim, Klemens Sznarbachowski zginął. Mój brat wrócił, przynosząc już pewną całkowicie wiadomość, że zginął. Klim ochotniczo również z przyjacielem swoim, z jeszcze jednym z żołnierzy pozostali w ariergardzie, broniąc odwrotu oddziału. Oddział uszedł bezpiecznie, oni zginęli. Mój brat od samego początku, od 1939 roku jako jeszcze dzieciak prawie, był w czwartej klasie ówczesnego gimnazjum, młodszy ode mnie o półtora roku, brał udział w konspiracji całą wojnę. Był w Konfederacji Narodu, potem w partyzantce uderzenia na terenie Grodzieńszczyzny i Nowogródczyzny.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o okresie międzywojennym. Gdzie pani chodziła do szkoły?

Chodziłam do szkoły imienia Cecylii Plater-Zyberkówny w Warszawie na ulicy Pięknej, inaczej zwanej Piusa, nazwy zmieniały się w zależności od sytuacji politycznej, Piusa XI 24. Tam zrobiłam maturę w 1939 roku. [To była] ostatnia przedwojenna matura.

  • Proszę powiedzieć, co wpłynęło najbardziej na pani wychowanie: szkoła, rodzina, jakaś organizacja czy może jeszcze coś innego?

Bardzo wpłynęła szkoła, poza tym lektury. Bardzo duże znaczenie miały lektury. Zawsze byłam tak zwanym „molem książkowym”, od dziecka. Od najmłodszych niemal klas prowadziłam szkolne biblioteczki danych klas i tam było mnóstwo książek historycznych. Zaczytywałam się w nich. Te książki też wywarły na mnie duży wpływ, szczególnie zapamiętałam i szczególnie dla mnie bliskie były zawsze „Dzieci Lwowa”. „Dzieci Lwowa” mówiące o walkach lwowskich dzieci przeciwko wtedy ukraińskim najeźdźcom chcącym zająć Lwów; jedna z książek, które bardzo silnie wpłynęły na późniejsze decyzje. Poza tym oczywiście tradycje rodzinne. Moi dziadkowie brali udział w powstaniu styczniowym, dziadkowie po obu stronach, i po mieczu i po kądzieli. Potem tam samo stryj walczył między innymi, po innych walkach, w ostatnim powstaniu śląskim. Moja ciotka, siostra mego ojca, była nawet w oddziale ułanów. Słowem miałam duże tradycje rodzinne związane z walką o niepodległość, z walką o Polskę.

  • Czy należała pani do harcerstwa?

Do harcerstwa należałam jeszcze w szkole, ale raczej w młodszych klasach. Byłam między innymi na zlocie w Spale w 1935 roku, [na] Międzynarodowym Zlocie Harcerskim, jeszcze jako zupełny dzieciak. Później w starszych klasach to raczej za dużo się uczyłam, za dużo czytałam, żeby mieć czas na więcej [działań]. Pogrążałam się właśnie w historii.

  • Jak pani wspomina wrzesień 1939, może jeszcze sierpień, te ostatnie chwile pokoju?

W sierpniu na samym początku byłam u rodziny pod Lwowem. Kiedy tylko był pakt Ribbentrop-Mołotow, moja ciotka oświadczyła, że muszę natychmiast wracać do Warszawy. Wtedy zresztą w okolicy były manewry i był piękny bal, w którym uczestniczyłam, pierwszy chyba taki dorosły.

  • I ostatni?

I ostatni. Zdecydowanie pierwszy i ostatni. Do dworu przyszła w nocy służąca niegdyś we dworze, stara Tekla, której córki potem kolejno służyły we dworze. Jak ja byłam tam, to była najmłodsza, śliczna Hania. Śliczny typ ukraińskiej dziewczyny. Powiedziała mojej ciotce: „Pani dziedziczko, proszę uciekać, bo chłopy będą rżnąć”. Więc ciotka tym bardziej wyprawiła swoją córkę z wnukiem i mnie, początkowo do Lwowa, po czym natychmiast kazali mi wracać do Warszawy. Zresztą nie rżnęli, ale okradli gruntownie, dokładnie. Były wywiezione, na szczęście ocalały. [Były] na Syberii, ale Syberię przeżyły. Byłam cały czas Warszawie od początku. Najprzód, jak wszyscy, czy prawie wszyscy w Warszawie, chodziłam kopać okopy, próbowałam się dostać do wojska jako pomoc sanitarna. To mi się nie udawało. Później mój brat z moim kuzynem wyszli z Warszawy. Im się udało dostać do wojska, a ja powiedziałam, że też wyjdę i też będę się starała gdzieś dalej dostać. Na wezwanie pułkownika Umiastowskiego to robiliśmy, i oni, i ja. Do mnie dołączyła się mama. Na apel pułkownika Umiastowskiego wywędrowałam z Warszawy. Mama mnie nie chciała za nic puścić samej, poszła ze mną. Doszłyśmy gdzieś w okolice Mińska, po drodze byłyśmy świadkami [bombardowań], uciekałyśmy spod bomb, bombardowania, ostrzału artyleryjskiego.

  • Mińska Mazowieckiego?

Tak, Mińska Mazowieckiego. W końcu gdzieś zobaczyłyśmy, że szosami z obu stron jadą czołgi niemieckie. Wobec tego w jakiejś wsi pośrodku ulokowałyśmy się na pewien czas. Wiedziałyśmy, że Warszawa się broni. Byłam bardzo zmartwiona, że do wojska się nie dostałam, a nie jestem w Warszawie. Dopiero mogłyśmy wrócić, kiedy zaczęto już wpuszczać do Warszawy. Wróciłyśmy natychmiast do Warszawy. Nasze mieszkanie ocalało i nadal mieszkałyśmy na ulicy Niecałej na rogu Wierzbowej i tam spędziliśmy całą okupację. Mój brat wrócił dopiero w miesiąc później, przynosząc wiadomość o śmierci naszego kuzyna. Zresztą akurat dzień przedtem, kiedy już były podejrzenia, że on nie żyje, ale była msza o nich obu, a on dzień potem [wrócił z wiadomością]. Pamiętam dokładnie, dzwonek do drzwi, dość długi korytarz, otwieram, Stenio. Był Stanisław, Stenio. Nie wszedł, stanął w drzwiach: „Klim zginął”. Zawiadomiliśmy moją ciocię, została u nas tego dnia na noc. Strasznie wtedy lało. Mówiła: „To na mego Klimka tak pada”. To były pierwsze chwile wojny, początek wojny dla naszej rodziny, ciężki początek. Tak jak wspominałam, mój brat od razu brał udział w konspiracji, ja początkowo zaczęłam pracować, żeby dopomóc w utrzymaniu rodziny.

  • Co pani robiła?

Co się dało. Z początku pracowałam gdzieś jako ekspedientka, potem pracowałam jako maszynistka, nauczyłam się maszynopisania, a w końcu, a to przy tym już zostałam na parę lat, zaczęłam uczyć. I to miało sens. Później, w tym okresie wstąpiłam do konspiracji. Zaczęłam uczyć. Uczyłam początkowo prywatnie przedmiotów humanistycznych, naprzód małe grupki dzieci, których rodzice bali się puszczać do uformowanego oficjalnie w podziemiu szkolnictwa. Później sama się do tego szkolnictwa dołączyłam i zaczęłam uczyć w szkole. Nie wiedziałam o tym, później się dowiedziałam, w szkole dla dzieci wysiedlonych z Wielkopolski i z Pomorza, ma się rozumieć, tajnej szkole. Uczyłam w klasie trzeciej i czwartej gimnazjalnej, w pierwszej licealnej.

  • Sama się pani czegoś uczyła?

Sama zaczęłam chodzić już w 1942 [roku] na tajny uniwersytet na polonistykę. Zdążyłam w czasie okupacji być na trzech latach tajnego uniwersytetu. Jeszcze w ostatnim roku dodatkowo studiowałam na UZZ filozofię.

  • Proszę powiedzieć coś bliżej, jak wyglądały pani studia?

Grupki były kilkuosobowe – osiem, dziesięć osób. Wykłady były po mieszkaniach, w większości wypadków po mieszkaniach uczniów, studentów. U mnie też były wykłady, przychodziła między innymi profesor Ossowska, profesor Woliński, paru innych. Jedynym, który chciał prowadzić u siebie komplety, a mieszkał na Litewskiej, tuż blisko gestapo, to był profesor Słojski, który wykładał język starocerkiewno-słowiański. Okropna rzecz! Do profesora Słojskiego chodziliśmy do jego mieszkania, gdzie w malutkim pokoiku on pisał swoje wszystkie informacje kredą na malutkiej tabliczce. Trudno to było odczytać, a jeszcze trudniej się nauczyć. Natomiast inne wykłady – mieliśmy najprzód profesora Tomczewskiego, autora znanej książki o Żeromskim „Serce nienasycone”, wielkiego wielbiciela Żeromskiego, pisał też o Zimorowicu. To był świetny człowiek, niesłychanie troskliwy o młodzież. Był w strasznie ciężkich warunkach w czasie wojny. On później swoje notatki robił na papierze pakowym, bo nie stać go było na kupowanie [papieru]. Potem z kolei już w trzecim roku studiów przeszliśmy pod skrzydła organizatora całej polonistyki, profesora Krzyżanowskiego. Julian Krzyżanowski, znany polonista, później już twórca polonistyki też po wojnie na Uniwersytecie Warszawskim. Tam studiowałam do Powstania. Ominę na moment czas Powstania i przypomnę tamten czas studiów. Byłam w Częstochowie i tam chodziłam na UZZ, gdzie profesor Polak i profesor Szweykowski wykładali na polonistyce. Czwarty rok polonistyki robiłam bez żadnych książek, bez żadnych zeszytów. Pisałam wtedy, nie pisałam, właściwie wyłącznie mówiłam pracę o „Warszawiance”. Potem z kolei, jak skończyła się wojna, przewędrowałam do Jagiellonki na semestr letni, gdzie był profesor Krzyżanowski, więc do niego. Kiedy jesienią, późniejszą jesienią otworzył się już Uniwersytet Warszawski, natychmiast wróciłam do mego rodzinnego prawie uniwersytetu. Tam wtedy już do końca byłam.

  • Jak pani wspomina czas okupacji? Jakie uczucia wtedy dominowały? Jaka była atmosfera?

Przede wszystkim byliśmy czynni, byliśmy wszyscy młodzi. Było nieraz bardzo ciężko. Już nie mówię o stronie materialnej, bo to jest jasne, że było ciężko, ale to nie było ważne. Dla nas było ważne, żeby coś robić. Wzięłam się przede wszystkim za nauczanie, poza tym początkowo pracowałam nie w organizacjach wojskowych, ale w akademickich, tajnych, samokształceniowych i katolickich organizacjach uniwersyteckich. Było ich kilka, podporządkowanych działającemu cały czas tajnemu duchowieństwu uniwersyteckiemu. Stworzyliśmy zresztą nową organizację już w 1943 roku w grudniu, która miała wpływać możliwie wychowawczo na młodzież nie zorganizowaną, na młodzież bardzo narażoną na demoralizujące wpływy wojny, bo takie przecież były i która miała zapoznawać i z ideologią i katolicką i narodową, wprowadzać w dalsze życie ideowe tę właśnie młodzież, która tego nie miała. Weszła tam młodzież z różnych organizacji, głównie były sodalistki, sodaliści, była spora grupka z „Odrodzenia”. Ja wtedy zresztą też byłam w „Odrodzeniu”. To była jeszcze przedwojenna organizacja młodzieżowa, która też miała młodzież, działała zwłaszcza w czasie wojny, z KMN-u, czyli Katolicka Młodzież Narodowa też tam weszła, z różnych organizacji młodzieżowych. Wszystko było jednocześnie podporządkowane tajnemu duchowieństwu, tak jak dziś istnieje przy Świętej Annie, to było wtedy to samo.

  • Jakie działania były podejmowane?

Grupowe, gdzie były pogawędki, rozmowy, ewentualnie, żeby coś robić, żeby uczyć się, zachęcenie do uczenia się w miarę możliwości młodzieży, która tego jeszcze nie robiła. Poza tym jeszcze dość liczne ogólne zebrania. Zorganizowaliśmy na przykład całoroczny kurs, dzięki późniejszemu prymasowi, a wtedy księdzu Stefanowi Wyszyńskiemu, z którym byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. On prowadził kurs katolickiej nauki społecznej, na który chodziło około dwudziestu paru osób. Organizowaliśmy też dla młodzieży rekolekcje – ksiądz Stefan Wyszyński, ksiądz Zieja, potem wspaniały dominikanin, ojciec Bernard Przybylski. To wszystko miało na celu wpłynięcie na młodzież. Żeby wspomnieć z zabawniejszych momentów, to chyba był już 1944 rok, wiosną, zorganizowaliśmy powtórzenie ślubowań jasnogórskich młodzieży. Przedwojenne pierwsze były w 1935 roku. Potem co roku odbywały się ślubowania jasnogórskie młodzieży. Zorganizowaliśmy to w konspiracji na Mokotowie. To było już sporo osób, było z kilkadziesiąt osób, chociaż ewentualnie chodziliśmy dookoła we dwoje, we troje, sprawdzając, czy nie ma gdzieś Niemców, czy jest bezpiecznie. Coś zwróciło naszą uwagę, że ktoś się tam kręci. Zaczęliśmy się oglądać i spotykamy w pewnym momencie, znałam go, wiem nawet, że był szefem mego brata w konspiracji, Miecza Kurzynę. Więc podeszliśmy do niego, że coś tutaj chcemy, [czy] nie widzi, że coś się tutaj dzieje, czy on coś o tym wie. „A my też mamy to samo wrażenie”. Okazało się, że myśmy byli o nich zaniepokojeni, co to jest, a oni o nas, to wszystko się uzgodniło. Wiedzieliśmy, że już wszystko jest w porządku, że to swoi tu chodzą, a nie obcy. Jak się okazało, dwie grupy organizowały większe zebrania w bardzo bliskim sobie miejscu. Wydało nam się to dość zabawne.

  • Czy chęć do nauki wówczas była powszechna?

Chęć do nauki była na ogół powszechna, ale było też trochę młodzieży, którą chcieliśmy się zająć, która nie bardzo się uczyła. Myśmy chcieli się nią zająć, żeby ją do tego zachęcić i wprowadzić do nauki. Młodzież, która chciała się uczyć, to była znaczna większość, uczyła się naprawdę wspaniale. Grupy szkolne, zwłaszcza szkolne, były bardzo nieliczne, to było siedem, osiem, pięć tylko osób. Oni mieli bezpośredni kontakt z nauczycielami, którzy znali indywidualnie każdego dokładnie. Teraz klasy są po kilkadziesiąt dzieci. Tam chodziło po pięcioro, po ośmioro [dzieci]. To samo na uniwersytecie. Nasz komplet miał wyjątkowo na początku dziesięć osób, jako zupełnie wyjątkowy, to u nas była przewaga chłopców. Było siedmiu chłopców, a my trzy. Przeważnie było odwrotnie, a u nas tak się złożyło.

  • Na polonistyce jest zawsze więcej dziewcząt.

Zawsze, ale na naszym właśnie było sześciu chłopaków. Wszyscy chcieliśmy się uczyć. Było trudno. Oczywiście, nowych książek nie było, książki przechodziły z rąk do rąk, zresztą szkoły robiły, co mogły, żeby pomagać, na uniwersytecie profesorowie też. Profesorowie nam ze swoich nieraz zasobnych przedwojennych bibliotek pożyczali książki, wszystko co nam było potrzebne. Starali się jak najbardziej nas nauczyć indywidualnego trybu uczenia się, żebyśmy nauczyli się polegać na sobie, korzystać z bibliotek. Korzystaliśmy z tych, które jeszcze były w tajemnicy czynne. Nieraz właśnie przez profesorów czy nieliczne osoby, które były w to wtajemniczone, pożyczano z bibliotek, czy to z Biblioteki Uniwersyteckiej czy Biblioteki Krasińskich, znakomicie zaopatrzonej. Spalili ją Niemcy niemal na samym początku Powstania. To wspaniała i taka stara biblioteka. Tak, że można było studiować. Oczywiście trudniej było tym, którzy potrzebowali jeszcze jakichś pracowni, ale i to było zorganizowane. Właśnie wydziały – chemia, fizyka, trochę trudniej, ale też to było zorganizowane. Medycyna jak była wspaniale zorganizowana. Przecież i po szpitalach, gdzie było wszystko dla studentów, żeby mogli się uczyć.

  • Czy pani rodzinę, najbliższe otoczenie spotkały jakieś represje niemieckie?

Mój wuj, brat mojej matki został zabrany w pierwszej łapance na Żoliborzu i po pięciu dniach już nie żył. Najprawdopodobniej został zabity od razu. Tak, że została moja ciotka z wtedy dziesięcioletnią kuzynką, sama musiała sobie radzić jakoś. Mój brat, jak był potem w partyzantce, stracił oko. I to w dodatku od kuli sowieckiej, bo na ich oddział uderzyli [Sowieci]. Właściwie z jednej strony byli Niemcy, z drugiej Sowieci.

  • W 1944 roku?

W 1943 [roku]. To była bitwa pod Mocewiczami, to już chyba była Nowogródczyzna. Uderzył duży, silny oddział, kiedy oni się przemieszczali. Dostał właściwie nie kulę w oko, tak przeszła, stracił całkowicie [widzenie] w tym oku. Oko było nienaruszone głębiej, ale poparzone przejściem kuli obok. Kiedy po paru tygodniach przetransportowali go do Warszawy z powrotem, musiał natychmiast usunąć to oko, bo groziła ślepota drugiego oka. Potem poległ w Powstaniu. Do dziś nie zdołałam ustalić okoliczności, wiem tylko, że na Starym Mieście, ale okoliczności nie zdołałam ustalić. Tak jak dla wielu osób ustalałam, znajdowałam dane, zdawałoby się nie do zdobycia, tak tu mi się nie udało. Z jego oddziału prawie wszyscy zginęli.

  • Jaki to był oddział?

Pluton „Mieczyków”- „Czata 49”. Oni walczyli na Woli. On został ciężko ranny w biodro i w rękę w przejściu z Woli na Stare Miasto. Potem po pewnym czasie mógł wrócić do oddziału, ale ostatnia pewna wiadomość, jaką o nim mam, to z 15 sierpnia. Wtedy w katedrze był ślub jego kolegi z koleżanką. On był jednym z drużbów. Wiem to od jego kolegi, o którym wspomniałam, Miecza Kurzyny i spotkał go przy katedrze znajomy nasz, ksiądz, który pamiętał to, [że] to był 15 [sierpień]. Znał go dobrze jeszcze z okupacji, ksiądz Kliszko, zresztą żeby było zabawniej, brat tego Kliszki. Jeden był jednym z czołowych komunistów, a jego brat był bardzo gorliwym księdzem, bardzo mądrym. Pracował przy katedrze i spotkał go wtedy. To jest ostatnia na sto procent pewna wiadomość [o bracie]. Bardzo [możliwe], że zginął na Mławskiej 5, tam resztki jego oddziału zostały zasypane, ale pewności nie ma, bo nie wszyscy, którzy tam zginęli, zostali [zidentyfikowani].

  • To było dwa tygodnie później dopiero.

Tak, to było już dwa tygodnie później, 27, 28 [sierpnia].

  • Nigdy już pani nie znalazła ciała, ani żadnych innych informacji?

Moja ciotka, matka właśnie tego kuzyna, który poległ w 1939 roku, chcąc odnaleźć jego resztki, mego brata, brała udział przez wiele miesięcy w ekipach ekshumacyjnych Czerwonego Krzyża. Ale nie udało się. To była ostatnia wiadomość. Dowiedziałam się już w czasie Powstania, że poległ, bo Miecz dał znać swojej matce. Skąd znałam adres matki Miecza, to zachodzę do dziś w głowę, bo takich rzeczy się na ogół nie wiedziało. Adresy starało się nie podawać dalej, ale skądś znałam ten adres. Poszłam do niej, kiedy myśmy byli już w Śródmieściu, pod koniec września, czy czegoś nie wie. Ona mi powiedział, że Miecz jej powiedział po powrocie ze Starówki, że mój brat zginął, ale dokładnie, co i jak, nie wiedziała. Nic więcej się potem nie dowiedziałam, z Mieczem parę razy rozmawiałam. Było tyle wersji, chyba osiem czy dziewięć wersji, jak zginął i tej pewnej, ostatniej się nie dowiedziałam.

  • Proszę powiedzieć, jak pani trafiła do konspiracji?

Naprzód, jak mówiłam, była praca w organizacjach młodzieżowych i poprzez tę pracę trafiłam do HP – Harcerstwa Polskiego Hufców Polskich. Byłam w Hufcach Polskich. Zorganizowałam grupę sanitarną. To było sporo osób, było ponad piętnaście osób. Niestety, w Powstaniu było nas potem tylko siedem, bo reszta nie zdołała dojść na Króla Alberta, gdzie mieliśmy nasz punkt, a dalej punkt był na Senatorskiej. Ale wtedy jeszcze nie był znany punkt zbiorczy na Senatorskiej.

  • Pani organizowała ze swoich koleżanek?

Z koleżanek z „Kuźni”, głównie [z] tych dziewcząt. Było nas około dwudziestu, najrozmaitszych dziewcząt, z którymi miałam w konspiracji do czynienia i które nie miały dotąd przydziału. Jak trafiła do nas Anka Szatkowska, córka Zofii Kossak, to już mówiłam, na parę dni przed Powstaniem. Jej ciotka mi ją dała na czas Powstania pod opiekę, bo „dziewczyna koniecznie chce walczyć”. Potem inna koleżanka trafiła do nas po większej wsypie, gdzie musiała mieć kwarantanną okupacyjną, pewien czas nie działać na swoim dawnym terenie. Ponieważ chciała koniecznie coś robić, przez jednego z kolegów trafiła do nas. Parę innych trafiło też przez zmarłego dwa tygodnie [temu], teraz to już jest miesiąc temu, kolegę, trafiła do nas przez Zbyszka Dobrowolskiego, harcerza, pseudo „Cień”. On prowadził bardzo intensywną pracę wśród młodzieży harcerskiej. Parę ze swoich młodszych dziewcząt, które jeszcze nie miały innych kontaktów, przekazał do mnie. I były z nami później w Powstaniu.

  • Proszę powiedzieć, czy pani przydział konspiracyjny był przypadkowy, czy to było akurat Pani środowisko? Mam na myśli fakt, że znalazła się Pan w oddziale pod względem ideologii prawicowym.

To, że raczej prawicowe, to tak, raczej tak. Właśnie Harcerstwo Polskie było powiązane wojskowo z NOW – Narodową Organizacją Wojskową. Wobec tego ja też tam trafiłam z moją grupą dziewcząt.

  • To było pani środowisko?

To było jednak moje środowisko. Jak wspominałam, przysięgę złożyłyśmy w moim ówczesnym mieszkaniu, zresztą przez cały czas okupacji [tam mieszkałam], na Króla Alberta, przed rodzinnym obrazem Matki Boskiej. Przyszedł porucznik „Kostka”, dowódca kompanii harcerskiej. Wtedy grupa dość spora, koło dwudziestu osób było, które składały przysięgę, było dołączonych do kompanii harcerskiej. Od tego czasu była formalna przynależność zupełnie.

Kiedy to było?

  • Czy pani się jakoś szkoliła jako sanitariuszka?

Miałam pierwsze szkolenie sanitarne jeszcze w szkole przed wojną. W szkole, w najstarszych klasach szkoły miałyśmy przygotowanie wojskowe kobiet, miałyśmy szkolenia sanitarne, i teoretyczne, i bywałyśmy w szpitalu też ileś tam razy. Potem w okresie okupacji, kiedy pomyślałam o grupie, którą trzeba było jakoś przygotować, nie wszystkie były przygotowane, zorganizowałam bardzo szybkie, bardzo przyśpieszone szkolenie sanitarne, które prowadziła jedna z koleżanek, medyczka, studentka tajnej medycyny. Oczywiście ta grupa już nie była w szpitalach, bo już na to czasu nie było, już była wiosna 1944 [roku]. Przypominałam sobie bardzo gwałtownie i sięgając do książek, to co się nauczyłam już wcześniej, poza tym jakoś nie bałam się tego robić, bo były dziewczęta, co się bały. Mimo, że mało wiedziałam, parę razy mi to okropnie dokuczało, że za mało wiem, ale wiedziałam, że muszę sobie radzić, lepiej, gorzej, ale że muszę [sobie] radzić. Niektóre się bardzo bały tego, że za mało umieją i że mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Pamiętam jedną taką dziewuszkę, nie z mojej grupy, ale też w kompanii harcerskiej, okazało się, że nie znosi widoku krwi. Biedactwo, nerwowo tego nie wytrzymało, w parę dni potem, jak się to okazało, zginęła zresztą. Dziewczyna została [zabita] przy tym tragicznym wybuchu czołgu, będąc na miejscu w kwaterach, w strzępy rozniesiona, dosłownie w strzępy. Znaleźliśmy trochę włosów, dłoń.

  • Proszę powiedzieć, czy mieli państwo świadomość, że przygotowujecie się do Powstania?

Do Powstania na pewno i o Powstaniu marzyliśmy. Natomiast nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało i ile czasu będzie trwało. Na ogół panowało przekonanie, że Powstanie będzie trwało kilka dni. To było odgórnie wpajane nam zresztą przeświadczenie, i że po tych kilku dniach będzie nawiązany kontakt. Wybuchnie, kiedy w pobliżu będą już wojska rosyjskie i że te wojska chcąc iść dalej, wkroczą do Warszawy. Myśmy też musieli być w Warszawie i pokazać, że jesteśmy Polską. Wiedzieliśmy zresztą, co się działo przedtem w Wilnie i we Lwowie, ale wydawało się, że właśnie tym bardziej musimy w jakiś sposób zademonstrować istnienie Polskiego Państwa Podziemnego. Wiedzieliśmy, że zanim dojdą tu oddziały rosyjskie, my musimy pokazać, że nie tak, jak oni mówili, stoimy tylko z bronią u nogi.

  • Czyli w pani dość prawicowym środowisku nastroje były raczej antyradzieckie?

Chyba przecież państwo wiedzą, co się działo na Wschodzie? Jak tu mogło być pozytywne nastawienie, kiedy wiedzieliśmy o wywózkach, wiedzieliśmy o Katyniu. Nikt nie wierzył, że Katyń to tylko Niemcy. To, co było najszersze przekonanie, to było, że to była spółka akcyjna, Niemcy z Rosjanami.

  • Czy zdawali sobie państwo sprawę, że alianci zachodni również nie mają zbyt wielkich chęci pomocy?

Nie, tego nie wiedzieliśmy zupełnie. Byliśmy przekonani, że ewentualnie nawet cała dywizja spadochronowa Sosabowskiego przyjdzie nam z pomocą. Zresztą syn generała Sosabowskiego, „Stasinek” był w Kedywie. W Powstaniu stracił wzrok. „Stasinek” był przedtem niesłychanie czynny w Kedywie.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta okres tuż przed Powstaniem. Czy to było jakoś widoczne, że zbliża się koniec okupacji?

Nie, właściwie nie. Raz, to były wakacje. Ciąg dalszy naszej pracy, to jest oczywiste, spotykaliśmy się. Trwał mój kurs sanitarny. Były spotkania z chłopcami, też zbiórki. Szło normalnie. Było wezwanie niemieckie do udziału w kopaniu okopów. Jak państwo wiedzą, zostało to kompletnie zignorowane. Tam podobno koło stu osób się zgłosiło, o ile tyle było w ogóle. Orientowaliśmy się, że coś się musi stać, bo potem był pierwszy odwołany alarm na parę dni przed Powstaniem, 28 [lipca], więc byliśmy zdumieni, że to zostało odwołane. Byłam prawie do ostatnich dni, tydzień przed Powstaniem, koło Otwocka, bo byłam okropnie przemęczona i mnie tam wysłali, żebym odpoczęła parę dni. Byłam u sióstr w Świdrze, gdzie było też sporo osób z konspiracji. Właśnie na takie parodniowe urlopy wypoczynkowe, jeśli to można tak określić. Spotkałam tam zresztą i miałam okazję dłużej wtedy porozmawiać z jedną z najwspanialszych dziewczyn, jakie w ogóle znałam, Teresę Krasowską. Teresa Krasowska prowadziła dużą grupę dziewcząt, którą zorganizowała i prowadziła od początku. To była grupa sanitariuszek i łączniczek, zresztą pełniły różne funkcje. Teresa zresztą były w kontrwywiadzie na pewno. Nie mówiła nam o tym, ale zorientowałyśmy się. Potem zresztą badałam te rzeczy w ramach moich poszukiwań historycznych. Była zresztą poważnie chora i była tam też na tydzień. Mogłam z nią wtedy porozmawiać. Należała do tych osób, które jakoś w pewnym sensie przeczuwały, że zginą. Ogromnie się wtedy ucieszyłam, że ją spotkałam. Ona ogromnie dużo wiedziała. Mogłyśmy dużo porozmawiać, ale też dużo nie wiedziała o tym, co będzie dokładnie. Kiedy potem dowiedzieliśmy się, że czołgi rosyjskie podchodzą pod Otwock, to od razu [pojechaliśmy] do Warszawy. Wtedy ostatnie dni, ostatnie przygotowania do Powstania. Nas, mojej grupy, jeszcze nie objął alarm 28 [lipca], jeszcze nie byłyśmy skoncentrowane, ale już na 1 [sierpnia] przyszła wiadomość, że mamy być. Jeszcze pobiegłam wszystko dokładnie sprawdzić na punkt chłopców, na Lwowską. Właśnie minęliśmy się z moim bratem, bo on wpadł do domu z kolei, kiedy poleciałam do punktu chłopców. On wpadł do domu na chwilę. U mnie wtedy od paru dni urzędowała cały dzień łączniczka z mojej drużyny dziewcząt dla ewentualnego roznoszenia pilnych wiadomości. On jej dał znać, że o piątej jest Powstanie. Wpadł koło jedenastej, wróciłam potem koło dwunastej z Lwowskiej. Zaczęły przychodzić dziewczyny. Nie wszystkie zdążyły i nie zdążyłyśmy wyjść z domu, bo [Powstanie] wybuchło przed piątą. Już po czwartej zaczęła się strzelanina na Placu Teatralnym. Niemcy szli tyralierą po obu ścianach, pod murami wzdłuż Wierzbowej do ataku na Kanoniczki i na Ratusz. Na rogu Króla Alberta stanął patrol. W pierwszej godzinie był zaraz zabity jakiś przechodzień. Mieszkał w tym domu lekarz, który się nim zajął. Był ciężko ranny, zmarł chyba po godzinie. Zdołałyśmy się wydostać od nas 3 [sierpnia] rano. Już 2 [sierpnia] zjawił się na Króla Alberta jakiś jeden powstaniec. Myśmy go wypatrzyły, bo cały czas wypatrywałyśmy, to z jednej strony na Wierzbową, z drugiej. Wypatrzyłyśmy go, pobiegłyśmy do niego, powiedziałyśmy, że musimy jeszcze parę godzin zaczekać. Tam były bardzo duże kłopoty w przejściu. Tam stali Kałmucy gdzieś w pobliżu tego przejścia przez Galerię Luksemburga. Słowem, dopiero 3 [sierpnia] rano wybiegłyśmy już wszystkie razem szukać naszego oddziału tam, gdzie miał zbiórkę na Senatorskiej. Już po zejściu na dół dowiedziałam się, że dwóch z kolegów zostało ciężko rannych i leży w Szpitalu Maltańskim. Więc tam pobiegłyśmy też zobaczyć, dowiedzieć się, co się dzieje. Naszych na Senatorskiej już nie było, oni z kolei w nocy z 1 na 2 [sierpnia] przeszli na Ogrodową. Było nas siedem, w pierwszej chwili nie bardzo wiedziałyśmy, co ze sobą w tym momencie robić. Trzeba gdzieś się dołączyć. Zameldowałyśmy się na Długiej w centrali sanitarnej i jednocześnie na razie tam nam powiedzieli, żebyśmy tam gdzieś szły, bo tam [są] potrzebne sanitariuszki. Poleciałyśmy, już trzy patrole czekały w kolejce. Każda tylko: „My tu jesteśmy, nie wy”. Nas podłapała szef służb sanitarnych 104 [Kompanii] Syndykalistycznej „Ryszarda”. Pseudo to było, nazywała się Maria Onaker. Kapitalna babka, starsza dużo, na pewno po trzydziestce. Powiedziała: „Jak na razie nie macie co robić, chodźcie do nas. Będziecie chwilowo w naszym oddziale”. Oczywiście, coś będziemy robić. Od razu jak byłyśmy, pierwsza wyprawa na Stawki, bo Stawki już zostały zdobyte. Wyprawa na Stawki po żywność, po różne inne rzeczy. Boże, jak nieludzko byłyśmy obładowane! Bośmy brały ile się dało wszystkiego – w obu rękach teczki, plecak na plecach, jakieś torby wiszące z przodu i upalne sierpniowe słońce. Tę całą dużą grupę sanitariuszek, łączniczek, słowem dziewczyn prowadził kapral, miał pseudo „Dziadek” i już na pewno był dziadkiem. Traktował nas bardzo po dziadkowsku, bardzo serdecznie. Szłyśmy z trudem i to zaczęło się już jakieś bombardowanie, a przede wszystkim ostrzał. To wchodziłyśmy za mury getta i po stronie getta i po stronie getta, to wychodziłyśmy na tę stronę i po tej stronie. Tam były kompletne ruiny, nic nie było, gruz zrównany z ziemią, ale chroniły wtedy mury od ostrzału z tej strony, mur getta, który miał czasami dziury, przez które się przechodziło. Doniosłyśmy to na Stare Miasto, na Świętojerską, do kwater 104-ej [Kompanii Syndykalistycznej]. W międzyczasie chodziły moje dziewczyny i szukały naszego oddziału, gdzie się znajduje i znalazły. Nasz oddział był w tym czasie na Ogrodowej. Miał tam kwatery i tam już miał pierwszą duża walkę, bo to już był wtedy 5 [sierpnia]. Miał dużą walkę, gdzie był ranny nasz kapitan „Gustaw”, dowódca oddziału. Zameldowałyśmy się do „Ryszardy”, że znalazłyśmy oddział, wobec tego wracamy do swoich. Przyjęła to znakomicie. Wiedziała, że tam jest ciężko i mówi: „Zdajecie sobie sprawę, że tam w tej chwili walka i ciężko tam jest?” Mówię: „Wiemy wszystko. Idziemy do naszych”. Byłyśmy jeszcze na ostatnim apelu, dała nam część rzeczy, które przyniosłyśmy ze Stawek, dla naszych, żebyśmy też zaniosły. Między innymi dostałam piękny na notatki, nie chlebak, który wręczyłam potem uroczyście kapitanowi, porucznikowi „Kostce” dowódcy kompanii harcerskiej i bardzo był z tego zadowolony, bo mu się przydało bardzo.

Czy przebrała się pani wówczas w niemiecki mundur?

  • Wśród tych ludzi była jakaś straszna panika ?

Tak. Potworna, potworna panika.

  • Czy oni opowiadali to, co się tam dzieje?

Czasu nie mieli opowiadać, wystarczyło na nich spojrzeć, tylko: „Mordują”. Wystarczyło zresztą na nich spojrzeć. Z tobołkami, z małymi dziećmi na rękach. Był to naprawdę przerażający widok. Potem skończył się jeden tłum ludzi i potem natrafiłyśmy na następny, to z kolei ludzi, którzy biegli, uciekali, bo przedtem Niemcy brali [ich] jako swoją ochronę przed czołgi. Oni uciekali stamtąd, więc równie spanikowani, równie przerażeni. Biegli od Królewskiej. Myśmy wtedy biegły z rannymi, z zaopatrzeniem szpitalnym Elektoralną. Elektoralna była z jednej strony pod obstrzałem, z drugiej już się paliła cała Elektoralna. Tak, że leciały wszędzie, a to deski, a to żagwie, co mogło lecieć, kawałki murów, wszystko. Ale w końcu, jak ustała praca, jak ze szpitala wszystko, co można było zabrać, zabraliśmy, z Ogrodowej, to właśnie odnalazłyśmy nasz oddział, już na Kilińskiego, gdzie byłyśmy do końca walk na Starym Mieście. Zaraz, w godzinę potem, idziemy na mszę powstańczą do kościoła garnizonowego. Kościół garnizonowy był tuż obok. Czwórkami, w rzędzie, do kościoła. Pierwsza wojskowa wspólna msza, i pierwsza, i ostatnia w normalnych kościelnych warunkach. To była niedziela, 6 [sierpnia]. Kościół taki pogodny, taki jasny. Były tam wtedy jasne witraże z kwiatami. Wpadało słońce. Było wszędzie na ścianach, na uśmiechniętych twarzach, pogodnych, szczęśliwych. My w czwórkach, z świadomością, że jesteśmy już w wojsku, że nareszcie jesteśmy razem, jesteśmy wolni, walczymy. I wolni, to już nie to, co okupacja, gdzie każdego w każdej chwili mogli złapać. Tu bronimy się i walczymy. Ksiądz mówił homilię, jak dziś [się mówi], wtedy się jeszcze mówiło kazanie, zwrócone do żołnierzy. Tam stało wiele oddziałów starówkowskich. Mówił do nas. Na końcu mówił właśnie: „Nie lękajcie się. Bóg nas strzeże”. Po mszy część oddziałów, oddziały „Radosława” miały tę słynną defiladę, my wróciłyśmy do naszych kwater. Organizacja normalnego życia na razie w kwaterach, a następnego dnia robienie porządków w sanitariacie. Porucznik „Kostka” miał zupełną rację, że dziewczyn było mnóstwo. Natomiast wszystkie chciały być w patrolach sanitarnych. Naszego szpitala jeszcze wtedy nie było. Jeszcze był tylko sanitariat. Natomiast nikt nie miał ochoty pracować w gospodarczym dziale, czyli pichcić, gotować. Nas wysłali od razu na poszukiwanie transporterki: „Macie znaleźć pięć wielkich kotłów godnych powstańczych apetytów”.

  • Ilu powstańców było w pani oddziale?

W całym batalionie było około tysiąca, ale część była w Śródmieściu i odciętych, to był później batalion „Harnasia”, a część tu. Z kompanii harcerskiej było około stu czterdziestu osób w pierwszej chwili. Taka była liczebność poszczególnych naszych kompanii. Dowódcą był kapitan „Gustaw”, który w tym momencie był jeszcze w Szpitalu Maltańskim, leżał. Był ciężko ranny przy ataku na Szpital Świętej Zofii. Zastępowali go inni oficerowie, między innymi Hermanowski, dowódca „Gertrudy”, zresztą dawny harcerz i z zawodu nauczyciel. Przyniosłyśmy oczywiście kotły, ale jak? Poznałyśmy, gdy byłyśmy przy Syndykalistach, uroczego chłopaczka, przyznawał się do piętnastu lat, ale ich nie miał. Był synem cukiernika ze Starego Miasta i też się uczył na cukiernika. Był oczywiście łącznikiem, ale stał na warcie z karabinem, który mu chyba tyle ponad głowę sterczał. Myśmy się z nim od razu, natychmiast bardzo zaprzyjaźniły. Jemu podobało się, że dziewczyny są już w mundurach, że harcerki. I [poszłyśmy] do niego, miejscowy, to powinien nam powiedzieć, gdzie tego szukać. Oczywiście pomógł. Zaprowadził nas do znajomej wytwórni a to ciastek, a to czego innego. W ciągu dwóch godzin miałyśmy wszystkie pięć kotłów i przytaskałyśmy do kuchni. Już można było gotować. Później miałyśmy inne tego typu zadania, a potem nam kazali opatrywać, dzielić, jak to brzmiało uroczyście: „Koleżanki są patrolem sanitarnym kompanii harcerskiej?” „Tak”. „To koleżanki mają udzielić pomocy sanitarnej jeńcom kompanii”. Były dwie babki – jedna po prostu miała coś nie w porządku w dokumentach, spokojna, opanowana, przekonana, że zaraz się wszystko wyjaśni i się wyjaśniło. Druga była wstrętna baba, zresztą nam powiedzieli: „Uważajcie! Ona się może na was rzucić. Ona wrzeszczy, krzyczy i jest w ogóle okropna”. Musiała to być folksdojczka. Nie ulegało to wątpliwości. To, co mówiła, wszystko [na to wskazywało] i rzeczywiście antypatyczna baba. Histeryzowała jak się dało, dałyśmy jej walerianę czy co innego na uspokojenie. Coś tam miała, jakiś wrzód, nie wrzód, to opatrzyłyśmy. To była nasza pierwsza praca sanitarna tego typu. Zorientowałyśmy się, że rzeczywiście trzeba zrobić jakiś porządek w sanitariacie i nie tylko w sanitariacie, ale w całych służbach kobiecych. Tak we trzy do tego się wzięłyśmy. Każda z jakiejś innej grupy wchodzącej w skład służb kobiecych. Jedna to była Basia Miszewska, później Kolendo, też bardzo energiczna dziewczyna i druga, starsza sporo od nas, około trzydziestu lat, Śliwińska Halina, energiczna, opanowana, i wreszcie ja. W trójkę wzięłyśmy się do porządków. Zdecydowałyśmy pozostawić w patrolach sanitarnych, jeszcze nie było wtedy szpitala, te dziewczyny, które mają lepsze przygotowanie sanitarne. Natomiast te, które mają gorsze przygotowanie sanitarne, czy były i takie, które prawie wcale go nie miały. Miały bardzo dużo dobrych chęci, ale [nie umiejętności], to zostaną w służbach gospodarczych i będą podlegały dotychczasowej oficjalnej kierowniczce służb kobiecych „Celinie”, Celina Korc. Rzeczywiście, ona była bardzo zadowolona, bo wreszcie wiedziała, kogo ma zaganiać do kuchni, a my podzieliłyśmy te, które miały zostać w sanitariacie na kilka patroli liczących wówczas nawet siedem osób, ale to był sam początek Powstania. To był 6 [sierpnia], kiedy jeszcze na Starym Mieście takich walk nie było. Od razu oczywiście, nawet tego samego dnia, ruszyły [patrole] i część naszego patrolu też ruszyła na służbę w obsadzanych domach przy ujściu ulicy Podwale i okolicznych [ulic] na Plac Zamkowy. Ten odcinek Placu Zamkowego obsadzały oddziały „Gustawa” – „Anna”, „Aniela”, „Harcerska”. Ten porządek trwał ledwie dwa dni. Już później zaczęło się bombardowanie, zaczęły być pierwsze ofiary, a potem był już 13 [sierpnia]. Ale jeszcze przedtem chciałabym powiedzieć o ewakuacji szpitala, już naszego szpitala, od sióstr sakramentek. Ranny kapitan „Gustaw” w porozumieniu z doktorem Tadeuszem Pogórskim „Morwą” zdecydował o tym, że on zorganizuje szpital batalionu i będzie jego kierownikiem. Jako miejsce szpitala zajął część klasztoru sióstr sakramentek, oczywiście za ich zgodą, po bardzo serdecznej prośbie, której siostry sakramentki natychmiast zadośćuczyniły. Zastępująca chorą przełożoną matka Tomea, zresztą była uczennica gimnazjum Platerówny i nauczycielka Platerówny i niegdyś stypendystyka w Szwajcarii szkoły wyższej Platerówny, teraz już staruszka, powiedziała doktorowi „Morwie”: „Od trzystu lat nasz zakon nie otwierał klauzury i trwał na tym miejscu. Ale w tej chwili jest tak niezwykła chwila, to jest walka z szatanem sił Boga, sił dzieci, dzieci w dużym stopniu. Otwieramy dla was nasz klasztor”. I tak się też stało. Powstał tam 10 [sierpnia] jeszcze nasz szpital. Doktor „Morwa” poza swoim sanitariatem, przyprowadził ze sobą około dziesięciu sanitariuszek, które przedtem z nim były od 1 [sierpnia] w różnych [miejscach] – na Ogrodowej, w Sądach miał swój dział, później był w [Szpitalu] Maltańskim z tą grupką, a wreszcie tu przyszedł. Ale to było za mało i wobec tego część naszych sanitariuszek przeszła właśnie tam, żeby pomóc w organizacji pracy szpitala, naszego nowego szpitala batalionowego. Następnego dnia klasztor i kościół sakramentek zbombardowany bombami zapalającymi zaczął się palić. Zaczęła się palić kopuła nad kościołem. Trzeba było natychmiast, tak zdecydowało dowództwo, ewakuować rannych. Wszyscy, ktokolwiek był, ruszył tam. My poprzedniej nocy miałyśmy służbę u ujścia na Plac Zamkowy. Teraz, tej następnej nocy brałyśmy udział, sanitariuszki, łącznicy. Był u nas oddział łączników, na początku ich było dużo, ale potem ich wielu poległo z łączników. Było około trzydziestu, potem, po czołgu pozostało kilkunastu. Chłopcy pomagali i zresztą wszyscy ci, którzy nie byli na służbie już na pozycjach obronnych. Paliła się kopuła, to było niesamowite wrażenie w dosyć ciemnej nocy, płonąca kopuła. Na dole ciemno, bo chodziło o ochronienie, żeby nie było światło, gdzie Niemcy mogliby wycelować. Braliśmy rannych, roznosiliśmy ich. Początkowo gdzieś do szpitali już istniejących, ale żeby szybciej, to po prostu do domów w okolicy Placu Nowego Miasta, Sakramentki są przy Placu Nowego Miasta. Po drodze mieliśmy między innymi sterczący z wysoka, olbrzymi złom muru, który wydawało się, że lada moment poleci. Przetrzymał Powstanie, wisiał tam, jak myśmy już wyszli. Jak wróciliśmy to ten złom muru też jeszcze wisiał. Ale olbrzymi, tak jak stąd do sufitu i taki szeroki złom. Ciemno, po drodze leżało już sporo zmarłych, leżały ciała nie pochowane, nie poprzykrywane. Myśmy nosiły tam naprzód rannych, potem zaopatrzenie szpitala. Naprzód rannych w okolice, jak najbliżej sakramentek, potem z kolei dopiero drugim etapem do nas na Kilińskiego i całe zaopatrzenie szpitala. Zeszła noc. Cała noc zeszła na ewakuacji szpitala. Wtedy powstał nasz szpital już na Kilińskiego, gdzie był do końca walk na Starówce. Był w piwnicach, na parterze, w różnych pomieszczeniach na Kilińskiego 3, tam gdzie były nasze kwatery. Doktor „Morwa” też już przyszedł po ostatnich operacjach, dokonanych tam zabiegach. Myśmy poszły znowu na służbę, 13 [sierpnia], na barykadę. Akurat wypadła nasza kolej, naszego patrolu. Poszłyśmy pod Plac Zamkowy. Nasz patrol, to znaczy nie wszystkie, bo część była tak strasznie [osłabiona], poszłyśmy we trzy, Iza, Ewa, obecnie Bennet, wtedy Marszałek, i ja. Dwie siostrzyczki, wspomnę o tym potem, były bardzo osłabione, szesnasto-, dziewiętnastolatki, nie miały sił po ewakuacji. Jedna z nas, Janka Przemieniecka, miała chore serce i źle się czuła, a jedna, mająca dość duże doświadczenie sanitarne została przy rannych - „Oleńka” czyli Teresa, jedyna spośród nas mężatka (wyszła za mąż na parę miesięcy przed Powstaniem), byłyśmy we trzy z trzecim plutonem kompanii harcerskiej około godziny jedenastej naprzeciwko od strony Marymontu, z dołu zaczęły podjeżdżać czołgi, dwie duże „pantery” i jeden mały, jakiś mały czołg. Nasi chłopcy zaczęli strzelać, mały czołg jechał dalej, duży jechał kawałek z nim przez Plac Zamkowy, potem się cofnął, a mały został. Chciał jakby wjechać na barykadę, utknął, wyskoczyło z niego jeden czy dwóch Niemców. Co do tego wciąż trwały potem dyskusje. Zaczęli uciekać w ruiny koło Placu Zamkowego. Jeden chyba uciekł, drugi chyba pozostał, a myśmy, nasi chłopcy, ogromnie się ucieszyli, że jest, czołg został, w dodatku na chodzie. Ale nam się nie podobało jedno. Coś za łatwo go zdobyliśmy. Dlaczego te duże [czołgi] się wycofały, nie próbowały w ogóle atakować? Poszły meldunki, które zwracały na to uwagę. Dowódcą tego małego odcinka wtedy był dowódca trzeciego plutonu, „Dada” Tadeusz Iłłakowicz, oficjalnym pseudonim miał „Krakowski”, ale zawsze go nazywano go „Dada”. Od razu zwrócił też uwagę, że coś tu nie jest w porządku. Za łatwo dali zdobyć ten czołg. Przybiegł też jeszcze z kwater jeden z kolegów, z łączników, który był zbrojmistrzem i znał się trochę na tych sprawach. Zresztą w czasie okupacji stracił parę palców operując granatami, wybuchło mu w ręku (do dziś ma tylko kilka palców, ale mimo to jest architektem). Zaczął sprawdzać, nic nie znalazł. Tam było coś, co przypominało, nie radiostację, ale aparat radiowy. Poza tym, nic ciekawego we wnętrzu nie było, jakiś jeden granat. Nic, słowem nic nie było, pusty czołg. Dokładnie, potem drugi meldunek poszedł. Potem przyszedł do nas porucznik „Kostka”, też poszedł sprawdzić. Wiemy też, że kapitan „Gustaw” posłał w tym duchu meldunek do „Roga”, który był dowódcą całego tego odcinka, „Róg” czyli Stanisław Błaszczak, kapitan „Róg”, nawet już major „Róg”. Po południu, gdzieś koło godziny czwartej, piątej, przyleciało dwóch czy trzech chłopaków, którzy powiedzieli, że są z oddziału specjalnie zajmującego się ewentualnie pojazdami pancernymi i że mają polecenie przeprowadzić zdobyty czołg na Stare Miasto. Jeden zaczął sobie majstrować, znaleźli jeszcze jeden granat, śmieli się, że nasi chłopcy go nie dopatrzyli. Jeden skaleczył sobie rękę o kaburator i [przyszedł] do mnie, żebym mu opatrzyła. Więc mu opatrzyłam i cały czas mu kładłam w głowę, to co myśmy cały czas myśleli: „Za łatwo dali nam zdobyć”. Wyśmiał nas po prostu. „Wszystko jest w porządku. My się na tym znamy, my sprawdziliśmy i jedziemy. Mamy go zawieźć na Stare Miasto”. Musieliśmy częściowo rozebrać barykadę. Bardzo się cieszyliśmy, że nasza barykada taka porządna, że czołg nie może jej zdobyć. Rozebraliśmy częściowo barykadę, chłopaki pojechały. Jedno było, co dużo, dużo później przyszło nam do głowy, że nie przedstawili nam rozkazu na piśmie. Ale nie przyszło nikomu do głowy, że jak mówią, że mają rozkaz, że może być coś nie tak. Nie wiem, czy było tak czy nie tak, tego nie wiemy, ale pojechali. Odjechali, po drodze oczywiście tłumy ludzi, szczęśliwych, czołg zdobyty. To był naprawdę mały czołg. Później kolega, który był zbrojmistrzem i który wtedy go sprawdzał przedtem, to potem, wiele lat później, odnalazł w niemieckich książkach dotyczących uzbrojenia, jaki to był czołg. To był czołg pułapka, który miał wmontowane w swój kadłub, nie luźno leżący, ale wmontowany w kadłub bardzo silny materiał wybuchowy i był używany do zdobywania pozycji, które nie dają się zdobyć w żaden żywy sposób. Podobno używali takie już w Rosji przy zdobywaniu niektórych pozycji rosyjskich. W Warszawie jeszcze tego nie było. Pojechał ten czołg, niesłychanie szczęśliwa masa ludności otoczyła zdobyty czołg, przede wszystkim mnóstwo dzieci, młodzieży, chłopaków. Wdrapywali się na czołg, obok tego, który go prowadził, jednego z chłopców. Podjechali wreszcie na Kilińskiego. Przy tym już nie byłam. Byłam wtedy, kiedy myśmy obrzucali butelkami zapalającymi ten czołg. Byłam cały czas na barykadzie, ale opowiadały mi to dokładnie potem koleżanki, koledzy. Jakby coś z niego spadło i dwóch rzuciło się, żeby to podnieść, jakby jakaś metalowa, kwadratowa czy prostokątna, nie wiadomo, co. Coś spadło. Rzucili się to podnosić, umocowywać, myśleli, że może coś się zepsuło. I w tym momencie czołg wybuchł. Czy było to wywołane hasłem radiowym i czy to radyjko, które tam było, właśnie przyjmowało ten rozkaz czy też to było na czas zaplanowane i wybuchło o określonej porze, nie wiemy. Do jednego potem doszliśmy, że najprawdopodobniej Niemcom chodziło o to, żeby to wybuchło przy samym Placu Zamkowym, bo wtedy my bylibyśmy rozniesieni zupełnie w proch, i małe staromiejskie domki i my wszyscy [też]. Mieliby wtedy przez Kilińskiego i przez Podwale wjazd w samo serce Starego Miasta, do kwatery „Bora”, która była tuż przy Kilińskiego, na Długiej. Zresztą „Bór” był lekko ranny przy tym wybuchu, bo obserwował z góry, ale na szczęście z przeciwnej strony, bo cała siła wybuchu poszła na nasze kwatery. Masakra była straszna. W jednej chwili triumfujący, radosny, roześmiany tłum to była masa ciał, krwi, szczątków, dosłownie szczątków. Szczątki ciał znajdowano i na trzecim piętrze na drugiej odległej przecznicy. Straszne. Mam fotografie Podwala, [ulicy] Kilińskiego po wybuchu. Ofiar mnóstwo, z naszego oddziału około osiemdziesięciu osób. Z „Wigier” około trzydziestu, byli w pobliżu i też ich dużo zbiegło [się] tam. Z innych oddziałów też [było] bardzo dużo ofiar i ludność cywilna. Obliczają, bo nigdy nie obliczono i nigdy nie wiadomo było i nie będzie, ile, od trzystu do pięciuset osób zginęło. Więc siła tego wybuchu była potworna. Resztki czołgu odrzuciło kilkanaście metrów wstecz, w stronę zbiegu Kilińskiego, gdzie tak zakręca Podwale, tu wchodzi Kilińskiego, a tu tak zakręca Podwale. Naprzeciwko tego miejsca odrzuciło resztki czołgu. Jakieś inne kawałki znalazły się bardzo daleko. Właśnie nie ci, którzy w tym momencie walczyli, ale ci, co tam oglądali czołg, to ci poginęli. Nie wiedzieliśmy zupełnie, co się stało. Wybuchów było tyle, bo to już był 13 [sierpnia], że myśmy do tego odgłosu przywykli. Już były i [wybuchy] artyleryjskie, tak samo bombardowanie. Całą noc zostaliśmy na barykadzie. Przybiegł do nas porucznik „Kostka”. Chciał sprawdzić, kto jest, kto żyje, kto ocalał. Przybiegł ojciec Tomasz Rostworowski, który też był naszym kapelanem. Był kapelanem Komendy Głównej przy pułkowniku „Wachnowskim”. Chcieli właśnie zobaczyć, co się dzieje na barykadzie i zorientować się, co się stało. Myśmy zostali na całą noc, wtedy jeszcze były zmiany dwunastogodzinne, co długo już nie trwało. Potem były dwudziestoczterogodzinne zmiany. Zostaliśmy tam. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wiedzieliśmy, że [jest] masę ofiar. Nie wiedzieliśmy, kto, co, jak, bo nic nie chciał mówić, ani „Kostka” ani ksiądz. Nie chcieli może nas jeszcze jakoś gnębić. Tylko wiadomo było, że [jest] bardzo dużo ofiar. Dopiero gdzieś w południe następnego dnia wracaliśmy do kwater i zastąpiła nas inna część kompanii, inny pluton. Pierwszy pluton poniósł bardzo duże ofiary, drugi pluton, który nie miał wtedy służby. Drugi pluton z kompanii harcerskiej poniósł największe straty. Największe [straty były] w kompanii „Gertruda”. Została rozwiązana, tyle było ofiar, że zostali rozdzieleni między „Annę” i „Anielę”, uzupełniając i w tych dwóch kompaniach. [Wśród ofiar] było bardzo dużo dziewczyn i bardzo ciężko rannych. Moje dziewczyny były wszystkie poza „Oleńką”, czyli Teresą, mężatką, która była przy rannych w momencie wybuchu, nie odeszła, opatrując czy robiąc coś w szpitalu, tamte mogły pójść i zostały ranne w nogi. Najciężej ranna była, zresztą znaleźliśmy ją dopiero po dwóch dniach, właśnie „Kozaczek”, Halina Śliwińska, kierowniczka patroli sanitarnych, która przeprowadzała razem z Basią i ze mną rekonstrukcję służb sanitarnych. Trzeba ją było teraz ponowić. Dziewcząt dużo zginęło i było rannych. Niektóre nie miały w ogóle sił się ruszyć, więc [konieczna była] nowa reorganizacja sanitariatu. Zostało nas po trzy w każdym patrolu. Część odeszła do szpitala. Jeszcze potem doktor „Morwa” prosił, żeby te, które nie są potrzebne w patrolach, żeby przyszły do szpitala, który się błyskawicznie zapełnił. W ogóle nie było w okolicznych szpitalach ani w naszym miejsca, bo wszędzie leżały ofiary czołgu. Poza tym ranni [z] normalnych walk. To był [jeden] z najczarniejszych [dni]. Nazwano go nawet później „czarną niedzielą”. Jak? Dlaczego? Skąd się wziął ten rozkaz, wbrew ostrzeżeniom i „Kostki” i majora „Gustawa”? Tego nie wiemy. Wiemy, że na pewno te ostrzeżenia doszły do „Roga”, ale co dalej, to już nie wiemy. Potem były niby normalne dni – dzień na barykadzie, dzień w kwaterach. Jak byłyśmy w kwaterach, też nam roboty nie owało. Trzeba było pomóc przy opiece przy rannych. Straszliwie poparzony nawet, a nie poraniony, był wtedy kolega, który niedawno zmarł, Zbyszek. On chciał porozrzucać, powyrzucać gdzieś dalej butelki samozapalające, które rzeczywiście wybuchły od tego wszystkiego. On był straszliwie poparzony – ręce i twarz, głównie ręce. Potem miał w drucianych klateczkach, bo nie można było niczym dotknąć. To było żywe mięso, żywe rany. Cała twarz obsypana żółtym ksenoformem. Parę dni był prawie nieprzytomny. Przeżył to i potem też zdołał przejść kanałami (zmarł niespełna miesiąc temu). Bardzo dużo było rannych, zabitych, już nie da się z mowy tak od razu o wszystkich powiedzieć. Hermanowski [był ranny], to znaczy ten, który zastępował naszego majora „Gustawa”, kiedy ten był w szpitalu. Zresztą w szpitalu był bardzo krótko, nie był dłużej w szpitalu niż do 8 [sierpnia], jeszcze ranny kazał się przenieść do oddziału i był naszym szpitalu batalionowym pod opieką „Morwy”, ale cały czas był już czynny, zwłaszcza po czołgu, by przy czołgu Hermanowski miał bardzo ciężko ranną twarz i oczy. Nie oślepł, ale pewien czas to nie widział. Paru oficerów też zginęło, dużo, dużo dziewcząt. Nie tylko nasi, jak już wymieniłam część liczb.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały warunki w tym szpitalu?

Piwnice i parter, małe pokoiki. To była zresztą jedna z niewielu dużych kamienic na Starym Mieście, cztero- czy nawet pięciopiętrowa. Piąte piętro to już raczej tylko strych. Kamienica na Kilińskiego 3. Sąsiadowały z nią też duże [kamienice] numer jeden i numer pięć. To był blok dużych kamienic. W sąsiednich były „Wigry”. Pod pierwszym były „Wigry”. Myśmy też część piątego zajęli na nasze potrzeby, piwnice [zajęliśmy]. Można sobie zdać sprawę, jak w owym czasie wyglądały piwnice, szpital w piwnicach. Światło jeszcze pewien czas było, ale już krótko. Potem mieliśmy szczęście, bo w okolicy cerkwi znaleźliśmy duży skład świeczek cerkiewnych czyli bardzo wąziusieńkich, tej wysokości, świeczek wąziusieńkich najwyżej jak palec i tym się też oświecało. Przy tym i się później operacje robiło. Sala operacyjna była w piwnicy. Sala opatrunkowa też. Na parterze było gotowanie, na parterze była część pokojów rannych. Były też nasze ranne dziewczęta. Ona leżały w pięć w jednym pokoju i leżał też ciężko ranny, obie nogi miał bardzo ciężko poharatane, harcerz Janusz Grajek, pseudonim „Wiesiołowski”. Leżeli tam do 26 [sierpnia], który był drugim bardzo ciężkim dla nas wszystkich dniem zbombardowania. Zresztą 24 [sierpnia] też był [dla nas ciężki]. 24 [sierpnia] w pierwsze piętro uderzyły pociski artyleryjskie. Na pierwszym piętrze były jeszcze kwatery części „Anny”. Został zabity dowódca „Anny”, bardzo kochany przez swoich żołnierzy, Andrzej Sanecki. To był jeden z niewielu dni, kiedy nasz patrol, jak coś się działo w kwaterach, to tam był. Przeważnie tak się składało, że jak coś się działo w kwaterach, to myśmy były na posterunku z patrolem na pozycji. Tego dnia byłyśmy właśnie [na kwaterach], była nasza kolejka na pobyt w kwaterach. Natychmiast zostałyśmy zawołane na górę. Na górze leżące olbrzymie kawały gruzu. Od razu jak tam wbiegłam, pod olbrzymim zwałem gruzu leżała dziewczyna. Twarz była widoczna, nieuszkodzona, ale nie można było rozpoznać, [bo była] pokryta pyłem ceglanym, zabita oczywiście. To była [...] medyczka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, prawdopodobnie pochodzenia żydowskiego, tak że znaliśmy tylko jej pseudo „Siostra Lidia”. Zresztą w naszym oddziale, pani wspominała przedtem o tym, że był to raczej oddział prawicowy. Było u nas sporo Żydów i myśmy o tym doskonale wiedzieli. W moim patrolu były dwie dziewuszki. Przyłączyły się już w czasie Powstania. Jak szłyśmy przez Galerię Luksemburga, podbiegły do nas dwie dziewczynki: „Jesteśmy harcerkami z Mokotowa. Nie możemy dojść do swoich, poradźcie nam, co my mamy robić, bo jesteśmy bezradne”. Spojrzałam, pomyślałam chwilę. Mówię: „To przyłączcie się do nas, jak nie wiecie, co robić, jak się dostać na Mokotów”. Były z nami. Potem dowiedziałam się już po Powstaniu ich dziejów i historii od brata Dobraczyńskiego, Antka Dobraczyńskiego czyli „Hela”. „Hel” to był jego pseudonim. Wiedział o tym. One były pod opieką Konfraterni Literackiej przy katedrze św. Jana. Dwie Żydóweczki pochodzące z Krasnegostawu. Były też obie ciężko ranne w nogi, przy czołgu, jedna lżej, druga rzeczywiście ciężko. Wspomniałam też przed chwilą o „Siostrze Lidii”. Tak samo wśród łączników był chłopiec, który był pochodzenia żydowskiego. Sporo było [Żydów], a to przecież oddział narodowy, a byli razem z nami cały czas. W ogóle się o tym nie mówiło i ten problem dla nas nie istniał.

  • Proszę powiedzieć czy w tym szpitalu udawało się zachować jakieś warunki higieny?

Doktor ,,Morwa’’ robił, co mógł. Nie było to łatwe, ale na przykład w porównaniu z sąsiadującym z nami szpitalem Długa 7, to warunki były lepsze. Były harcerki młodsze i starsze, które też stawały na głowie, żeby coś dopomóc. Nie było takiej masy rannych, jak tam. To był mniejszy szpital. Wszystkie niedociągnięcia, jakie wszędzie istniały to i były u nas. Były za mało personelu, potem tak samo też za mało opatrunków i lekarstw, to wszystkiego owało pod koniec. Niemniej udawało się jedzenie. O to też niełatwo było, bo bardzo często gotowe już jedzenie było zasypywane gruntownie i trzeba było z niego wyławiać tynk i sadzę i różne inne temu podobne rzeczy. Niemniej to się jadło. Warunki w naszym szpitalu były jeszcze stosunkowo względne, ale oczywiście dla ludzi ciężko rannych to nie było łatwe. Teraz, tego właśnie dnia, został zabity porucznik Andrzej, dowódca „Anny”. Na chwilę przedtem przyszedł na górę, żeby namówić swoją narzeczoną, żeby ta zeszła na dół. Akurat wtedy uderzył pocisk i jej się nic nie stało, ale on dostał odłamkiem w skroń i zginął. W ciągu godziny zmarł.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała pani służba wówczas na barykadzie?

Na barykadzie to robiłyśmy to, co można było zrobić, to znaczy poza opatrywaniem rannych, myśmy dożywiały chłopców. Któregoś dnia jeden z kolegów przyniósł gdzieś z opuszczonych mieszkań trochę jedzenia, jakieś kluski, groch, różne rzecze, a chłopcy byli głodni, bo w tym okresie w najlepszym razie jedzenie na barykadę przynoszono dwa razy dziennie. Na początku było trzy razy, potem dwa i to też nie zawsze, bo to zależało od warunków dnia, czy było większe bombardowanie czy mniejsze, czy nie zostało to wszystko właśnie zasypane w kuchni. Chłopcy byli wciąż głodni i chciało im się pić. Myśmy do naszych obowiązków wobec tego, które natychmiast same na siebie wzięłyśmy, z własnej inicjatywy, było dożywianie chłopców. Gotowałyśmy olbrzymie ilości zbożowej kawy. Wystarałyśmy się też olbrzymie kotły. W nocy dostawali gorącą kawę, w dzień upały sierpniowe były przecież duże, zimną i to ilekolwiek zaniosłyśmy na pozycję, to wszystko szło natychmiast. Gotowałyśmy zupę, a przede wszystkim kluski. Z klusek zrobiłyśmy się znane w całym batalionie, jak żeśmy się śmiały, nimi zdobyłyśmy serca naszych kolegów, bo dzięki temu nie byli tacy głodni. Anka, o dziwo, najmłodsza, umiała wspaniale robić kładzione kluski i z mąki żytniej, którą akurat miałyśmy, gotowałyśmy kładzione kluski. Do nich trochę, jak był tłuszcz, to tłuszcz, jak go nie było, to nie. Kiedyś to już miałyśmy tylko odrobinę margaryny na małym papierku, to zobaczyła gospodyni kwatery, czyli właścicielka mieszkania: „To niemożliwe, żeby chłopcy mieli bez omasty”. Przyniosła nam od siebie ze swoich skromnych posiadanych jeszcze środków żywnościowych spory kawał słoniny. Chłopcy to dostali, bodajże skwarki nawet z cebulą. Byli zachwyceni tym, bo przynajmniej nie byli głodni. Ale z kluskami wiąże się jedna nasza kompromitacja. Kluski stały się sławne, dowiedziało się dowództwo: „Ugotujcie nam też kluski!” Dali nam mąkę, owszem, ale pszenną, a mąką pszenna nie skleja się bez jajek. Nasze kluski zaczęły się rozpadać, nie były ładne, porządne jak te, które gotowałyśmy chłopcom. Słowem, skompromitowałyśmy się okropnie, ale to była wina mąki, a nie nasza.

  • Wspomniała pani, że przy oddziale był kapelan.

Ojciec Tomasz. Ojciec Tomasz był cudownym człowiekiem. Ojciec Tomasz w czasie okupacji opiekował się różnymi oddziałami harcerskimi, tak samo oddziałami „Zośki”, „Parasola”. Prowadził rekolekcje, prowadził nauki. W czasie Powstania był wśród tych jezuitów, którzy byli na Starym Mieście, więc nie zginął na Mokotowie w tej strasznej [rzezi], wtedy ich kilkunastu tam zginęło. Był na Starym Mieście. Został kapelanem Komendy Głównej [AK] przy pułkowniku „Wachnowskim”. Tak samo tam opiekował się oddziałami harcerskimi, czyli „Zośką” i „Parasolem” i tak samo naszym oddziałem. Przychodził do nas niemal codziennie. Odprawiał mszę w piwnicy, na początku na podwórzu, zrobiliśmy bardzo ładny ołtarz. Był murek ponadpiętrowy, który odgradzał nas od tyłów kościoła garnizonowego i na tym murze zrobiliśmy bardzo piękny ołtarz z lilijkami harcerskimi. Kwiatów było coraz mniej, czasami się jakieś zdobyło gdzieś z doniczek. Przede wszystkim udzielał spowiedzi, komunii świętej, przychodził do nas na barykadę z komunią świętą. Wtedy przynosił nam komunię, a czasem oprócz komunii czekoladę, Nur für Deustche oczywiście, zdobyczną. Ojciec Tomasz oddawał nie tylko posługi kapłańskie, on robił wszystko. Nosił rannych, zbierał rannych, jeżeli mógł, jeżeli miał tę możliwość. Opiekował się rannymi. Urządzał tak samo, uczestniczył w wieczornicach, gdzie śpiewał, gdzie grał, jeżeli był jakiś sprzęt. Zawsze nam mówił, zapamiętałam z jednego z jego [kazań], bardzo krótkie kazania, bardzo rzeczowe, zapamiętałam słowa: „Żołnierz nie ma czasu długo się modlić. Waszą modlitwą są czyny”. I on sam też tak działał. Czynił, bez przerwy czynił. Potem, jak myśmy odeszli ze Starówki kanałami, on został z rannymi, których starał się ratować, ale wiadomo, że w tym momencie rozpasania Niemców i tych wszystkich Kałmuków, nie Kałmuków, Ukraińców, to nic nie pomagało. Zresztą mieli rozkazy, żeby mordować. Ojciec Tomasz wycofywał się, starając swoją osobą osłaniać tych, których przepuszczano gdzieś dalej i po drodze zdołał się ukryć, jak już minęli zasięg posterunków, tych mordujących. Przetrwał tam kilkanaście dni, zanim go tam odkryto, a potem już po prostu ocalał.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądał koniec walk na Starówce i ewakuacja kanałami.

Już na parę dni przedtem zaczęto wycofywać kanałami rannych. Lżej ranni odchodzili z niedużą opieką sanitarną. Natomiast oddziały pozostawały na Starym Mieście. Naprzód był dzień przebijania się. W przebijaniu się myśmy też mieli brać udział w ariergardzie. Mieliśmy ze sobą zabrać wszystkich naszych rannych, którzy już pozostali, którzy nie mogli iść kanałami, mieliśmy zabrać [ich] ze sobą. Jak wiadomo, nie udało się to i po bardzo ciężkiej nocy, burzliwej, hałaśliwej, tylko, że bez specjalnego ostrzeliwania, na barykadzie zostało wtedy z naszego plutonu, trzeciego [plutonu] z [kompanii] „Harcerskiej” zaledwie pięciu chłopców z „Dadą” jako dowódcą. Wróciliśmy na nasze pozycje na Kilińskiego, bo nadal byliśmy na Kilińskiego. W stosunku do pierwszych pozycji bronionych w dniu 6 sierpnia, kiedy przyszliśmy na Stare Miasto, to do ostatniego dnia cofnęliśmy się zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Broniliśmy zawzięcie i udało się nam obronić pozycji na Podwalu, sąsiadujących z nią ulicach biegnących w głąb Starego Miasta, gdzie były kompanie „Anna” i „Aniela”. „Juliusz” schodził częściej w okolice Nowego Miasta. Tam walczył i też w bardzo zaciętych walkach brał udział ten oddział, nazywani przedtem „Tygrysami Woli”. <--kanaly—START--> W przedostatnim dniu, my byłyśmy poprzedniego dnia na barykadzie, ku naszej rozpaczy, naszego patrolu, zostałyśmy skierowane do opuszczenia Starego Miasta razem z dużą grupą rannych jako ich eskorta. Musiałyśmy pójść. Przejście trwało koło pięciu godzin, to co normalnie w dzień piętnaście, dwadzieścia minut. Niektórzy ranni zupełnie nie mieli sił, trzeba było ich podtrzymywać, niemalże kładli się nam na plecach. Zresztą niektóre z nas wtedy traciły siły, duszno, smród kloaczny, bo trudno to inaczej nazwać, pochylenie, bo myśmy szli tylko bardzo mały odcinek burzowcem, który miał metr osiemdziesiąt. To i tak wyżsi koledzy też już musieli pochylać głowy. Później metr czterdzieści szłyśmy, to metr czterdzieści to musiałyśmy iść tak skulone. Jeszcze wolno było wziąć tylko plecak. Byłam wściekła, bo „Barry”, który przy wejściu do kanału zabierał wszystko, wyrwał mi zarówno torbę z lekami, gdzie miałam dużo leków i opatrunków, które by się bardzo przydały potem. Na dodatek leżał w tym mój zeszyt, w którym całe Powstanie robiłam zapiski. Zabrał, wyrwał, już koniec kropka. Jeszcze dwa następne zeszyty mi zginęły w różnych zasypaniach w Śródmieściu. Potem dopiero napisałyśmy nasze „Sanitety” z Anną w Częstochowie po Powstaniu. Pomogło w zapamiętaniu wielu rzeczy właśnie to, że przedtem też notowałam. Ostatniego dnia, kiedy myśmy weszły, była duża grupa rannych, ciężej i mniej rannych. Niektórzy rzeczywiście bardzo źle się czuli. Między innymi porucznik „Stanisławski”, prawdziwe nazwisko Stanisław Dobrowolski, porucznik, który był ciężko ranny w nos. Parę razy miał bardzo poważne krwotoki i słabł, ale też przeszedł. Nie mogłyśmy zabrać kilkunastu osób. Po prostu nie pozwalał na to, nie było mowy o tym, żeby mogli chodzić. Musieli zostać. To było dla nas wszystkich, a [zwłaszcza] dla doktora „Morwy”, który decydował o tym, kto może iść, a kto nie, to było straszne. Zostały nasze dwie dziewczyny, jedna z dwóch siostrzyczek Żydówek, Irka Pokój sanitariatu, to jeszcze pominęłam, mówiąc o ciężkich dniach, 26 [sierpnia] został zbombardowany i zginęły ranne dziewczyny i nasz kolega [został] ranny. Udało nam się wyciągnąć trzy osoby z ośmiu, które tam były, reszty nie, bo były wciąż [na jednym z] czterech, pięciu pięter [gdzie] wciąż leciał nowy gruz. Sprowadziliśmy jeńców do ratunku, nic nie pomogło. Irka na brzegu, ją się udało wydobyć. Druga jeszcze z koleżanek musiała zostać i ona była ponownie bardzo ciężko ranna. Nie było mowy, żeby mogła chodzić, żeby ją zabrać. Musiała też zostać najciężej ranna przy czołgu „Kozaczek”, Hala Śliwińska. Ona zresztą poza tym wtedy ciężko chorowała. Miała jakieś komplikacje po ranach. W jej ranach znaleziono po wybuchu czołgu cząstki ciał innych ludzi. Przy wybuchu to się rozpryskało. One dwie musiały zostać. Wiemy potem z relacji dwóch dziewcząt z „Wigier”, które zostały jeszcze z rannymi, że bardzo szybko tam rozstrzeliwano. Starały się na prośbę Ojca Tomasza dołączyć częściowo do rannych w szpitalu Długa 7, ale tam była później największa masakra. Kiedy wróciłyśmy na Stare Miasto, była tam w kwietniu 1945 roku jeszcze blisko murku, gdzie było przejście przez murek do Kościoła Garnizonowego na tyły, leżało tam ciało dziewczyny w mundurze, w takim, jaki żeśmy nosiły, poniemieckim, to znaczy w „panterce”. Ale kto to był, to nie wiemy. Wtedy dopiero zdołałyśmy się dokopać, w kwietniu do resztek naszych dziewczyn i Januszka. Wtedy zebrałyśmy z siedmiu osób do skrzyneczki dwadzieścia na trzydzieści centymetrów i z dziesięć [centymetrów] wysokości szczątki siedmiu osób. Z „Sroczki” harcereczki, która nigdy nie odchodziła od rannych, zawsze przy rannych zostawała przy bombardowaniach, został kosmyk włosów przepięty szpilką między dwiema cegłami. Jak ocalał po pożarze? Bo Niemcy spalili nasz dom. Stał cały czas dom, gdzie były kwatery, jak to ocalał kosmyk, to nie wiem, ale znalazłyśmy to. Z siedmiu osób taka skrzyneczka [została]. Leżała potem przez około pół roku u jednego z kolegów na kredensie, bo nie można było jeszcze wtedy pochować na Powązkach Wojskowych. Dopiero potem jak były pierwsze pochówki na Powązkach Wojskowych, to w jednym z grobów pochowaliśmy i tę skrzyneczkę z ich szczątkami. Przeszliśmy, a następnej nocy przeszła reszta, reszta szpitala z doktorem „Morwą”, wcześniej, i później w nocy nasi chłopcy. Nasi chłopcy pozostali w absolutnej ariergardzie. Oni mieli za sobą zamknąć ewentualnie klapę włazu. Byli to ochotnicy z kompanii „Anna”, „Aniela” i „Harcerska”. Jeszcze bomba uderzył przedtem, byli ranni, ale dwaj zdołali mimo wszystko przejść – Witek Trzeciakowski i „Dada”.

  • A ilu ich tam zostało?

Kilkunastu.

  • I z kilkunastu tylko dwóch przeżyło?

Właśnie zginęło dwóch, cudem, zresztą część ich pobłądziła, bo szli w dwóch grupach. Rzeczywiście, oni weszli, mieli rozkaz utrzymać swoje pozycje, których mieli bronić w pewnej odległości zresztą od kwater do godziny piątej rano, a oni zostali do dziesiątej. Bronili do dziesiątej. O dziesiątej weszli do kanału i potem część z nich pobłądziła w kanałach, poszła w kierunku Żoliborza, ale się zorientowała, zawróciła i wyszli później w Śródmieściu i dołączyli. Myśmy już wtedy dołączyli do tej części naszych batalionów, która stworzyła w Śródmieściu, odcięta warunkami pierwszy dni Powstania, batalion „Harnaś” pod dowództwem Eugeniusza Krawczyka, porucznika, później kapitana „Harnasia”. „Harnaś” zresztą zginął już 3 września, czyli tuż po rozpoczęciu walki o Śródmieście. 3 [września] było straszne bombardowanie i pierwsze pociski z działa kolejowego i on od jednego z nich zginął. Był rozerwany na dwie połowy. Walczyliśmy w obronie [kościoła] świętego Krzyża. Wzmocniliśmy obronę [kościoła] świętego Krzyża, jaka tam była. Odeszła część oddziałów śródmiejskich. Myśmy pozostali. Oddziały Starówki pozostały broniąc świętego Krzyża i jego okolic. Walka o Śródmieście Północ trwała do 11 [września]. Potem to już nie było tak nasilone. Potem to już były słabe walki. Myśmy ostatecznie skończyli Powstanie będąc na pozycjach wokół Placu Dąbrowskiego – ulica Jasna, Rysia, tamte okolice. Tam były ostatnie kwatery naszego oddziału. Przez pewien czas broniliśmy odcinka Świętokrzyskiej, rezydując w naszym wysokościowcu, w Prudentialu. Tam byliśmy, też walczyliśmy. Mała grupka poszła na Czerniaków, a potem wróciła. W końcu, w ostatnich dniach Powstania, wszystkie oddziały, te które były, połączyły się i razem poszły do obozu.

  • Pani postanowiła zostać?.

Myśmy postanowiły w piątkę zostać. Pięć nas zostało – dwie siostry Psarskie, Mariolka, szesnastoletnia, też harcerka, która była na Starym Mieście, jej siostra Dziunia, która była w szpitalu na Kopernika. To miał być szpital „Gustawa”, ale on w rezultacie był szpitalem „Harnasia” na skutek swego położenia. Właśnie ciotka Anny, potem harcerka, która była cały czas w Śródmieściu, Genia Godlewska. To już wszystkie wyliczyłam. Myśmy zostały do 12 października, kiedy dopiero zdecydowałyśmy się opuścić Warszawę.

  • Jak panie opuściły Warszawę?

Poprzez Ochotę, przez dwie kolonie, Lubeckiego i drugą Staszica, zrujnowane kompletnie, tam tylko leżał gruz, nie stał gruz, ale leżał gruz. Strasznie to wyglądało. Potem przez Ochotę, przez ogródki działkowe, gdzie miałyśmy na szczęście niegroźne spotkanie z patrolem niemieckim. Następnie udało się nam na Dworcu Zachodnim włączyć w grupę ludności cywilnej, którą Niemcy trzymali w obozie i wozili do grabienia Warszawy. Stamtąd kierownik pociągu, z którym zdołałyśmy się porozumieć, zatrzymał pociąg pod czerwonymi światłami gdzieś w okolicy Brwinowa. Był tam nieduży lasek. Wyskoczyłyśmy, pobiegłyśmy do lasku, jakoś za nami nie strzelali. Nie zauważyli czy nie zwrócili uwagi czy ich mało już w końcu obchodziło i zdołałyśmy tamtędy się wydostać. Potem pod Warszawą udało się Ance odnaleźć matkę w Milanówku. Pani Zofia była cały czas Powstania na Powiślu. Brała też udział, pisała dużo w powstańczych gazetkach. Anna ją tam odnalazła i potem razem z nią i z Genią, siostry Psarskie poszły do swojej rodziny po tamtej stronie Wisły, a myśmy zdołały się przedostać do Częstochowy. Pojechałyśmy jako opieka staruszek wywożonych z Warszawy z domu starców. To już było w drugiej połowie października. Dostałyśmy się do Częstochowy.

  • Czy w okresie powojennym spotkały panią jakieś represje komunistyczne?

Mnie specjalnie nie. Zaczęłam pracować w wydawnictwie, gdzie mnie skierował profesor Krzyżanowski. [Skierował mnie] do pracy w Państwowym Instytucie Wydawniczym jako swoją studentkę, polonistkę. Pracowałam zresztą nie w polskiej redakcji, tylko w rezultacie w redakcji anglojęzycznej. Dowiedziałam się od dyrektora, że ktoś kto reprezentuje takie poglądy jak ja, to nigdy nie będzie miał wyższych stanowisk w świecie kultury, książki, prasy czy czegokolwiek. Powiedziałam, że poglądów nie mam zamiaru zmieniać.

  • Proszę powiedzieć , jakie są dzisiaj Pani refleksje na temat Powstania?

Z jednej strony wciąż się zastanawiam, czy tak straszna ilość ofiar, czy to było dostatecznie przemyślane rozważnie. Ale nie potrafię o tym decydować, bo za mało wiem. Przecież chodzi o całą stronę polityczną tego [wydarzenia], która miała swoje głębokie uzasadnienia. Jeśli chodzi o samo Powstanie, to wiem, że spotkałam cudownych ludzi, którzy wspaniale się zachowywali. I to nie chodzi tylko o wojsko, ludność cywilną. Takiej solidarności, jak tam, nie było nigdy i nigdzie. Myśmy wszyscy byli z sobą braćmi, siostrami. Jeśli już chodzi o najbliższych, o nasze oddziały, to rzeczywiście to byli bracia i siostry. My opiekowałyśmy się chłopcami, chłopcy nami. Nie mówiąc o rannych. Ludność cywilna tak samo. Potem, pod koniec Powstania, trudno się dziwić po strasznych stratach, które ponosili, i ludzi, i bliskich, i poległych, i zabitych, najbliższych, nieraz zostawała jedna osoba, po stratach wszystkiego, cokolwiek posiadali, trudno się dziwić, że oni już zaczynali uważać, że to było niepotrzebne. Były bardzo ciężkie momenty, kiedy ci sami, co na początku nas triumfalnie witali, którzy się tak niesłychanie cieszyli, że jesteśmy, że polskie oddziały walczą, to na końcu mówili o nas: „Głupi smarkacze”. Nie będę cytować. To było bardzo bolesne i bardzo ciężkie, ale myśmy to rozumieli. Przecież widzieliśmy, co się dzieje. Sami straciliśmy mnóstwo naszych, bardzo bliskich przyjaciół, kolegów, rodzinę. Nie było chyba nikogo, kto swoich bliskich z rodziny nie stracił. Moja matka i babka przeżyły, brat poległ. Podobnie z innymi bywało. Czasami to zupełnie nie było wiadomo, jak i kto. Nieraz ktoś, kto wydawało się, że był bardziej wystawiony na śmierć, ocalał, a ktoś kto, zdawało się, powinien przeżyć, ginął. Pomagała wiara. Myśmy byli bardzo głęboko wierzący i to Powstanie w nas pogłębiało. Myśmy w pełni wierzyli i na pewno dawała nam siłę komunia [święta], którą przynosił nam Ojciec Tomasz Rostworowski . Ojciec Tomasz był kimś niesłychanie ważnym, jeśli chodzi o nas wszystkich.
Warszawa, 29 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 23 marca 2010 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta.

  • Jak wyglądała organizacja oddziału? Co to był za oddział? Jakie miał cele?

Pluton sanitarny, który zorganizowałam, [składał się] z dziewcząt, które albo utraciły na skutek takich czy innych okupacyjnych losów kontakt z konspiracją, albo były jeszcze za młode, żeby w tej konspiracji być. Były to dziewczęta z najstarszych klas gimnazjum, raczej z liceum i właśnie w różnym wieku, te, które były już wcześniej w konspiracji. Było nas sporo w tej grupie. Zorganizowałam liczną grupę, ale losy powstańcze...
Pierwszego dnia, w którym dowiedziałyśmy się, że już jest Powstanie, około godziny chyba dwunastej, pobiegłam na punkt zbiorczy chłopców na ulicy Lwowskiej i tam się dowiedziałam (to było koło jedenastej, dwunastej), że Powstanie jest już o godzinie piątej. Wobec tego trzeba było natychmiast zawiadamiać dziewczęta. Już od kilku dni, bo przecież przygotowania do Powstania były już wcześniej, było to zebranie, które nie doszło do skutku. Była zarówno moja łączniczka w jednym pokoju, jak i łączniczka mojego brata z innego oddziału w drugim pokoju. Już oczywiście pogadywali ze sobą. Pierwszy powiadomił o tym moje dziewczęta mój brat, który przybiegł też z wiadomością, że jest Powstanie, mój młodszy brat, a chwilę potem przybiegłam ja. Z nim się już minęłam, już zdążył wybiec do swego oddziału. Więcej już go nie widziałam. Moje łączniczki: moja łączniczka na miejscu i drugą jeszcze wysłałam do kolejnych dziewcząt, żeby powiadamiały o Powstaniu. Poszła wtedy Janka Przemieniecka do części grupy zawiadamiać, do drugiej części poszła inna z dziewcząt. Tamta już później nie wróciła, nie przedostała się z powrotem. Z grupy, którą ona zawiadamiała, raczej dziewczęta już nie przyszły. Przybiegły te, które zawiadomiła Janka. [Decydowała] kwestia tego, gdzie głównie mieszkały. W każdym razie, w rezultacie zjawiło się nas siedem na miejscu.

  • Zbiórka była u pani w mieszkaniu?

Zbiórka była u mnie w mieszkaniu na ulicy Niecałej 2, narożnik Wierzbowej, na drugim piętrze, tam gdzie mieszkałam.

  • Jak byłyście zorganizowane? Gdzie miałyście materiały opatrunkowe? Czy były już wcześniej wyznaczone cele dla pani grupy?

Grupa była przeznaczona do pracy jako patrol sanitarny przy kompanii „Harcerskiej”. Więcej dokładnych informacji nie było. Polegało to na porozumieniu z komendantem harcerstwa druhem i profesorem Witoldem Sawickim – docentem wówczas. On był komendantem harcerstwa i on zdecydował, że właśnie tam będziemy przyłączone. Sama właściwie organizowałam szkolenia sanitarne dla grupy i to było już wtedy bardzo prymitywne szkolenie, bo poprzednie wszystkie szkolenia w kompanii „Harcerskiej” i w ogóle w „Gustawie” były bardzo staranne, z wielotygodniową praktyką w szpitalu, z licznymi lekarzami, którzy robili wykłady. Natomiast moja grupa, która powstała już w 1944 roku, gdzieś w zimie, jako grupa, to nie miała dłuższego szkolenia, tylko zorganizowałam szkolenie prymitywne, jak mówię teraz, prowadzone przez jedną z uczennic tajnej medycyny – studentek tajnej medycyny. Czasem przychodziła jeszcze druga i coś uzupełniała. Oczywiście była to teoria, a praktyka, powiedzmy, w zakresie bandażowania, jak należy opatrywać, takie bardzo praktyczne wiadomości. Ja sama w znacznej mierze pamiętałam jeszcze szkolenie przedwojenne, które w ramach szkoły miały uczennice ostatniej klasy liceum. Zrobiłam ostatnią przedwojenną maturę, więc wtedy chodziliśmy do szpitala w ramach tego szkolenia i prowadzone były wykłady w szkole. Oczywiście starałam się też później czytać, co się dało w tym zakresie.

  • Jakie były dalsze losy pani oddziału 1 sierpnia, kiedy się już zebrałyście?

Zebrałyśmy się i miałyśmy zebranie. Zbiórka kompanii „Harcerskiej” była na ulicy Senatorskiej 36, prawie obok Szpitala Maltańskiego, który był w dawnej Resursie Kupieckiej.

  • Całą siódemką tam przyszłyście?

Nie, nie przyszłyśmy tam. Wysłałam tam jedną z moich dziewcząt, żeby sprawdziła, czy nic się nie zmieniło, czy tam mamy przychodzić. W międzyczasie, nie o godzinie piątej, ale o czwartej z minutami (przed wpół do piątej) rozległy się na placu Teatralnym strzały – zaczęła się już walka. Później dowiedziałam się, że między innymi właśnie chłopcy z kompanii „Harcerskiej” zaatakowali przejeżdżającą tam ciężarówkę niemiecką i wtedy zginął pierwszy żołnierz kompanii „Harcerskiej”, zaledwie szesnastoletni chłopiec – Żochowski Piotrek. Piotrek, mimo wieku młodych szesnastu lat, był już w samej kompanii, nie w plutonie łączników. Piotrek wtedy zginął. Któryś z kolegów był przy tym lekko ranny. Jednocześnie wywiązała się częściowa walka w pobliżu miejsca zbiórki na Senatorskiej, ponieważ do chłopców, którzy zaczęli budować tam barykadę, zaczął strzelać jakiś Niemiec z piętra sąsiedniego domu, w każdym razie w podwórzu. Zostało wtedy rannych dwóch kolegów: jeden to był żyjący do dziś (obydwaj żyją do dziś) mój późniejszy mąż Jurek Krasnowolski – został bardzo ciężko ranny w płuca; drugi też ranny prawie w to samo miejsce, ale trochę lżej, został Wacek Auleytner. Oni oczywiście od razu zostali przeniesieni do znajdującego się obok Szpitala Maltańskiego. Tam nadal na razie ten oddział pozostał, ale jak się później okazało, w niewiele godzin później, już po wybuchu Powstania, jak zmrok zapadł, otrzymał polecenie przejścia na dalsze tereny Woli. Tam oddział się udał.
Nie mogłyśmy na razie wydostać się z naszego miejsca, bo niemal od razu po wybuchu Powstania, po tej godzinie w tym wypadku wpół do czwartej, na rogu ulicy Króla Alberta (druga nazwa Niecałej)... W czasie wojny Niecała wróciła do dawnej nazwy. Przedtem w latach trzydziestych otrzymała nazwę Alberta I króla Belgów, czyli wiadomo, wielkiego wroga Niemców. Nie mogła tej nazwy używać w czasie wojny. W każdym razie oddział przemaszerował na Wolę, a my nie mogłyśmy się ruszyć z Króla Alberta, bo przez ulicę Wierzbową od ataku na walczących od strony Senatorskiej i od strony Bielańskiej (po drugiej stronie zwłaszcza placu Teatralnego, a więc ratusz i kościół Kanoniczek) bronili się Powstańcy. Walka tam trwała i bez przerwy posuwała się ulicą tyraliera niemiecka. Z jedną z moich koleżanek, Anką Szatkowską, poszłyśmy do mieszkania sąsiada, którego okna wychodziły na ulicę Wierzbową. To było mieszkanie na pierwszym piętrze i tuż prawie nad naszymi głowami przechylonymi nisko (myśmy się położyły), doczołgałyśmy się do okien i pod naszymi głowami przechodzili Wierzbową i dalej placem Teatralnym Niemcy. Było jasne, że w tej sytuacji nam się nie uda wydostać, zwłaszcza że na rogu ulicy stał patrol niemiecki. Więc byłyśmy w rezultacie uwięzione prawie do 3 sierpnia. Zdołała do nas wrócić Janka Przemieniecka, która zawiadamiała koleżanki, ale już inne wtedy nie zdołały się przedostać, więc byłyśmy te, które już wcześniej były zebrane w mieszkaniu. Przeczekałyśmy te prawie trzy dni, dwa i pół, bo o świcie 3 sierpnia udało się nam wydostać. Było możliwe przejście przez Galerię Luksenburga. Tam wprawdzie mieli gdzieś po bokach stanowiska „kałmucy” i trzeba było bardzo uważać, przebiegając tamtędy, ale już można było jakoś przejść. I tamtędy wydostałyśmy się dalej już na teren bliskiego Starego Miasta. Nikogo już z naszych żołnierzy nie było na Senatorskiej. Dowiedziałyśmy się tylko już po drodze, że z kolei nas poszukują ci nasi ranni, którzy leżą w Szpitalu Maltańskim. Wobec tego... Zresztą gdzie poszedł od nich oddział, to nie dowiedziałyśmy się, bo oni od 1 sierpnia byli ranni, leżeli w szpitalu. Zdecydowałyśmy gdziekolwiek się na razie dołączyć, a jednocześnie szukać naszego oddziału. Tak też zrobiłyśmy. Udało się nam dołączyć i dzięki rzeczywiście wspaniałej postawie (pseudonim) „Ryszarda” – pani Onaker, która była kierowniczką służb kobiecych przy Syndykalistów – w 104. kompanii Syndykalistów – na razie przyjęła nas, z tym że zastrzegłyśmy się, że my szukamy naszego oddziału i wrócimy do nich, skoro go znajdziemy.
W międzyczasie trochę pomagałyśmy przy budowie barykady u ujścia Senatorskiej na plac Teatralny, a potem w kolejnych wyprawach na Stawki. Stawki były już zdobyte i po południu, bodajże zaraz 3 sierpnia, była duża wyprawa na Stawki, przede wszystkim po żywność. Dostałyśmy to wszystko, z tym że pośpiech od początku był potrzebny, bo co chwila groziła niemiecka pancerka, która dojeżdżała do Stawek. Były walki z drugiej strony magazynów – w obronie zdobytych przez Powstańców magazynów.

  • Czyli w tych pierwszych dniach nawet nie tyle jeszcze pełniłyście służbę sanitarną, co taką pomocniczą.

Na razie na szczęście nie trzeba było pomocy sanitarnej, ale dziewczęta pełniły stale różne służby, bo i niezależnie od tego, czy były w kuchni, czy nie, to jakieś służby pomocnicze kucharskie, wszelkie inne, wszystko, co było potrzebne, [na przykład jako] łączniczki. W naszym oddziale nie było to na ogół potrzebne, w wyjątkowych wypadkach, bo był w oddziale „Gustawa”, był i w kompanii „Harcerskiej” pluton łączników. Było wtedy trzydziestu dwóch chłopców przyuczonych już do harcerzy, przyuczonych do służby łączniczej, więc było kilka łączniczek tylko przy dowództwie, które pełniły służbę, [wykonywały zadania] zlecane przez majora „Gustawa”, tu czy tam powiadomić kogoś i tak samo, powiedzmy, była potrzeba gdzieś coś w dodatku do tych łączników, to i te dziewczęta były. A poza tym właściwie każda z nas na barykadzie miewała momenty, kiedy było trzeba, żeby wróciła gwałtownie do oddziału zawiadomić, że to i owo.

  • Było was cały czas siedem, trzymałyście się w grupie. Czy to były stosunki pani jako organizatorka i nieco starsza koleżanka, czy to były takie stosunki starszej siostry?

Bardzo przyjacielskie. Jeszcze tu była dodatkowo (o tym jakoś nie wspominałam) taka sytuacja, że do nas dołączyła mieszkająca wtedy u nas lokatorka, która miała trzydzieści parę lat i powiedziała, że chce nam towarzyszyć i być z nami, ze swoją przyjaciółką. Ale mniej więcej po trzech dniach uznała, że to nie dla niej, i się odłączyła. W międzyczasie dołączyły się do nas (i byłyśmy znów w siedem) dwie dziewczynki, jak się później okazało, były to Żydóweczki. One zatrzymały nas po drodze, kiedy myśmy wyszły z Króla Alberta i przechodziły na Senatorską. [Powiedziały], że zobaczyły grupę dziewcząt z noszami (bo miałyśmy już nosze, z torbami sanitarnymi), że są harcerkami z Żoliborza, że mają swoją grupę na Mokotowie, ale nie mogą się tam dostać, więc co mają zrobić. Popatrzyłam, pomedytowałam, mówię: „Chodźcie na razie z nami”. Co miałam powiedzieć, że co mają dziewczęta robić. O tym, że były Żydówkami dowiedziałam się właściwie już po Powstaniu. One były cały czas razem z nami, tak samo chodziły na msze, modliły się z nami, zresztą zginęły obie w jednym Powstaniu. Jedna była zasypana i zginęła ranna. Obie były ranne przy wybuchu czołgu „goliata”. Jedna była lżej ranna, druga poważnie w nogi. Potem z kolei został zasypany nasz szpital batalionowy 26 sierpnia. Wtedy jedna została od razu zasypana, drugą udało się wyciągnąć, ale była bardzo ciężko ranna. Musiała zostać razem z kierowniczką, z resztą sanitariatu, która też ciężko ranna przy czołgu musiała tam pozostać na Starówce i Niemcy zabili obie, tak, jak zabili w ogóle tych, co pozostali ranni.
  • Jakie były losy pozostałych koleżanek?

Wtedy myśmy wszystkie szły razem i stworzyłyśmy właśnie jeden z patroli przy harcerstwie. W pierwszej chwili spóźniłyśmy się, bo 3 sierpnia dotarłyśmy do oddziału i w pierwszej chwili były wątpliwości, że tyle jest już dziewczyn i czy aby się przydamy. Ale zainterweniował druh Sawicki – Tolek, jak go potem nazywałyśmy, jak go już dobrze znałyśmy – i druh Tolek stwierdził (zresztą ja go jeszcze z konspiracji [znałam]), że zapowiedziany patrol musi pozostać. Pozostałyśmy i bardzo szybko okazało się, że jesteśmy bardzo potrzebne. Na początku przyłączono nas jako sanitariuszki-transporterki. Na przykład [jako] jedno zadanie miałyśmy zdobyć kotły dla oddziału. Przyniosłyśmy te kotły. Potem [inne] tego typu zajęci. Ale już właściwie od razu, jak było trzeba iść na barykadę, to zgłaszałyśmy się tak samo jak wszystkie inne, błyskawicznie.

  • Żeby rannych znosić?

Żeby rannych znosić albo żeby po prostu być przy oddziale, jeszcze rannych nie było. Praca sanitariatu była zorganizowana w ten sposób, że z oddziałem „Gustawa”, we wszystkich kompaniach „Gustawa” była ta sama organizacja, że z oddziałem szedł patrol sanitarny. Patrol sanitarny w razie potrzeby opatrywał, odnosił rannych, względnie spełniał inne funkcje, właśnie łączności, tak jak mówiłam, względnie dogotowywałyśmy coś. Bardzo prędko trzeba to było robić, bo coraz trudniej było donosić żywność na barykadę. Nieraz przychodziła bardzo spóźniona, a były dni, że nie przychodziła. Wszystkie te zadania myśmy wypełniały.

  • W późniejszym okresie, jak już było więcej rannych, Powstańcy już byli nieco zmęczeni, czy okazało się, że to szkolenie nieco teoretyczne wystarczyło?

Na pierwszą pomoc wystarczało. Jak mówię, mój patrol miał bardzo prymitywne ćwiczenia. Głównie ja opatrywałam wszystkich rannych, którzy byli wtedy.

  • Koleżanki pomagały pani?

Oczywiście, pomagały też, ale w każdym razie tak się złożyło, że byłam bądź co bądź trochę starsza od nich, bo te, które wtedy tam były, to jedna, która była nawet o rok starsza ode mnie, to dołączyła do szpitala na [niezrozumiałe] (o tym jeszcze nie mówiłam).
Doktor „Morwa” – Tadeusz Pogórski był od początku naszym szefem sanitarnym. Spotkał się on z kapitanem „Gustawem” rannym wtedy w pierwszych dniach Powstania w szpitalu i podjął się zorganizowania szpitala batalionowego. Przedtem szpital batalionowy miał być tak samo przy oddziale. Miał go prowadzić doktor Żegliński i doktor Rapeński, ale losy Powstania sprawiły, że oni zostali po stronie Śródmieścia, tam gdzie była ta część „Gustawa”, którą stanowiło późniejsze Zgrupowanie „Harnaś”, i przy tym oddziale powstał szpital „Gustawa”, na samym początku, w tym szpitalu dziecięcym tuż przy Nowym Świecie, gdzie dzisiaj jest szpital. Potem się przeniósł trochę dalej na Powiśle. Tam powstał ten szpital, a tu ta część oddziału, do której weszły pozostałe (poza „Harnasiem”) oddziały, to znaczy kompania „Anna”, kompania „Aniela”, „Juliusz” i „Harcerska”, musiały mieć własną pomoc sanitarną. Tu zorganizował szpital doktor „Morwa” Pogórski. Przeprowadził z początku na Stare Miasto kilka sanitariuszek, które z nim były od początku. On opiekował się „Gustawem”, który został ranny już 4 sierpnia, przy ataku na Niemców przy szkole Świętej Zofii na Woli. Potem zorganizował szpital, który na Starym Mieście znalazł się u sióstr sakramentek. Jak to się stało, to jest dość dobrze wiadome, bo zostały z tego liczne wspomnienia. Doktor „Morwa” udał się do sióstr z prośbą, aby pozwoliły na terenie swojego szpitala na Starym Mieście zorganizować szpital. Siostry powiedziały, że w tym wypadku... Siostra przeorysza była chora, zastępowała ją inna siostra (jak powstawał [szpital], jest to szczegółowo znane z wielu relacji) i powiedziała: „Od trzystu lat mamy klauzurę, ale teraz to jest tak wyjątkowa chwila, gdy dzieci walczą ze złem, że otwieramy nasz szpital dla was. Cokolwiek jest wam potrzebne, cokolwiek możemy pomóc, zrobimy”. Pierwszy nasz szpital powstał u sakramentek, ale było to bardzo krótko, bo już w parę dni później bomby zapaliły kopułę kościoła i tak samo dach szpitala.
Wobec tego nasze dowództwo zdecydowało, [żeby] chorych wyewakuować i to była ta noc z 12 na 13 sierpnia, bardzo ciężka noc, bo całą noc nosiłyśmy rannych, a potem sprzęt sanitarny, dość duża odległość. Zdecydowano wtedy, żeby przenieść ich do naszych kwater na Kilińskiego. Na Kilińskiego to są te sąsiednie domki: Kilińskiego 3, 1 i 5, obok były „Wigry”. Miały swoje [kwatery], tak samo i szpital, i oddział, który tam był. Doktor „Morwa” zaczął wtedy organizować tam nasz szpital. Myśmy wtedy przynosiły rannych od sakramentek, natomiast pozostali tam jeszcze [inni] ranni. Ze szpitala wyniosłyśmy wszystkich, ale wynosiłyśmy ich częściowo do sąsiednich domów, zwłaszcza rannych cywili, bo szpital nie był jeszcze zorganizowany. To się organizowało ad hoc, w miarę przynoszenia do niego rannych. Ci ranni później, gdy udało się opanować wtedy ten pożar, powrócili jeszcze do sakramentek i tam nadal był szpital, ale już cywilny. Natomiast szpital „Gustawa” był od tej pory na Kilińskiego i tam nosiliśmy już rannych z barykady.
Oddział „Gustawa” przede wszystkim obsadzał teren obrony placu Zamkowego, kolejne ulice przy placu Zamkowym, poczynając od Senatorskiej poprzez wszystkie następne, aż do Jezuickiej, aż do momentu, gdy można było się tam bronić. Zresztą trzeba tu dodać, że od początku, kiedy myśmy przyszli na Stare Miasto i kiedy zajęliśmy 6 sierpnia rano kwatery na Kilińskiego i obronę placu Zamkowego do tej chwili, do końca Powstania na Starym Mieście, nasz oddział wycofał się zaledwie o kilkadziesiąt metrów do Kapitulnej, tylko ten odcinek. Kolejne domy się nawet po części ustępowało, jak się waliły w kompletny gruz, tak że myśmy właściwie pozostali na naszym terenie do chwili ewakuacji Starego Miasta. Od tej strony broniło się. Oddziałem „Gustawa”, który w różnych terenach walczył, także w rejonie Starówki, to był „Juliusz” przede wszystkim. On walczył też tak samo przedtem gdzieś jeszcze bliżej Senatorskiej, Miodowej, potem walczył w głębi, dochodząc, a tamte kompanie: „Anna”, „Aniela” i „Harcerska” broniły cały czas placu Zamkowego i Senatorskiej.

  • Jak pani koleżanki, które były młodymi dziewczętami podczas przygotowania studenckiego medycznego, radziły sobie z widokiem rannych, krwi?

Różnie. Były dziewczęta, które były niesłychanie dzielne, opanowane. Tu przykładem może być właśnie Anka Szatkowska. Anka miała wtedy szesnaście lat. Ja ją zresztą w bardzo (dzisiaj mi się wydaje) niemal śmieszny sposób dostałam do plutonu. Znałam jej ciotkę. To była córka Zofii Kossak. Zofia Kossak była w Oświęcimiu, potem rozpoznana została przywieziona na podobne śledztwo do Warszawy i delegaturze udało się ją w ostatnich tygodniach czy nawet tygodniu przed Powstaniem za bardzo grubą, zdaje się, sumę wykupić z Pawiaka i wróciła do domu. Przedtem Anna… Pani Zofia nam potem mówiła, że najbardziej przez cały czas wojny bała się tego, żeby Niemcy jej nie szantażowali dziećmi, to znaczy Anną i jej bratem. Brat Anny był na prowincji wtedy, w Powstaniu zresztą też brał udział, a Anna, która miała w chwili Powstania szesnaście lat, była przedtem u sióstr w Szymanowie i robiła kolejne klasy gimnazjum i liceum pod obcym nazwiskiem. W Szymanowie też bardzo niewiele osób wiedziało, skąd ona jest. Znałam z konspiracji jej ciotkę – panią Anulkę Lasocką i pani Lasocka się mnie zapytała, czy bym się zgodziła wziąć do mojego patrolu sanitarnego jej siostrzenicę, która koniecznie chce być w Powstaniu, ma szesnaście lat, ale... Powiedziałam, że muszę ją poznać i zdecyduję. Po bardzo krótkiej rozmowie zobaczyłam, że to dziewczyna zrównoważona, rozsądna, silna, wysoka. Wzięłam ją do mojego oddziału. Była cały czas znakomita, chociaż nie znała się – tak jak większość moich dziewcząt – dobrze na sanitarce, ale wszystko, co było trzeba, zawsze robiła, zawsze była w pełni odważna i zdecydowana. Nie powiedziała mi, kim jest, ale się zorientowałam już po paru dniach. Znałam dość dobrze warunki konspiracji. Jak ona mi powiedziała, że jej matka niedawno wyszła z Pawiaka, to ja już byłam w domu, że tak powiem. Już wiedziałam, o co chodzi. Nie powiedziałam Annie, że wiem, a Anna potem już w Śródmieściu mi powiedziała: „Wiesz, Ewa, ale ja ci muszę powiedzieć, że moja mama...”. Mówię: „Anna, wiem wszystko”.

  • Wy cały czas do ewakuacji trzymałyście się razem?

Cały czas trzymałyśmy się razem do ewakuacji, póki część żyła, bo część zginęła. Jak powiedziałam, z Powstania przeżyłyśmy my trzy z tych siedmiu. Może najpierw powiem o tych, które poległy. Zaczęłam mówić o Oleńce Kossowskiej. Oleńka Kossowska z domu Rowińska. Jej ojciec był oficerem i zmarł w latach już bardzo wczesnych, dwudziestych. Kiedy już został przeniesiony do Warszawy, miał być dowódcą oddziału. Na razie był zastępcą dowódcy oddziału, który miał być reprezentacyjnym oddziałem marszałka Piłsudskiego. Zmarł i matka Oleńki musiała zająć się opieką nad Oleńką i jej trochę starszym bratem. Brat w dodatku chorował na gruźlicę kości, więc jeszcze doszła choroba. Udało się jej dostać dzięki pomocy innych oficerów – kolegów męża – jakieś zajęcie się papierosami, tytoniem i tak dalej – koncesję tytoniową. I tak pracowała. Natomiast w czasie okupacji byli we Wilnie i stamtąd z początkiem wojny przyjechali do Warszawy. W Warszawie nadal pracowała. Oleńka akurat skończyła wtedy szkołę, zapisała się dodatkowo do szkoły zabawkarskiej czy coś takiego, rzemieślniczej, trochę pracowała.

  • Jakie było nazwisko tej pani?

Ola była z domu Rowińska. Była wsypa, niezupełnie wsypa, to była dość skomplikowana historia. Opowiedzieć wszystko, to byłoby trudno. W każdym razie [matka] otrzymała polecenie od swojego dowódcy, żeby udać się do przekupionego gestapowca i od niego miała otrzymać klucze od mieszkania, które w tym momencie było akurat przez Niemców zajęte, i coś tam pozabierać, chociażby tytoń, który służył przecież tak samo w konspiracji jako środek do życia dla ładnych paru osób. Pierwszy raz nie zastała go. To było akurat w dzień wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej. Powiedzieli jej w gestapo, żeby przyszła po paru dniach. Ponownie kazał jej dowódca pójść, chociaż to było bardzo ryzykowne, bym powiedziała, bo już tam jakaś wsypa była. Poszła i została aresztowana. Naprzód była w Warszawie na Pawiaku, długo trwało śledztwo, właśnie ją szantażowali losem Oleńki i jej brata. Mówili nawet, że [został] aresztowany. Nie dała się ani zwieść, ani ustąpić. Brała udział w konspiracji więziennej. Potem w Oświęcimiu najprawdopodobniej została bardzo szybko po przyjeździe zabita zastrzykiem fenolu. Oleńka i jej brat zostali tutaj. Brat udał się do jednej z filii miejsca, w którym pracował, na południowy wschód Polski, w okolicy tamtej, gdzie była zresztą duża konspiracja i gdzie włączył się do konspiracji. Natomiast Oleńka była naprzód w jakiejś nieznanej nam... W ogóle ja się to wszystko po wojnie od jej brata dowiedziałam. Wtedy myśmy nawet w czasie Powstania milczeli na temat wszelkich losów rodziny, a tym bardziej w konspiracji.

  • Ile miała lat?

Dwadzieścia trzy.

  • W momencie wybuchu?

W momencie wybuchu i poległa, więc ona była naprzód w jakiejś innej organizacji. Tam była wsypa, musiała się likwidować stamtąd. Pewien czas nie mogła nic robić, jakieś parę miesięcy, a potem poprzez znajomych z konspiracji dostała się do mojego patrolu. Oleńka była bardzo rozsądna, bardzo zrównoważona. To była naprawdę mądra dziewczyna, właśnie bardzo zrównoważona, nie ulegająca chwilowym porywom zachwytu, entuzjazmu, ale bardzo stanowcza.

  • Prawie pani rówieśniczka wtedy?

Rok starsza ode mnie. Kiedy doktor „Morwa” ogłosił, że prosi, żeby dziewczęta, które mogą po wybuchu czołgu [pomagać], przyłączyły się do pracy w szpitalu, Oleńka właśnie przyłączyła się do szpitala i nie tylko do samej pracy w szpitalu, lecz kilka dni później, też jeszcze ochotniczo, zdecydowała opiekować się chorymi na czerwonkę i tymi, co byli starszymi kolegami naszymi, ale i tymi, co byli w tym domu chorymi cywilnymi. Pomagała przy organizowaniu kuchni dietetycznej, pełna opieka. Ponieważ większość dziewcząt wolała być na barykadzie, to było na pewno z jej strony duże poświęcenie. Oddawała się tej pracy z ogromną ofiarnością. Bardzo [dobrze] zajmowała się tymi wszystkimi rannymi. Siłą rzeczy potem, jak ona już się dołączyła, my byłyśmy na barykadzie z naszym patrolem, miałyśmy trochę mniejszy kontakt, ale... Już 13 sierpnia był wybuch czołgu i naszych [pozabijało]. Z mojego patrolu zostały ranne trzy dziewczyny: Janka Przemieniecka i te dwie Żydóweczki, które nam podawały nazwisko Gąsiorowskie, a naprawdę nazywały się Borenstein albo Brochstein. Miały polskie nazwiska przybrane i imiona przybrane: Irka i Hala. Potem dowiedziałyśmy się, że żydowskie miały: jedna Fajga, druga Estera, jednym słowem typowa żydowska rodzina. One były córkami bodajże notariusza z okolic południowej Polski, a tu się nimi opiekowała, będąca przy kościele Świętej Anny, organizacja katolicka. Tak że o tych ich losach (przechodzę do nich) dowiedziałem się później od Helfa, to znaczy brata pisarza... Helf znał je stamtąd właśnie i mnie się kiedyś nawet zapytał, czy wiem, jakie jest ich prawdziwe nazwisko. Powiedziałam: „Powiedziały, że Gąsiorowskie”. – „Dobrze”. W pierwszej chwili powiedziały Gąsiorowskie i zapytały: „Czy mamy podać prawdziwe nazwisko?”. Popatrzyłam tylko na nie i powiedziałam: „Nie trzeba”.
Oleńka opiekowała się bardzo tymi naszymi rannymi dziewczętami i tego dnia, kiedy nastąpił wybuch czołgu, bardzo zmęczona położyła się w ich pokoju, gdzie były nasze ranne dziewczęta (było akurat jedno wolne łóżko), trochę odpocząć. Runęły dwie bomby, które wybuchały w miejscu, zdawałoby się, najbezpieczniejszym z całego domu obranego na pokój sanitarny właśnie dziewcząt, w wewnętrznym narożniku. Akurat w to uderzyły dwie bomby. [Wpadły] aż do piwnicy, gdzie wybuchły. W piwnicach zginęło nie wiadomo ile ludności cywilnej, w tym na górze też gdzieś w pokojach, ale na dole zginęły właśnie w tym pokoju te dziewczęta, które tam leżały, więc właśnie zginęła Oleńka. Myśmy w 1945 roku [dopiero] dokopały się do tego pokoju, bo przedtem nie można było, wciąż z góry leciał nowy gruz... [To był] czteropiętrowy dom plus piąte piętro – strych. Solidna kamienica z kleinowskimi sklepieniami, ale bomby to wszystko przebiły. Oleńka musiała dostać w głowę, jak zorientowałyśmy się potem, odkopując bardzo nieliczne resztki. Taka skrzyneczka resztek z siedmiu osób. Oleńki właśnie kość nogi, właściwie było wszystko. Jednej z dziewcząt, harcereczce, która też opiekowała się rannymi, [został] kosmyk włosów między dwoma cegłami. Jak przy pożarze, kiedy potem spalili ten dom Niemcy, jak ocalał kosmyk włosów, nie wiem, ale fakt, że własnymi oczami widziałam i miałam w ręku te cegły, kosmyk oddałam matce. Oleńka właśnie wtedy zginęła zdrowa, po prostu musiała odpocząć chwilę. Zginęły też pozostałe dziewczyny, które tam były, to znaczy były tam te dwie Żydóweczki. Wiedziałam, że ukrywały się w Warszawie, że jakiś kontakt z konspiracją miały, a potem dołączyły się do nas i robiły wszystko to, co inne. Bardzo miłe, bardzo towarzyskie, koleżeńskie dziewczyny. Zostały ranne obie przy wybuchu czołgu. Dlaczego zostały? Tego dnia poszłyśmy tylko we trzy... To była noc po ewakuacji rannych. Dziewczęta były potwornie pomęczone, więc zdecydowałam, jak miałyśmy pójść na barykadę, że pójdziemy tylko we trzy właśnie z Anką, później z „Izą” taką, czyli z Ewą Neprytes, a tamte cztery pozostaną trochę odpocząć. To znaczy były właśnie te dwie dziewuszki, Janka Przemieniecka, którą bolało serca (ona w ogóle miała trochę kłopotów z sercem) i jeszcze tak samo z „Harcerskiej”, ale już nie z mojej grupy, jeszcze jedna z dziewcząt. One tam zginęły.
  • Pani Janka również tam zginęła?

Janka zginęła. Janka Przemieniecka dołączyła do mnie poprzez harcerstwo. Ona była znajomą naszego kolegi, który miał dużo kontaktów w harcerskich oczywiście działach konspiracji. Potem był w naszej kompanii „Harcerskiej” – Zbyszek Dobrowolski (od paru lat nie żyje). Przez Zbyszka tak samo Oleńka się do mnie dostała do mojej grupy i tak samo Janka Przemieniecka, jeszcze jakieś inne dziewczyny. Janka była przedtem gdzieś w harcerstwie. Ona w ogóle pochodziła z Bydgoszczy. Brała udział w harcerskich pracach, ale nie miała nic konkretnego w ostatniej chwili. Bardzo chętnie dołączyła do naszej grupy. Miała mniej więcej tyle lat co ja, czyli dwadzieścia i pół czy dwadzieścia dwa lata, czy coś takiego. Ona poleciała zawiadamiać 1 sierpnia dziewczęta, potem wróciła gdzieś wieczorem, już późno i wpadła z wielkim okrzykiem: „Byłam w niewoli!”, bo Niemcy gdzieś ją zatrzymali po drodze i jej się udało potem Niemcom zwiać. Ale to było kapitalne, jak wpadła z tym okrzykiem do nas. Janka miała też ranne nogi przy czołgu – zostały i oglądały ten nieszczęsny czołg, wiadomo. Oleńka nie była ranna nic, bo została już cały czas przedtem przy rannych, nie wychodziła ze szpitala. One obie poszły ten czołg obejrzeć. Uderzyła, jak powiedziałam, ta bomba i ona spod gruzów się odzywała. Po Powstaniu starałam się zawiadamiać wszystkich krewnych tych dziewcząt. O Oleńce wiedziałam, że... Chyba też wiedziałam, że miała brata, ale bez szczegółów i żadnych możliwości. Natomiast Janka, wiedziałam, że miała jakąś rodzinę, ale to była konspiracja, myśmy o sobie wzajemnie nie mówiły i nie zawsze znałyśmy swoje nazwiska. Wiedziałam, że Janka miała brata i potem się dowiedziałam, że jest w Ameryce, w Stanach. Jakoś doszła do mnie wiadomość, że on wie, że siostra poległa, ale cały... Do dwóch lat... Przed dwoma laty poznałam jej rodzinę, tego brata. Też nadzwyczajna historia, bo tyle lat szukała mnie jej rodzina, próbowała mnie znaleźć na cmentarzu, ale w różnych godzinach myśmy były na cmentarzu, a dwa lata temu byłam wyjątkowo nie od samego początku, od czwartej, tylko przyszłam po szóstej na cmentarz. Wtedy była ta rodzina i znów mnie szukała.
Oleńka, Janka... Teraz to była ta moja najbliższa grupa. Teraz z innych, które zginęły. Tu chciałam o nich właśnie powiedzieć: o Sroczyńskiej tak zwanej „Sroczce”, Halinka Sroczyńska, harcerka między szesnaście a siedemnaście lat, dziewczyna, która miała podobno wielki talent muzyczny. Dziewczyna też nie odchodziła od rannych w ogóle. Przez cały czas Powstania opiekowała się rannymi, wciąż się koło nich kręciła i była też przy rannych, przy naszych dziewczętach w tym pokoju, gdy uderzyła bomba, zginęła. Znalazłyśmy kosmyk jej włosów przy odkopywaniu rannych. To było na wiosnę w 1945 roku. Była rodzina właśnie jej i była rodzina harcerza ciężko rannego w nogi, który leżał wtedy też w tym pokoju – Januszek „Grajek” Wisiołowski – i on się też odzywał spod gruzów, on i Janka. Jego rodzina też była przy odkopywaniu. Zresztą wtedy dla mniejszych wyrzutów sumienia przekonywałam rodzinę, że nie mogli się odzywać, bo zginęli, bo przecież, a sama wiedziałam właśnie na podstawie tych łóżek, tego wszystkiego, wiedziałam, że mogli się odzywać. Nie chciałam wtedy mówić tego rodzinie. Zresztą z naszych wspomnień ogłoszonych kiedyś później, to chyba rodzina Janeczki się dowiedziała, że jednak Janeczka żyła. Jak mówię, dwa lata temu poznałam jej rodzinę. A znowu z kolei brat Oleńki był w konspiracji i później musiał być w partyzantce właśnie na wschodzie, i tam został przez władze powojenne polskie odsprzedany Sowietom i był na ciężkich robotach w Sowietach. Ocalał z tego dzięki temu, że spadł z pierwszego czy drugiego piętra przy robotach budowlanych i miał bardzo poważnie uszkodzony krzyż, więc po roku czy po dwóch odesłali go do Polski. Skończył wtedy politechnikę, został profesorem. W tej chwili już od zaledwie paru lat nie żyje, a znalazł mnie przez telewizję. Byłam kiedyś w jakimś wywiadzie telewizyjnym. Podałam nazwiska, że szukam rodzin. Ktoś usłyszał i mówi: „Tu o twojej siostrze mówią”. Przez telewizję się potem ze mną skontaktował. Myśmy kontaktowali się, opowiadałam mu to wszystko.

  • Jakie były losy tych osób, które poszły z panią na barykadę, gdy spadła bomba?

Gdy bomba spadła, myśmy byli, jak większość czasu, z III plutonem harcerskim, gdzie chodziliśmy najczęściej.

  • Z panią poszły jeszcze dwie osoby?

Jeszcze dwie osoby. Poszła Oleńka i Anka – Oleńka Kossowska z domu Rowińska, ta, która poległa potem, i Anka, która była później... Jak mówiłam, Oleńka zgłosiła się potem do szpitala po czołgu, a Anka do końca była ze mną. Właściwie nie odstępowała mnie [na krok]. Obiecałam opiekować się nią. Została poprzez jej ciotkę dana mi pod opiekę na czas Powstania. Oczywiście nikt nie wiedział, jak Powstanie będzie wyglądać, ale w każdym razie starałam się, jak mogłam, nią opiekować.

  • Czyli po wybuchu bomby kto ocalał z pani plutonu?

Po wybuchu bomby ocalała tylko Anka i Oleńka, tylko my dwie, to znaczy Anka, Oleńka i trzecia „Iza”. Była w moim oddziale i w moim patrolu „Iza”, czyli naprawdę Ewa. Obecnie nazywa się Bennet, wyszła za mąż w Anglii. Ona z siostrą były w mojej grupie. Jej siostra byłą jedną z tych, które poszły zawiadamiać inne koleżanki i nie zdołała wrócić. Była przez pewien czas przy tym oddziale, który walczył na samym końcu Marszałkowskiej przy Dworcu Głównym na tamtym terenie i też jako sanitariuszka, też szesnastoletnia dziewczyna, Tereska bardzo dzielnie się sprawiała. Do nas wróciła, kiedy myśmy przyszli ze Starówki kanałami. Jej starsza siostra, która miała wtedy bodaj osiemnaście lat, była razem ze mną i z Anką. Do samego końca myśmy stanowiły nierozłączną trójkę.

  • I razem wyszłyście?

Nie, nie wyszłyśmy razem. „Iza”, czyli Ewa naprawdę, i Tereska zdecydowały pójść do obozu. Zdecydowały może dlatego, że gdzieś na zachodzie był w Wojsku Polskim ich ojciec, a miały nadzieję, że matka jakoś też wyjdzie. Natomiast my postanowiłyśmy zostać w Warszawie i nie wyjść razem ze szpitalem czy z oddziałem, czy do niewoli. Mnie przyszło do głowy, że muszę się koniecznie dowiedzieć, co się będzie działo z Warszawą po wyjściu przez nas, to znaczy po opuszczeniu przez wojska powstańcze po kapitulacji. One się do mnie dołączyły – one, bo mówię jeszcze o jednej harcerce, która z kolei nie była na Starówce, bo się nie dostała, a była potem już w Śródmieściu. Myśmy zostały wtedy w Warszawie i przez kilka dni rzeczywiście chodziłyśmy, zostałyśmy na ostatnim miejscu, gdzie byłyśmy przy szpitalu naszego oddziału na Poznańskiej i stamtąd chodziłyśmy tam, dokąd mogłyśmy dojść. Chciałyśmy koniecznie dostać się na Starówkę, ale mowy nie było. Starówka, nie wiem, czy to jest powszechnie wiadomo, była niesłychanie starannie otoczona łańcuchem wojsk niemieckich. Oni byli od siebie co kilkanaście kroków z bronią i w każdej chwili [strzelą], jeżeli się ktoś ruszy. Nie było mowy, żeby na Starówkę się dostać. Wobec tego chodziłyśmy po Śródmieściu. Parokrotnie widziałyśmy naprawdę z bardzo niedaleka, jak polewali domy materiałami łatwopalnymi – benzyną – i potem je podpalali. Obserwowaliśmy to. To było już po 5 października, bo 5 października odniosłyśmy naszych ostatnich rannych do niewoli. Ranni, których odnoszono ze szpitali w Aleje Jerozolimskie w pobliżu dworca – między Dworcem Głównym a śródmiejskim, tam gdzieś ich odnosiłyśmy, tam byli ładowani na ciężarówki i stamtąd ranni byli zabierani. I tam myśmy z naszego szpitala ówczesnego też rannych [wynosili]. Szpital cywilny jeszcze został, ale w Czerwonym Krzyżu, z którym już wtedy byłyśmy w bliskim kontakcie. Powiedzieli nam, że nic nie mogą nam potem pomóc, bo nie mają nas w swoich listach, a dawno były już oddane te listy, a przecież myśmy były w oddziale przedtem, a nie w PCK.

  • Niemcy już wtedy nie niepokoili?

Niemcy... Starałyśmy się im na oczy nie pokazywać rzecz prosta, zwłaszcza wtedy, kiedy dokonywali tych właśnie czynów grabieży. Po prostu nie miałyśmy okazji widzieć. Widziałyśmy podpalanie. Wracałyśmy właśnie na Poznańską, gdzie cywilni byli jeszcze w szpitalu. Potem 11 października powiedzieli nam w PCK, żebyśmy same starały się wyjść z Warszawy, bo tej nocy z 11 października w kilku szpitalach były nawet gwałty dokonywane i na rannych i na personelu, i żebyśmy starały się jakoś uciec i wydostać z Warszawy, bo oni nam pomóc nie mogą. Na tę ostatnią noc… Tam znowuż było nas kilka, bo były dwie dziewczyny z innego naszego oddziału, też „Gustawa”, ale dwie siostry Psarskie były z nami i była jeszcze Genia, też harcerka. Myśmy pozostały na tę ostatnią noc. [Żeśmy] weszły w opuszczony dom, opuszczony teren, gdzieś, gdzie był sześciopiętrowy dom. Weszłyśmy na górę. Światła jasnego nie było. Nie paliłyśmy nawet świeczek czy tam z początku minimalnie zasłaniając i tam się zabarykadowałyśmy na tym szóstym piętrze, a następnego dnia, tak, jak nam powiedzieli w PCK: „Trudno, musicie iść przez… wydostać się z Warszawy czy gdzieś minąć Niemców” – że jednak trzeba iść w stronę, gdzie zbierają do obozu pruszkowskiego. Więc poszłyśmy tak, jak nam powiedzieli, i wtedy zobaczyłyśmy, jak strasznie ta część Warszawy jest zniszczona – to przejście przez Kolonię Lubeckiego, Staszica, tam były przecież kolonie tych małych, najwyżej piętrowych domów popalone, poniszczone, jeden gruz. Przedtem pamiętałam, że kiedyś byłam u profesora Krzyżanowskiego, który pewien czas tam mieszkał, więc znałam z tego czasu tę Kolonię (potem mieszkał już na Brzozowej).
Z Warszawy wyszłyśmy razem właśnie z Anną i z siostrami Psarskimi, z których jedna, szesnastoletnia Mariola, od początku była z nami na Starym Mieście, przy szpitalu pracowała razem z innymi z najmłodszych sanitariuszek i starszą „Dziunią” – Jadwigą, która była w Śródmieściu przy szpitalu doktora Żeglińskiego, przy „Harnasiu”. Dołączyła też właśnie jeszcze Genia do nas, też harcerka i opuściłyśmy razem wtedy Warszawę. Udało nam się z Warszawy wydostać. Zawsze potem powtarzałam, że miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu, wychodząc wtedy z Warszawy, ale udało się. Anna odnalazła matkę, ja też odnalazłam moją rodzinę. Psarskie poszły do rodziny gdzieś pod Warszawę, gdzie też rodziców odnalazły. Genia dołączyła do nas, bo jej rodzina cała była po stronie Pragi. Zaraz dołączyłyśmy do matki Anny, do pani Zofii Kossak – ciotki – jak nazywałyśmy ją zawsze, i zarazem wyjechałyśmy do Częstochowy. Tam spędziłyśmy parę powojennych miesięcy.
Potem koniec wojny, otwarto Uniwersytet Jagielloński, więc tam powędrowałam, bo i [Uniwersytet] Warszawski był przy nim. Potem już normalne powojenne losy.

  • Cały czas kontakt między wami z plutonu utrzymywał się?

Kontakt utrzymywał się, póki Anna z matką nie opuściła Polski. Szczegółowy opis tego jest w tej książce.

  • Dokąd one wyjechały?

One wyjechały do Anglii. Po prostu wywdzięczył się w ten sposób, ratując życie pani Zofii, która miała być najprawdopodobniej aresztowana, Berman, z którego bratem ona współpracowała w „Żegocie”. Ona była jedną z głównych twórczyń, organizatorem „Żegoty”. Berman od strony żydowskiej już pracował, więc uratowała jego i wielu innych Żydów. W ten sposób Berman, okropny przecież człowiek, odwdzięczył się za tą jej działalność okupacyjną, za uratowanie Żydów. Ciotka Zofia opuściła [Polskę], właśnie później wyjechała z Anną przez Szwecję do Anglii, i tam już w Anglii pozostała. Anna pojechała do Szwajcarii. Studiowała w Szwajcarii, wyszła za mąż za Szwajcara. Potem jej mąż (miała czworo dzieci) zginął w katastrofie komunikacyjnej. Parę lat później wyszła ponownie za mąż. Przyjeżdża często do Polski. Teraz właściwie co roku czy nawet częściej jest w muzeum pani Zofii w Kurkach i ona wchodzi w zarząd tej organizacji, do zarządu muzeum.

  • Macie też przy tym okazję się spotykać.

Mamy stały kontakt z Anną, od kiedy tylko mogła ona być w Polsce.

  • A reszta ocalałych dziewczyn?

Druga, to znaczy właśnie Ewa, wyszła za mąż za Anglika. Nazywa się Bennet i mieszka w Walii. Ma kilkoro dzieci. Jej córka, która jest historyczką, bardzo się Polską interesuje i od paru lat, jak stało się tak, że nie ma już rządów komunistycznych, to już trzy razy była w Polsce z mężem i z córką. Była w zeszłym roku. Oczywiście zawsze się wtedy widujemy i to są bardzo radosne spotkania. Mamy zawsze w dzień rocznicy Powstania spotkania naszego całego oddziału. Tak samo jesteśmy na Starym Mieście i mamy towarzyskie spotkania, z całym naszym towarzystwem się spotykamy, to zawsze tak miło, że one są i że są z nami.

  • Czyli we trzy ocalałyście.

We trzy ocalałyśmy. Staram się zawsze utrzymywać kontakt, regularnie pisuję. W ogóle staram się z możliwie dużą ilością osób z tego czasu utrzymywać kontakt. Od [okresu] sprzed siedemdziesiątych lat zajmuję się pisaniem o kobietach, które brały udział w działalności konspiracyjnej w Powstaniu i tak dalej. Na skutek tej pracy i dla tej pracy muszę utrzymywać dość szerokie kontakty z dawnymi osobami, dawniej znajomymi albo właśnie w gruncie rzeczy nieznajomymi osobami. Udało mi się poodnajdywać dużo osób, wzajemnie odnajdywać między sobą...

  • Proszę powiedzieć, jakie emocje towarzyszą pani przy pracy nad biogramami ludzi, których wtedy pani często znała albo nie znała, ale niestety część z nich zginęła?

Straszny żal, że tyle ludzi, którzy jeszcze tyle mogli zrobić, byli tak szlachetnymi, tak pełnymi poświęcenia ofiarnymi ludźmi, że ich nie ma... A z drugiej strony, co myślałam przez cały okres komunistyczny, z drugiej strony, gdyby żyli, to by na pewno w dużej części byli prześladowani. Przecież z „Gustawa” kilkanaście osób zostało zabitych wyrokami sądowymi.

  • Niestety, nagrodą za walkę było...

Albo wieloletnie więzienie, albo nawet śmierć. Teraz mi jest wciąż żal, że mam za mało wiadomości, bo przecież mało jest osób, które jeszcze żyją i jeszcze mniej takich, które pamiętają. Ja mam jakąś wyjątkowo dobrą pamięć. Ta pamięć pozwala mi dalej jakoś działać.





Warszawa, 23 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Ewa Orlikowska-Krasnowolska Pseudonim: „Ewa", "Maria” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Batalion NOW-AK "Gustaw-Harnaś" Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter