Eligiusz Bruliński urodzony 23 listopada 1923 roku w Warszawie, pseudonim Zarzycki. Rozpocząłem konspirację w marcu 1940 roku, należałem do kompanii „Narocz” na Pradze, a potem z różnych względów zostałem przeniesiony do Warszawy Śródmieście, do 3 Batalionu Pancernego, którego dowódcą był kapitan „Golski”.
Przed 1 września 1939 roku chodziłem do Gimnazjum Mechanicznego Towarzystwa Oświaty Zawodowej przy ulicy Targowej 86. Kiedy zaczęła się wojna, budynek zajęli Niemcy, ale dalej mieliśmy warsztaty i wykłady na ulicy 11-go Listopada w kilku budynkach.
Mieszkałem w Zaciszu, wówczas to była miejscowość poza Warszawą, należała do gminy Bródno. Peryferia Warszawy, następna miejscowość za Targówkiem to było właśnie Zacisze.
Normalny, tak jak dla wszystkich w tym wieku młodych ludzi. Szkoła była patriotyczna, nauczyciele też i sprawa godności narodowej, wychowania patriotycznego była na pierwszym miejscu. Mimo że nie nazwano tego po imieniu, sens tego wychowania był właśnie taki.
Wybuch wojny był dla mnie bardzo przykry. Mieszkałem w Zaciszu na ulicy Ząbkowskiej 3, tam rodzice mieli swój dom, niedaleko skrzyżowania ulicy Ząbkowskiej i szosy prowadzącej do Radzymina. Ponieważ było to skrzyżowanie ulic, Niemcy zbombardowali ten właśnie węzeł i w pobliżu naszego domu spadło pięć bomb lotniczych. Jedna z bomb uderzyła w ogrodzenie i spowodowała, że przesunęły się wszystkie drzwi, które były w budynku zamknięte. Szyby były wywalone, wybite, ale drzwi się przesunęły i tak było do końca okupacji, jak się otworzyło z klamki, to później drzwi się nie zamykały, bo były przechylone. Wydawało nam się, że bezpieczniej będzie w Warszawie i udaliśmy się tam całą rodziną, na ulicę Krakowskie Przedmieście, na teren Uniwersytetu Warszawskiego, mieliśmy znajomych obok kościoła Wizytek. Uniwersytet też był bombardowany, żadna bomba nie trafiła, ale też leciały bomby. Po zakończeniu działań wojennych wróciliśmy do Zacisza i okazało się, że pół domu było zburzone, dlatego że na tym terenie były pozycje niemieckie. W okolicy Targówka polska artyleria je ostrzeliwała i wstrzeliła się w nasz budynek tak, że pocisk trafił pod okno w połowie domu. Rozwalił, zarwał podłogę i sufit. O dziwo, jak przyszliśmy, to na resztkach łóżka leżał nasz pies, który pilnował domu. Jak wychodziliśmy do Warszawy, to spuściliśmy go ze smyczy. Pies był odkarmiony, świetnie wyglądał, ponieważ podczas bombardowania zostały pozabijane konie, leżały sto metrów dalej od budynku i pies nasz żywił się mięsem końskim. Lepiej wyglądał niż kiedy był na naszym wikcie! Zamieszkaliśmy, zaczęliśmy remontować, doprowadzać do takiego stanu, żeby było można mieszkać. Zajmowaliśmy wówczas tylko pozostały jeden pokój i kuchnię, reszta domu była nie nadawała się do zamieszkania. Poza tym nie było materiałów budowlanych, a my nie mieliśmy pieniędzy. Normalna, warszawska dola.
W czasie okupacji skończyłem gimnazjum mechaniczne i zapisałem się do szkoły na ulicy Mokotowskiej 4, która się nazywała po polsku: Państwowa Szkoła Budowy Maszyn II stopnia, przed wojną ta szkoła nazywała się Wawelberga i Rotwanda. To była szkoła mechaniczna, uczyli budowy maszyn. Byłem w szkole, uczyłem się do 1944 roku, póki nie przyjechali Niemcy, którzy mnie poszukiwali i nie przyszli do szkoły. Nie zastali mnie, a nawet gdybym był w szkole, to by mnie uprzedzono, że po mnie przyszli i bym się schował w jakimś kącie. Ukończyłem tę szkołę w 1943 roku, uzyskując tytuł technika budowy maszyn.
Oprócz szkoły zajmowałem się konspiracją, mianowicie w marcu 1940 roku, jeszcze w szkole na ulicy Targowej, mój kolega, który siedział razem ze mną w ławce, powiedział szeptem: „Czy chcesz zapisać się do Wojska Polskiego?”. „Oczywiście” – powiedziałem i tak zostałem członkiem organizacji, o której nie miałem pojęcia, uważałem, że to jest Wojsko Polskie. Kolega nazywał się Wacław Noiszewski, zapoznał mnie ze swoim bratem, który był dowódcą drużyny i stanowiliśmy sekcję w tej drużynie. Pozostali koledzy to byli: dwóch synów woźnych z gimnazjum mechanicznego, jeden kolega, który mieszkał na ulicy Brukowej, starszy od nas, bo z 1921 roku, a my byliśmy z 1923 roku wszyscy. W czasie, o którym mówię, to znaczy w marcu 1940 roku, hasłem było zbieranie broni i amunicji pozostawionej w 1939 roku przez Wojsko Polskie. Mieszkałem w Zaciszu, niedaleko był tak zwany Górnik, tak to się nazywało, na obecnych mapach to jest oznaczone Fort Lewicpol. Na Górniku mieszkał wójt gminy Bródno, nazywał się Czarnota, jego syn Zbyszek jeździł razem ze mną przed wojną kolejką marecką, chodziła ona do Radzymina z ulicy Stalowej, tak ją nazwaliśmy. Stąd się znaliśmy. Zbyszek Czarnota powiedział, że obok ich domu były polskie okopy i tam jest broń, i amunicja, więc ze swoim bratem ciotecznym, który mieszkał obok, nazywał się Wojciech Zaczkiewicz, poszliśmy na Górnik, i tam w okopie znaleźliśmy ręczny karabin maszynowy typu browning wzór 29. Wzięliśmy go, przynieśliśmy do naszego domu, położyliśmy u brata na strychu, żeby rodzice nie wiedzieli, bo ani jego rodzice, ani moi nie wiedzieli – kryliśmy się z tym.
Potem była zabawa z karabinem – okazało się, że był uderzony odłamkiem w komorę nabojową, dlatego żołnierz porzucił go w okopie. Wydawało mi się, że jestem świetnym mechanikiem, ponieważ chodziłem do szkoły mechanicznej, więc zacząłem go reperować, mianowicie komorę nabojową, która była wygięta i suwadło nie chodziło, za pomocą młoteczka i drewienka, które od wewnątrz wkładałem i klepałem. W końcu udało mi się sprawić, że suwak normalnie chodził, bo to było jedynie lekkie wgniecenie. Naoliwiłem karabin, założyliśmy workiem, żeby nie było widać na pierwszy rzut oka. Zgłosiłem swemu dowódcy drużyny – koledze Noiszewskiemu, że mam karabin maszynowy, a on powiedział: „To przynieś do mnie, do domu”. Noiszewski mieszkał przy bazarze na ulicy Stalowej 43, na czwartym piętrze. Dostarczyłem mu ten karabin, ale kiedy wyjeżdżałem z Zacisza, nie mogłem go nieść na plecach, więc go przymocowałem do ramy rowerowej, obwiązałem workiem, żeby nie było widać i dla zmylenia tych, którzy patrzyli, przyczepiłem jeszcze łopatę do worka tak, że całość wyglądała zupełnie na co innego, niż to faktycznie było. Z ulicy Ząbkowskiej, na której mieszkałem, wyjechałem na główną szosę, która prowadziła do Radzymina i do Warszawy, ja oczywiście w kierunku Warszawy. Ujechałem jakieś sto metrów, nagle zobaczyłem przed sobą kolumnę samochodów niemieckich, która się zatrzymała. Z czołowego samochodu wyszedł oficer niemiecki, zatrzymał mnie, zdrętwiałem, bo myślałem, że jemu chodzi o erkaem, że będą mnie rewidować, ale on zapytał, gdzie są Zabki. Uzmysłowiłem sobie, że ulica Ząbkowska, na której mieszkałem, prowadziła do Ząbek, miejscowości podwarszawskiej Ząbki, a po niemiecku Ząbki to się wymawia „Capki”. Miałem początki nauki języka niemieckiego w szkole i skojarzyłem, że to chodzi o Zabki – Ząbki i powiedziałem, że tędy ma jechać, oni wsiedli do samochodu, pojechali. Rezultat taki, że miałem po tym zupełnie miękkie nogi. Dojechałem do Warszawy na ulicę Stalową, oddałem erkaem. Mój dowódca dyżurny miał wujka kalekę, który cały czas jeździł na wózku i przy mnie erkaem wsadzili pod wózek wujka, oczywiście był zasłonięty tam u niego.
W ileś tam dni po tym, inni koledzy z oddziału, do którego należeliśmy (potem się dowiedziałem, że ten oddział to była kompania „Narocz”) zabrali erkaem i zanieśli do magazynu broni. Oprócz erkaemu znalazłem tam jeszcze dużo amunicji, powkładałem ją do taśm blaszanych z innego typu erkaemu, nazbierałem trzy taśmy, ale co miałem z nimi zrobić? Były objętościowo dość duże. Miałem kolegę, który mieszkał dwa domy dalej, w moim wieku chłopak, zwierzyłem się mu, że mam amunicję i nie wiem, gdzie ją schować, a on doradził: „Chodź ze mną na łąkę”. Jego rodzice mieli dwie krowy i on ich na pilnował. Poszliśmy na łąkę. Byłem zaintrygowany, gdzie na łące można schować amunicję i odkrycie: krowa robi placki, placki po pewnym czasie schną i mają dość dużą powierzchnię. Wyschnięte tworzą skorupę – okazało się, że pod skorupą jest idealnie sucha ziemia. Akurat wtedy był piasek na łące, wykopaliśmy ręką otwór pod plackiem, przykryłem amunicję plackiem i to rzeczywiście było nie do poznania, bo tych placków na łące było sporo. To idealne miejsce, bo zachowało wszystkie warunki ukrycia: nie było wody, nie było deszczu, było sucho. Amunicję po pewnym czasie dostarczyłem na ulicę Stalową do dowódcy drużyny, poszła potem do magazynu. Jeszcze na Górniku znalazłem trzydzieści kilka polskich obronnych granatów i granaty też sobie wziąłem.
Po pewnym czasie, pod koniec 1940 roku, dowódca drużyny – Noiszewski umarł na mocznicę. Mocznica to taka choroba, że nie można oddać moczu i organizm jest nim zatruty. Objawia się to w ten sposób, że chory zasypia, a potem umiera. On zasnął, rodzina nie wiedziała co robić, a wystarczyło przebić pęcherz i wypuścić mocz z pęcherza. Nikt tego nie zrobił i Noiszewski umarł. Moim nowym dowódcą drużyny był inny żołnierz z naszej kompanii, miał pseudonim Sokół. Mieszkał na ulicy Brzeskiej 13, na piątym piętrze, w oficynie. Wchodziło się po drewnianych skrzypiących schodach na piąte piętro. Dostarczyłem mu granaty, bo tak sobie życzył. Niedługo po tym umówiłem się z nim, że przyjdę, już nie pamiętam po co, ale miałem przyjść do niego do domu i o czymś tam mieliśmy rozmawiać. On się nazywał Zdzisław Kur. Przyszedłem właśnie, a jego matka płacząc, zaczęła mi opowiadać, że przyszli Niemcy i zrobili rewizję, i mimo że nic nie znaleźli, to Zdziśka zabrali. Zdzisiek wylądował w Oświęcimiu i w 1941 roku zamordowali go tam. Okazuje się, że matka, pani Leokadia Kur, doskonale wiedziała, że Zdzisiek ma granaty w mieszkaniu. Jak usłyszała walenie butami żołnierskimi po schodach i skrzypienie schodów, to ona granaty położyła koło kuchni. Ponieważ to była jesień 1940 roku, więc kupiła kapustę do szatkowania i kapustę wysypała na granaty koło kuchni, gdzie leżały. Niemcy obszukali całe mieszkanie, nie przyszło im do głowy zdejmować główki kapusty i nie znaleźli granatów. Kiedy Niemcy wyszli ze Zdziśkiem, którego aresztowali, to ona wzięła granaty i wrzuciła do latryny, która była na podwórku. To była latryna na dwadzieścia kabin, koedukacyjna i ona wrzuciła tam granaty do głębokiego dołu. Nie wiem, czy one leżą dotąd, bo nie słyszałem, żeby tam był wybuch, ale kiedyś mogą wybuchnąć. Nie wiem, co się z nimi stało, pewnie zasypali latrynę wraz z granatami, już po tym jak ją zlikwidowali i zrobili kanalizację w tym budynku po wojnie. Jak się skończyła wojna, złożyłem zeznanie w ZBOWiD-ie i pani Leokadia Kur dostała po synu rentę wdowią. Oczywiście powiedziałem, bo tak należało zeznawać, że byłem dowódcą jej syna, wtedy dopiero to było zeznanie autentyczne dla władz, które przyznawały rentę.
Chodziłem do szkoły Wawelberga podczas okupacji, mieszkałem w Zaciszu, co było bardzo uciążliwe, dlatego że jeździłem kolejką marecką z Zacisza na ulicę Stalową, gdzie był ostatni przystanek kolejki, potem wsiadałem w tramwaj, dojeżdżałem do ulicy Zielenieckiej, na Zielenieckiej była pętla tramwajowa i z pętli jechały tramwaje na Warszawę lewobrzeżną, tam wysiadałem koło Alei Niepodległości, przesiadałem się w następny tramwaj albo autobus i jechałem na ulicę Narbutta do szkoły. Więc najpierw ulica Narbutta, potem na ulicę Mokotowską, bo znów Niemcy zajęli na ulicy Narbutta budynek szkoły Wawelberga, więc przenieśliśmy się na Mokotowską 4.
Ponieważ kończyłem szkołę średnią, to dowództwo „Narocz”, w której byłem, wytypowało mnie do Szkoły Podchorążych Piechoty.
Chodząc do szkoły Wawelberga, równolegle chodziłem do podchorążówki konspiracyjnej, którą skończyłem w 1943 roku, uzyskując stopień kaprala podchorążego. Po zakończeniu szkolenia, kiedy byłem podchorążym, przydzielono mnie na Pradze drużynę kilku żołnierzy, którzy mieli stanowić człon mojej drużyny. Miałem być dowódcą. Zacząłem szukać chłopców do swojej drużyny wśród swoich bliskich i kolegów, których znałem. Moimi bliskimi byli koledzy z Zacisza, gdzie mieszkałem i koledzy z ulicy Strzeleckiej 5, znani mi wcześniej z Zacisza. Zaangażowałem ich do swojej drużyny. Jako podchorąży, czyli wykwalifikowany wojskowy już, tak mi się przyjemniej wydawało, miałem ich wyszkolić w broni strzeleckiej, w tym, jak się powinni zachowywać. Podstawowym naszym podręcznikiem był podręcznik dowódcy plutonu, wydany podczas okupacji, datowany przedwojennie ze względu na to, by Niemcy się nie zorientowali, że drukuje się takie podręczniki. Szkoliłem tak jak potrafiłem, myślę, że nieźle.
W drużynie miałem trzy sekcje po pięć osób i to stanowiło drużynę. Jedna sekcja składała się z moich kolegów z Zacisza, druga sekcja z chłopców, którzy mieszkali w rejonie Pragi, trzecia sekcja była wyłącznie z ludzi, którzy mieszkali na ulicy Szwedzkiej.
Opowiem o tej ostatniej sekcji, ze Szwedzkiej. To była, można powiedzieć, praska żulia. Zajmowali się kradzieżą na kolei, ale nie okradali polskich pociągów, tylko niemieckie transporty wojskowe. To wyglądało w ten sposób, że kiedy pociąg jechał przez Targówek Fabryczny, tam był łuk torów, pociąg musiał zwalniać ze względów technicznych i miał niewielką prędkość. Oni działali parami, jeden łapał za rygiel, który ryglował drzwi w pociągu towarowym, a drugi chwytał go za nogi. Pierwszy odryglowywał drzwi, odsuwał i wskakiwał do wagonu, a potem ten drugi wskakiwał również i błyskawicznie wyrzucali pakunki. Nie było czasu na segregację, to co wydawało im się przydatne, wyrzucali po prostu na bok, wyskakiwali z pociągu i nieśli na ulicę Szwedzką. Okazało się, że często to były pociągi z rannymi, którzy mieli broń, więc zaczęło się od tego, że myśmy od nich kupowali taniej, bo z pierwszej ręki, przeważnie pistolety. Któregoś dnia chłopcy przylecieli do mnie: „Panie podchorąży, ci ze Szwedzkiej koniecznie z panem chcą się spotkać”. Poszedłem tam do nich wieczorem na Szwedzką i zaprowadzili mnie do piwnicy. Pokazali mi martwego żołnierza niemieckiego w pokrowcu. Myśleli, że w tym pakunku jest broń, karabiny czy coś długiego. Wyrzucili go z pociągu i przynieśli do siebie do piwnicy. Jak otworzyli, zobaczyli, że to jest żołnierz niemiecki z frontu wschodniego. Na froncie wschodnim żołnierze niemieccy, przy –20, –30 stopniach w okopie zamarzali na śmierć. Byli umundurowani w ubrania odpowiednie w Europie zachodniej, ale na froncie wschodnim były silne mrozy i umierali. Potem masowo wieziono żołnierzy do Niemiec, żeby ich tam pochować. Ci ze Szwedzkiej pytali: „Co my mamy zrobić?”. Mówię: „Wykopcie dół w piwnicy i zakopcie go”. Gdyby Niemcy znaleźli zwłoki, nie byliby w stanie wytłumaczyć, że je ukradli, a nie zamordowali Niemca. Cały dom Niemcy by aresztowali, wywieźli, Bóg wie, co by zrobili, w najlepszym razie do obozu koncentracyjnego, jeżeli by na miejscu nie rozstrzelali.
Po tych incydentach doszedłem do wniosku, że kontakt z tymi ludźmi jest niekorzystny dla nas i wyeliminowałem tę sekcję, przestałem się z nimi kontaktować. W jednej z sekcji był mój żołnierz, który miał pseudonim Jarząbek. Mieszkał na ulicy Konopackiej 18, u niego w mieszkaniu robiłem wykłady. Któregoś razu ”Jarząbek” poprosił mnie, żebym został po tym wykładzie i zaczął mówić, że bierze udział w następującej historii: zna dwóch policjantów polskich i jeszcze jednego z Kripo, Kriminalpolizei, Więckowskiego, i oni jeżdżą do getta, zabierają Żydom futra i jakieś inne rzeczy. Ponieważ im nie wypada tym handlować, to dają jemu, „Jarząbkowi”. On sprzedaje i oddaje pieniądze policjantom, a sam dostaje procent z sprzedaży. Zaraz napisałem meldunek do swoich przełożonych, że takie historie się dzieją i jeden z moich żołnierzy w tym bierze udział. Po jakimś czasie znów opowiedział mi o swojej współpracy z policjantami i o wyjazdach do getta. Ze względów bezpieczeństwa po prostu powiedziałem moim pozostałym żołnierzom z sekcji, że zawieszamy wykłady, bo bałem się, że on może nie tylko współpracować z nami, mnie opowiadać, ale i odwrotnie, opowiadać o nas policjantom niemieckim, czy gestapowcom, z którymi miał do czynienia. Po pewnym czasie, kiedy wracałem ze szkoły Wawelberga z ulicy Mokotowskiej, na Środkowej znajomy pan dziwnie się zachowywał, machał ręką i mrugał, żebyśmy weszli do bramy. Weszliśmy tam i on mi powiedział: „U pana w domu byli Niemcy, żeby pana aresztować”. Od tego czasu zacząłem się ukrywać. Już więcej do domu nie pojechałem, ale złożyłem meldunek, że byli u mnie Niemcy i chcieli mnie aresztować. Nie wiem, czy jest jakiś związek między „Jarząbkiem” a moim aresztowaniem, możliwe, że on albo ktoś inny wyśledził, gdzie mieszkałem i dlatego chcieli mnie aresztować. Trzy dni po tym „Jarząbek” został zastrzelony na podwórku swojego domu, to było małe podwórko na Konopackiej 18. Tam zastrzelił go policjant granatowy, tak polska policja była nazywana, ponieważ nosili granatowe mundury, mieli pistolety. Jak dowiedziałem się po wojnie, to na Pradze była sekcja likwidacyjna, gdzie byli sami policjanci granatowi i oni wykonywali wyroki Wojskowego Sądu Specjalnego. Jak był wyrok, żeby kogoś zlikwidować, to oni to robili i pewno „Jarząbek” należał do tych, których miano zlikwidować. Czy mieli rację czy nie, to nie moja sprawa osądzić, ale sąd był bardzo rygorystyczny, oni nie wydawali pochopnie wyroków, musieli sprawę dogłębnie znać i widocznie powiązali go z innymi rzeczami, w każdym razie został zastrzelony.
Jeszcze jakiś czas byłem na Pradze i mój kolega Mieczysław Adamski z podchorążówki, z wcześniejszego rocznika, który był w innej drużynie, miał pseudonim Bocian, powiedział: „Słuchaj, dobrze by było, żebyśmy się przenieśli do Śródmieścia”. Jego poszukiwali Niemcy i mnie poszukiwali Niemcy, tylko jego wcześniej. Zgodziłem się i zostałem przeniesiony z kompanii „Narocz” do III Batalionu Pancernego, którego dowódcą był kapitan „Golski”. W skrócie mówiło się po prostu: „Byłem u »Golskiego«”, taki skrót myślowy, a formalnie się nazywało się to III Batalion Pancerny, dowódca kapitan „Golski”.
Jeszcze muszę się cofnąć, mianowicie na Pradze była siatka konfidentów Gestapo, tam jeszcze wcześniej w 1940 roku organizacja, do której należałem – kompania „Narocz” należała do Polskiej Organizacji Zbrojnej. Polska Organizacja Zbrojna, o której się dowiedziałem dopiero po wojnie, do której należałem nie wiedząc o tym, to była organizacja polityczna i ona w skrócie nazywała się POZ. Powstała z połączenia bratnich organizacji wojskowych: Polska Organizacja Zbrojna, wojskowa organizacja „Wolność”, „Znak”, Związek Czynu Zbrojnego – ZCZ i Polska Organizacja Bojowa – POB. Polska Organizacja Zbrojna przeszła do ZWZ – u w 1942 roku. Organizacja ta w 1941 roku liczyła pięćdziesiąt pięć tysięcy członków, to była ogromna organizacja, o której obecnie historycy nie pamiętają albo nie wiedzą, nie wiem z jakiego względu jest mało popularna. Przypomina mi się takie powiedzonko: „Pasztet z zająca: jeden zając, jeden koń”. To nazwało się pasztet z zająca, taka była proporcja między oddziałami ZWZ – u i Polskiej Organizacji Zbrojnej. ZWZ był w początkowym okresie organizacji, był nieliczny i dostał nagle dawkę pięćdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy, którzy byli rozrzuceni w całej Polsce. A dlaczego tylu? Przed wojną była organizacja chłopska, która się nazywała „Racławice”, ta organizacja była ogólnopolska, mieli wszystkie ewidencje, to byli znajomi, swoi ludzie. Organizatorami Polskiej Organizacji Zbrojnej byli członkowie „Racławic”, więc sięgnęli do swoich starych kontaktów i nagle było pięćdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy podległych POZ. Jak to w potężnej była organizacji: był protokół 30 września 1942 roku przekazania żołnierzy POZ z dzielnicy Warszawa – Praga do Polskiego Związku Powstańczego, który potem nazywał się AK. Czterdziestu pięciu oficerów, dwudziestu dwóch podchorążych, osiemdziesięciu jeden podoficerów, pięciuset jeden żołnierzy oraz osoby personelu cywilnego, razem sześćset siedemdziesięciu trzech ludzi, więc ogromna ilość. Z POZ przeszło do AK większość przyszłych dowódców w Warszawie, między innymi major pułkownik Zagończyk (na koniec Powstania był podpułkownikiem), pułkownik Stanisław Steczkowski, który był dowódcą IV rejonu Warszawa-Śródmieście Północ… POZ więc nie zaginął, przeobraził się w Armię Krajową, ale ludzie byli z POZ. Chciałem powiedzieć o wielkim znaczeniu niedocenianego przez historyków POZ. Staram się w kołach naukowych historyków polskich, między innymi w Akademii Kardynała Wyszyńskiego na Bielanach, żeby zlecili pracę doktorską historykowi, magistrowi historii, który by napisał o Polskiej Organizacji Zbrojnej, zebrał materiały, które są rozproszone po różnych miejscach. Nawet więcej jest materiałów z prowincji niż z Warszawy. Trochę przeglądałem w wojskowym biurze historycznym materiałów, a to jest ogrom pracy, jestem za stary, żebym się tym zajął, wydaje mi się, że uda mi się załatwić, właśnie taką pracę doktorską, gdzie byłbym konsultantem. Opowiedziałbym to, co wiem, doktorantowi i naprowadził go na ścieżkę historyczną.
Wracam do Batalionu „Golski”. Jak znalazłem się w Batalionie „Golski”? Mieczysław Adamski, który miał pseudonim Bocian, był szwagrem dowódcy batalionu, czyli kontakt był można powiedzieć rodzinno-wojskowy. Został adiutantem kapitana „Golskiego”, a mnie przyjęto tam jako. Dowódca Batalionu „Golski” powiedział: „Panie podchorąży, zorganizuje pan pluton łączności, bo nie mamy plutonu łączności!”. Dostałem jednego sierżanta, okazało się, że to zawodowy sierżant wojska polskiego i dwóch żołnierzy. Kazali mi zorganizować pluton, więc znów sięgnąłem do swoich kontaktów na Pradze: wciągnąłem swoich braci, siostry, kolegów braci, znajomych szkolnych i przeniosłem ich do plutonu, który organizowałem. Jeden z tych moich współkolegów z Zacisza, nazywał się Bogdan Kostecki pseudonim Kostek, miał kontakty rodzinne na Siekierkach, jego rodzina mieszkała na Siekierkach. W czasie okupacji wieś Siekierki zamieszkana była przez piaskarzy, ludzi którzy wydobywali piasek z Wisły i sprzedawali. To była swoista społeczność, bardzo odważni ludzie, pijacy i tacy, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Jedną drużynę udało mi się tam zorganizować przez Kosteckiego z synów piaskarzy, brała udział w Powstaniu w moim plutonie łączności. Po jakimś czasie, jak już miałem sporo ludzi, zacząłem szkolenie łączności, posługiwanie się gońcami, alfabetem Morse’a, innymi metodami łączności. Szkoliłem dwie drużyny. Dostałem trzecią drużynę, której dowódcą był porucznik „Wojnar”, był inżynierem łącznościowcem, a nazywał się Stefan Małaszek. Okazało się, że on był z poprzedniego plutonu łączności. Nikt mi nie powiedział, że poprzednik został aresztowany, a pluton łączności rozwalony, nie chciano mnie pewno straszyć, że mnie może to samo spotkać. W każdym razie dostałem jedną wyszkoloną drużynę, a sam wyszkoliłem dwie. Przed samym Powstaniem major „Ratusz” – dowódca rejonu, nazywał się Władysław Brzeziński – wydał rozkaz, żeby przygotować się w ten sposób, że w rejonie który nas dotyczył (a były to ulice Marszałkowska, Mokotowska, Noakowskiego, Koszykowa, Lwowska i znów Marszałkowska) znaleźć i wytypować przejścia podziemne i nadziemne, którymi można byłoby sprawować łączność między budynkami, wytypować miejsca przebicia ścian w piwnicach, ewentualnie na strychach, do następnych domów. Myśmy to wykonali. Domów strzegli dozorcy, jak wszedł ktoś obcy, to dozorca pytał: „Czego chcesz? Po co pan tu przyszedł?”, więc to było ogromne utrudnienie, bo mogliśmy tylko robić to dyskretnie, tym bardziej, że trzeba było wejść na strych czy do piwnicy.
Miałem takiego jednego chłopaka ze wsi, z mojej praskiej drużyny, nazywał się Antoni Bujalski, pseudonim Sztupakowski, on świetnie sobie radził, błyskawicznie znajdował wspólny język z dozorcami, którzy też przeważnie pochodzili ze wsi. Oprowadzali go wszędzie, on najwięcej roboty nam zrobił. Przed Powstaniem dostałem pochwałę od dowódcy rejonu, mojego majora „Ratusza” za to, że bardzo dobrze przeprowadziłem tę „inwentaryzację” przejść podziemnych i naziemnych. Zaraz po wybuchu Powstania zaczęto realizować plan i przejścia błyskawicznie powstały. Przed Powstaniem były dwie koncentracje, między innymi mojego plutonu. Pluton liczył osiemdziesiąt osób, był bardzo liczny – na prawach kompanii. Wtedy, kiedy został zorganizowany, przydzielono do tego plutonu dowódcę, to był podporucznik Siutkarski, inżynier łącznościowiec, który pracował w tak zwanej „Blaszance” na Grochowie. Była to taka fabryka dzwonkowa na ulicy Grochowskiej, tam produkowano urządzenia elektryczne. Został dowódcą plutonu, a ja byłem jego zastępcą.
W ostatnim dniu przed Powstaniem pojechałem na ulicę Grochowską do niego, żeby zawiadomić go, że następnego dnia wybucha Powstanie, żeby przyszedł, a on mi powiedział, że ma żonę, dwoje dzieci i musi ich wywieźć do Radości, bo tam mają dom czy teściów i musi w ten sposób ochronić rodzinę. Nie zgłosił się na Powstanie. Co się z nim stało i dlaczego nie zgłosił się – nie mam pojęcia, w każdym razie automatycznie zostałem dowódcą plutonu.
Powstanie rozpocząłem więc jako dowódca plutonu, ale ponieważ dobrze mi ta koncentracja wyszła i moi ludzie byli uważani za świetnie wyszkolonych łącznościowców, to przed samym Powstaniem zabrano mi dwie drużyny: jedną zabrał szef łączności rejonu, miał pseudonim Rafał, nazywał się Roman Fundowicz, a drugą zabrali na ulicę Kopernika i tam rozpoczęli Powstanie. Mnie zostali ludzie z Zacisza i z Pragi, których najlepiej znałem – ale oni kompletnie nie znali Warszawy ! W Warszawie, w Śródmieściu byli parę razy zaledwie. Powstanie się rozpoczęło dla naszego plutonu na ulicy Nowowiejskiej, przedtem nazywała się 6-ego Sierpnia, w mieszkaniu jednego z naszych żołnierzy. Mieliśmy się zgłosić na ulicę, rozpocząć Powstanie na Polnej 50, tam znajdował się nasz dowódca batalionu. Przyszliśmy na Polną, otrzymaliśmy zaraz ostrzał ze szpitala na ulicy Śniadeckich, to było dawne Gimnazjum Przyszłość zajęte przez Niemców na szpital polowy. Zobaczyli, że na Polnej 50 był bezpośredni wzrokowy kontakt z dowódcą – była tam oszklona klatka schodowa, myśmy ciągle po tej klatce chodzili. Niemcy zaczęli ją ostrzeliwać. Dowódca batalionu doszedł do wniosku, że na Polnej nie można się utrzymać, trzeba się ewakuować. Kiedy rozpoczęło się Powstanie, ja miałem pistolet parabellum i jeden granat, były jeszcze chyba dwa pistolety, z tym że jeden prywatny, a reszta to miała tylko butelki zapalające. Ulicą Polną, już po rozpoczęciu Powstania, przejeżdżała buda niemiecka, czyli odkryty samochód ciężarowy z ławkami wzdłuż, na których siedzieli żandarmi z wycelowanymi w górę karabinami. Kiedy zaczęliśmy do nich strzelać, rzuciliśmy parę butelek zapalających, które zapaliły się tylko przed samochodem albo za nim, jak już przejechał. Żandarmi zaczęli strzelać po oknach tak, że nie mogliśmy nic im zrobić. Pojechali w kierunku Alei Szucha ulicą Polną. To właśnie były początkowe zdarzenia.
Minęła noc i o świcie dowódca batalionu, kapitan „Golski”, wraz z kilkoma osobami z dowództwa powiedział, że przenosimy się do Architektury. Na ulicy Śniadeckich, tam gdzie był szpital, był bunkier, a w tym bunkrze karabin maszynowy, z którego strzelano w kierunku Politechniki jak tylko ktoś próbował tamtędy przebiec. Było nas wszystkich chyba z pięćdziesiąt osób, mój pluton i jeszcze inne osoby towarzyszące dowódcy batalionu. Musieliśmy wszyscy przeskoczyć. Dowódca mi powiedział: „Pan ostatni będzie przeskakiwał i dopilnuje pan, żeby wszyscy się ewakuowali”. Dowódca batalionu pierwszy przeskoczył linię ognia, tak że Niemcy nie strzelili ani razu. Przy następnych osobach, które przeskakiwały, strzelali z karabinu maszynowego. Jakaś dziewczyna biegła, przewróciła się, myśleliśmy, że była postrzelona, a ona się po prostu o coś zawadziła, wstała i pobiegła dalej. Ja miałem przeskoczyć ostatni i wpadłem na pomysł: po co mam biec na piechotę, mogą mnie postrzelić, skoro obok stoi zdobyczny rower niemiecki ! Wsiadłem na rower, rozpędziłem się i błyskawicznie przejechałem ulicę Śniadeckich tak, że Niemcy nawet nie strzelili, bo nie zdążyli nacisnąć cyngla. Człowiek posyła innych, żeby przeszli, ale jak przychodzi żeby samemu wystawić się na strzały, to zaczyna kombinować, jak to zrobić, żeby się nie dać zastrzelić. Przejechałem więc szczęśliwie na ty rowerze. Nikt z naszych ludzi, którzy przebiegali, nie został nawet ranny. Ewakuowaliśmy się do Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej na ulicę Lwowską 12, było to miejsce dowódcy batalionu. Kiedy mój okrojony pluton znalazł się na podwórku Architektury, zgłosiła się nagle do niego ogromna ilość ludzi. Byliśmy jedynym wojskiem, które było na Architekturze, jak gdyby oddziałem osłonowym dowódcy batalionu. Wszystkich, którzy się wówczas zgłosili na Architekturę, dawali mnie i nagle zrobił się ogromny pluton. Tak to było do 6 chyba sierpnia.
Od 1943 roku, jak przeszedłem do Batalionu „Golski”, to był problem ukrywania się. Ukrywanie to polegało na tym, że gdzieś trzeba było nocować i gdzieś trzeba było jeść, to wbrew pozorom były podstawowe problemy. Cały dzień miałem zajęty, bo szkoliłem swoich żołnierzy, chodziłem na wykłady, miałem zajęcia, ale były takie dni, gdy w ogóle nie miałem co robić, ale trzeba było żyć, chodzić po ulicy. Przyjąłem zasadę: będę u tych samych ludzi nocował nie częściej niż raz na dwa tygodnie. Pod warunkiem, że ci ludzie chcieli mnie w ogóle przenocować. Zasadę przyjąłem taką, że do tych, do których jeszcze się nie zgłosiłem, to przychodziłem na kilkanaście minut przed godziną policyjną, która w tym czasie była o godzinie dwudziestej wieczorem. Przychodziłem więc za piętnaście ósma, po przywitaniu musiałem powiedzieć, że się ukrywam i zapytać, czy mogą mnie przenocować, to była już godzina policyjna, oni nie mogli po prostu mnie z domu wygonić, bo nie byli na tyle podli (Niemcy zaraz by mnie aresztowali). Można powiedzieć, że tych, co mnie nocowali, trzeba podzielić na dwie grupy: na ludzi pochodzących z inteligencji i zwykłych ludzi, robotników albo rzemieślników. U tych z inteligencji to było tak, że mnie ugościli, nocowali, ale na drugi dzień przed wyjściem mówili: „Proszę pana, my mamy dzieci, my mamy rodzinę, chętnie panu pomożemy, damy panu pieniądze, bo pewno pan nie ma, ale niech pan do nas nie przychodzi… Naraża pan nasze dzieci i nas na to, że mogą nas aresztować Niemcy”. A zwykli robotnicy, kolejarze mieli zupełnie inne podejście – po pierwsze nie bali się przenocować, po drugie zwykle pytali: „Czy pan jadł obiad?”. Mówiłem: „Jadłem, dziękuję”. U inteligentów była kolacja, zjadałem kolację i potem rano wychodziłem jak najwcześniej, głodny przeważnie. U robotników było inaczej. Kiedyś przyszedłem do kolejarza w dzielnicy Czyste koło Woli, mieszkał koło torów w czerwonym budynku. Jak przyszedłem, zapytał: „Jadł pan obiad?”. – „Dziękuję, jadłem”. – „Matka, dawaj obiad panu, bo głodny człowiek, to potrzebuje jeść!” Zjadałem z nimi obiad, potem kolację, a na drugi dzień śniadanie i dostawałem jeszcze wałówę; to co mieli, dawali mi na drogę i mówili: „Niech pan przyjdzie wtedy, kiedy będzie pan potrzebował”. To było inne podejście.
Na Kole dostałem taki adres: pani Maria Ołtarzewska, tak się nazywała. Była dobrze zaopatrzona w żywność i miała swoje mieszkanie, jej dzieci też mieszkały na Kole. U niej zjadłem kolację składającą się z drobiu – ona pracowała w skubalni drobiu. Dowiedziałem się o tym, ponieważ po ręku zaczęły mi chodzić wszy. Okazało się, że kury mają wszy, inne niż ludzkie, płaskie zupełnie. Rozłaziły się po mieszkaniu, bo Ołtarzewska przynosiła kury ze skubalni. Powiedziała: „Pan zanocuje w mieszkaniu córki”. Poszedłem do córki, okazuje się, że za chwilę przyszedł jakiś pan, którego nie znałem, zdjął marynarkę, wyjął pistolet, schował pod poduszkę. Ja nie miałem pistoletu, więc myślę sobie – choroba, w jakim towarzystwie będę tu nocował? Ale przenocowałem. Do pani Ołtarzewskiej przychodziłem szereg razy i tam nocowałem w czasie ukrywania się. Okazało się potem, że z jej trójki dzieci wszyscy byli w konspiracji.
Miałem wyjątkową okazję: na ulicy Smolikowskiego 57 mieszkali państwo Lucyna i Ryszard Gołogowcy, na trzecim piętrze. To była inteligencja, właściciele betoniarni „Gołków”. Byli nieustraszeni, wyjątkowi, można było do nich przyjść o każdej porze dnia i nocy, gościli, stawiali jedzenie. Pan lubił sobie popijać, pędził wódkę, na przykład były moje imieniny, pierwsze imieniny, kiedy piłem alkohol, bo w ogóle nie piłem żadnego alkoholu. Zresztą wtedy się upiłem, a moi goście byli zapici zupełnie. Pędził bimber, było takie zapotrzebowanie, że nawet ciepły bimber pili na koniec. Oni się upili paskudnie, ja mniej trochę, ale chciałem powiedzieć, że byli i tacy właśnie.
Pan Gołogowski podczas Powstania na Starówce zginął, a jego żona Lucyna przetrwała wojnę i spotkałem ją po wojnie, mieszkała na ulicy Świerczewskiego, koło ulicy Żelaznej. To tyle o ukrywaniu się.
Jeżeli chodzi o jedzenie, to było tragicznie, bo przeważnie jadałem śniadania, obiadu nie miałem możliwości; poza tym nie miałem pieniędzy, nikt mi nie dawał. Dla tych, którzy się ukrywali, miała być podobno pomoc finansowa, ale ani mi nikt z batalionu nie podpowiedział, gdzie mam się ukrywać, ani nikt nie wspomógł finansowo. Kupowałem zwykle bułkę paryską, z bułką szedłem na klatkę schodową starego domu, było dużo takich starych domów z dużymi parapetami, siadałem na parapecie, zjadałem bułkę i szedłem dalej.
Wtedy kiedy nie miałem wykładów ani innych zajęć, wpadłem na pomysł, który był prosty, a zarazem skuteczny.
Na ulicy Krakowskim Przedmieściu była Łaźnia Centralna, była też zresztą po wojnie. Cały czas była męska, w czwartki dla pań. Bilet kosztował niezbyt drogo, można było przesiedzieć cały dzień, przeleżeć w cieple, wykąpać się, wymyć – tam właśnie spędzałem wolny czas. Nigdy w tej łaźni nie było łapanki! Wszyscy się bali łapanek, że przyjdą, aresztują i potem Bóg wie co będzie. Po wojnie chodziłem do szkoły Wawelberga i moim kolegą klasowym był Wiesław Furmański, ten który ze mną Wawelberga kończył. Okazuje się, że jego ojciec był właścicielem Łaźni Centralnej i na początku wojny przyszedł do niego znajomy folksdojcz, który powiedział, że chciałby być jego wspólnikiem. Furmański liczył się, że mu zabiorą łaźnię, więc się zgodził na to i on był jego wspólnikiem. Dzięki temu właśnie nigdy nie było żadnej rewizji ani nalotów Gestapo na Łaźnię Centralną. Nie wiedziałem tego, ale się dowiedziałem, zbieg okoliczności, po wojnie.
Ponieważ nie miałem gdzie mieszkać, zatroszczył się o mnie dowódca batalionu. Najpierw powiedział, że skoro chodzę do szkoły technicznej, to pewnie znam się na wyświetlarni, na wyświetlaniu rysunków. Wtedy wyświetlało się, że była deska przykrywana celuloidem, pod deską kładło się materiał, rysunek do wyświetlania i kładło się na to specjalny papier światłoczuły, który kupowało się w firmie Szymański-Cygański, na ulicy Wilczej przy Marszałkowskiej. Były tam różne materiały kreślarskie, wiedziałem, bo do szkoły Wawelberga kupowałem papier do rysunków technicznych. Tam też kupiłem deskę kreślarską, deskę do wyświetlania, udało mi się też kupić aparat kwarcowy ze szpitala Dzieciątka Jezus. Dowódca powiedział: „Panie podchorąży, będzie pan wyświetlał okładkę pisma szkoleniowego batalionu pod tytułem »Towarzysz pancerny«” Tekst napisali na maszynie, ale nie mieli okładki. Na okładce widniał symboliczny husarz ze skrzydłami husarskimi, to był symbol batalionu i napis: „Towarzysz pancerny”. Powierzono mi to.
Wcześniej na Pradze, na ulicy Brzeskiej poznałem właścicieli hurtowni materiałów elektrycznych, z którymi się dogadałem, ponieważ musiałem powiedzieć, że jestem w konspiracji i potrzebuję lokalu. Niczego się nie bali, powiedzieli: „No, to pan może u nas tam przyjść”. Mówię, że będę miał pakunki – „Dobra, mamy duże mieszkanie, mieszkamy na Ciepłej 3, niech pan przyjdzie”. Wszystko miałem przygotowane, potrzebowałem wyświetlić dwieście okładek, naświetlało się lampą kwarcową, a potem się wywoływało w amoniaku. Trzeba było mieć naczynie, gdzie był amoniak, który powodował wywołanie rysunku – procesy chemiczne, na których się nie znałem. Przyszliśmy na ulicę Ciepłą 3, na czwarte piętro. Budynek Ciepła 3 istnieje nadal, oficyna, ostanie piętro. Z tyłu budynku było małe getto.
Niemcy w tym czasie likwidowali małe getto. Likwidacja polegała na strzelaniu do Żydów, paleniu budynków. Wokół, na ulicy Ciepłej, wzdłuż budynku i w okolicy patrolowały oddziały SS. Patrolujący to byli Łotysze, nazywali ich szaulisi, może to litewskie odziały, nie wiem. W każdym razie byli ubrani na czarno, z pistoletami maszynowymi chodzili i pilnowali. Nie znali niemieckiego i polskiego oczywiście, w ogóle nie było możliwości dogadania się z nimi, ale wykonywali swoją brudną robotę. Strzelali do ludzi, których uznali za Żydów albo podejrzanych.
Myśmy przed dwudziestą zgłosiliśmy się do tego domu, weszliśmy na czwarte piętro, pukamy – nikt się nie odzywa. Okazało się, że nikogo nie było. Nie mieliśmy co z sobą zrobić, siedzieliśmy przed drzwiami. Za godzinę przyszło małżeństwo: Irena i Józef. Nie chcę nazwiska mówić, bo nie wiem, czy może to komuś zaszkodzić. Przyszli mocno wstawieni, to widać było zresztą, pijani, wpuścili nas do środka. To było duże, trzypokojowe mieszkanie, pokoje miały po trzydzieści metrów, przedwojenne budownictwo, ogrzewanie piecowe. Powiedzieli: „Tu możecie sobie robić swoją robotę”. W pokoju był piec, a na piecu ułożono drewno w stos, drewno do suszenia. Ustawiało się drewno na krzyż i był wysoki, chyba metrowy stos na piecu, a dlaczego mówię o piecu, to za chwilę. Myśmy rozłożyli te wszystkie rzeczy i zaczęliśmy wyświetlać, już mieliśmy jakieś sto okładek wyświetlonych, nagle zaczęły się awantury w sąsiednim pokoju i w kuchni. Awantury z krzykami. Mąż pani Ireny był już rozebrany, w jakiejś koszuli czy w piżamie, a ona w pewnym momencie złapała jego but – miał wysokie buty, powyżej obcasów cholewki sztywne, nazywały się szklanki, tak mówili na przedwojenne buty oficerskie i takie wysokie. Ona złapała but i męża wyrżnęła w nos, jemu z nosa poleciała krew i cała piżama, i twarz były zakrwawione. Otworzyliśmy drzwi, zobaczyliśmy zakrwawionego męża. Ona miała metr pięćdziesiąt, była tęga dosyć, a on był normalnie zbudowany ale miał metr osiemdziesiąt wzrostu, więc był kawał chłopa. Zwróciliśmy się do nich: „Proszę państwa, dajcie spokój, przestańcie, bo my tu mamy materiał taki, że jak sąsiedzi czy Niemcy się dowiedzą, będą kłopoty”. – „Myśmy państwu pozwolili korzystać z tego pokoju, nie wtrącajcie się więc w nasze małżeńskie sprawy!” Zamknęli drzwi za nami i koniec, myśmy zaczęli dalej robić swoją robotę. Niewiele minut minęło, usłyszeliśmy okrzyki Ireny: „A masz! A masz!”. i w pewnym momencie łup! Coś walnęło! Drewno na naszym piecu w pokoju zwaliło się na podłogę, spadło, więc to uderzenie musiało być silne, jak stos drewna spadł po prostu na podłogę. Otworzyliśmy drzwi i zobaczyliśmy następujący widok: on leżący na ziemi, z ręki tryskała mu krew, z piersi i z głowy też krew leciała. Miał drgawki, z płuc tryskała różowa krew. Byliśmy po prostu bezradni. Teraz sobie uświadamiam, że ona chciała go zabić, jeden cios był w serce, drugi w płuca. Nie trafiła w serce, tylko w rękę, przecięła finką mięsień, on wyszedł i krew tryskała, a trzeci raz w skroń go uderzyła, chciała po prostu zabić. Potem rozmawiałem z jej znajomymi – okazało się, że ona koniecznie chciała mieć dziecko, a on nie mógł jej go dać. Awantury były więc na tle tego, że ona chciała mieć dziecko a on nie mógł. Miała pretensje, upijali się i podczas kolejnej pijatyki doszło do tego. Tragedia. Godzina dwudziesta trzecia czy wpół do dwudziestej trzeciej, tu trup, spadło drewno, huk wielki, a przecież ludzie tam mieszkali i słyszeli. Była jednak taka cicha umowa nigdzie nie publikowana, że sąsiedzi udawali, że nie wiedzą, w ogóle nie reagowali na różne rzeczy, które się działy u innych, nie wtrącali się, nic nie mówili, nie chodzili pomóc. Tak się zachowali sąsiedzi pani Ireny, którzy na pewno słyszeli tę awanturę. Możliwe, że nie po raz pierwszy. W każdym razie okazało się, że jest trup. Kobieta trzymała za biustonoszem tą finkę, trzymała rękę cały czas, myśmy byli przerażeni, nie mieliśmy żadnej broni, nic! Żeby zyskać przewagę musiałem zrobić nieustraszoną minę, więc wsadziłem rękę do kieszeni tak, żeby jej się wydawało, że mamy broń. A ja miałem w kieszeni tylko chusteczkę, żadnej broni nie miałem. Teraz – jak uciec z tego domu? Zszedłem na dół, a tam na dole brama i zamek chyba dziewiętnastowieczny czy osiemnastowieczny i do zamka wielki klucz był. Wyłamać zamek było niemożliwością, a gdybyśmy nocą wyszli, to Łotysze, którzy patrolowali albo by nas aresztowali, albo zastrzelili, więc wróciłem na górę. Zacząłem tłumaczyć kobiecie, że w naszym wspólnym interesie jest, żebyśmy wyszli rano zaraz jak się rozwidni i brama będzie otwarta. Pytałem, czy ona ma jakąś rodzinę poza Warszawą. Ma ! Mówię: „Niech pani zostawi to wszystko, weźmie cenne rzeczy i do rodziny ucieka, a my sobie pójdziemy”. Tak się stało. Nie chce mówić o makabrach, jakie się działy, ona najpierw mówi, że „trzeba jakoś męża, żeby nie było go widać”. Mówię: „Jak? Wynieść go? To będą widzieli”. „Nie, pokroić i w piecu spalić”. Mówię: „Przecież ludzkie ciało składa się z siedemdziesięciu procentach z wody, nie spali się”. Tego typu były rozmowy, makabryczne rozmowy, ona się zastanawiała, jak przy naszej pomocy poćwiartować tego męża, jak go wynieść z domu. Tłumaczyłem jej, że to jest niemożliwe. Zaczęliśmy palić wyświetlone okładki, okazuje się, że plik papierów pali się tylko po brzegu, natomiast środek nie jest spalony, a nam chodziło o zatarcie śladów. Ja z nią rozmawiałem, a kolega palił w piecu nasz cały urobek. Musiał palić po jednej stronie, ale w końcu było tyle popiołu spalonego, że nie było co z popiołem zrobić, musiał sklepywać spalone kartki, gdzieś tam umieszczał i w końcu spalił to wszystko.
Jeszcze musze cofnąć się do tego, jak przyszliśmy. Znalazłem źródło mego utrzymania. Znajomi na Dworcu Wileńskim dawali mi bimber w bańkach, przewoziłem go z Dworca Wileńskiego na ulicę Graniczną, tam inżynier Tchórzewski prowadził rektyfikację, z bimbru robił spirytus. Dostawałem różnicę między tym, ile zapłaciłem za bimber, a tym od Tchórzowskiego. To była moja marża, oczywiście musiałem potem te bańki oddać, nowe wziąć i tak dalej, w każdym razie to były jakieś pieniądze, za które mogłem kupić bułkę paryską i od czasu do czasu w jakiejś jadłodajni zjeść obiad. Z konspiracji mieliśmy znajomego, który się nazywał Eugeniusz Dymek, on mieszkał na ulicy Dobrej, pod 5 chyba. Pracował w policji kryminalnej w Alejach Ujazdowskich, to się nazywało Sicherheitspolizei und Sonderdienst w Alei Ujazdowskiej, tam gdzie jest obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości. To było kierowane przez Gestapo, ale byli polscy policjanci i Dymek był fotografem w tej policji. Nosił pistolet, miał pistolet, ale należał do Armii Krajowej. Po wyjściu z tamtego mieszkania na Ciepłej wziąłem bańki bimbru, zaniosłem do Tchórzewskiego, pozbyłem się ramy do wyświetlania i wszystkie manele gdzieś tam zanieśliśmy. Zadzwoniłem do Dymka. Mówię: „Proszę pana, chciałem się z panem spotkać”. Spotkaliśmy się na mieście, powiedziałem mu to wszystko: „Było zwykłe zabójstwo w tym domu, wcześniej czy później policja się o tym dowie”. I poprosiłem, żeby on zawiadomił swoich kolegów policjantów, do których ma zaufanie, żeby przyszli i sami zrobili dochodzenie, ale żeby widzieli to zabójstwo, trupa, napisali meldunek o zabójstwie, natomiast nic nie widzieli z tego popiołu tych materiałów, które myśmy tam niechcący zostawili, z którymi nie było co zrobić. Powiedzmy ci śledczy wiedzieli, że coś było palone, może na niektórych nawet spalonych odbitkach można odczytać treść tego co tam było, więc obiecał, że tak zrobi i tak postąpił. Przyszli policjanci, policja granatowa przyszła, napisała co mieli napisać, nie wiedzieli o naszej działalności, tylko było zabójstwo. Od tego czasu nigdy już nie widziałem pani, co zabiła swojego męża, nie wiem co się z nią stało, w każdym razie rodzina jej męża mieszkała gdzieś w pobliżu, to wiedziałem od niej. Na tym się skończyło.
Zameldowałem to wszystko dowódcy batalionu „Golskiemu” i po kilku dniach „Golski” powiedział: „Panie podchorąży, mam dla pana propozycję i mieszkanie”. Bardzo się ucieszyłem, bo można powiedzieć jak pies się poniewierałem po różnych kątach, jadłem na klatkach schodowych. Byłem szczęśliwy, że ktoś chce mi pomóc, ale powiedział mi w ten sposób: „Mamy maszynę drukarską na ulicy Czerniakowskiej i chcemy, żeby pan prowadził drukarnię, wynajmie pan sobie lokal i będzie pan tam drukował, to co my panu damy”. Entuzjastycznie zgodziłem się na to, uważałem to za pełnię szczęścia. Powiedziałem wszystko Gołogowskim, że poszukuję lokalu takiego, gdzie maszyna się zmieści. Oni znaleźli na Smolikowskiego 17 pokój, mieli znajomego administratora, który przychodził do nich na wódkę i brał udział w popijawkach, które tam się odbywały. Można powiedzieć, że był swoim człowiekiem. Na ulicy Smolikowskiego 17 schodziło się z bramy do przyziemia i tam były mieszkania, miedzy innymi to, które mi wynajął. Od strony podwórka było zakratowane okno i wejście. Mieszkanie składało się z jednego pokoju i łazienki, żeby zamieszkać tam trzeba było się zameldować, więc administrator powiedział, że: „Musi pan dać kenkartę i zameldować się”. Na moje nazwisko nie mogłem się zameldować, bo te ewidencje Niemcy przeglądali, łatwo by mnie znaleźli. Znów spotkałem jednego znajomego, który miał księdza proboszcza w Zielonce. Ksiądz wystawił mi metrykę urodzenia dziecka, które umarło w 1924 roku, nazywało się Eugeniusz Rogala. Dałem metrykę, wyrobili mi na lewo kenkartę. Od tego czasu nazywałem się Eugeniusz Rogala i byłem zameldowany na ulicy Smolikowskiego 17. To było mieszkanie z łóżkiem, z pościelą, z potrzebnymi rzeczami. Kazano nam pójść na ulicę Czerniakowską, nie pamiętam, który numer, ale była w głębi podwórka buda, mieszkanie prymitywne, tam była maszyna drukarska. Dostarczono nam dwukołowy wózek z dyszlem, wsadziliśmy wspólnym wysiłkiem maszynę, która była bardzo ciężka, na wózek, przykryliśmy szmatami i zaczęliśmy jechać z Czerniakowskiej na ulicę Smolikowskiego. Przywiązaliśmy maszynę i po drodze nagle zapaliło się czerwone światło, a my z wózkiem! Musieliśmy gwałtownie zahamować. Zahamowaliśmy gwałtownie, to maszyna przemieściła się na przód wózka i dyszel stanął do góry. My we dwóch nie byliśmy w stanie maszyny przełożyć na drugą stronę, na środek wózka, bo nie dysponowaliśmy taką siła, tym bardziej, że jak pchaliśmy maszynę, to wózek jechał do tyłu. Znaleźli się rodacy, Polacy, którzy nam pomogli i przestawili z powrotem tą maszynę, nawet nie pytając co my wieziemy, dlaczego. Z tym wózkiem dojechaliśmy do ulicy Smolikowskiego. Chciałem zwrócić uwagę, że była atmosfera patriotyczna podczas okupacji, przykładem była ta pomoc nieznanych osób, które pomogły nam maszynę postawić na środku wózka. Dojechaliśmy do celu, wjechaliśmy do bramy i we dwóch wnieśliśmy maszynę do mieszkania. Nie wiem, jak myśmy to zrobili, to przerastało możliwości dwóch osób, tym bardziej, że to po schodach, ale wnieśliśmy. Umieściłem maszynę w łazience, były jeszcze kaszty, gdzie były czcionki z literami w przegródkach. Zamieszkałem z maszyną, spałem, byłem szczęśliwy, że mogę spać, że mogę jeść, że mogę sobie herbatę zrobić, odgrzać.
Tak minął pewien czas. Kiedy dowódca batalionu dowiedział się, że już tam mieszkam i jest maszyna to powiedział: „Przyślę panu jednego podchorążego”. Nazywał się on Wiktor Frąckiewicz, pseudonim Wiktor, znał się na drukarstwie. Frąckiewicz przyszedł z materiałem, z tekstem pisma, które mieliśmy drukować. Rozłożyliśmy w pokoju i on zaczął składać tekst. Polegało to na tym, że on złożył tekst i przygotowaliśmy papier. Moje zajęcie polegało na kręceniu korbą, wałek przechodził przez tekst, smarował czcionki farbą drukarską i były odbitki. Żeby jeszcze powiedzieć resztę o tym drukarstwie, to miałem łączniczkę – Zofia Żochowska, pseudonim Hanka, która mi pomagała przy kręceniu, a szczególnie jak już to było wydrukowane. Wiktor broszurował i wydrukowaliśmy w takiej postaci do czytania. Ona czym prędzej brała to wszystko i do punktów kolportażu zanosiła. Po wojnie dowiedziałem się dopiero, co drukowałem, po prostu nie było czasu na czytanie tego, bo to się błyskawicznie drukowało, rozkładało się tekst z czcionek, rozsypywało się z powrotem, żeby nie było śladu co się drukowało, maszynę wstawiałem do łazienki, a ona z tym wydrukowanym materiałem leciała na kolportaż. Po wojnie się dowiedziałem, że drukowaliśmy pismo organizacji politycznej pod nazwą Pobudka.
Teraz parę słów o Pobudce. Pobudka to była organizacja wojskowa, to wszystko po wojnie się dowiedziałem, założona przed adwokata Witolda Rościszewskiego w 1943 roku. Przed wojną adwokat Rościszewski należał do ONR-u, to była organizacja narodowo-radykalna o profilu faszystowskim i wydawała swoje pismo. Szefem ONR-u był Bolesław Piasecki, natomiast Rościszewski był odłamem, Pobudka była jeszcze bardziej na prawo od ONR, jej głównym hasłem było: „Bij Żyda!” – taki był charakter tej organizacji. Okupacja spowodowała, że ci ludzie, którzy mieli skłonności faszyzujące, zmienili zdanie na skutek działalności Niemców. Adwokat Rościszewski, który przed wojną głosił: „Bij Żyda!”, chronił i ukrywał adwokatów, swoich kolegów pochodzenia żydowskiego podczas okupacji. To niezwykła przemiana!
Rościszewski zapragnął mieć wojsko do swojej części politycznej, bo wtedy dopiero taka organizacja się liczyła. Spotkał żołnierzy z batalionu pancernego, którzy walczyli w Brygadzie Pancerno-Motorowej, jej dowódcą podczas wojny był pułkownik Stefan Rowecki, późniejszy generał „Grot”. Oni się tam wszyscy znali, więc ten, który potem zaczął organizować oficerów, ściągnął oficerów broni pancernej, a potem zawodowych podoficerów broni pancernej i stworzyli jednostkę kompanii pancernej. To była jednostka kadrowa, byli to sami fachowcy z dziedziny broni pancernej. W przyszłości wyszło, dlaczego oni nazwali ten batalion przyszłościowo batalionem pancernym, ponieważ sami byli pancerniacy. Potem jak przeszli do AK, bo oni byli w Konfederacji Polski Niepodległej, Pobudka doszła do Konfederacji, a potem Konfederacja przeszła do Armii Krajowej. Kiedy przeszła do Armii Krajowej, powiedzieli jej, że mają szkolić żołnierzy broni pancernej i zaczęło się szkolenie. „Towarzysz pancerny” zaczął wychodzić, pancerniacy wykładali i uczyli o broni pancernej, i o posługiwaniu się nią w Batalionie „Golski”. Między innymi i ja podczas okupacji przeszedłem kurs broni pancernej. Na kursach samochodowych Brylińskiego w Alejach Jerozolimskich uczono nas, oprócz jazdy samochodem, jak się obsługiwać czołgi, ponieważ to zupełnie co innego. Nasi żołnierze byli szkoleni na autentycznych czołgach – w Ursusie, tam gdzie robili traktory, Niemcy produkowali działo samobieżne, które się nazywało Wespe, to po niemiecku „Osa”. Silniki były sprowadzane z Austrii, resztę robili w Ursusie, potem tu montowali i jak czołg czy działo samobieżne było gotowe, to trzeba było ileś godzin pojeździć takim pojazdem, żeby sprawdzić, czy wszystkie mechanizmy działają. Takim poligonem, gdzie jeździły czołgi były okolice obecnych Babic, ponieważ teren był nierówny. Specjalnie dobrali taki właśnie nierówny teren, gdzie czołg mógł się zepsuć. Siedząc w czołgu ludzie obijali głowy o blachy, które się tam znajdowały, zawsze w czołgu jest ciasno. Po pewnym czasie Niemcy doszli do wniosku, że mają Polaków, to po co będą się sami obijać, więc wzięli zatrudnionych Polaków, ich zaczęli uczyć jazdy na czołgach. Było kilku takich, którzy kończyli szkołę Konarskiego, oni byli mechanikami, byli wyszkoleni, mieli właśnie pierwszą kategorię kierowców czołgowych. Wsiadali w Ursusie do czołgu, na bramie był wachman, który pilnował wjazdu i wyjazdu czołgów, i wyjeżdżali. Jeździli do Babic, robili kółko, wracali po pewnym czasie, a na liczniku było ile kto przejechał kilometrów. Myśmy to wykorzystali w ten sposób, że to byli nasi ludzie, ci kierowcy czołgowi, jak któryś wyjechał ileś kilometrów za bramą, to wsiadali nasi ludzie, którzy szkolili się w obsłudze czołgów. Potem wracali, wysiadali wcześniej, a właściwy pracownik wjeżdżał pojazdem do fabryki. Z początku to było tak, że wsiadał do czołgu wachman, ale ponieważ wachman nie wiedział, co robić, nie znał się na tym, więc dawali pół litra wachmanowi na bramie, on zostawał z półlitrem, a oni sami jechali czołgiem. Takie było więc praktyczne szkolenie w broni pancernej i na okres Powstania mieliśmy wyszkolonych czołgistów.
Jeszcze powracając do drukarni. Szwagier dowódcy batalionu powiedział mi, że dowódca będzie mi zwracał za czynsz, za światło, że mam wystawiać za wszystko rachunek. Po pewnym czasie podchorąży Wiktor, który pomagał w tym drukarstwie powiedział: „Słuchaj, a jak ty jesteś uzbrojony?”. Mówię: „Nie jestem uzbrojony, nie mam nic”. Mówi: „To tobie przysługuje uzbrojenie w drukarni, zwróć się do dowódcy batalionu, żeby ci dali!”. Dali mi na skutek mojej prośby pistolet parabellum i jeden granat. Oczywiście to było beznadziejne, bo gdyby Niemcy weszli to przez okno bym nie uciekł, bo było zakratowane a drzwiami, to oni by weszli i mnie zastrzelili. Nie było żadnej szansy, można było jednego zabić, czy dwóch, rzucić granat, ale oni w pojedynkę nie przychodzili aresztować, tylko całą grupą. Powracając jeszcze do broni, mimo że szkoliłem moich żołnierzy w posługiwaniu się bronią, to pistoletu typu parabellum nie miałem. Ponieważ miałem pistolet, postanowiłem nauczyć moją łączniczkę, jak się nim posługiwać.. Z łatwością go rozebrałem, złożyłem, nauczyłem ją, jak to się składa, nie „rozbiera”, bo niektórzy stosują „rozbiera”, ale mój dowódca mówił: „Rozbiera się kobietę, natomiast pistolet to się składa i rozkłada”. Z łatwością sam składałem i rozkładałem pistolet. Polegało to na wyjęciu lufy, innych rzeczy, rozłożeniu sprężyny. Nauczyłem łączniczkę, w końcu złożyłem i mówię: „Teraz patrz!”. Siedzieliśmy na łóżku, ja obok niej, pistolet miałem w ręku i mówię: „Teraz pistolet jest naładowany – jak się wkłada magazynek, to jest naładowany, a potem, jak się odciąga taki mechanizm, to jest nabity. Pocisk jest wprowadzony do lufy, a tu jest bezpiecznik i skrzydełko bezpiecznika w prawo albo w lewo”, i czytam, na tym jest napisane po niemiecku „zabezpieczone”, taki napis na czerwono. Mówię: „Teraz masz pistolet zabezpieczony, nabity i można spokojnie nacisnąć cyngiel” Nacisnąłem cyngiel a tu buch! Strzał! Walnął w ścianę, na szczęście nie w nią tylko obok w ścianę i w ścianie dziura, duża dziura. Okazało się, że to była ścianka działowa, cienka, którą pocisk przebił na wylot. W dziurze zobaczyłem światło, które po chwili zgasło. Przerażenie, co się dzieje, ona ogłuszona pyta: „Co?!”, bo strzeliłem jej koło ucha, notabene przez dwa tygodnie Powstania Warszawskiego „Hanka” cały czas mówiła: „Co?!”, bo nie słyszała, była ogłuszona tym strzałem. Później podczas Powstania potrzebowałem dostać swoją bieliznę, która była wciąż na ulicy Smolikowskiego. Poszedłem do swojego mieszkania, wziąłem bieliznę, ale okazało się, że nie mogłem tam nocować, bo w moim łóżku nocowały jakieś kobiety z piętra i mówiły: „Panie, pan jest wojskowy, niech pan idzie na górę, bo my się boimy”. Poszedłem – rzeczywiście na piętrze było jakieś łóżko, przespałem się, ale przedtem poszedłem do tych sąsiadów, gdzie dziurę wywaliłem w ścianie i mówię: „Proszę pani, mieszkałem tu (to było parę dni przed Powstaniem), strzeliłem i nie wiem, co u państwa było”. Ona mówi: „Och, proszę pana, jak myśmy się wystraszyli, bo u nas był magazyn broni, jak pan strzelił, nie wiedzieliśmy co się dzieje ! Zgasiłam światło, z mężem byliśmy wystraszeni, ale nikt nie przyjechał, nikt nic nie powiedział i myśmy przenocowali tam w tym pomieszczeniu i tak się skończyło”. Teraz po wojnie, w archiwum akt nowych znalazłem jedyny egzemplarz pisma o nazwie „Pobudka” numer 1 w maju 1944 roku, pierwszy numer, który wyszedł, właśnie drukowany przeze mnie. Przeczytałem treść tego pisemka, bardzo interesujące i patriotyczne pismo.
W 1943 roku adwokat Rościszewski został aresztowany, nawet w pismach Gestapo, które są w Archiwum jest napisane, że to było wielkim sukcesem, że zaaresztowali takiego ważnego działacza podziemia. Wywieźli go podobno do Berlina i tam go zamordowali, nikt nie wie właściwie co się z nim stało. Domorosły faszysta z odłamu ONR-u okazał się bohaterskim żołnierzem polskiej racji, bo nikogo nie wydał i chronił Żydów podczas okupacji.
Warszawa, 19 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 8 marca 2006 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior.
Dowódca kazał mi zrobić zbiórkę mego plutonu i na zbiórce okazało się, że nowym dowódcą plutonu ma być przedstawiany przez dowódcę batalionu porucznik, pseudonim Zawadzki. Od tej chwili będę jego zastępcą.
Teraz muszę się cofnąć jeszcze do początku, do pierwszych dni Powstania. To jest delikatna i nie bardzo miła sprawa.
Mianowicie jak się zaczęło Powstanie, to dowódcami plutonów, a nawet kompanii byli podchorążowie z tego tytułu, że nie było innych, brakowało nam oficerów. Jak się zaczęło Powstanie, nagle masowo, tak jak my mówiliśmy, z piwnicy wyszli oficerowie różnych stopni, od podporucznika do pułkownika. Między innymi na nasz odcinek przyszło szereg oficerów. Porucznik „Zawadzki”, o którym wspomniałem, to właśnie jeden z oficerów, którzy przyszli. Rozumowanie tych oficerów było takie – całą okupację przechowałem się, teraz kończy się wojna, skończy się wojna, jestem oficerem zawodowym, zapytają mnie: „A coś ty robił, jak inni walczyli?”, wobec tego masowo zgłosili się do naszych oddziałów, żeby zająć pozycję. Czym lepsza wyższa funkcja, to tym lepiej dla jego kariery oficerskiej.
Wracając do porucznika „Zawadzkiego”. To jest niesympatyczna historyjka. Parę dni przed 6 sierpnia zwrócili się do mnie moi żołnierze, którzy byli na patrolu i powiedzieli, że na ulicy Lwowskiej 11, naprzeciwko naszej Architektury, w bramie jest mieszkanie i tam [słychać] śpiewy po ukraińsku, ryki, wycia różne odgłosy zupełnie nie licujące z tym, co się dzieje na zewnątrz, z naszą walką. Wziąłem dwóch chłopców i poszliśmy do mieszkania. W mieszkaniu zastaliśmy stół zastawiony wódką i zakąskami. Parę osób tam było. Zobaczyłem, że zupełnie pijany, takie robił wrażenie, facet, bardzo przystojny zresztą, trzymał, obejmował dwie panie, i rozmawiał ze mną. Zresztą rozmawiał w tonie obraźliwie kpiącym. Mogłem się obrazić, aresztować i wsadzić go. Potem dopiero miałbym kłopoty, czy to nie za bagatelna sprawa. Bym musiał się tłumaczyć. Udałem, że to mnie nie dotyczy i powiedziałem, żeby się uspokoili, bo jest taka sytuacja na zewnątrz, że to budzi zgorszenie wśród żołnierzy i ludności budynku. Poszedłem. Za dwa czy trzy dni porucznik „Zawadzki” okazał się pijakiem, o którym mówiłem. Oczywiście z tego względu nie bardzo nam się układała współpraca, bo ciągle pamiętałem jego, a on pewno mnie też. Tak zaczęła się nasz współpraca.
Zawodowi oficerowie nie potrafili wykazać się tym, czym my się wykazywaliśmy, mianowicie chęcią walki. Oni zaczęli stosować swoje zwyczaje wojskowe, do których byli przyuczeni. Mianowicie zaczęli robić nam musztrę. Wszyscy chłopcy, którzy byli ochotnikami, byli oburzeni, oni nie przyszli na Powstanie, żeby baczność, spocznij, maszerować tylko, żeby walczyć z Niemcami, nikt im nie mówił jak należy walczyć, tylko kazali im maszerować ku ich oburzeniu, moim zresztą też. Jeżeli chodzi o kwalifikacje wojskowe, to dowódca był zawodowym wojskowym z pułku ułanów. Wydaje mi się, że on był dobrym oficerem, to znaczy późniejsze jego działania wskazywały, że on się na tym zna, czego nie mogłem powiedzieć o sobie. Po podchorążówce to wszystko świetnie wiedziałem teoretycznie, ale z praktyką… Nawet zawodowi oficerowie nie znali walk ulicznych, bo nie było walk przed II Wojną Światową i nikt nie był szkolony w walkach ulicznych. Tak samo w walkach przeciwko czołgom – jak się walczy, co można zrobić mając pistolet, granat i butelkę zapalającą.
Następny termin znaczący to był 12 sierpnia. My byliśmy najbliżej gestapo w Alei Szucha, to znaczy gestapo w Alei Szucha było jak gdyby naszym przeciwnikiem, za naszą linią frontu. Od strony Pola Mokotowskiego były inne oddziały Wehrmachtu i nie tylko Wehrmachtu. W związku z tym, że byliśmy na granicy między Polakami a Niemcami i Aleją Szucha, to poprzez nasz odcinek chciało przeniknąć, uciec do swoich mnóstwo folksdojczy, rajchsdojczy, gestapowców, członków władzy niemieckiej. Myśmy złapali dużo gestapowców, którzy się przedzierali w kierunku Alei Szucha. 12 sierpnia wyszedł tajny rozkaz, że o dwunastej w nocy nasze opaski biało-czerwone ze znakiem Polski Walczącej z orłem w koronie i napisem WP Wojsko Polskie (pod spodem [był] numer plutonu), [które] nosiliśmy na lewym ręku, mamy przełożyć na prawą stronę. Jak to skutkowało? Złapaliśmy mnóstwo ludzi, którzy mieli opaski na lewym ręku.
Okazało się, że część z nich to byli agenci gestapo, folksdojcze, którzy albo zdobyli opaski (nie wiem, w jaki sposób), albo zabili akowca, zabrali mu opaskę i chcieli się dostać do swoich. To była ogromna porażka Niemców. Dobrze pomyślane zarządzenie. Złapaliśmy mnóstwo różnych Niemców, Ukraińców, współpracowników gestapo. Oni mieszkali w dzielnicy, w której my walczyliśmy. Na przykład ulica Jaworzyńska była prawie przez Niemców ulubiona i obsadzona. Tam były nowe przedwojenne domy, na polskie warunki luksusowe i oni tam mieszkali. Ale mieli swoich agentów po całym mieście. Agenci współpracowali z Niemcami. Sławni „gołębiarze” robili nam ogromne szkody. Strzelali nie tylko do wojskowych, do żołnierzy ale i do cywilów.
Na przykład w swoim plutonie miałem jednego żołnierza… Dowódca batalionu w Architekturze powiedział: „Panie podchorąży, niech pan wystawi na dachu posterunek i niech tam żołnierz pilnuje i patrzy gdzie, co się dzieje, ewentualnie na »gołębiarzy« zwraca uwagę”. Wystawiłem.
Na wysoki, stromy dach wchodziło się po drewnianej drabinie pięciometrowej. Najpierw wszedłem sam, otworzyliśmy klapę, spenetrowaliśmy miejsce naokoło. Powiedziałem mojemu żołnierzowi, żeby stał na drabinie, nie wychylał się, żeby go nie zestrzelił „gołębiarz”. Żeby mu się lepiej widziało, do zdjąłem swoją lornetkę, którą miałem, zresztą zdobyczną w szpitalu na ulicy Śniadeckich. Akurat niedawno zajęliśmy szpital i dostałem w spadku po Niemcu lornetkę. Dałem jemu lornetkę. Minęło dwie godziny. Posłałem innego żołnierza, żeby go zmienił na drabinie, a on przyleciał do mnie, mówi: „Panie podchorąży, kolega jest zabity”. Jak poszedłem na strych, to okazało się, że on nogami jest zaczepiony między szczeblami, głową do dołu i pół głowy ma odstrzeloną. Na odstrzelonej głowie wisi zakrwawiona lornetka.
Okazuje się, że Niemcy, „gołębiarze” niemieccy strzelali, z pocisków ekrazytówek. Ekrazyt to jest materiał wybuchowy wkładany w pocisk, on miał takie właściwości, że jak lekko uderzył o coś, to wybuchł sam pocisk, oprócz tego, że trafił w cel, to jeszcze rozrywał się. On powodował takie zniszczenia. Jak trafił go w głowę, to pół głowy zostało oderwane wybuchem pocisku. Oczywiście rozporządzeniem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie nie wolno było używać kul dum-dum, które były słynne podczas II Wojny Światowej. Koniec pocisku był rozpiłowywany albo przecięty i wtedy jak uderzał w cel, rozkładał się cały pocisk i wielką dziurę wywalał w człowieku, czy w tym co trafił. Tego typu amunicja była zabroniona [jednak] Niemcy masowo jej używali. „Gołębiarze” mieli taką amunicję, z której strzelali.
Atmosfera była taka, że wydawało nam się, że jeszcze jakiś czas będziemy trwali, bo przewaga Niemców jest ogromna, że nas tu zlikwidują. Tam czołgi, artyleria, lotnictwo, a my pistoleciki, granaty i butelki zapalające. W zawiązku z tym robiliśmy co można było.
Na przykład na ulicy Lwowskiej było wybudowanych pięć barykad. Pierwsza barykadę to ja ze swoim plutonem budowałem, 2 sierpnia zaczęliśmy budować. Nie chcę powiedzieć, że my budowaliśmy, myśmy nadzorowali – ludność cywilna masowo pomagała nam w budowaniu barykad. Właściwie ludność cywilna pod naszym kierunkiem budowała barykady. Było pięć barykad. Jak Niemcy rozpoznaniem lotniczym zobaczyli ulicę Lwowska, gdzie było pięć barykad na całej ulicy… Każdy wojskowy wie, że barykadę trudno jest rozwalić. Można kilkoma pociskami artyleryjskimi rozwalić barykadę wtedy kiedy nie jest broniona, a jak jest broniona, to rozwaloną trudno zdobyć. Jak jest pięć barykad, to pięć razy jest większa trudność. Nigdy ulicy Lwowskiej nie atakowali, bo mieli świetne rozeznanie lotnicze co jest na Lwowskiej.
Naszą bronią, bronią słabych były barykady. Mam rysunek, gdzie są wszystkie barykady pokazane na naszym terenie. Tu jest tylko jedna barykada wybudowana przez Niemców na wysokości Politechniki. Nasze barykady to była podstawowa nasza broń, broń bezbronnych.
Nie byliśmy zupełnie bezbronni, bo w walkach z Niemcami zdobywaliśmy broń, coraz więcej broni. Pod koniec Powstania ubywało żołnierzy, bo byli zabici, natomiast przybywało broni, bo po zabitych mieliśmy broń i po zabitych Niemcach też mieliśmy broń. Na koniec Powstania byliśmy kilkakrotnie lepiej uzbrojeni niż na początku Powstania.
Był pęd, że my po prostu nie przeżyjemy Powstania. To było popularne myślenie. Wobec tego co robią młodzi ludzie? Młodzi ludzie to byli żołnierze od osiemnastu do dwudziestu kilku lat, a ci starsi byli wyższymi dowódcami, oficerami. Tam byli chłopcy, dziewczęta, łączniczki, sanitariuszki i tak dalej. Naturalne zjawisko, że dziewczęta i chłopcy podobają się sobie i masowo zawierali bliższe związki, małżeństwa. „I tak zginiemy i tak zginiemy, wobec tego ja się z tobą ożenię”. Ona się zgadzała, żeby wyjść za mąż. Ta psychoza i mnie ogarnęła. 12 sierpnia postanowiłem zaręczyć się ze swoją dziewczyną. Ponieważ byłem w dobrej komitywie z dowódcą batalionu, to żona dowódcy powiedziała: „My tobie urządzimy zaręczyny”. Znała moją narzeczoną Hankę i mnie znali. Gdzieś o godzinie ósmej wieczorem urządzili przyjęcie w pomieszczeniu na Wydziale Architektury, tam gdzie mieszkał dowódca Batalionu „Golski” ze swoją żoną. Uroczystość się przedłużyła, ale o godzinie czwartej rano przyszedł żołnierz, łącznik i na ucho dowódcy batalionu coś powiedział.
Dowódca batalionu powiedział: „Panie podchorąży, jest atak Niemców, trzech czołgów niemieckich na ulicę Polną. Weźmie pan piata”. To [było] angielskie zrzutowe urządzenie z pociskiem rakietowym do zwalczania czołgów. „Weźmie pan „piata”, swoich ludzi, odeprze pan atak czołgów”. Rozkaz rozkazem, wyszedłem z pokoju, myślę: „Jak odeprę ten atak, rozkaz mi wydał, ale nie mówi jak mam to zrobić”. Z „piata” nikt nie strzelał w ogóle, bo nie mieliśmy „piata” przed Powstaniem, został zrzucony i jeden nam przydzielony. „Piat” miał sześć pocisków. To wyglądało jak karabin maszynowy, miał półotwartą lufę od góry, tam się wkładało pocisk, wystrzeliwało. U nas był jeden zrzutek. Muszę się cofnąć.
Na naszym odcinku doszło do nas kilku oficerów cichociemnych. To był porucznik Ignaszak, który był w „Lombardzie”. „Lombard” to był wywiad dalekiego zasięgu obejmujący Niemcy, Francję i kraje na zachodzie. On był szefem ekspozytury podczas okupacji. Porucznik Prądzyński nazwisko „Michalski” i jeszcze jeden porucznik, który też był cichociemnym, ale nie był z wywiadu z „Lombardu”, tylko był instruktorem piechoty. Zwróciłem się do niego żeby nam powiedział jak się strzela z piata”. On powiedział: „Żołnierz siada na ziemi, bierze w rękę „piata”, nogą naciąga sprężynę, naciąga tłoczysko, które tam jest, ładuje pocisk i strzela na cel. On ma donośność sto metrów”.
Z kolei poinstruowałem swoich żołnierzy co do obsługi piata. Poszliśmy na ulicę Polną, tam była barykada. Na Polu Mokotowskim, po drugiej stronie ulicy Polnej, były kartofle, warzywa, były normalne ogródki działkowe. Ludzie tam hodowali w wiadomym celu, żeby jeść, zwłaszcza było dużo kartofli. Kartofle obrodziły tak, że nać była z półtora metra wysokości. W kartoflach można było czołgać się i być niewidocznym. Mnie się wydawało, że już jestem taki świetny wojskowy i taki chytry, że nie pójdę strzelać do trzech czołgów.
Okazało się, że tam były dwie „Pantery”, jeden „Tygrys”. „Tygrys” to był najnowocześniejszy ciężki czołg czterdziestotonowy z działem osiemdziesiąt osiem milimetrów, który wszystkie inne pancerze czołgów przebijał, niszczył i „Pantery”, które też były ciężko uzbrojone. Na naszej wysokości były dwie „Pantery” one były sto pięćdziesiąt metrów oddalone od nas na Polu Mokotowskim, między czołgami też były odstępy – sto czy ileś metrów. Oni strzelali w naszym kierunku. Umyśliłem sobie tak, że wyślę dwóch żołnierzy: jeden celowniczy z „piata”, a drugi amunicyjny. Amunicja, pociski sześć sztuk były w tekturowych torbach na taśmach. Dwaj żołnierze się przeczołgają przez kartofle do czołgów i wystrzelą pociski. Z tym, że powiedziałem im: „Macie wyjść między dwa czołgi i nie przed czołgami, tylko za czołgi powinniście pójść i od strony niemieckiej strzelać do czołgów, żeby było całkowite zaskoczenie dla czołgistów, bo nie będą wiedzieli gdzie jest nieprzyjaciel”. Tak się nie stało. Powiedziałem: „Wyjdziecie za dwa czołgi, strzelicie pociski do jednego czołgu, a potem do drugiego czołgu wystrzelicie i przybiegniecie na nasze barykady”. Oni oczywiście doczołgali się ale nie za czołgiem tylko przed czołgiem, do jednego mieli zamiar strzelać. Jeszcze cofnę.
Żeby pomóc tym, którzy się czołgają, to wszedłem na pierwsze piętro budynku na ulicy Polnej. W pomieszczeniu okazuje się, że była szafa z wielkim lustrem. Myślę sobie co zrobię, żeby odwrócić uwagę od czołgających się. Zacząłem ruszać lustrem nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa jakie na siebie sprowadzam. Oczywiście w jednym czołgu, do którego oni późnej strzelali, zauważyli błyski lustra, bo to ogromny jest refleks. Przed tym wyglądam przez lornetkę, patrzę, ale oni tak dokładnie w kartoflach się ukrywali, że nawet ich nie widziałem, z góry nie spostrzegłem, a z wysokości czołgu tym bardziej nie mogli zobaczyć czołgających się żołnierzy. W pewnym momencie Niemcy wystrzelili i pocisk trafił do pokoju, w którym byłem. On trafił przez otwarte okno i uderzył w ściankę działową, która była za szafą. Za ścianką się rozerwał, nie tu gdzie byłem. Zostałem obsypany tynkiem i odłamkami gruzu, ale nic mi się nie stało, oprócz strachu, to nic więcej nie było. On zobaczył ruszanie lustra, strzelił. Gdyby pocisk trafił w nadproże, to by wybuchł, ale on trafił w ściankę działową przez puste otwarte okno i tam się rozerwał.
Teraz wracając do tego co tam się działo. W pewnym momencie patrzę – jest błysk i trafienie w czołg jednym pociskiem. Czekam kiedy wystrzelą następne pociski, cisza. Minęła z minuta, może więcej, pach – drugi pocisk, pach – trzeci pocisk. Widzę dwie sylwetki. Jeden z „piatem”, a drugi z pociskami w torbach, trzy niewystrzelone. Zamiast odciąć taśmy, to puste taśmy majtały się, wachlowały się jak on uciekał. Gdyby były zawody sportowe i mierzyliby czas, to na pewno oni byliby mistrzami biegu przez kartofle, jeżeli chodzi o szybkości, trudności biegania. Naprawdę bardzo szybko biegli. Przedostali się za naszą barykadę i otwarło się piekło.
Z tyłu był przedwojenny szpital Józefa Piłsudskiego gdzie byli Niemcy, zajmowali szpital. Stamtąd z broni maszynowej Niemcy strzelali na naszą barykadę. Z ulicy Puławskiej artyleria zaczęła strzelać z broni maszynowej. Nikogo nie zranili, oprócz tego, że było dużo huku, na tym się skończyło. Poszedłem koło godziny ósmej do dowódcy batalionu, zameldowałem wykonanie rozkazu. Dwóch chłopców podałem do Krzyża Walecznych i to wszystko, na tym moja rola się skończyła. Zapamiętałem dobrze, że to było 12 sierpnia, bo to były moje zaręczyny, tym lepiej je pamiętałem.
Atak nie był przypadkowy. My zajmując Politechnikę Warszawską i będąc w tym miejscu gdzie byliśmy to znaczy Chałubińskiego, 6 Sierpnia, Koszykowa i dalej już zaplecze od strony innych oddziałów polskich, stanowiliśmy ogromną przeszkodę dla oddziałów niemieckich, które działały na Mokotowie i chciały się przedostać na Wolę. Po prostu to była jedyna droga przejazdu. Jak tam się pokazały samochody niemieckie, to my z Politechniki [je] likwidowaliśmy. To były takie straty dla Niemców dotkliwe, że postanowili zdobyć Politechnikę, to miejsce, które im przeszkadzało.
Oczywiście [w] tym czasie 12 sierpnia, o którym mówię, myśmy nie zdawali sobie sprawy z planów niemieckich. Ale 12 sierpnia było, mówiąc językiem wojskowym, rozpoznanie nieprzyjaciela przez walkę. Oni puścili czołgi, czołgi nie zbliżały się do naszych linii, tylko strzelały do nas z broni maszynowej i artylerii, żebyśmy się odezwali, żeby wiedzieli czym my dysponujemy i czym będziemy ich atakować. Dowiedzieli się, że mamy ciężką broń, bo „piat” był bronią przeciwczołgową. Aha, jeszcze nie skoczyłem z czołgiem. Czołg był trafiony. Pierwszy pocisk trafił na wieżyczce w namalowany krzyż niemiecki. Wieżyczka jest najlepiej opancerzona, ma najgrubszy pancerz, nie wiem co on zdziałał. Drugi pocisk trafił w blachę poniżej wieżyczki. Trzeci pocisk trafił w gąsienicę, zerwał gąsienicę. Myślę, że załoga czołgu chyba poniosła straty, byli albo zabici albo ogłuszeni. Czołg został. Dwa czołgi towarzyszące po ataku na jeden czołg zawróciły i odjechały, a ten czołg został.
Teraz już po wojnie ku memu zdziwieniu, to znaczy dziwię się teraz, że nikt z nas do czołgu w nocy nie przyszedł, nie zabrał przynajmniej broni, która była w czołgu, karabinu maszynowego, który tam był, czy innej broni. Nikt więcej się nie interesował. Rano o świcie przyjechały znów dwa czołgi, wzięły czołg na hol i wyciągnęły go, a my nie mieliśmy z tego co czołg zawierał żadnego pożytku. To już nie moja działka, bo byłem małym dowódcą, który tylko dowodził plutonem, a to już były decyzje wyższego dowództwa, które nie nastąpiły.
Okazuje się, że to było pierwsze rozpoznanie przez walkę naszych możliwości obronnych i w którym miejscu my się znajdujemy. Potem nastąpiły inne ataki, głównie artyleryjskie. [Niemcy] starali się rozbić na ulicy Lwowskiej pierwszą barykadę, strzelali z armat. W dzień strzelali, uszkadzali barykadę, a w nocy myśmy z powrotem ja reperowali i o świcie znów była normalną barykadą trudną do zdobycia. Po tym Niemcy strzelali w ulicę Noakowskiego i nic nie wskórali. W międzyczasie były ataki oddziałów niemieckich, kompanii Ukraińców, która szła na Polu Mokotowskim od strony Alei Niepodległości i już się zbliżała do naszych pozycji.
Mieliśmy na Politechnice jeden zrzutowy angielski moździerz osiemdziesiąt milimetrów bez urządzeń celowniczych, ale jeden żołnierz był z plutonu moździerzy przed wojną, jakoś sobie za pomocą poziomicy, trójkąta, ekierki, jeszcze czegoś kąty ustalał i strzelał do Niemców. Trafił w kompanię Ukraińców, którzy szli, żeby zdobyć Politechnikę. Oczywiście pocisk się rozerwał, tam były straty, nie było ataku, ale próbowali.
Niemcy próbowali za pomocą moździerzy, za pomocą granatników, za pomocą artylerii, z daleka z ulicy Puławskiej strzelali. Mieli swoich informatorów, którzy im donosili gdzie co jest, gdzie jest dowództwo, gdzie są żołnierze.
Najlepszy dowód, że w okolicy na podwórku Architektury była studnia, ręczna studnia, którą się pompowało. Akurat to jest częścią mego zawodu. Studnia była typu Twardowskiego – patent faceta, który skonstruował studnię. Studnia była dosyć wydajna.
Z całej okolicy przychodzili ludzie po wodę, bo wody nie było. Nie można żyć, nawet jak się bardzo chce, bez wody. Ustawiała się na podwórku Architektury kolejka. Co jakiś czas padał pocisk. Pocisku z granatnika czy moździerza nie słyszy się, bo to jest broń stromotorowa, która spada pionowo z góry. Najpierw jest wybuch, a potem dopiero się słyszy świst pocisku.
Te pociski przynosiły nam ogromne straty. To było tak, że ogonek pięćdziesiąt, osiemdziesiąt osób, który czekał na swoją kolejkę, żeby kubeł wody nabrać, rozsypywał się, zostawało kilku rannych, albo zabitych. Rannych do szpitala, zabitych do garażu się wynosiło i na nowo kolejka się ustawiała. Za jakiś czas nieregularny, nie można było wyliczyć, że teraz będą strzelać, znów padł pocisk. To się działo dzięki ludności, która ewakuowała się z Warszawy.
Niemcy nawoływali, żeby nie było strat wśród ludności, to niech ludność wychodzi. Ludność w panice wychodziła, zresztą mnóstwo biednych, nieszczęśliwych ludzi, którzy mieli zbombardowane bomby, spalone, zabite rodziny i tak dalej, chciała się wynieść z Warszawy. Wśród tych, którzy wychodzili byli tacy, którzy się orientowali w naszych pozycjach, Niemcy od tych ludzi dowiadywali się gdzie są nasze dowództwa, w którym budynku, co i jak.
Oni wiedzieli, że tu jest studnia, że trzeba z moździerzy ostrzeliwać. To była plaga i jeszcze „gołębiarze”, którzy strzelali najpierw z dachu jednego budynku, przechodzili na drugi, nie można było ich złapać.
Były całe polowania na „gołębiarzy”. Na ulicy Noakowskiego był też „gołębiarz”, którego nie mogliśmy złapać. Nasz patrol, który szukał „gołębiarzy”, poszedł na ostatnie piętro na Noakowskiego, pukał. Otworzyła kobieta i pyta się co. „Szukamy »gołębiarzy«”. – „U nas nie ma”. W pokoju zastali inną kobietę, otwierająca powiedziała: „To moja siostra, niemowa”. Rzeczywiście nic nie mówiła druga osoba, ale wydawało się naszym żołnierzom coś podejrzane. Zaczęli ją dotykać, coś zdejmować. Okazało się, że to był mąż otwierającej drzwi. Jak zaczęli obszukiwać mieszkanie, to na szafie znaleźli karabin z celownikiem, z którego on strzelał. On był „gołębiarzem”. Oczywiście aresztowali jego i ją.
Nie łatwo było „gołębiarzy” zlikwidować, bo to byli mieszkańcy tego rejonu, oni tam stale mieszkali. Niemcy ich usadowili w ten sposób, żeby oni taką funkcję spełniali. Trudno mi powiedzieć, którzy byli Niemcy, którzy folksdojcze, a którzy byli dywersanci niemieccy – specjalnie zostawieni żołnierze niemieccy w tym celu, żeby panikę siać. Atak artyleryjski, lotniczy i tak dalej to był, potem już go nie było, a „gołębiarze” strzelali nieregularnie w różnych miejscach najmniej spodziewanych. To było plagą, to był popłoch dla ludności cywilnej. Ale życie biegło swoją drogą.
Następnym dużym zdarzeniem był atak Niemców na Politechnikę Warszawską. Na Politechnice Warszawskiej mniej więcej było piętnaście budynków, wielkich budynków, które są do dnia dzisiejszego. Na Politechnice Warszawskiej od strony Alei Niepodległości, naprzeciwko obecnego budynku WSW, tam z orłami jest duży budynek, był budynek, nazywał się Kraftfahrpark.
Zadaniem naszego batalionu było zająć ten budynek. Mieliśmy [go] zająć własnymi siłami. To miało się odbyć w ten sposób, że mieliśmy atakować budynek od strony 6 Sierpnia z „Kolonii Staszica”, od strony szpitala Dzieciątka Jezus, od strony ulicy Oczki i Koszykowej. Z Oczki przejść na Koszykową i od strony Koszykowej czworokąt atakować i ewentualnie od frontu zająć. Mieliśmy pracowników Kraftfahrpark.
Kraftfahrpark to był park gdzie remontowano niemieckie czołgi i samochody wojskowe, które uległy podczas walk z Rosjanami uszkodzeniu, zniszczeniu i tak dalej. Remontowano pojazdy i z powrotem na front wysyłano, to było ważne. W warsztatach mechanicznych, samochodowych byli zatrudnieni Polacy. Polakami byli nas żołnierze, którzy byli mechanikami, kierowcami i tak dalej. Myśmy mieli tam cały oddział. Jak się zaczynało Powstanie, to oddział podchorążego „Jasieńczyka”, który miał niemiecki samochód z rejestracją niemiecką, miał legitymację i wjazd do Kraftfahrpark, miał z naszymi żołnierzami wjechać do Kraftfahrpark i tam od wewnątrz zacząć strzelać, a nasi od zewnątrz mieli też pomagać. Razem mięliśmy zająć Kraftfahrpark. Tak się nie stało, bo Jasieńczykowi na ulicy Chopina tuż przez Powstaniem nie zapalił samochód.
Oni wzięli broń z magazynu, która na Chopina była składowana i poszli na piechotę, a samochód został. Koncepcja wjazdu do Kraftfahrpark nie wyszła. Żołnierze, dwie nasze kompanie, które były na „Kolonii Staszica” nie atakowały od strony 6 Sierpnia Kraftfahrpark. Broń którą miał przywieźć właśnie Jasieńczyk, którą wzięli na Chopina, mieli zawieźć na Kolonię Staszica. Uwikłali się w walki na ulicy Koszykowej i nie dostarczyli broni. Tam były dwie kompanie bezbronnych żołnierzy. Natomiast [do tych] ze szpitala Dzieciątka Jezus na ulicy Oczki, którzy mieli atakować Kraftfahrpark od strony Koszykowej, nie doszedł ręczny karabin maszynowy, jedyna ciężka broń, którą oni mieli, dwie kompanie. Nie doszedł dlatego, że rikszarz który wiózł z Powiśla „erkaem” zgubił się. Kolega, który był oficerem broni i dozorował przejazd rikszarza (Niemcy zaczęli strzelać), rikszarz pojechał w jedną stronę, a on w drugą. Broń nie została dostarczona do szpitala Dzieciątka Jezus. Oni mieli pistolety, granaty, nic więcej. Szli potem ulicą, dowódca został w pierwszych minutach po godzinie czwartej postrzelony. Oni się cofnęli do szpitala Dzieciątka Jezus. Nic nam się nie udało.
19 sierpnia o czwartej rano rozpoczął się atak na Politechnikę Warszawską. Najpierw Niemcy przykryli ogniem cały teren Politechniki, który myśmy zajmowali. Myśmy nie zdobywali Politechniki na początku sierpnia, tylko zajęliśmy pustą Politechnikę. Od strony Alei Niepodległości był tylko jeden drewniany barak przy płocie, gdzie było pięciu Niemców, była tylko potyczka z Niemcami. Zresztą Niemcy zastrzelili jednego podchorążego i dwie sanitariuszki, które go chciały wynieść na noszach, a trzecią ciężko ranili. Jedna miała amputowaną nogę, a dwie zginęły. Myśmy zajmowali całą Politechnikę. Po pokryciu terenu Politechniki ogniem artyleryjskim z Chałubińskiego, obecnie jest Ministerstwo Komunikacji… Tam był Bahnschutzpolizei, Policja Kolejowa, dyrekcja Policji Kolejowej. Tam naokoło byli wszędzie Niemcy, oni mieli z czego strzelać i amunicji nie żałowali. Stamtąd strzelali też moździerzami na teren Politechniki.
O szóstej rano zaatakowała nas, to znaczy Politechnikę, piechota. W ciągu godziny zajęli jedenaście budynków. Muszę powiedzieć, że budynku były obsadzone. Każdy budynek miał po paru ludzi, którzy stanowili załogę budynku. Oni byli wyposażeni przeważnie w pistolety, granaty, butelki zapalające. Jak dziesięciu żołnierzy z pistoletami maszynowymi atakowało budynek, to oni mogli się tylko wycofać. Parę strzałów oddali, tyle ile mieli amunicji w magazynku i musieli się wycofać.
Dlatego Niemcy w ciągu dwóch godzin zdobyli jedenaście budynków. Został nam tylko budynek główny, budynek Kreślarni i budynek Nowej Chemii od ulicy Noakowskiego. Tamci żołnierze, którzy się wycofali, zasilili oczywiście trzy budynki, o których mówiłem. Nagle z kilku żołnierzy mieli po kilkunastu i potrafili się bronić. Jak mieli amunicję i broń, to się bronili. Tak było do godziny chyba czternastej. Niemcy atakowali, spalili budynek Fizyki, potem budynek Chemii wewnątrz od strony Politechniki atakowali, nie atakowali budynku głównego tylko zaatakowali budynek Kreślarni i go zdobyli.
Myśmy zostali w budynku Chemii i budynku głównym. Między budynkami były wykopane rowy łącznikowe, gdzie można było przejść z budynku do budynku. Niemcy to widzieli i ustawili czołg, który znajdował się koło obecnie stojącego komina. [Czołg] strzelał z broni maszynowej w kierunku ulicy Noakowskiego, tam gdzie było przejście z budynku Chemii do budynku głównego. Myśmy nie mogli z tego korzystać. Poza tym na ulicy Noakowskiego była barykada, z Noakowskiego 10 do Politechniki przekop pod ziemią, którym zasilaliśmy obrońców budynków głównego. Tam była komunikacja, mogliśmy chodzić tylko wykopem. W każdym razie Niemcy o godzinie czternastej zaprzestali nieskutecznych ataków, gdzie zginęło dużo Niemców atakujących Chemię. Tam były już walki, można powiedzieć przez ścianę. Oni weszli do budynku i strzelali do siebie, wychylali się przez drzwi, strzelali, nasi też, było mnóstwo zabitych Niemców. Głównie Niemcy byli zabici, naszych było tylko trochę. Nasi pilnowali budynku Chemii, do budynku głównego nie mogli się dostać, bo czołg strzelał.
Jeszcze nie powiedziałem, że równocześnie był atak czołgów niemieckich. Od strony Pola Mokotowskiego parę czołgów atakowało, strzelało do środka i ostrzeliwało budynki, a od strony ulicy Koszykowej z Kraftfahrpark wyjechały dwa czołgi i wjechały na nasz teren na wysokości budynku profesorskiego, to jest Koszykowa 75. Zresztą myśmy przed tym ewakuowali profesorów i rodziny, które mieszkały w tym budynku, one się wycofali na nasze pozycje. Przy wejściu z Koszykowej zostały spalone dwa niemieckie czołgi, zwyczajnie butelkami. To była niby prymitywna broń, ale jak się benzyna zapaliła, to trudno było ją ugasić. Spaliliśmy dwa czołgi, one tam zostały. Niemcy uciekli, zostali zastrzeleni, albo uciekli z czołgów.
Po godzinie czternastej Niemcy skoncentrowali się na atakowaniu budynku głównego Politechniki. Budynek bardzo rozległy, mury budynku u dołu mają półtora metra grubości, to był potężny budynek, jego było trudno zniszczyć. Niemcom nie udawało się wejść do budynku, bo nasi obsadzali. Nie pamiętam, o której godzinie wypuścili czołg, nie czołg, tylko podobny do czołgu pojazd gąsienicowy z małym silniczkiem spalinowym, który się nazywał „Goliat”, miał sto pięćdziesiąt kilogramów trotylu. Pojazd jak uderzył, pod budynek podjechał… On był sterowany za pomocą kabla z trzema przewodami. Na końcu przewodu [Niemiec] mógł pojazd kierować w prawo, w lewo albo zatrzymać, jeszcze miał przycisk do odpalania ładunku wybuchowego. Jak znalazł się w odpowiednim miejscu, naciskał guzik i powstawał wybuch. Do pierwszego piętra jeden wybuch wywalił wielką dziurą w półtorametrowym murze, był otwór. Akurat w tej części budynku była biblioteka Politechniki, która uległa zniszczeniu, spaleniu i tak dalej. Niemcy usiłowali się dostać przez otwór. Był broniony, oni nie mieli szansy się dostać, ale puścili drugiego „Goliata”. Myśmy już wiedzieli, jeden z naszych chłopców, który przedtem nigdy w życiu nie strzelał, przestrzelił kabel doprowadzający. „Goliat” został po drodze unieruchomiony, bo jak przestrzelił kabel, to nie działał cały interes. Niemcy puścili jeszcze trzeciego „Goliata”, który niestety pogłębił otwór, tam został zdetonowany i wywalił dziurę. W ogniu wybuchu piechota niemiecka z miotaczami płomieni, pistoletami maszynowymi wdarła się do budynku, zaczęli strzelać. Myśmy oczywiście bronili się, jak było można.
W każdym razie od zdetonowania „goliatów” do godziny ósmej wieczorem jeszcze trwały walki o każde pomieszczenie na Politechnice tak długo póki nie zabrakło nam amunicji. Był moment, gdy w budynku Chemii skończyła się amunicja. Po prostu mieliśmy broń, a nie mieli czym strzelać. Skończyły się granaty. W budynku głównym było to samo, skończyły się granaty, skończyły się pociski do pistoletów maszynowych, do rewolwerów, do pistoletów zwykłych. Nie było jak się bronić. Rzucali butelki zapalające, ale to tylko powodowało zapalenie się pomieszczeń w Politechnice.
Walki na Politechnice w gmachu głównym trwały do godziny dwudziestej 19 sierpnia. Nasi żołnierze nie mając amunicji, ani granatów, ani niczego czym można się bronić, musieli opuścić budynek główny Politechniki. Tym bardziej, że budynek zaczął płonąć, bo Niemcy go podpalili jak atakowali naszych żołnierzy miotaczami płomieni.
Nie wszędzie dotarli miotaczami do ludzi, ale spalili za to pomieszczenia, w których operowali miotaczami, podpalili tym samym politechnikę, Politechnika spłonęła po jakimś czasie.
Nasi żołnierze wycofali się przekopem na drugą stronę ulicy Noakowskiego i zajęli pozycję wzdłuż ulicy Noakowskiego od obecnego placu Politechniki, aż do ulicy Koszykowej. Tam zajęliśmy pozycję na piętrach, wszystkie partery były zasłonięte workami z piaskiem. Przeważnie broniliśmy się od pierwszego piętra. Walki były intensywne. Z naszej strony były duże straty, wynosiły coś koło piętnastu zabitych w ciągu wszystkich walk na Politechnice, myślę o dniu 19 sierpnia, iluś tam było rannych. Niemcy ponosili ogromne straty. Różnica między nami a Niemcami była taka, że my nie mieliśmy amunicji, żeby strzelać, natomiast Niemcy mieli pełne magazynki i taśmy amunicji, oni nie żałowali, strzelali tak długo póki taśma się nie skończyła albo magazynku nie wystrzelali. Strzały od strony niemieckiej były takie, że po prostu było [je] tylko słychać. U nas było powiedziane: „Nie masz amunicji, musi ci jeszcze zostać trochę amunicji”. Od nas padał strzał i padał Niemiec.
To robiło wrażenie, że oni strzelali, nie było widać zabitych Polaków, a myśmy strzelali i padał żołnierz niemiecki. Oni to widzieli. Myśmy nie zdawali sobie [z tego] sprawy, dopiero jak była kapitulacja. Zresztą spotkaliśmy się z Niemcami przed Politechniką, oni wyszli, my wyszliśmy i rozmawialiśmy. Okazuje się, że tam byli Rosjanie i Ukraińcy w Kreślarni. Opowiadali, że u nich był popłoch, bo tylu ludzi ginęło w szeregach niemieckich, z czego my sobie nie zdawaliśmy sprawy. Rezultat był taki, że jak o godzinie dwudziestej skończyły się walki na Politechnice, to gdyby Niemcy wzięli tylko kije bejsbolowe, przeszli ulicę Noakowskiego i weszli do budynków, to kijami by nas zdobyli bo my nie mieliśmy amunicji, nie mieliśmy kompletnie czym się bronić. Ostatnie naboje zostały wystrzelane.
Niemcy byli tak wykończeni naszą celną niszczącą ich obroną, że oni mieli dosyć tego. Nie przyszło im do głowy, żeby dalej nas atakować. Do końca Powstania utrzymała się linia podziału – my po jednej stronie Noakowskiego, oni po drugiej stronie Noakowskiego na Politechnice.
Nasza wściekłość i to, co widzieliśmy, bestialstwo Niemców, jak oni się z nami obchodzili, rzutowało na postawę naszych ludzi. Jeden z naszych kolegów z Batalionu „Golski” złapał parę folksdojczy, którzy byli „gołębiarzami”. Wzięli mężczyznę na Noakowskiego. Nie zabili go, tylko mu kazali nosić worki z piachem. Najpierw wykopać piach na podwórzu, gdzie nie było bruku, włożyć do worka i z workiem na czwarte czy piąte piętro w budynku [na] Noakowskiego nosić. Jeden żołnierz ich pilnował i poganiał prędzej, prędzej. „Gołębiarz”, który to nosił, to już po iluś tam razach padał ze zmęczenia. Nim został zastrzelony, to jeszcze dobrze się zmęczył. Jeden kolega gonił folksdojcza po piętrach. Potem na Noakowskiego kazał żonie wykopać dół. Jak ona wykopała, to jego zastrzelili i wrzucili do dołu. Jej kazali zakopać dół, potem ją oddali na ulicę Hożą do punktu zaborczego folksdojczy.
To było okrutne, ale ci którzy byli podczas Powstania, widzieli ogrom niemieckiej zbrodni, to zrozumieją. Naszą największą zaletą było, żeby myśmy utrzymali nasz odcinek do końca Powstania.
Niemcy nie zdobyli go mimo, że atakowały nas regularne oddziały.
Na innych odcinkach w Warszawie byli obcokrajowcy, Azerbejdżanie, policja niemiecka, a nas atakowali żołnierze liniowi Reinefartha, Dirlewangera, żołnierze, którzy mieli pięć lat walk przeważnie z Rosjanami. To byli wyszkoleni żołnierze, to nie byli amatorzy tak jak my. Nasz przeciwnik był z prawdziwego zdarzenia. Dziwię się, że myśmy potrafili obronić. Natomiast na innych odcinkach też były ogromne walki, ogromne zniszczenia, ale żołnierze niemieccy to byli albo przestępcy… W oddziałach Dirlewangera byli więźniowie, którzy często mieli karę śmierci, powiedziano im: „Jak walki przetrzymasz, nie zostaniesz zabity, to cię zwolnimy z odsiadywania wyroku”. To byli ludzie, dla których zamordowanie kogoś nie miało znaczenia, po prostu mordowali.
Tak samo oddziały Ukraińców, którzy działali, albo kozaków, obcokrajowców. To nie byli nasi przyjaciele, że przymusowo ich wcielili do wojska niemieckiego, to byli nasi wrogowie z przekonania. Pewno nie wiecie, ale był przepis niemiecki, że wszystkie oddziały złożone z obcokrajowców mogły być tylko oddziałami SS, obywatele niemieccy mogli być tylko w Wehrmachcie, natomiast oddziały ochotnicze SS były oddziałami ochotniczymi. Było powiedziane, że wszystkie rumuńskie, belgijskie, holenderskie, francuskie oddziały to wszystko było SS, tak samo ukraińskie były SS Ukraine czy Wiking, czy inne. To ciekawostka, o której młodzi ludzie nie wiedzą. Pod znakami SS kryło się mnóstwo obcokrajowców. Niemcy świadomie robili tak, żeby na Polaków napuszczać narodowości sąsiednie, żeby ich skłócić ale sami też brali udział z tym, że oni przeważnie byli w czołgach a ci na piechotę atakowali.
Podsumowując to myśmy niewiele tam rzeczy zdobyli, zajęliśmy na ulicy Śniadeckich szpital, ale nie zdobyliśmy, tylko zajęliśmy. Nasi koledzy mieli zamiar podpalić szpital i oblali benzyną, smarem czymś innym. Stu pięćdziesięciu ludzi, załoga szpitala, wsiadła w samochody, które przyjechały z zewnątrz, załadowała się o czwartej rano i opuścili szpital, bo bali się, że tam spłoną żywcem. Myśmy zajęli szpital, ale nie zdobyli. Natomiast współzdobywaliśmy budynek PAST-y na ulicy Piusa 19, to centralna telefoniczna, która istnieje dotąd. To było duże osiągnięcie, my nie byliśmy tymi, którzy głównie zdobywali, tylko jeden z naszych plutonów poszedł do pomocy, zresztą od tyłu poszedł i fuksem zupełnie poddało się dziewiętnastu Niemców z bronią. Od tyłu budynek zajęli.
Z ciekawostek jeszcze to 15 września na ulicy Śniadeckich było dowództwo odcinka południowego naszego batalionu. Tam był porucznik Gebethner ze znanej rodziny Gebethnerów co mieli księgarnie. On był ranny wcześniej i w budynku w dowództwie, jako rekonwalescent, chyba pił kawę czy coś takiego. Niemcy zbombardowali budynek, to był budynek doktora Sokołowskiego, drewniana willa. Po tym 17 września zbombardowali budynek Architektury, gdzie było dowództwo naszego batalionu, zburzyli dwa piętra, było kilku zabitych i rannych. Dowództwo przeniosło się na linię frontu na ulicę Noakowskiego. Do końca Powstania tam urzędował dowódca batalionu. A dlaczego na linię frontu? Bo Niemcy nie bombardowali swojej linii frontu, bo po drugiej stronie byli Niemcy. Gdyby bombardowali nas na Politechnice, to mogli trafić w Niemców. Myśmy wiedzieli o tym i dlatego tam było przeniesione dowództwo.
Chcę się cofnąć. 12 sierpnia przyszli ostatni żołnierze z Kolonii Staszica. Na Kolonii Staszica mieliśmy dwie kompanie. Kompanie przez Pole Mokotowskie, przez ulicę Polną, docierały do Architektury. To nie było tak, że kompania idzie marszem w szyku defiladowym, tylko to byli pojedynczy żołnierze, którzy musieli minąć na Polu Mokotowskim gniazda karabinów maszynowych, gdzie Niemcy siedzieli, pilnowali, w nocy po cichu przedrzeć się przez krzaki i dostać się na naszą stronę. Tam były dwie kompanie, przy okazji wzięli ze sobą dwie kompanie „Odwetu”. Z „Odwetu” było stu sześćdziesięciu ludzi, którzy mieli atakować obecny przedwojenny sztab generalny Wojska Polskiego na ulicy Rakowieckiej. Tam były oddziały SS w ilości koło dziewięciuset osób, dwanaście czołgów.
To się nazywało Stauferkaserne. Oni mieli to atakować od północnej strony. Oczywiście atak się nie udał. Trzeba było przejść Polem Mokotowskim koło półtora kilometra i wybili ich co do ostatniego. Jeszcze na Polu Mokotowskim były baterie obrony przeciwlotniczej. Koło baterii trzeba było przejść. Cała historia się skończyła, kiedy zaatakowali po drodze baterię i żołnierze z baterii ich tam rozstrzelali.
Za parę dni przyszły oddziały RONA generała Kamińskiego z Ochoty, które wsławiły się na Ochocie tym, że mordowały masowo ludność cywilną. Przyszły na ten teren i zaczęły robić to samo. Przed tymi oddziałami nasi uciekli i ci „Odwetu”, ludzie z „Odwetu” dołączyli do nas. Nas było ponad osiemset osób.
Teraz wyobraźcie sobie, że sto sześćdziesiąt gęb do jedzenia przyszło w podartych butach, w zniszczonych ubraniach. Bali się, że ich złapią Niemcy po drodze na Polu Mokotowskim, to broń, którą mieli, wyrzucili, opaski pozdejmowali. Przyszli głodni, brudni, trzeba było dać im jeść, ubrać, zakwaterować. Domagali się od nas żebyśmy im dali broń, której my sami nie mieliśmy. To był ogromny problem dla dowództwa batalionu, ale „Odwet” jako oddział odwodowy był u nas do końca Powstania.
Co jeszcze ciekawego? Z ciekawych rzeczy to na osobną opowiastkę mógłbym powiedzieć, że była u nas pani baronowa Kronenberg, która w pierwszych dniach sierpnia przyszła na nasz odcinek. Została na naszym odcinku. Jeden z naszych oficerów informacyjnych – tak się nazywali oficerowie wywiadu – jak pani Kronenberg poszła do ubikacji, to znalazł [w] jej torebce legitymację pracownika gestapo. Oczywiście aresztował ją, zaprowadził do dowództwa. Ona skokietowała dowódcę, [u] którego kazano ją zostawić. On ją wypuścił, bo ona powiedziała, że ona ma kontakty z gestapo i może przynieść wiadomości. Oni ją puścili. Poszła do gestapo, zameldował co widziała i przyszła z powrotem. Śmieszna rzecz, że żołnierz, który przed dowództwem stał z bronią, powiedział, żeby pokazała legitymację. Ona mówi, że nie ma legitymacji ale może i bez tego. Sięgnęła do torebki, tam miała mały pistolecik, który chciała wyjąć a żołnierz po prostu ją zastrzelił. Tak się skończyła sprawa z baronową Kronenberg.
Po Powstaniu się dowiedziałem się, że ona miała wyrok śmierci jako agent gestapo przed Powstaniem, chcieli ją zlikwidować. Mieszkała na ulicy Królewskiej, na Królewskiej był ogromny luksusowy budynek Kronenbergów naprzeciwko Zachęty, który po wojnie został spalony i rozebrany. To była własność baronów Kronenbergów, którzy mieszkają w Kanadzie i którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że część ich rodziny współpracowała z gestapo. Zresztą Kronenbergowie byli pochodzenia żydowskiego, ale to nie przeszkadzało być agentem gestapo. Gestapo miało dużo Żydów agentów.
Jeszcze z moich ciekawszych powstaniowych spotkań to było spotkanie z kapitanem Armii Radzieckiej sławnym Kaługinem, który powiedział, że jest przedstawicielem Armii Radzieckiej. W Polsce pisał depesze do Stalina, do generała Rokossowskiego, na które nie dostał odpowiedzi. Miałem znajomych w Armii Ludowej na zasadzie nie organizacyjnej znajomości, tylko towarzysko. Tam gdzie mieszkałem była sympatyczna pani, zresztą pochodzenia żydowskiego, okazało się, że ona była w Armii Ludowej, a ja byłem w AK. Nawet wymienialiśmy podczas okupacji [prasę], dawałem jej „Biuletyn Informacyjny”, a ona pisemka z PPR-u. Podczas Powstania, jak była kolejka na wodę w budynku Architektury, to spotkałem ją w kolejce, tam gdzie granatniki pękały i ludzi zabijały.
Ona stała z kubłem, była chyba dwudziesta. „Dzień dobry!” Mówię: „Jak to, jest Powstanie, a Armia Ludowa nie bierze udziału w Powstaniu?”. „A, my to tak…” Zaczęła się plątać. Mówię: „Załóż opaskę Armii Ludowej, to będziesz dostawała wodę bez kolejki”. Ona mnie się posłuchała, przychodziła jeszcze z jakimiś i dostawała wodę poza kolejką, ponieważ dla wojska było poza kolejką. Odwdzięczyła się w ten sposób, że zaprosiła mnie do siebie do domu na Piusa, zresztą nie u siebie. Tam miał mieszkanie jeden pułkownik z Armii Krajowej, który ukrywał się, na niego był wyrok śmierci. On był po tym kierownikiem kontroli partii w komitecie centralnym, miał duże stanowisko.
U niego ukrywali się z Armii Ludowej, między [innymi] ta pani. Ona wyszła za pana Szyszka, nazwisko miała Zofia Szyszko. Jak się skończyła wojna, jej mąż, był wicepremierem w rządzie Mikołajczyka, Mikołajczyk był premierem, on był wicepremierem. Notabene został otruty przez swoich kolegów z PPS-u, bo on był z PPR-u w PPS-ie – taka kombinacja. Z PPS-u wiedzieli i go w wannie otruli w jego mieszkaniu w Alei Szucha. Otruł się gazem w wannie – taka była oficjalna wersja, to na marginesie tego wszystkiego. Pani Szyszko mnie zaprosiła do siebie, mówi: „Michał ma sześćdziesiąt litrów wina porzeczkowego, to przyjdź na wino”. Jak szedłem na Piusa, to szedłem schylony pod barykadami, ale jak wracałem po porzeczkowym winie, to w ogóle się niczego nie bałem, szedłem wyprostowany, głowa mnie znad barykady wystawała.
Można powiedzieć – pijacy mają szczęście i nie zawsze są trafieni, nawet przez wroga. Tam właśnie któregoś razu spotkałem kapitana Kaługina, który był w mundurze radzieckim w stopniu kapitana, rozmawialiśmy. Oczywiście Kaługin mówił do mnie protekcjonalnym tonem, że takich dzielnych jak ty, to my potrzebujemy, byś do nas przyszedł, dostałbyś wyższy stopień i tak dalej. Tego typu była rozmowa. Rejestruję tylko, że było spotkanie, półtowarzyska rozmowa z Kaługinem, co było dla mnie ewenementem, a potem okazało się, że to słynna osoba podczas Powstania. A propos Kaługina, to Kaługin przeszedł na drugą stronę Wisły, przedostał się, tam go NKWD aresztowało. Był dziesięć lat w łagrze aresztowany, potem wyszedł. Zgłosił się do naszej ambasady, był obdarty, głodny i bez pieniędzy. Tam mu udzieli pomocy. Nie wiem co dalej się stało. To właśnie dowiedziałem się po wojnie od pani Szyszkowej, która mieszkała w pięknym mieszkaniu na ulicy Karowej z oknami wychodzącymi na Pałac Prezydenta, bardzo dobra lokalizacja.
Powstanie zakończyło się 2 października. Zaczęliśmy się zbierać do niewoli. Okazało się, że jesteśmy ubrani w marynareczki, tylko cienkie bluzki, wybieramy się nie wiadomo dokąd i nie wiadomo w jakich warunkach będziemy.
Na Lwowskiej 11 dostałem [kurtkę] od pana Milera – bogaty człowiek, który tam mieszkał. W ogóle na Lwowskiej mieszkało mnóstwo bardzo bogatych ludzi. To nie byli przeciętni biedni warszawiacy, tylko bogaci pisarze, artyści. Tam między innymi mieszkała też pani Zimińska, która u nas śpiewała, jej mąż Sygietyński. Zimińska nosiła Sygietyńskiemu obiady, które dostawała u nas w kuchni. Mieszkała na Noakowskiego. Mnóstwo sławnych ludzi, Ekiert, inni mieszkali na tym terenie. Fogg śpiewał u nas, też mieszkał obok. Jak się skończyło Powstanie, to dostałem kurtkę skórzaną myśliwską trzy czwarte od pana Milera, z którą poszedłem do niewoli, byłem całą niewolę. Po przyjeździe do Polski przywiozłem ją z powrotem do Warszawy, komuś w końcu ją podarowałem, bo pan Miler nie chciał kurtki mimo, że go spotkałem.
Była mocno zniszczona, bo to było jedyne moje odzienie jak byliśmy w obozie. Kurtką się przykrywałem, bo było zimno, spaliśmy na podłodze.
Ironia losu, że my mieliśmy za zadanie zdobycie między innymi Kraftfahrpark, który jest w Alei Niepodległości, róg Koszykowej, Nowowiejskiej i na Zachodzie ulica Szucha. Myśmy poszli do niewoli do Kraftfahrpark. Nie zdobyliśmy za pomocą samochodów i naszej broni Kraftfahrpark, ale weszliśmy po kapitulacji do niewoli na piechotę, wpuścili nas na wielki plac, gdzie zdawaliśmy broń. Natomiast w odległości stu metrów na krańcu placu leżał żołnierz niemiecki z karabinem maszynowym wycelowanym w nas – w razie czego jak zaczniemy drugie Powstanie, to nas wystrzela. Myśmy oddawali broń. Niemcy powiedzieli, że jeżeli będziemy zniszczoną broń oddawać, to grozi nam za to kara śmierci, ale myśmy oddawali broń albo bez iglic albo z czymś zniszczonym, złamanym. Oddaliśmy mnóstwo amunicji radzieckiej, bo ruscy pod koniec Powstania zrzucali nam pepesze i broń w workach. One spadały ze stu metrów na ziemię. Z trzech egzemplarzy broni nasi rusznikarze robili jeden, bo to było pogięte, zniszczone. To samo było z amunicją. Amunicja nie chciała wejść w komorę nabojową, bo była zgięta. Myśmy całą pogiętą rosyjską amunicję oddali Niemcom, jak była kapitulacja, niech się cieszą.
Szliśmy przez Warszawę z Kraftfahrpark, ulicą Filtrową gdzieś na Wolę, po drodze na Szczęśliwcach szliśmy koło domów, gdzie na podwórkach stały czołgi niemieckie, a koło czołgów byli esesmani, którzy byli obsługą czołgów. Oni po prostu nam wymyślali, używali obraźliwych słów, myśmy maszerowali do niewoli do obozu, a oni nam wymyślali. Nasi dowódcy powiedzieli: „Nie odzywajcie się, bo oni czekają tylko, żeby sprowokować awanturę, wtedy zaczną do nas strzelać”. Myśmy doszli na piechotę do Ożarowa, szliśmy kolumną.
Po drodze były wzruszające sceny, jak ludność tamtych okolic dawała nam jedzenie. To były owoce, inne produkty chleb nie chleb. Nas szło tysiące. Na początku żołnierze dostawali porządne jedzenie, a potem już się wyczerpało. Poza tym Niemcy odganiali ludność. Oni się w ten sposób zorganizowali, że kosze z jedzeniem stawiali na środku jezdni, myśmy szli i z koszy każdy kto chciał, a wszyscy chcieli, brał jabłka, marchew, pomidory, to co tam było, chleb, bułki, wędliny, kiełbasy.
Doszliśmy do obozu. W obozie w Ożarowie naprawiali wagony kolejowe. Były wielkie hale. Na halach dali nam parę sześcianów dużych woliny. Wolina to świerkowe drewno ścinane na drobne wiórki i prasowane w bele. Myśmy wolinę rozkładali, kładli się i spali. Rano jak się obudziliśmy, to zaczęliśmy się wzajemnie z siebie śmiać. Okazało się, że mamy czerwone twarze. Okazuje się, że w hali była rozsypana minia ołowiowa, która ma kolor czerwony, minia do malowania, ale w proszku, bo minia normalnie jest z olejem zmieszana i wtedy jest do malowania, a to była rozsypana minia. Jak myśmy się obudzili każdy miał czerwoną twarz, czerwone ręce i śmiał się nie z siebie, tylko z kolegi, a kolega śmiał się ze mnie, bo też byłem czerwony. Taki fragmencik humorystyczny.
Niemcy dali nam zupę, to było całe nasze jedzenie. Niektórzy koledzy nie chcieli iść do obozu. Był jeden mój żołnierz nazywał się „Szczupakowski” Antoni Bujalski, chłopak pochodzący z podlaskiej wsi, który bardzo dobrze się sprawdzał, miał mnóstwo chłopskiego zdrowego rozsądku. Przed Powstaniem bardzo był mi pomocy, bo braliśmy udział w różnych akcjach, gdzie on był bardzo spokojny, dzielny, nie bał się zupełnie i tak dalej. On miał na imię Antoś. Postanowił, że on nie pójdzie do niewoli, ale kolegom trzeba pomóc organizując jedzenie. Jak dochodził do bramy w Ożarowie, to się odłączył, poszedł porozmawiał z ludźmi i dostał kiełbasy, bułek i tak dalej. Wziął kiełbasę, zaczął nas wołać, ale my nie byliśmy przy drutach tylko gdzie indziej, w głębi. Poszedł do wartownika, on niemiecki znał bardzo słabo, mówił ich bin kolege gehen. Tego typu były rozmowy z wartownikiem. On chciał po prostu wejść z bułkami i kiełbasą, chciał nam dać jedzenie, a wartownik Raus! Zdjął karabin i z karabinem do Antosia. Antoś, chcąc nie chcąc, poszedł z kiełbasami w siną dal. Mimo że on pokazywał, że on jest też Powstaniec z opaską, to Niemiec go nie wpuścił.
Antoś nie był w niewoli. Wraz z Antosiem poszedł do niewoli mój dowódca plutonu porucznik „Zawadzki”. Antoś po wojnie powiedział, że jak znaleźli się w Łowiczu, to „Zawadzki” zaczął segregować swoje dokumenty i okazuje się, że miał na sześć nazwisk kenkarty, dokumenty ze swoją fotografią, więc był dziwny facet. Po wojnie, po tym jak umarł porucznik „Zawadzki”, dowiedziałem się, że [był] synem popa, miał na imię Sergiusz, był adiutantem generała Rola-Żymirskiego. Opowiedział się czy był lewicowych poglądów, czy z innych względów, czy może dlatego, że z pochodzenia Rosjanin czy prawosławnym, został adiutantem Żymirskiego. Ileś lat temu spotkałem go. Potem był w mundurze lotniczym w stopniu pułkownika i był w centrum wyszkolenia dowódców wojsk lotniczych w Modlinie. Tak, że dla mnie [to był] od początku lewus, jak go tylko spotkałem jak śpiewał ukraińskie dumki na Lwowskiej 11. […]
Wyjechaliśmy z Pruszkowa i po kilku dniach załadowano nas w Pruszkowie do pociągów towarowych gdzie było po pięćdziesięciu żołnierzy w wagonie towarowym zamkniętym.
To chyba było 8 października a może 7, nie pamiętam, nie jestem przygotowany na danie ścisłej odpowiedzi. W Pruszkowie nas załadowano po pięćdziesiąt osób i jechaliśmy przez Kostrzyn obecny, przedtem się nazywał Küstrin en am Oder (Kostrzyn nad Odrą). Tam były koszary, tam był pierwszy nas przystanek. Postawiono nas na placu apelowym i tak staliśmy chyba ze sześć godzin. Padał deszcz, drobny gęsty deszcz. Wszyscy byliśmy zmoknięci do nitki. Po apelu Niemcy nam zafundowali łaźnie, ubraliśmy [się], za jakiś czas załadowali nas dalej do wagonów towarowych i pojechaliśmy nie wiedząc dokąd.
Przejechaliśmy przez Berlin, przez szpary w wagonie widać było, że to duże miasto, potem się dowiedziałem, że przez Berlin. Po drodze była jeszcze jedna przerwa, charakterystyczna jako wspomnienia. Ludzie nie tylko jedzą, ale wypróżniają się, trzeba było zatrzymać się. Pociąg się zatrzymał w tym celu, żebyśmy załatwili potrzeby fizjologiczne. Niemcy oczywiście wrzeszczeli, powiedzieli, że ci, którzy się oddalą o ileś tam metrów będą zastrzeleni. Trzeba było robić masowo i publicznie załatwiać się. Kazali nam z powrotem wejść do wagonów. Ku naszemu zdziwieniu Niemcy chodzili od kupki do kupki i zbierali banknoty, którymi myśmy [się] podcierali, ponieważ nie było papieru, a były tak zwane „górale”, w których otrzymaliśmy żołd, pieniądze pięćset złotowe, na których był góral. Z tego tytułu nazwane były „góralami”, [to były] po prostu banknoty banku emisyjnego w Polsce, który wówczas emitował pieniądze. Oni wycierali o trawę i wkładali do portfeli. Okazuje się, że pieniądze, jedna złotówka była warta pół marki, czyli jak miał sto złotych to miał [pięćdziesiąt] marek, oni to potem wymieniali w banku Rzeszy na marki niemieckie i mieli duże pieniądze. Dla nas to było śmieszne, rechotaliśmy, a oni całkiem poważnie wycierali o trawę, chowali do portfeli. Dojechaliśmy do Bremervörde. Po wojnie się okazało, że w Bremervörde mieszkał teść Himlera. Jak wysiedliśmy z pociągu to przywitała nas ogromna chmara Niemców, zwłaszcza dzieci niemieckich, które wyzywały nas, pluły, rzucały kamieniami. Stamtąd poszliśmy do obozu Sandbostel. Potem się dowiedzieliśmy, że obóz nazywa się Sandbostel stalag 10B. On był oddalony od Bremervörde o czternaście kilometrów. Myśmy szli na piechotę czternaście kilometrów z walizkami, plecakami, tobołkami.
Późnym wieczorem znaleźliśmy się za bramami obozu Sandbostel. Sand to jest piasek, Bostel to są wydmy, sama nazwa sugeruje, że tam było pełno piasku. To był podmokły piasek, torfowiska i wydmy, dziki nieurodzajny teren. Na mokradłach był zorganizowany obóz jeniecki w Sandbostel. Ku naszemu zdziwieniu przy bramie zobaczyliśmy wieżyczki strażnicze, gdzie byli żołnierze z karabinami maszynowymi. Weszliśmy przez pierwsze, drugie, trzecie ogrodzenie i stanęliśmy na ulicy. Tam była pierwsza selekcja. Oddzielono oficerów od podchorążych i żołnierzy oraz kobiety. Miałem stopień podporucznika, byłem w grupie oficerów i znalazłem się w rezultacie w baraku, gdzie nam wskazano.
W tej chwili nie pamiętam, ale myślę, że ona trwała z dziesięć, dwanaście godzin. Po drodze żeśmy stali na bocznicach, przepuszczaliśmy inne pociągi. To był specjalny pociąg. Po prostu żeśmy stali, nam się wydawało, że w polu, ale pewno gdzieś pod semaforem, póki nie pozwolono pociągowi jechać dalej.
Tak, po wyjeździe z Pruszkowa.
Nie, nie było żadnych. W Pruszkowie dostaliśmy posiłek, nie pamiętam, kawałek chleba, zupę. Podczas Powstania nie jadłem, a w Pruszkowie pierwszy raz zjadłem zupę. Zastaliśmy baraki, w barakach nic nie było oprócz woliny na podłodze. Woliny to były sprasowane wiórki sosnowe, transportowane w postali beli sprasowanej. Jedną belę rzucali do pokoju, myśmy to sobie rozkładali i na tym spali. Oczywiście mogliśmy się przykryć tylko tym, co mieliśmy na sobie. W niedużym pokoju było nas po czterdziestu. W rezultacie jak się położyliśmy na podłodze na wolinie, to jeden drugiego dotykał. To było korzystne, bo było cieplej w ten sposób, po prostu mniej zimno nam było.
Następnego dnia nie było żadnego posiłku, tylko był apel. Aha, jeszcze muszę się cofnąć. Przeszliśmy do baraku, który nazywał się Aufnahme, w baraku siedzieli Niemcy, którzy spisywali nasze dane personalne i nadawali nam numer jeniecki. Dostawaliśmy blaszkę cynkową, na której był wybity napis Kriegsgefangener i numer dwieście dwadzieścia, cztery, osiemset dwadzieścia osiem to był mój numer jeniecki. Jak z Aufnahme poszliśmy do baraków, to była późna noc i nikt o niczym nie myślał tylko, żeby spać, bo byliśmy zmarnowani, głodni, zmęczeni i tak dalej. Na drugi dzień rano chyba o siódmej czy o ósmej pobudka, kazano nam wyjść na plac apelowy i tam największa plaga obozowa to liczenie ilości osób przez wachmanów.
Wachmani to strażnicy niemieccy, którzy nas pilnowali. Wachmani często się mylili, kazali nam się ustawić czwórkami, liczyli i często im się nie zgadzało, więc na nowo od początku liczyli. Po kilka godzin trwał apel. W rezultacie jak nas policzyli, to dostaliśmy zupę chyba to było już południe. Zupa się nazywała Steckrübensuppe, to była zupa z brukwi. W kotle, który żeśmy z kuchni przynieśli, były ze trzy brukwie przecięte na połowę i płyn. Któryś dostał samą brukiew, a reszta dostawała wodę. Napiliśmy się, to była niby zupa.
Potem zaczęły się regularne dostawy jedzenia, to znaczy o godzinie piątej wychodzili koledzy po tak zwaną herbatę. Myśmy to nazywali „siuśki moczopędne”. To był płyn, który miał na celu obniżenie potencji męskiej, żeby nie było w tym kierunku problemów. Dostawaliśmy płyn jako herbatę, potem dostawaliśmy kosteczkę margaryny, pięć gram, dwieście pięćdziesiąt gram chleba i po tym zupa, jeszcze była wędlina przeważnie czerwona kiszka, dwadzieścia gramów było na osobę. Chleb dostawaliśmy w bochenkach, na iluś tam był bochenek. Pajdka chleba była grubości półtora centymetra. To się dzieliło na porcje, tyle ile nas było i potem rozdzielało. Po pewnym czasie wszyscy byli wygłodniali. Ceremoniał krojenia chleba był obserwowany przez wszystkich uczestników czy czasami ten drugi nie dostał odrobinę większego kawałka, a trudno było tak dzielić, żeby wszystkie były idealne równe. To był już syndrom głodowy, wszyscy patrzyli, to była najważniejsza rzecz, żeby ktoś nie dostał większego kawałka chleba.
Byłem przydzielony do baraku wraz z innymi kolegami oficerami. Po pierwsze było za ciasno, po drugie nie mieliśmy na czym spać, więc interweniowaliśmy, żeby dali nam więcej woliny. Tam gdzie byliśmy, w Sandbostel jest klimat morski, bo to niedaleko morza. Było tak, że rano było słońce, potem padał śnieg, potem padał deszcz, potem znów wyjrzało słońce, a potem jeszcze była mgła. To było w ciągu jednego dnia. Klimat był zmienny. Na ogół było bardzo zimno tym bardziej, że byliśmy wygłodzeni, mokrzy, zmarznięci i tak dalej. Nie było żadnego piecyka, żadnego ogrzewania nie było. To nam najbardziej dokuczało. Rozgrzewaliśmy się w ten sposób, że się maszerowało, wychodziło się z baraku i chodziło, żeby się rozgrzać.
Oprócz tego były sprawy sanitarne. Było coś takiego do czego nikt z nas nie był przyzwyczajony, mianowicie latryna. Były muszle klozetowe, które są u nas nieznane w wysokości więcej jak pół metra, skośne, kamionkowe. One były w kilku rzędach. Z początku, nim się przyzwyczailiśmy, to ja na przykład nie byłem w stanie się załatwić dlatego, że naprzeciwko mnie siedział facet, który patrzył na mnie, patrzył mi w oczy, a ja w jego oczy. Nie mogłem dokonać czynności fizjologicznych. Wobec tego czekałem [aż] latryna się opróżni, przychodziłem sam, żeby załatwić to co miałem do załatwienia. To były ponure warunki, to było bardzo nieprzyjemne. Były krany z zimna wodą, koryta, gdzie żeśmy się myli. Wybiegam trochę naprzód.
Mianowicie tam był obóz oficerski, gdzie byli Polacy, Francuzi, Jugosłowianie, Anglicy, Amerykanie, Belgowie i tym się różnili Polacy od pozostałych wymienionych, że oni mieli wszyscy lepsze warunki. [Wśród] oficerów również byli Włosi. Oficerów armii zachodnich Niemcy traktowali dużo lepiej niż nas, mieli lepsze warunki zakwaterowania, wyżywienie chyba mieli podobne, ale oni ze swoich krajów dostawali ogromne żywnościowe paczki, im się powodziło względnie dobrze. Natomiast myśmy dostawali tylko to, co przynieśliśmy z Warszawy, a porcje niemieckie były głodowe. W każdym razie pod koniec obozu ważyłem czterdzieści kilogramów, a miałem metr siedemdziesiąt dwa wzrostu i mniej więcej powinienem ważyć koło sześćdziesięciu kilogramów.
W obozie byliśmy osiem miesięcy, wtedy się zakończyła II Wojna Światowa. Chciałem jeszcze opowiedzieć o jedzeniu. Wszyscy, którzy przyszli z Warszawy mieli zapasy żywności, które otrzymaliśmy przeważnie po drodze do Pruszkowa. Jak szliśmy do Pruszkowa, to okoliczna ludność zostawiała nam pomidory, chleb, kiełbasy, różne rzeczy. Myśmy brali, to było zabronione przez Niemców. [Ludność] zostawiała [żywność] na środku drogi. Po prostu podnosiło się i chowało do swojej torby. Z tym pojechaliśmy do obozu. Na przykład nigdy nie paliłem papierosów, ale od swojego dowódcy dostałem sto papierosów o nazwie „Kowboj”. On mi mówił: „Weź papierosy, przydadzą ci się”. Za papierosy to względnie dobrze żyłem przez miesiąc czasu, bo handlowałem papierosami z ruskimi.
Myśmy nazywali ich bolszewikami. Obóz rosyjski był oddzielony od nas tylko drucianą siatką, po drugiej stronie byli Rosjanie, a po tej my byliśmy. Część z Rosjan pracowało w kuchni. Oni tam wykradali żywność, przeważnie brukiew. Dostawałem za ileś papierosów jedną brukiew i brukiew sobie jadłem. To było dla mnie korzystne. Rosjanie pytali nas – z początku nie wiedzieliśmy o co chodzi – „adikałon”, czy macie „adikałon”? Myśmy nie wiedzieli, co to „adikałon”. Okazuje się, że to woda kolońska. Od nas chcieli „adikałon”. Jak żeśmy dali mu szklaneczkę „adikałonu”, to brał buteleczkę, przechylał, wypijał. To dla nich była wielka frajda i za to najwięcej można było dostać brukwi czy czegoś co mieli do wymiany.
Kiedyś była humorystyczna sytuacja. Po którymś kolejnym przyjściu do drutów, stał jeden ruski, trzymał się ręką za siatkę i zupełnie półgłosem cichym spokojnym wymyślał – „papuszka”, na „mamuszkę”, w końcu takie nie takie Polaki. Okazuje się, że jemu sprzedali olejek perfumowy, który miał ogromną wartość jako olejek perfumowy, bo z tego można było ileś tam litrów perfum zrobić. Ktoś z Warszawy przyniósł olejek, a oni wąchali, jak pachniało to brali. On wypił ileś olejku. Dostał rozwolnienia, przez dwa dni nie zapinał spodni, bo co chwila musiał chodzić. Po swojej kuracji olejkowej stał przy siatce – takie nie takie Polaki i tak dalej, tak nas błogosławił. Ten, który mu sprzedał olejek, to w dobrej wierze sprzedał, pachnie to pachnie, chciał wziąć to wziął.
On mówił, że za brukiew chce cztery papierosy albo pięć papierosów.
Nie, Niemców to nie interesowało. Po jakimś czasie myśmy handlowali z Niemcami z wartownikami, to znaczy jak dostaliśmy po Bożym Narodzeniu, czyli za kilka miesięcy, pierwsze paczki amerykańskie. Paczka była na cztery osoby. Tam była kawa, margaryna, rodzynki i jeszcze inne produkty żywnościowe. Niemcy chcieli koniecznie kawę. Dla nich kawa to było coś. Niemcy nazwali „monkaffee”. „Monkaffee” to jest kawa prawdziwa w odróżnieniu od Ersatzkaffee, namiastki kawowej. Oni znali całą wojną Ersatzkaffee robioną ze zboża, a amerykańska była monkaffee, prawdziwa kawa rozpuszczalna. Za puszkę kawy można było dostać na przykład bochenek chleba. Co było ogromną dawką żywnościową.
Wartownicy, tak zwani wachmani, chętnie handlowali. [Wachman] skrzętnie chował kawę, a wyciągał bochenek chleba i dawał w zamian. A propos handlu. Ludzie z Warszawy, warszawiacy, oficerowie często byli majętnymi ludźmi i mieli ze sobą cenne rzeczy. Byłem obecny przy transakcji jak jeden z kolegów starszy pan… Miałem dwadzieścia lat, a byli czterdziesto-pięćdziesięcioletni oficerowie raczej starsi. Podchorążowie byli młodzi, a oficerowie sprzed wojny byli starsi. Pan wyjął zegarek, złotego „pateka”, to był najdroższy zegarek podłużny, złoty, za to dostał sześć bochenków chleba od Niemca. W tym samym obozie był z nami z armii Berlinga, która wylądowała na przyczółku czerniakowskim, major Łatyszonek. Tak się nazywał dowódca oddziału, który wylądował na Powiślu. Major Łatyszonek transakcją wiązaną, bo nie wiadomo skąd miał chleb, kupił za cztery bochenki chleba złotego schaffhausena. Przed wojną najdroższe zegarki to był [marki] Patek i Schaffhausen. To były egzemplarze robione ręcznie na zamówienie, jednostkowe zegarki. Tak jak mercedesy” jak rolls-royce były luksusowe, dlatego one były takie drogie. Major Łatyszonek właśnie kupił, u któregoś z kolegów złotego schaffhausena. Jak się skończyła wojna spotkałem jego w Alejach Jerozolimskich, on był dowódcą pułku, na ulicy Szwoleżerów, chodził w czapce ze złotymi otokami. To tyle o żywnościowych sprawach.
Dokuczliwy był brak ogrzewania. Myśmy tam nie mieli czym ogrzewać, nie dawali nam Niemcy nic do ogrzewania, jeszcze trzeba było zagrzać sobie jedzenie albo herbatę zrobić. Nie było fizycznych możliwości. Koledzy, rzeczywiście wynalazcy, z puszki litrowej po konserwie zrobili kuchenki. Blachę tak powyginali, że był tam ruszt do palenia i na wierzchu stawiało się czajniczek, naczynie z gorącą wodą. O dziwo kuchenki były szalenie wydajne pod względem cieplnym, bo dosłownie paczką zapałek, dwoma paczkami nie zapałek ale drewienek o objętości dwóch paczek zapałek, [można było] zagotować szklankę wody. Suche drewienka kładło się, podpalało i to się gotowało.
Teraz żałuję, że nie mam takiej kuchenki, to byłby fantastyczny eksponat dla Muzeum Powstania Warszawskiego, dowód przemyślności i techniki. Tam było mnóstwo wykształconych, inteligentnych ludzi, inżynierów. Oni skonstruowali kuchenki. Kuchenki robili masowo, ale skąd wzięli drewno? Drewna nie było. Niemcy nam nie dawali, ale pomysłowość polska… Były latryny i były wucety, to były drewniane baraki, które z wierzchu były deskami oszalowane, a od wewnątrz były belki, szalunek był z deseczek drewnianych. Koledzy zaczęli odrywać deski, zmieniać na malutkie ilości drewna, żeby opalać kuchenki do gotowania. Nim Niemcy się zorientowali, to pół naszej latryny nie miało poszycia, drewna. Postawili wachmana, a wachmani to byli żołnierze niemieccy z Volkssturmu, którzy często byli kulawi, mieli przedpotopowe karabiny. Jak szedł, to kulał, wolno szedł. Mówię o konkretnym wachmanie, którego mam przed oczami.
Historia polegała na tym jak odwrócić uwagę wachmana. Szli na koniec baraku, coś tam robili, wachman dochodził do nich, a tu w międzyczasie wyrywali parę desek i uciekali do baraku. Potem scyzorykiem deski, które były suche, na drobne zapałki strugali. Mieliśmy to na podpałkę. Z tym wiąże się następująca historia. Przyszedłem z Warszawy w skórzanej kurtce trzy czwarte. Jak się skończyło Powstanie, to byłem tylko w kombinezoniku. W miesiącu październiku zaczęły być przymrozki. Znajomy na Lwowskiej 11, pan Miler, kamienicznik warszawski podarował mi swoją skórę myśliwską, trzy czwarte płaszcz skórzany. Całą [niewolę] przykrywałem się [nim] i nawet go przywiozłem do Warszawy z powrotem jak wróciłem do Polski, komuś to sprezentowałem na wsi. On nie chciał jej, chciałem jemu oddać.
Nie, mieliśmy tylko to co przywieźliśmy z Warszawy, nic więcej nie było. Bardzo dokuczliwe były apele wielogodzinne, jak się wachmanowi coś pomyliło, a komendantowi nie zgadzała się liczba, to na nowo [liczyli]. W obozie było dwa tysiące oficerów z całej Warszawy. Jak o jednego się nie zgadzało, to na nowo liczenie. Myśmy parę godzin stali podczas deszczu, niepogody. Słońce jak było, śnieg padał, grad padał to myśmy stali. To była ogromna udręka.
O godzinie piątej był dyżur. Kilku dyżurnych szło po „siki moczopędne” do kuchni. Tam było ich trzech czy czterech. Myślę nie o całym obozie tylko o baraku, w którym przebywałem. Były dyżury na poszczególne pokoje. Cała brygada dyżurnych, którzy chodzili po żywność. Oni wcześniej musieli wstać, pójść, stanąć w kolejce przed kuchnią i tam ruscy nalewali im „siki”. Potem z „sikami” szli do nas, o godzinie siódmej już wstawaliśmy, piliśmy „siki”, o ósmej był apel. Należało zjeść to co się ma. Był rozdział chleba. Chleb, który dostaliśmy był dzielony na porcje. Każdy jadł to co miał. O ósmej był apel, potem był czas wolny do południa nie pamiętam czy do dwunastej czy do drugiej, był obiad.
Była Steckrübensuppe, zupa brukwiowa i do tego były dwa, trzy kartofle. Znów nie znamy tego określenia u nas, to były Pellkartoffeln – Niemcy [tak to] nazwali, to znaczy kartofle były gotowane w mundurkach. Każdy brał gorący albo letni kartofel, obierał, wyjmował różne zanieczyszczenia czy robaki jakie były w kartoflach i zjadało się. Robiłem to w ten sposób, że ze śniadania zostawiałem trochę margaryny, kroiłem kartofel na grube plastry, smarowałem margaryną, trochę posoliłem i sobie jadłem. To mi bardzo smakowało. Zagryzałem to zupą brukwiową. Na Boże Narodzenie na uroczystości, nie pamiętam ile ich było, dostawaliśmy Haferflocken to była owsianka, ale rzadka, nie taka jak teraz robimy. Zamiast zupy brukwiowej była owsianka, która dla nas był rarytasem, którą dostawaliśmy odświętnie.
Jeszcze chcę wrócić do desek. Któregoś dnia, było dosyć zimno, poszedłem do latryny w swoim skórzanym płaszczu i tam koledzy, którzy rwali deski zwrócili się do mnie: „Weź dwie deski, jedną dostaniesz dla siebie a drugą dasz nam po wejściu do baraku”. Przy wejściu do baraku było pomieszczanie zasłonięte firankami. Tam siedział wachman, który pilnował baraku i nas w baraku. Ponieważ były firanki, to nie wiedzieliśmy czy jest wachman w środku czy nie. Widzieliśmy go jak on wyszedł, ale wziąłem dwie deski. Ponieważ deska była długa włożyłem sobie jeden koniec w spodnie a drugi miałem na piersiach. To spowodowało, że szedłem usztywniony, dziwnie szedłem. Jak doszedłem do baraku, to z pomieszczenia wachmana wyszedł wachman i powiedział: Komm! Komm!. Wszedłem do pokoju, wyjął mi deski, zabrał deski i spisał numer jeniecki. Poszedłem dalej, koledzy wiedzieli, nie mieli pretensji do mnie, żebym oddał deski, bo deski miał wachman. Opowiedziałem kolegom, mówią: „A to masz zagwarantowane, pójdziesz do kicia”. Mówię: „ Zobaczymy”. Minęło chyba dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach jest apel i wołają „Carski”, to oni po niemiecku wymawiali „Zarzycki”. To do mnie nie docierało, bo to inne brzmienie miało, oni tak ze dwadzieścia minut wołali „Carski”, nikt się nie zgłosił. W końcu wpadli na pomysł, żeby podać numer po niemiecku i podali mój numer jeniecki, zgłosiłem się. Jak się zgłosiłem, to mnie zaprowadzili do aresztu. Byłem w areszcie obozowym, dostałem dziesięć dni aresztu za kradzież desek. Koledzy mnie współczuli: „Biedak, idzie do aresztu, nic nie zrobił, a go wsadzają”. Znalazłem się w areszcie.
W areszcie były same niespodzianki. Mianowicie miałem deskę o wielkości półtora metra na dwa metry, łoże z desek i na łożu były dwa koce: jeden koc pod głowę, a drugi do przykrycia. Pierwszy raz przykrywałem się. Pomieszczenia aresztu były ogrzewane, było cieplutko. Dostawałem do okrycia koc, więc było mi ciepło spać i dostawałem jedzenie obozowe. Okazuje się, że ruscy tyle kradli brukwi i produktów żywnościowych, które sprzedawali nam i innym, że zupki, wszystko co dostawaliśmy, to było w stosunku do niemieckiej normy jeszcze okradzione, była połowa tego co Niemcy dawali do kotła. W obozie w areszcie żaden Niemiec nie chciał się połasić na zupę z brukwi, albo na margarynę, kawałek chleba, tego oni mieli pod dostatkiem. Dostawałem nieokradzione porcje wyżywienia, dostawałem dużą porcję zupy, dostawałem margarynę, Wurst, kiełbasę, pajdę chleba i sobie bardzo chwaliłem, bo wreszcie prawie że się najadałem.
Teraz a propos jedzenia, to powiem o tym jak przyszedłem po dziesięciu dniach do kolegów. Koledzy mówią: „Co, bili ciebie, taki spuchnięty jesteś?”. Po prostu się poprawiłem na twarzy po jedzeniu, które dostawałem w areszcie. Oni myśleli, że może mnie bili i dlatego spuchnięty jestem na twarzy. Ale jak przyszedłem, to Niemcy z aresztu zawołali mnie następnego dnia i powiedzieli: „Do rąbania drewna”. Tam były pieńki, siekiera i kazali rąbać. Powiedziałem, że nie będę rąbał, ponieważ jestem oficerem, oficerom nie przysługują prace. To mnie wzięli do komendanta obozu, pułkownika. Powiedziałem jemu, że jestem oficerem i nie będę robił rzeczy, które nie należą do obowiązku jeńca wojennego, oficera. On powiedział jemu, żeby mnie tam nie brał.
Na desce siedziałem całymi dniami. Dwa razy dziennie wypuszczali nas na wybieg. Tam jeszcze inni maszerowali. Po drodze spotkałem Anglików, po mundurach poznałem, bo oni byli w mundurach, a ja byłem w ubraniu cywilnym, którzy się zainteresowali, pytali mnie kto ja jestem. Nie wiedziałem jak im wytłumaczyć, to im wytłumaczyłem, że Maquis polonais. Maquis to był francuski ruch oporu, oni się [tak] nazywali, a Maquis polonais to polski ruch oporu. Kiwnęli głową i od tego czasu Anglicy mnie nie zauważali w ogóle, chodzili na około jak powietrze mnie traktowali. To dla mnie było zupełnie niezrozumiałe, bo mnie pierwsi zaczepili, rozmawiali ze mną, a potem mnie nie widzieli.
Nie, nie wiem. To refleksja z aresztu. W obozie była moja siostra cioteczna, która była w moim plutonie podczas Powstania. Obóz oficerski był oddzielony od damskiego baraku drutem kolczastym. Tam był jeden barak damski. Tam było wejście i co jakiś czas przysługiwała nam możliwość odwiedzenia naszych, jak mówiono „akaczek”, bo one były od nas z AK sanitariuszki, łączniczki, inne. Tam chodziłem szereg razy i odwiedzałem nie tylko swoją cioteczną siostrę, która tam była, ale odwiedzałem inne dziewczyny, które znałem albo które były w moim plutonie podczas Powstania.
Jeżeli chodzi o damską cześć, to była tragiczna historia. Pewnego dnia nie w obozie gdzie my odwiedzaliśmy, tylko na początku obozu [gdzie] było Aufnahme było kilka kobiet z AK, które były lekarzami. One tam kwaterowały. Jeden z naszych dowódców, dowódca 3 Rejonu, major „Ratusz” (pseudonim, on się nazywał Władysław Brzeziński), poszedł do Aufnahme i przez druty rozmawiał ze swoją sympatią czy narzeczoną lekarką. Jeden z wachmanów zaczął wołać, żeby on się odsunął od drutów, a on udawał, że nie słyszy. Wachman wyjął pistolet i go zastrzelił. Wydawało się z początku, że Niemcy są kategoryczni i tak dalej, ale tło było inne, drugie tło. Ten, który go zastrzelił był esesmanem, Ukraińcem z Oświęcimia. Jak ewakuowali obóz w Oświęcimiu, to esesmanów po różnych obozach porozdzielali i jeden Ukrainiec był w naszym obozie. Jak siedziałem w areszcie, to słyszałem jego pieśni, dumki ukraińskie, które grał na gitarze i śpiewał, ładnie zresztą. Dumki były ładne, melodyjne. Podobno Ukrainiec zastrzelił majora, „Ratusza”.
Potem się dowiedziałem, że kontrwywiad niemiecki miał informacje, że major „Ratusz” był odpowiedzialny za jeńców wojennych, którzy byli w Warszawie wzięci do niewoli. Niemców gromadzono na ulicy Marszałkowskiej chyba w kinie „Apollo”. Tam było koło stu dwudziestu Niemców. Jakimś trafem czy specjalnie, Niemcy się dowiedzieli, że tam są zgromadzeni nie Niemcy, bo by nie bombardowali, zbombardowali kino i zginęło stu dwudziestu Niemców. Niemcy obwiniali majora „Ratusza”, że przez niego Niemcy zginęli. Prawdopodobnie to był wykonany wyrok przez Ukraińca, była akurat okazja. Komentarz słyszałem po wojnie, ale czy to była prawda nie potrafię powiedzieć. To jeżeli chodzi o kobiety. Nasze kobiety były bardzo biedne. One po jakimś czasie zostały wywiezione najpierw do obozu Niederlangen pod granicę holenderską, a potem przeniesione do obozu Oberlangen. Obóz Niederlangen to były baraki zamieszkałe przez Żydów, których wywieziono do gazu. Były brudne, zawszone, nędzne. Najpierw tam one były ulokowane, potem do odrobinę lepszego obozu Oberlangen je przeniesiono. Tam zakończyła się dla nich wojna, dywizja Maczka wyzwoliła obóz Oberlangen.
Traktowali nas w obozie oficerskim… Cały obóz nazywał się stalag.
On miał tytuł stalag 10B i w stalagu 10B wyłączono pewien obszar, w którym zakwaterowano oficerów. To byli nie tylko oficerowie z Armii Krajowej, ale byli belgijscy, serbscy, jugosłowiańscy, włoscy oficerowie od Badoglia. Jak Badoglio zrobił przewrót przeciwko Niemcom, to aresztowali włoskich oficerów i wzięli [ich] do Sandbostel. Anglicy, Francuzi, Belgowie byli, międzynarodowy obóz oficerski. Myśmy się kontaktowali wzajemnie. Na przykład za ileś pajdek chleba Włosi, było dwóch śpiewaków z La Scali, śpiewali nam w obozie, dostali trzy pajdki chleba i zrobili nam koncert. W późniejszym okresie tak było. Niedługo, chyba w grudniu 1944 roku, przybyli oficerowie słowaccy, bo było powstanie na Słowacji. W odróżnieniu od nas, my byliśmy w garniturach, byliśmy jak przebierańcy a nie jak wojsko, bo mieliśmy swoje ubranie, to wszyscy oficerowie słowaccy byli porządnie umundurowani, ich tam przywieźli. Powstanie na Słowacji to jest osobny rozdział.
Nie było żadnych szykan. Szykanami były apele, bo po kilka godzin się stało. To były największe szykany. Oprócz tego jeszcze nie powiedziałem na samym wstępie, jak żeśmy przenocowali, to na drugi dzień, była zbiórka, kazano nam zabrać wszystkie rzeczy i gdzieś nas poprowadzono. Okazało się, że to jest odwszalnia, tak to się tam nazywało. W odwszalni kazano nam się rozebrać do naga, nasze ubrania poszły do dezynfekcji. To znaczy była dezynfekcja parowa. Na przykład przed Powstaniem dostałem czarny garnitur i na garniturze jak odebrałem były od kropli pary, które kapały na garnitur, na czarnym tle czerwone plamy, których nie można było zmienić, atramentem malowałem potem, a wygotowane punkty były na tym. Rozebraliśmy się do naga, nagusy tam stały i czekaliśmy na natrysk. Stanęliśmy w końcu pod natryskiem, dali nam po kawałku mydła na kilku i czekaliśmy na puszczenie wody. W rezultacie puścili wodę, ale zimną. Wiadomo co było reakcją – krzyk. Za chwilę poleciała woda gorąca ale taka, że parzyła. Jeżeli to można nazwać szykaną, to były takie szykany. W końcu żeśmy się tam umyli, też na komendzie, ileś minut woda leciała. Po tym bez względu na to czy ktoś miał oczy namydlone czy nie, to było zakręcone i na tym koniec. Najwyżej mógł kapiącą wodą oczy przemyć od mydła.
Nie było bicia. Z łaźni poszliśmy do następnego pomieszczania, które się nazywa Entläusung, to było odwszalnia. To wyglądało w ten sposób, że siedział na stołku Niemiec, miał przed sobą kubeł i miał wielki pędzel. Trzeba było przed nim stanąć, ręce do góry, nogi też rozkraczyć i on pędzlem najpierw u dołu chlast, po tym pod pachami chlast, chlast. Kazał się odwrócić nachylić i z tyłu chlast, chlast. Okazuje się, że to był lizol. To jest żrący płyn, który pewno zabija wszy jeżeli ktoś ma wszy. To było Entläusung . Po tym ubraliśmy się w ubrania, które wyschły z dezynfekcji i na tym koniec. Poszliśmy do baraku.
Jeszcze muszę wrócić do Aufnahme. W Aufnahme zrobiono nam dokładną rewizję. Patrzyli w dokumenty, kazali wyjąć pieniądze jakie się ma. Między innymi też wyjąłem pieniądze. Moje pieniądze to był mój żołd z okresu Powstania, który [został] wpisany do karty obozowej. Miałem sześć tysięcy pięćset złotych wszystkich pieniędzy. W karcie obozowej zapisano mnie, że zdałem do depozytu sześć tysięcy pięćset złotych. Już wyprzedzając temat, nigdy mi pieniędzy nie zwrócono ani w złotych ani w markach, a nawet jak się upominałem, powiedzieli, że mnie się nie należy, po prostu ukradli mi pieniądze. Sześć tysięcy pięćset złotych, to było trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt marek, ówczesnych pieniędzy. Personel tego nie ukradł, żaden Niemiec. Oni oddawali [pieniądze] do kasy obozowej, a kasa obozowa oddawała do Reichsbanku, czyli organizacja pod nazwą rząd niemiecki przez swój Reichsbank ukradła mi trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt złotych, które zostały wzięte do depozytu, nigdy mnie [ich] dotąd nie oddano, mimo, że się upominałem.
Co jeszcze? W obozie przenoszono nas z baraku do baraku. Pośrodku obozu było coś w rodzaju stawu, był brudny. [Po] apelu wieczornym nie wolno było wychodzić z baraku pod groźbą zastrzelenia, ale różne fizjologiczne były potrzeby i myśmy z baraku wychodzili, stawali nad brzegiem stawu, bajorka i siusialiśmy do bajorka. Mówię nie bez kozery, bo pod koniec chyba w miesiącu kwietniu 1945 roku do naszego obozu przyszedł ewakuowany obóz z Sachsenhausen, obóz koncentracyjny. Po drodze, jak opowiadano, ci co nie mieli siły w Sachsenhausen, czyli Oranienburgu, iść, to był taki sposób esesmański, że przewracano więźnia i esesman stawał [mu] butem na gardło, w ten sposób pozbawiał życia biedaka. Ci którzy zostali zamordowani to zostali, a reszta szła. Cała droga z Berlina aż do Bremervörde kilkaset kilometrów była usiana po drodze trupami biedaków. Pierwsi, którzy szli, jak opowiadali, to rwali trawę, coś co rosło wokół drogi i zjadali to, ale ostatni nie mieli żadnej trawy. Jak ktoś wypadł z szeregu to Niemcy strzelali do niego. Wzdłuż drogi męki…
Nie wiedzieliśmy dlaczego musieliśmy się ścieśnić. Przenieśli nas do innego baraku. Okazuje się, że robili miejsce dla tych z obozu koncentracyjnego. My byliśmy odgrodzeni siatką. Jak przyszli, to zobaczyliśmy nieprawdopodobną rzecz – mnóstwo ludzi w pasiakach, który usiedli… Aha, pierwsza rzecz – oni nie dostawali ani jedzenia ani picia. Biegiem pobiegli do stawu, do którego myśmy siusiali i pili wodę ze stawu. Nad stawem były dwa czy trzy krany z wodą, to nikt, żaden z biedaków, do kranu nie podszedł, tylko rzucili się i pili wodę ze stawu. Naprzeciwko baraku, w którym byłem, był poprzeczny barak i tam kilku z obozu usiadło. Oni więcej nie wstali, wołali do nas: „Dajcie nam jeść”. Inni wołali, że papierosa. Były tragiczne sytuacje. Myśmy tego nie wiedzieli. Jeden z kolegów dał papierosa, tamten pociągnął dwa dymy i się przewrócił, więcej nie wstał. U nas sygnał: „Nie dawajcie im papierosów”. Zaczęliśmy dawać jedzenie, które mieliśmy, dzielić się chlebem. Okazuje się, że oni nie mogą jeść chleba, bo dostają skurczu żołądka i momentalnie umierają. To było na [naszych] oczach.
Jeszcze o tych ludziach. Myśmy się zorganizowali w ten sposób, że zrzekliśmy się naszych porcji…
Na korzyść więźniów. Od nas poszła delegacja i dostaliśmy od Niemców z porcji płatki owsiane i tak dalej. Byłem świadkiem takiego obrazka. Ogromna kolejka ludzi z obozu i przynieśli kartofle, przynieśli płatki owsiane w kuble. To było z daleka ode mnie, ze dwieście metrów. Widziałem tylko ogólny obraz, ale nie widziałem szczegółów. Przy kuble stał, potem się dowiedziałem że Francuz, który miał ze dwa metry wzrostu i tym samym różnił się od innych. On pilnował porządku. Porządek wyglądał w ten sposób, że [tych] co się za bardzo pchali, to menażką walił w głowę. On się przewracał i następny przychodził, znów się pchali, znów menażką w głowę walił. To był też więzień obozu koncentracyjnego. Kartofle w naczyniu były gorące, więc ci z kolejki nie wytrzymali i rzucili się na kubeł, łapał dwa, trzy kartofle i uciekał. Za uciekającym biegła cała gromada jego kolegów. On żeby mu nie wyrwali z ręki, to brał gorący kartofel w usta chcąc zjeść. Gorącego kartofla nie da się zjeść. Przewrócili [go], jego koledzy wyrywali mu z ręki, a z ust kartofla, którego on nie mógł pogryźć, bo był gorący. Potworne rzeczy się działy.
Jeszcze muszę opowiedzieć epizod obrazujący, jacy to byli biedni, wyczerpani ludzie. Mimo, że myśmy chcieli im pomóc, to któregoś wieczoru ktoś otworzył drzwi i zobaczyliśmy chyba pięciu czy sześciu więźniów z obozu koncentracyjnego w drzwiach z pałami w ręku, którzy chcieli wejść do nas, do naszego pomieszczeni i coś od nas chcieli. Odruchowo ten, który otworzył drzwi, zobaczył tego z pałą, to po prostu jego popchnął i wszyscy się przewrócili. Pierwszego tylko popchnął. Jaka kondycja fizyczna była tych ludzi! Jeszcze chcę powiedzieć, że w obozie w Oranienburgu zginął mój brat cioteczny. Zginęło dwóch braci ciotecznych, jeden po Powstaniu w Warszawie, a ten był wywieziony na roboty do Niemiec, wzięli go potem do Oranienburga i chyba tam został zamordowany.
Po tym co opowiadam, Niemcy zaczęli mówić o ewakuacji obozu Sandbostel. Najpierw chcieli ewakuować oficerów. Było ogłoszenie, że ci którzy byli ranni, żeby się zgłosić, to będą jechali pociągiem ewakuacyjnym, a ci którzy są zdrowi pójdą na piechotę, będą szli na piechotę. Ponieważ byłem podczas okupacji ranny i miałem odłamki w nodze, to się zgłosiłem. Zrobili mi rentgena, bo oni nie wierzą nikomu. Zobaczyli, że są odłamki. Powiedziałem, że nie mogę chodzić i zakwalifikowali mnie do pociągu ewakuacyjnego. W końcu wsiedliśmy do pociągu nie wiedząc dokąd jedziemy.
Pojechaliśmy do miejscowości Lubeka, właściwie nie była Lubeka tylko przedmieście Lubeki, które się nazywało Bad Schwartau. W Bad Schwartau na wzgórzu koło drogi były Artilleriekaserne, niemieckie koszary artyleryjskie. Były odpowiednie hale na działa. W halach na sprzęt, pomieszczeniach koszarowych, zostaliśmy ulokowani. Tam nas zastał koniec wojny. Jeszcze przed tym jak żeśmy podróżowali pociągiem ewakuacyjnym, to mimo, że na pociągu były wymalowane znaki Czerwonego Krzyża, to żeśmy zostali ostrzelani przez myśliwce angielskie i kilku oficerów zostało rannych. Jeden, dwa wagony przede mną został ranny, a jeszcze jeden został zabity z broni pokładowej, gdzie samoloty strzelały. Jak się skończył nalot pojechaliśmy bez szwanku do Lubeki. Tam znaleźliśmy się w obozie w Lubece w Bad Schwartau.
Tam byliśmy jakiś czas, zaczęto nas lepiej karmić dlatego, że Lubeka to była baza Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, gdzie były zgromadzone ogromne ilości pomocy żywnościowej dla obozów. Był niedaleka droga z portu do naszego obozu. Wreszcie dostawaliśmy pełne paczki żywnościowe Czerwonego Krzyża, amerykańskie. Jak się skończyła wojna, to było chyba 3, 4 maja, przed obozem w dole przyjechały czołgi angielskie, bo Anglicy zajmowali ten teren. Zresztą dzień przed tym, nie my, tylko Francuzi, wzięli piłę i przy wejściu do obozu – była gapa niemiecka, orzeł – piłą ścięli orła. Patrzyłem ze strachem, że Niemcy ich zastrzelą za to, ale nic się nie stało. Oni ucichli, mniej było kontroli. Następnego dnia Anglicy nas wyzwolili, wjechali do obozu, zapytali się kto jest komendantem obozu. Iluś tam wartowników i komendanta posadzili na swoich czołgach na wierzchu, podobno pojechali dalej, rzekomo ich tam zastrzelili, ale nie wiem czy to prawda.
3 maja. Od tego czasu zaczął się dla nas raj. Zaczęli działać zaopatrzeniowcy, to znaczy pojechali do portu Lubeka i okazało się, że tam są całe tusze świńskie. Przywieźli do kuchni tusze świńskie i zaczęli gotować obiady. Przedtem dostawaliśmy jedną, kilka brukwi na kocioł, reszta to była woda, [a teraz] zupa była, wieprzowina w długim sosie, a potem była wieprzowina w krótkim sosie, jako drugie, dostawaliśmy mnóstwo mięsa wieprzowego, tłustego, którym się obżeraliśmy co się kończyło na ogół niedyspozycją żołądka. Póki nie zaczęliśmy normalnie się odżywiać, to wszyscy mieli biegunkę. To tyle.
Po pewnym czasie władze polskie zorganizowały obozy dla jeńców wojennych. Znalazłem się w obozie we wsi, która się nazywała Nahe, dwadzieścia pięć kilometrów od Hamburga, myśmy zajęli całą wieś. W gospodzie, która tam była, była nasza stołówka, gdzie przychodziliśmy na obiad. Myśmy mieszkali na wsi u poszczególnych chłopów niemieckich. Też tam mieszkałem w budynku. Ponieważ była monotonia i nie było co robić, to zaczęliśmy wymyślać co by tu zrobić.
Pierwsza rzecz, którą koledzy zrobili to przyszedłem i zobaczyłem, że mają chyba z piętnaście zastrzelonych saren. Okazuje się, że Niemcy nie mieli prawa zabijać zwierzyny, która była w lasach, ale skończyła się wojna i nas to nie obowiązywało. Znaleźli pistolet maszynowy, poszli do lasu i zastrzelili sarny. Potem rzeźnikowi niemieckiemu dali sarny i on zaczął je przygotowywać. Przez parę dni jedliśmy w stołówce sarninę. Po pewnym czasie przypomnieliśmy sobie, że mamy kolegów, znajomych, przyjaciół, rodziny, którzy wyszli z obozu. Między innymi uzmysłowiłem sobie, że jeden mój brat cioteczny jest w obozie koło Osnabrück, a moja siostra jest w obozie Oberlangen, nie mówiąc o bracie, który zginął w Oranienburgu, też ciotecznym. Mieliśmy pewną ilość paczek żywnościowych amerykańskich, których nie byliśmy w stanie przejeść, bo było tego dużo.
Wraz z moimi kolegami pojechaliśmy do Hamburga i kupiliśmy ze dwanaście amerykańskich paczek. Samochód Opel Super, sześciocylindrowy Opel, który się nazywał Opel Super kupiliśmy od lotnika niemieckiego, który stacjonował w Krakowie. Mówił, że on nie bombardował Polski, on tylko stacjonował w Krakowie, był kapitanem, pilotem. Zresztą był słynnym automobilistą, nazywał się Alergist. Przed wojną brał udział w wyścigach samochodowych. Pierwszy był, tak jak on mówił, Caraciola, a drugi był on Alergist. On się znał na samochodach. Samochód, który nam sprzedał, to był w takim stanie, że kupiliśmy jego, to mówię: „Niech pan zapali samochód, chcę posłuchać jak chodzi”. A on mówi: „Samochód cały czas chodzi”. Silnik był tak doregulowany, że stojąc obok samochodu nie słyszałem, że samochód chodzi, że silnik chodzi. On był fachowiec od samochodów.
Teraz powstała kwestia kto będzie prowadził. Kilku podobno umiało jeździć, ale zaczęli jeździć to jeden wjechał do rowu, drugi z drogi i tak dalej, w końcu ja zacząłem jechać. Okazało się, że z trzech kolegów najlepiej prowadzę. Podczas okupacji skończyłem kurs Pyrlińskiego. W Alejach Jerozolimskich był kurs dla czołgistów z naszego batalionu pancernego, gdzie na kursie wykładano o samochodach i były próbne jazdy, były jeszcze jak obsługiwać czołg. To był teoretyczny oczywiście kurs, ale coś się nauczyłem. Jak wsiadłem do samochodu, to ja jeden nie wjechałem do rowu, od tego czasu byłem nadwornym kierowcą. Oni mnie tylko poganiali, albo mówili, że skręć w prawo albo w lewo, albo jedź, albo owak. Oni lepiej wiedzieli jak się prowadzi samochód, tylko nie potrafili prowadzić.
Żeśmy zaczęli robić wycieczki. Dokąd pojechać? Pojechać do Meppen, pojechać tam gdzie jest pierwsza dywizja pancerna Maczka. Mówili Meppen albo Maczkowo w ten sposób nazywali miejscowość pod granicą holenderską, tam było niedaleko Oberlangen. Oni wyzwolili kobiecy obóz w Oberlangen. Pojechaliśmy do Maczkowa. Tam znalazłem swoją siostrę, która wyszła za mąż za sierżanta żandarmerii od Maczka i od razu ją włączono do dywizja Maczka. Została żołnierzem Maczka w stopniu kaprala, ponieważ taki stopień miała z Powstania Warszawskiego.
Tam byłem jakiś czas. Jak się z nią porozumiałem, to zacząłem szukać brata ciotecznego, który był na robotach w Niemczech. Okazuje się że był w Osnabrück. Pojechałem do Osnabrück samochodem, ale okazało się, że nie znalazłem obozu i nikt tam nie znał jego nazwiska. Jego w rezultacie nie spotkałem [go]. Była nieprzyjemna historia, nie wiem czy to warto opowiadać. Przyjechałem do obozu. Okazuje się, że to był obóz byłych jeńców wojennych, gdzie był nadzór również „dipisów”, to znaczy po angielsku displaced prisoner, wziętych na roboty.
Tak, tak to się nazywało. Tam był dowódcą jakiś podpułkownik. Jak przyjechałem, jechałem chyba dziesięć godzin samochodem, to mój mundur był zupełnie pozwijany, pognieciony. Pani w kuchni zapytała mnie się: „Głodny pan jest?”. „Tak”. „A to zaraz panu dam do jedzenia, ale nim pan zje, to niech da swój mundur, to panu wyprasuję”. Bardzo dziękowałem, dostałem szlafrok, jadłem obiad, a mundur poszedł do prasowania. W końcu otrzymałem mundur, założyłem, kończyłem obiad, stanął przede mną podporucznik, zasalutował: „Panie poruczniku melduję, że z rozkazu pana pułkownika ma pan opuścić obóz. Mówię: „Dlaczego? Dopiero przyjechałem”. „Dlatego, że pan obraził żonę pana pułkownika”. Mówię: „Jaką żonę? Nigdy nie widziałem żony pana pułkownika”. „Bo pan dał swoje ubranie do prasowania żonie pułkownika”. Ona mnie sama zaproponowała, że uprasuje, nakarmili mnie. Po zjedzeniu obiadu musiałem wsiąść w samochód i pojechać, już zrezygnowałem z szukania dalej brata. Po tym okazało się, że on wyjechał do Australii. Poza tym zwiedzałem Niemcy, jeździłem po Niemczech samochodem.
W końcu wylądowałem w Monachium. Ponieważ podczas okupacji chodziłem do szkoły Wawelberga to chciałem się dalej kształcić. Poszedłem na politechnikę w Monachium na ulicy Gabelsbergerstrasse 25, to się nazywało Technische Hochschule. To była politechnika w Monachium. Przyjęli mnie na trzeci rok politechniki zaliczając studia w szkole Wawelberga. Oni nie bardzo wiedzieli co to Wawelberg, ale znalazłem Polaka, który był na piątym roku politechniki wówczas w Monachium i on był moim tłumaczem i prowadzącym. W końcu mnie tam zapisali. Byłem na paru wykładach, ale okazuje się, że to było niemieckie kazanie. Niemcy podczas wykładów używali określeń niemieckich zjawisk fizycznych czy matematycznych, których nawet po polsku nie znałem. Po trzech wykładach doszedłem do wniosku, że nie ma sensu tam siedzieć, bo nic nie rozumiem, nie będę w stanie ze swoją znajomością niemieckiego zdać egzaminu.
Wobec tego zacząłem sobie zwiedzać południowe Niemcy za darmo, inne miejscowości. Po jakimś czasie dostałem od swojej siostry z Meppen list, że moja matka żyje w biedzie. Dobrze tu jeżdżę samochodem, mam pieniądze, handluję trochę. Kupowałem papierosy w Bremen, a sprzedawałem w rejonie Hamburga, marża zarobkowa była tysiąc procent, nagle stałem się bogatym człowiekiem, siostra moja o tym wiedziała. Porozumiała się ze swoją matką, moją ciotką i dostałem list od swojej ciotki nie matki, że ty tu jesteś, a matka ma biedę, nie ma co jeść. Niewiele rozmyślając wsiadłem w Augsburgu w pociąg repatriacyjny i przyjechałem do Polski.
To był grudzień 1946 roku. Przyjechałem do Polski, usiadłem za stołem, pytam się czy mogę jeszcze łyżkę cukru do wziąć herbaty, a matka mówi: „Bierz ile chcesz”. Okazuje się, że wcale nie była głodna, wcale nie było tak jak dostałem w liście. Porządnie to się dopiero w domu u matki najadłem, bo tak jadłem byle co i byle gdzie. Wtedy zacząłem myśleć co robić. Okazuje się, że otworzyli szkołę Wawelberga po wojnie. Namawiali, żeby wrócić i skończyć szkołę. Szkoła inżynierska imienia Wawelberga i Rotwanda, mieściła się na ulicy Boboli na Mokotowie.
Teraz miałem do wyboru. W Monachium miałem mieszkanie. W Monachium w mieszkaniu zostawiłem swoje rzeczy, bo uważałem, że przyjadę do matki, przywiozę różne rzeczy, które mogą jej pomóc, trochę pieniędzy i wrócę z powrotem do Niemiec. Porozmawiałem z kolegami. Teraz miałem do wyboru albo zostać i zacząć chodzić do szkoły Wawelberga albo wrócić. Jak wrócę, to potem nie będę miał powrotu dlatego, że jak będę wracał, to będą mieli mnie za szpiega, że wrócił, pojechał po instrukcje i wrócił z powrotem, od razu [pójdę] do kicia. Wybrałem pierwsze rozwiązanie. Zacząłem chodzić do szkoły Wawelberga. Zostawiłem swoje rzeczy w Niemczech, które przepadły.
Nie, poszedłem do urzędu, do magistratu niemieckiego, w mundurze, jako były jeniec wojenny poprosiłem o przydzielenie mi pokoju.
Tak. W śródmieściu w Monachium koło Deutsche Museum, to jest środek Monachium. Ulica [niezrozumiałe], tam dostałem przydział na pokój przy robotniczej rodzinie. Zamieszkałem w pokoju i zacząłem najpierw chodzić na politechnikę, potem zwiedzać Niemcy. Potem stamtąd wyjechałem i znalazłem się w Polsce.
W Polsce było nie tak jakie były informacje za granicą. Matka sobie jako tako dawała radę. Miałem małą siostrę, która miała szesnaście lat. Siostra chodziła do szkoły, zacząłem chodzić do szkoły. Okazało się, że mamy za mało pieniędzy. Ponieważ miałem tytuł technika mechanika ze szkoły okupacyjnej, to zacząłem pracować w biurze projektowym jako technik na ulicy Wierzbowej. [Biuro] nazywało się Zakład Osiedli Robotniczych. Budowaliśmy, projektowaliśmy domy. Nie ma co opowiadać o historii mojej zawodowej, bo to była praca w zawodzie i jaki taki byle byt dla inteligencji technicznej.
Po tym pracowałem na ulicy Królewskiej w „Miasto Projekcie” specjalistycznym, a nie miałem mieszkania w Warszawie, bo moja matka miała domek w Zaciszu pod Warszawą. Komunikacja była taka, że jechałem kolejką do ulicy Stalowej, potem przesiadałem się w tramwaj, jechałem do ulicy Zielenieckiej. Tam była pętla, przesiadałem się w inny tramwaj, jechałem Alejami Jerozolimskimi do Chałubińskiego, potem przesiadałem się w trzeci tramwaj albo autobus i dojeżdżałem do ulicy Narbutta, żeby dostać się do szkoły. To była komunikacja. Wobec tego starałem się o mieszkanie w Warszawie, dostałem w Milanówku. Też czterdzieści minut jechałem pociągiem.
Ponieważ należałem do grupy inteligentów – inteligencja techniczna była uważana za reakcję – to biura projektowe zaczynały pracę o godzinie siódmej rano, ministerstwa były o wpół do ósmej, a robotnicy na budowach zaczynali o godzinie ósmej. Żeby o siódmej zdarzyć do pracy, to wstawałem o godzinie czwartej i spieszyłem się. Ponieważ pociąg był za osiem siódma na Warszawa Śródmieście, to jak się pociąg spóźnił, to się spóźniałem do pracy. Biegiem leciałem do pracy na Królewską albo wskakiwałem w tramwaj i tam jak się zaczepiłem to jechałem, albo szedłem na piechotę.
Byłem, bo jeździłem na siódmą do pracy, a robotnicy jeździli na ósmą i byłem przez panią Schabińską, która była personalną w moim biurze, ponieważ ona zabierała listę już za pięć siódma. Wszyscy potem musieli, tak jak ona mówiła pisać „oświarczenie”, to „oświarczenie” musiałem [mieć] podpisane, że się spóźniłem z tego i z tego powodu. Kierownik pracownik, kierownik jeszcze wyższy, po tym przewodniczący związków zawodowych i na końcu jak zabrałem te podpisy, to szedłem do dyrektora, żeby dyrektor to zatwierdził. Dyrektor to był mały Żydek, gdzie tylko ręce i głowa mu znad biurka wystawały. Nazywał się Tylbor, zresztą był sympatyczny, śmieszny. Dyrektor podpisywał, już o godzinie dziesiątej szedłem do pani Schabińskiej, mówię: „Mam podpisane”. Ona odhaczała, że jestem usprawiedliwiony i było fajnie. To, że się spóźniłem pięć minut, to było ogromne przewinienie a to, że zbierałem podpisy do godziny dziesiątej i nie pracowałem, to nie miało żadnego znaczenia. To była szykana, którą częstowano inteligencję. Robotnicy najpóźniej zaczynali pracę, oni ciężko pracowali, a my lekko pracowaliśmy. Wstawałem o czwartej rano, żeby na siódmą zdążyć do pracy, to tyle.
Nie, dlatego, że jak się znalazłem w Dziedzicach na granicy – jechałem od strony południowej Augsburg, Pilzno, Praga, Dziedzice – to tam był kapitan w cywilu, ubek, też narodowości żydowskiej, bo to widać było po twarzy, który mnie spowiadał. Tam mnie wyspowiadał. Nic nie miałem do ukrywania, że byłem w AK od 1940 roku, że byłem podczas Powstania, że dostałem stopień podporucznika. To go dziwiło: „Taki młody i już oficer”. Tłumaczyłem jemu, że skończyłem w AK podchorążówkę w 1942 roku, byłem podczas Powstania awansowany na plutonowego podchorążego, potem podporucznika i tak dalej. Wszystko jemu powiedziałem, on to zapisał i nic więcej.
Potem jak gdziekolwiek pisałem ankietę, to wszystko co jemu mówiłem, to powtarzałem, bo uważałem, że nie mam się czego wstydzić. To co robiłem, gdyby była podobna historia i gdybym był taki młody i taki głupi jak byłem wówczas, to też bym dalej był w AK i dalej był robił, to co robiłem. Doszedłem do wniosku, że myśmy wyleli morze krwi podczas Powstania Warszawskiego, która spłynęła zwyczajnie rynsztokiem do kanalizacji i nikomu to na nic się nie przydało. Bo się skończyła wojna, żeśmy weszli pod drugą okupację i nasza walka, nasza przelana krew nie miała żadnego znaczenia praktycznego, bo nas najpierw sprzedali sojusznicy z zachodu, a potem dostaliśmy się pod władze sojuszników ze wschodu. Cały nasz wysiłek pod faktycznym względem na nic się nie przydał pod względem uczuciowym…
Symbolicznym, historycznym, był bardzo ważny. Dlatego jak przeszedłem na emeryturę i skończyła się Polska Ludowa, zająłem się zapisywaniem tego co pamiętałem. Ponieważ byłem cały czas aktywny, w naszym batalionie jak gdyby byłem w sekcji historycznej, interesowała mnie historia, to zbierałem różne od 1947 roku materiały, teraz można byłoby powiedzieć archiwalia. Materiały trzymałem, zbierałem, nie wiedząc co z nimi po prostu pocznę po tym. W roku 1964 czy 1965 czy 1963 zacząłem z kolegami rozmawiać, że warto byłoby napisać historię naszego batalionu. A kto ma napisać? Nikt od nas nie chciał. W naszych batalionie było siedmiu profesorów wyższych uczelni z tego dwóch, trzech historyków. Jeden był historykiem na Uniwersytecie Warszawskim, wykładowcą historii z naszego batalionu. Ale oni nie mieli czasu pisać historii, bo oni pracowali za pieniądze, oni po to byli historykami, żeby z tego żyć. Do którego się zwróciłem, to nie miał czasu albo miał książki do napisania: „Jak napiszę, skończę, to wtedy pomyślę, zastanowię się i tak dalej”.
W 1964 czy 1965 roku koledzy wytypowali pana profesora Macieja Kwiatkowskiego znanego z Polskiego Radia, który był spikerem i miał często różne audycje historyczne. Z zawodu był też dziennikarzem. Jego wytypowano, że razem ze mną napisze książkę. Mnie wytypowano dlatego, że miałem tyle materiałów, inni nie mieli. Mnie przez grzeczność wytypowali. Kwiatkowski będzie pisał, a ja będę mu wtórował. Pan Kwiatkowski, jak zobaczył ogromną ilość materiałów, które mam, powiedział: „Stary, ty weź się za porządkowanie tego, na razie nie mogę, bo mam umowę z Instytutem Wydawniczym na skończenie książki do końca roku. Jak skończę, to możemy się wziąć za to, na razie nie trać czasu, porządkuj”. Zacząłem porządkować, jak się zbliżyło Boże Narodzenie, to pan Kwiatkowski umarł. Skończył swoją książkę dla Instytutu Wydawniczego, ale umarł. Zostałem z kupą materiału.
Teraz tak, nie wiem jak się pisze książki, nie mam kogo zapytać, a tych których pytałem mówili -wiesz tam, tego owego… W rezultacie dalej nic nie wiedziałem. Zacząłem pisać metodą – idę, walę głową w ścianę, a to ścinana, to zmieniam kierunek, idę, znów ściana, a to nie w tym kierunku, w innym. Tą metodą napisałem książkę. Nie miałem maszyny do pisania, nie miałem żadnych możliwości finansowych, więc pisałem na piechotę. Z gazet wycinałem artykuły, prosiłem kolegów, którzy gdzieś tam pracowali i mieli kserokopiarki, odbijałem na kserokopiarce informacje, wycinałem, nalepiałem. Tą metodą napisałem, książkę, tekst, który miał osiemset stron rękopisu.
Tak. W końcu kto to wyda. Miałem tekst przepisany, zwróciłem się do Politechniki Warszawskiej do rektora, że to jest głównie o Politechnice Warszawskiej, bo myśmy na tym terenie walczyli. Architektura, Politechnika, wokół tych obiektów była nasza walka, Plac Zbawiciela, Mokotowska, Marszałkowska, Koszykowa. Rektor powiedział: „Pomożemy panu, wydam książkę”. Jak przyszedłem z rękopisem, to on powiedział: „Proszę pana, tu jest osiemset stron, my możemy wydać najwyżej dwieście”. Mówię: „Co mam zrobić? Pół Powstania skreślić albo konspirację skreślić? Tamtego nie napisać”. On mówi: „To mnie nie obchodzi, więcej nie wydamy jak dwieście stron”. Jak wreszcie doszło do tego, że tekst był przepisany okazało się, że tam nie jest osiemset, tylko koło siedmiuset stron. Rektor powiedział: „My możemy panu tylko dwieście stron wydać”. Mówię: „To w takim razie, niech panowie sfinansują dwieście stron, a ja postaram się zebrać pieniądze na pozostałe i wydamy”. „Na to się nie zgadzamy”. W rezultacie Politechnika nie wyraziła zgody i w niczym nam nie pomogła mimo, że to wszystko jest o Politechnice.
Gdyby był mądry patriota rektor Politechniki, to by zlecił komuś napisanie historii walk na terenie Politechniki. Za to by musiał autorowi zapłacić dużo pieniędzy, a myśmy dawali, ja dawałem, jemu na tacy za darmo, nie chciał przyjąć. Na Politechnice rektorami to byli rektorzy komuniści albo naznaczeni z Komitetu Centralnego, rektorzy naukowcy przeniesieni w teczce. Mój rozmówca był waśnie taki, nazywał się pan profesor Ditrich.
Nie miałem żadnych trudności. Myślę, że nie miałem z dwóch powodów, ponieważ wszędzie pisałem w ankietach, że byłem w AK, że robiłem to, tamto i tak dalej. Należałem do późniejszego ZBoWiD-u, przed tym to się nazywał Związek Uczestników Walk o Niepodległość i Demokrację – nazwy były zmienne. Od początku należałem do przyszłego ZBoWiD-u. Szefem najpierw był generał Jóźwiak, znany „ubek”, który w „ubecji” pracował. Cały czas byłem w ZBoWiD członkiem niewspierającym, bo płaciłem raz na parę lat składki. Składka była nieduża, ale mówiłem, że jestem studentem, nie mam pieniędzy.
Jak przychodziło do płacenia składek to mówili: „Kolega jest za trzy lata winien, to trzydzieści złotych po złotówce, damy wam ulgowo po złotówce”. Mówię: „Nie mam pieniędzy”. „Ale musicie zapłacić”. „To mnie skreślcie”. „To zapłaćcie za ostatni miesiąc”. Płaciłem złotówkę, albo dwa złote, dalej byłem członkiem ZBoWiD-u. Myślę, że było takie rozumowanie: jedni uważali mnie za idiotę, który opowiada o tym, że był w AK, a inni pewno uważali mnie za podejrzanego – jak on tak opowiada o AK, a „akowców” zamykali i zamykają, to może on jest prowokatorem, trzeba jego może zostawić w spokoju, nie wiadomo kto on jest.
Myślę, że druga wersja mogła mieć znacznie, że mnie nikt nie szykanował, nikt nie spowiadał. Ci co mieli kontrolę mogli mnie uważać, że ankiety od kolegów zbieram, wiadomo dlaczego on to zbiera. Nie wszyscy koledzy mi dawali ankiety. Niektórzy, których znałem, to mi dawali. Do książki zebrałem sto dwadzieścia ankiet od kolegów ze zdjęciami, z historiami ich życia, walki i tak dalej. Na tej podstawie napisałem książkę, która ma koło pięciuset stron. W rezultacie, ponieważ nie było pieniędzy na wydanie, nikt nie chciał wydać, Politechnika nie chciała wydać książki, to jeden pan z „Solidarności”, który zajmował się drukiem, tak zwanej bibuły podczas „Solidarności” w okręgu utajonym, powiedział: „Jak nie macie pieniędzy, to załóżcie stowarzyszenie”.
Zwracałem się jako Bruliński do różnych instytucji o sfinansowanie mi wydania książki, to nie chcieli ze mną gadać. On mówi: „Panu jako Brulińskiemu nikt pieniędzy nie da, ale załóżcie stowarzyszenie,”. W piętnaście osób założyliśmy stowarzyszenie pod nazwą Stowarzyszenie Byłych Żołnierzy Trzeciego Batalionu Pancernego AK „Golski”. Po trzech miesiącach była sprawa i zostaliśmy prawnie zarejestrowani mając numer, mając konta bankowe, mając nazwę prawną i odwrotnie niż moi pozostali koledzy, którzy należą do Światowego Związku Żołnierzy AK, są środowiskiem ale nie są zarejestrowani.
Mówimy o latach dziewięćdziesiątych piątych, bo w 1996 roku dostaliśmy dotację z urzędu do spraw kombatantów od prezydenta Warszawy i jeszcze od kogoś. Dostaliśmy pieniądze i to spowodowało, że wydaliśmy książkę. Pan z „Solidarności” po wojnie mimo, że był z zawodu kim innym stał się drukarzem i wydał książkę. To jest jedyna – pewnie dlatego, że ja ją napisałem – dobra monografia. Ponieważ nie byłem z zawodu humanistą, tylko mam wykształcenie techniczne, to książkę pisałem jak mnie uczyli na uczelni, najpierw jest a, b, c, d, cyfry jeden, dwa, trzy, dziesięć. W ten sposób powstała książka, która jest kalendarium. Zrobiłem w ten sposób, że z ankiet, które koledzy pisali, że 1 sierpnia to robiłem to i to, 8 sierpnia to i to, a 30 to, to odbiłem na kserokopiarce wszystkie ankiety, powycinałem ze wszystkich ankiet informacje o 1 sierpnia, nalepiłem 1 sierpnia, potem 2 sierpnia aż do zakończenia Powstania. W ten sposób powstało kalendarium.
To była ogromna praca, ale nie wiedziałem, jak to zrobić, tak zrobiłem, jak umiałem. Okazało się, że to jest jedyna książka w swoim rodzaju, która jest tak napisana. Więcej, ponieważ podczas Powstania były [różne] warunki atmosferyczne: padał deszcz, świeciło słońce, była wysoka, niska temperatura, to zwróciłem się do pani, wówczas docent, Lorenc w instytucie hydrologiczno-meteorologicznym o napisanie danych pogodowych za okres Powstania. To trwało pół roku. Okazało się, że jedyna stacja, która była w Warszawie, była na Okęciu. Okęcie mieli Niemcy, stamtąd nie było żądnych informacji. Najbliższa stacja była w Łodzi. Ponieważ klimatycznie Łódź jest bardzo podobna do Polski, to przez analogię ona napisała dla Warszawy. Przed każdym dniem Powstania mam informacje: temperatura w dzień, temperatura w nocy, zachmurzenie, rodzaj zachmurzenia, wiatry południowo – zachodnie czy północno – wschodnie czy inne, to wszystko jest opisane na samym wstępie.
Teraz po sześćdziesięciu latach [wskażcie] drugą książkę, która by powiedziała 8 sierpnia jaka była temperatura, skąd wiały wiatry i tak dalej. Informacje od pani profesor Lorenc skorygowałem o informację z ankiet. Jak któryś z kolegów w ankiecie pisał, że 8 sierpnia padał na naszym odcinku na ulicy Noakowskiego deszcz to ja skorygowałem tą informację od pani Lorenc i napisałem, że 8 sierpnia padał deszcz, a ona mogła napisać, że pogoda była bezchmurna. O tyle jest niezgodne z materiałami od pani Lorenc.
To jest napisane, że przeprowadziłem korektę. Wszystkie dokumenty, wszystkie ankiety i od pani Lorenc i Czerwonego Krzyża, gdzie brałem dokumenty o zabitych, o rannych, o tych którzy są pochowani, gdzie pochowani, gdzie ekshumowani… Cała książka, może jak niewiele innych, jest oparta na dokumentach. Po napisaniu książki do Archiwum Akt Nowych, już dużo później, bo dwa lata temu oddałem metr archiwaliów, wszystko dotyczy Batalionu „Golski”. To jest metr archiwalnych uporządkowanych materiałów o wymiarach A4, teczek było metr. Jeszcze mam w garażu inne materiały, które szykuję do przekazania do Archiwum Akt Nowych. Dokumentacja książki się znajduje w Archiwum Akt Nowych, jest dostępna dla wszystkich, których to interesuje.
Chciałem powiedzieć, że oprócz książki, monografii pięćset stronicowej pod tytułem „Trzeci Batalion Pancerny AK »Golski«” napisałem jeszcze trzy książeczki. Druga książeczka to jest „Pomniki, tablice i znaki”. Wszystkie tablice i pomniki, które są rozsiane po Warszawie, zgromadziłem w książeczce. To są honorowe zdjęcia, podpisy, kto był inicjatorem znaku, tablicy czy pomnika. Nieskromnie muszę powiedzieć, że jestem inicjatorem szeregu tablic i pomników. Między innymi chyba najładniejszy „akowski” pomnik na Politechnice koło komina, który w każdej chwili można obejrzeć, jest z mojej inicjatywy wybudowany. Było drugie wydanie książeczki na sześćdziesięciolecie Powstania Warszawskiego, są dwa wydania.
W zeszłym roku napisałem cieniutką książeczkę na sto dziesięciolecie powstania szkoły Wawelberga i Rotwanda. Sto dziesięć lat temu powstała szkoła Wawelberga i Rotwanda, najstarsza szkoła techniczna w Polsce, starsza od Politechniki Warszawskiej, z tego tytułu napisałem taką książeczkę, którą wydałem z własnych funduszy i rozdałem kolegom uczestnikom zjazdu w ilości dwustu egzemplarzy. Każdy dostał książeczkę. „wawelberczykiem” był generał „Grot” Rowecki co nie wszyscy wiedzą, był „Zośka”, „Rudy”, z Batalionu „Parasol”, najpierw byli studentami szkoły Wawelberga, a potem dopiero podczas okupacji skończyli Wawelberga, a potem się zapisali do Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej, która mieściła się na Politechnice. Szkoła miała tylko dwa lata. Wszyscy byli członkami Wawelberga. W książeczce jest mnóstwo interesujących osób. Jestem w Światowym Związku Żołnierzy AK.
Warszawa, 19 stycznia i 8 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziły Alicja Waśniewska i Iwona Kędzior