Władysław Ignatowski „Łucki”
Moja formacja to był VI obwód, czyli Praga, w zgrupowaniu 670 „Narocz”. Byłem dowódcą I plutonu 671. Pamiętam, że dowódcą II plutonu był podporucznik „Szczepan”. Miejsce i data urodzenia: Kamieniec Podolski 11 listopada, 1919 rok. Miałem przez cały czas pseudonim „Łódzki”. Najpierw była Polska Organizacja Zbrojna, później ZWZ, a później to Armia Krajowa, w każdym bądź razie pseudonimu nie zmieniałem, nie było takiej potrzeby i to zostało, wobec tego, tak jak powiedziałem to był „Łucki” – jak Łuck na Podolu. Ponieważ pochodzę z Kresów, urodziłem się w Kamieńcu Podolskim, moja rodzina również stamtąd się wywodzi. Matka była z Winnicy. Po wyjściu za mąż za mojego ojca zamieszkała w Kamieńcu Podolskim. Jeżeli chodzi o mojego ojca, to był oficerem I Dywizji Litewsko-Białoruskiej, chociaż jego przydział to był 40 pułk piechoty, w każdym bądź razie został tam powołany i swoją drogę wojenną tam odbył, bo był kombatantem 1920 roku. Po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej otrzymał działkę w osadzie Konna, gmina Zelwa, powiat Wołkowycki i województwo Białystok. Wychowywałem się wśród grona naszych bohaterów z wojny polsko-bolszewickiej. Jakby nie było, to ci ludzie kształtowali mnie, ich wpływ był olbrzymi na mnie. Chciałem koniecznie być również żołnierzem i obrońcą ojczyzny, nadarzyła się taka okazja i wstąpiłem, zdałem egzamin, bo to był egzamin odporności fizycznej jak i również wiadomości nabytych w szkole. To była Szkoła Podoficerów Piechoty nr 1 w Koninie. 1 września 1935 roku zostałem tam powołany i od tego momentu już munduru nie zdjąłem. Od 1935 roku, bo szkoła trwała trzy lata, po zakończeniu zostałem przydzielony do 73 pułku piechoty do Katowic, wtedy pułkownikiem, dowódcą pułku był pułkownik Sosialuk, a dowódcą dywizji był pułkownik, a później generał mianowany Sadowski. Jeżeli chodzi o przebieg wojny 1939 roku, to od pierwszego dnia, od miejscowości Kobiór, aż do dnia 21 września walczyłem w Armii Kraków. Później po powrocie na Kresy - bo chciałem koniecznie wstąpić do domu, żeby dowiedzieć się jak moja rodzina to przeżyła - już ojca nie zastałem, został zamordowany przez komunistów białoruskich w miejscowości Zelwa. Jeżeli chodzi o przebieg mojej kariery w wojsku, to było w ten sposób, że najpierw następnego dnia, jak tylko przyszedłem, zostałem powołany do zeznania w komitecie wiejskim, później do komitetu gminnego i wreszcie do NKWD w Wołkowysku.
- Kiedy dokładnie został pan powołany do zeznania w komitecie wiejskim?
To było pod koniec listopada 1939 roku. Wiedziałem, że jeżeli mnie wypuszczą - mój brat cioteczny stał na ulicy i też wiedział, że jeżeli nie wyjdę z tego gmachu - to znaczy, że już jestem albo trupem, albo mnie też zabrali. Czekał na mnie, udało się, wypuścili mnie, od tego momentu już szykowaliśmy się z bratem do ucieczki do Warszawy, do cioci Józi. Tutaj oczywiście chciałem koniecznie nawiązać kontakt z najbliższymi, moimi znajomymi, którzy mogą coś wiedzieć o konspiracji. Wreszcie udało mi się. To był marzec 1940 rok, kiedy udało mi się nawiązać kontakt i od tego momentu byłem już w konspiracji.
- Z kim dokładnie nawiązał pan kontakt?
To był „Złotousty”, rzeczywiście mówił bardzo ładnie, pięknie. To był nauczyciel z Gimnazjum Władysława IV. Jego nazwisko było Rajmund Habermas. Pod koniec 1941 roku zostałem mianowany dowódcą plutonu, bo zawsze uczono o jeden stopień wyżej dowodzić związkiem taktycznym albo też wojskowym. W ten sposób wprowadzenie dla mnie, wyszkolenie wyglądało w ten sposób, że zbieraliśmy się i trzeba było pomalutku młodych ludzi przysposabiać do ciężkiego zawodu, jakim jest wojsko.
Tak, prowadziłem, to leżało w mojej gestii, byłem instruktorem w wojsku, znałem się na każdej broni i byłem w stanie prowadzić ogień z każdej broni, począwszy do moździerzy, cekaemów, jeżeli chodzi o broń przeciwpancerną, z działek. Mogłem nawet - przygotowano nas w szkole do tego - prowadzić wielkie konwoje, składające się z kilkunastu, kilkudziesięciu wagonów transportu, w razie gdyby, nie daj Boże, był strajk. Wracając jeszcze do moich wspomnień, jeżeli chodzi o konspirację. Po mianowaniu przez „Złotoustego” , dowódcą plutonu był wtedy Młodojowski. W 1943 roku była zmiana i „Józef” objął stanowisko dowódcy naszego zgrupowania, to był podporucznik, jakby nie było był z podchorążówki i wiedział jak ma do młodego żołnierza podchodzić. W momencie mianowana dowódcy zgrupowania 670 „Narocz” rozpoczęła się u nas akcja gromadzenia broni. Tę broń zdobywało się normalnie na żołnierzach niemieckich, co wymagało wiele zachodu, nie będę tutaj wspominał o różnych zajściach, jakie miały miejsca, ale można było również broń kupić na bazarze, nie raz to się zdarzało.
To był przeważnie Bazar Różyckiego. Tam w tej chwili na Pradze jeszcze istnieje ten bazar.
- To był bazar z najrozmaitszymi rzeczami?
Oczywiście, począwszy od ubrań, skończywszy na żywności, między innymi były również wypadki, że można było nabyć i broń.
- Od kogo się wtedy tę broń nabywało?
Albo od handlarzy albo od żołnierzy niemieckich, którzy bardzo chętnie ją sprzedawali. Jeżeli tylko to była godziwa cena, to można było sobie wtedy na to pozwolić. Dla nas najgorsze było magazynowanie, gdzie tę broń można zmagazynować? Wpadliśmy na pomysł, żeby jednak ochronić okoliczną ludność, nie dawać pretekstu, bo niemiecka żandarmeria, niemieckie gestapo, mogło przecież za to aresztować, zabijać. Wykombinowaliśmy, że broń będzie zmagazynowana w fabryce Schichta na ulicy Szwedzkiej 20, tam było bardzo dobrze. Do czasu, jak się okazało - 6 czerwca, w dzień, kiedy alianci wylądowali na ziemi francuskiej w Europie, straciliśmy kolegę, to był kapral Górski. Straciliśmy jedenaście sztuk broni, z amunicją.
- Jak państwo stracili tę broń?
Przyjechało gestapo, aresztowało kaprala Górskiego, po godzinie go przywieźli, ciało zbite, zmasakrowane ciało młodego chłopca. Pokazał, gdzie broń jest i Niemcy ją zabrali, jednak zdobył się chłopak na tyle, że nie wydał nikogo, a wiedział bardzo dużo. Czyli występowaliśmy w momencie najbardziej dla nas niewygodnym, nie mieliśmy broni (mówię o swoim plutonie), a jednak wystąpiliśmy, prawie trzy czwarte stanu żołnierzy plutonu mogłem zgromadzić. Tego dnia, idąc z Woli na spotkanie wyznaczone z naszym dowódcą, widziałem jak całą szerokością Mostu Kierbedzia uciekają mieszkańcy Pragi do Śródmieścia – widzieli, że Praga będzie najgorszym miejscem, jeżeli chodzi o wybuch Powstania. 1 sierpnia 1944 roku, tego dnia szedłem z Woli na spotkanie na Grochowie.
- Z kim pan miał to spotkanie?
Z dowódcą zgrupowania. Mieli być też dowódcy plutonów i ewentualnie łącznicy - ci, którzy mogli zawiadamiać pozostałych dowódców drużyn o wybuchu Powstania. Tam się dowiedziałem od razu, że jest wyznaczona godzina na piątą, piąta po południu i mniej więcej po jakimś czasie odszedłem po to, żeby pójść na swoje miejsce postoju, a tym była ulica Księżnej Anny na Targówku. Miałem ze swoim plutonem ubezpieczać południową część natarcia, jakie miało wykonać nasze zgrupowanie. Zatrzymałem przy sobie Skalskiego, udałem się na mój punkt dowodzenia - wiedziałem, że to jest Księżnej Anny 1, ten dom chyba jeszcze stoi. Wysłałem meldunek do „Józefa”, że stan to prawie trzy czwarte stanu bojowego i że żołnierze czekają na broń i amunicję, żeby można było im ją dostarczyć. W tym czasie, kiedy już poszedł goniec, a przy mnie byli dowódcy drużyn I i II, a III nie było, nieoczekiwanie zjawił się patrol niemiecki, który jechał wozem wzdłuż ulicy Księżnej Anny. Jak zobaczył nas stojących, rozpoczął gwałtowny ogień, dosłownie było ich tam chyba około siedmiu żołnierzy i ostrzelali nas. Ostrzelali nas tak, że nie byliśmy [w stanie się bronić], po prostu nie mieliśmy broni, nawet nie odpowiedzieliśmy im. Zginął, trafiony prosto w czoło, żołnierz Armii Krajowej „Słowik” i tam go zostawiliśmy. Otrzymałem meldunek od „Józefa”, żeby nacierać w kierunku ulicy Księżnej Anny aż do folwarku Dotrzyn, bo zamykał tę ulicę folwark. Niestety, tam już mieściła się artyleria przeciwlotnicza niemiecka. Jak się pokazaliśmy na skraju zabudowań, to nas ostrzelano, wobec tego cofnąłem żołnierzy, żeby nie narażać ich, bo zresztą nie było sensu najmniejszego, jak można było atakować? Widać było żołnierzy niemieckich, uzbrojonych, którzy do nas strzelali. Jeżeli chodzi o tamten widok, to raczej to nie był marsz natarcie tylko to był prawie marsz z ubezpieczeniem, nie mogliśmy się pozbierać z tego. Żebyśmy chociaż mieli jedną Sidolówkę, żebyśmy mogli rzucić na tych Niemców… Nic! Oni odjechali, a my zostaliśmy z tym jednym, zabitym, biednym strzelcem naszym. Teraz było słychać, jak rozstrzeliwują gdzieś tam daleko pozostałych Polaków. Nas uratowało to, że spadł deszcz i zrobiło się ciemno, wobec tego esesmani już nie mieli rozpędu, żeby atakować i rozstrzeliwać napotkanych, młodych ludzi. Następnego dnia postanowiliśmy opuścić stanowiska. Udałem się w kierunku ulicy Podskarbińskiej i łącznie ze swoim obserwatorem plutonu doszliśmy do Saskiej Kępy. Wtedy mijał nas patrol niemiecki, jechał samochodem, ale nie strzelali. Chcieliśmy się przedostać do Śródmieścia przez Most Poniatowskiego, niestety Most Poniatowskiego był zablokowany wojskiem niemieckim. Oni ostrzeliwali już lewobrzeżną stronę. Wróciliśmy wobec tego z moim obserwatorem do Grochowa, tutaj sobie przypomniałem, że jest w Instytucie Weterynarii ktoś, kto mojego teścia zna i tam znaleźliśmy kwaterę. To znaczy, że ten pan nas schował w rupieciarni i byliśmy w zupełnie osobnym budynku. 20 sierpnia (prawdopodobnie) odnalazła nas łączniczka.
- Przez cały czas byli państwo w tym mieszkaniu?
Tak. Po prostu wiedzieli o tym, że gdzieś tam się ukrywają powstańcy, bo tak nas nazywano. Trzeba trafu, że tą łączniczką była moja siostra cioteczna. Bardzo się ucieszyłem. Zorganizowany był marsz przez II Rejon w kierunku Puszczy Kampinoskiej, to było po lewej stronie Wisły, a my byliśmy po prawej stronie, ale trzeba było najpierw wydostać się z Warszawy. My ten marsz wykonaliśmy, trafiliśmy do Jabłonnej. Trzeba trafu, że w Jabłonnej pani dziedziczka (nie znam nazwiska tej pani), chciała i pomogła nam, zatrudniając nas, przynajmniej to wyglądało w ten sposób, że byliśmy zatrudnieni u niej. Natomiast, jeżeli chodzi o nasz wywiad, zorientowaliśmy się, że prawdopodobnie lewy brzeg jest patrolowany bez przerwy patrolami kałmuckimi, to znaczy Kozakami, różnego rodzaju zbieraniną – ci, którzy z wojska rosyjskiego uciekli, przyjęli służbę w wojsku niemieckim. My nie potrafiliśmy, nie mogliśmy się zdobyć na to, żeby przepłynąć Wisłę i żeby dostać się do naszych oddziałów. Dowiedziałem się z kolei, że dywizja niemiecka wydaje przepustki tym, którzy chcą przedostać się na stronę lewobrzeżną Wisły. Udaliśmy się tam z moją siostra i jeszcze innymi i trzeba trafu, że uzyskaliśmy przepustki, tak że mogliśmy przejść mostem pontonowym zbudowanym przez wojska niemieckie i dostaliśmy się do miejscowości Bernerowo. Tu, o dziwo, byli zakwaterowani żołnierze węgierscy, więc zupełnie co innego - tam reżim i możliwość, że w każdej chwili mogą zabić, a tutaj życzliwość. To tyle co pamiętam z tych fragmentów, po sześćdziesięciu pięciu latach.
- W czasie Powstania pan już do swojego oddziału nie dołączył?
Dołączyłem. Byłem na Targówku Fabrycznym mniej więcej to było numer 1 ulicy Księżnej Anny.
- Pan opowiadał, że to było na samym początku Powstania. Zrozumiałam, ze pan został odcięty od swojego oddziału i potem starał się pan znowu do niego przedostać?
Nie, cały czas byłem i dosłownie panowałem nad biednymi chłopaczkami, którzy zaufali mnie, jako byłemu wojskowemu. Trzeba powiedzieć otwarcie: nie byłem w stanie wydać rozkazu, żeby nacierać na folwark Dotrzyn, kiedy nie mieliśmy broni. Mogę podejrzewać, że dyplomacja rosyjska, bolszewicka, komunistyczna wiele pracy włożyła w to, żeby Amerykanom wytłumaczyć, że nie wolno zrzucać broni na tereny zajęte przez Armię Krajową, bo tę broń to oni - żołnierze AK - zmarnują. A szkoda, powinniśmy mieć zaopatrzenie, a nie czekać na moment, kiedy będą rozdawali broń, tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego.
- Toczyli państwo walki na Targówku w czasie Powstania? Nie wspomniał pan o całej historii walk na Targówku, o żadnych akcjach tam przeprowadzonych.
Powiedziałem, że 6 czerwca gestapo zagarnęło nam cały magazyn broni, mieliśmy tam jedenaście sztuk broni krótkiej z amunicją, wyszliśmy na Powstanie Warszawskie dosłownie nie mając żadnej broni. Tak, jak mówił nam dowódca zgrupowania „Józef”: „Broń będzie przygotowana, będzie rozdana na miejscu.” Niestety nie było i wobec tego musieliśmy się wycofać. 18 września, to był piękny dzień, szliśmy gdzieś między Bernerowem a Piasecznem. Nagle wielki szum, to było prawie sto osiem amerykańskich samolotów czteromotorowych, które miały zrzucić na walczącą Warszawę zaopatrzenie i tak nam się wydawało patrząc z tej odległości, że to są prawdopodobnie nie pojemniki, tylko nasza brygada spadochronowa wykonuje olbrzymi skok na tereny już opanowane przez Armię Krajową. Niestety, jak wiemy ta piękna armada poleciała na lotniska do Armii Czerwonej i tam otrzymała pierwszy raz zaopatrzenie, mogła wrócić spokojnie do siebie na stronę włoską.
- Czy był pan świadkiem zrzutu?
Tak byłem, widziałem. To była olbrzymia ilość, niesamowita ilość kolorowych spadochronów, tylko że, tak jak wspomniałem, wydawało nam się, że to żołnierze, a to były pojemniki. Żołnierzy tam nie było.
- Co tam się znajdowało w tych pojemnikach?
Począwszy od amunicji, stenów i wielu innych części mundurowych, wszystko było, to był na prawdę bardzo piękny zrzut. To było osiemnastego, wtedy kiedy już Warszawa prawie konała. Powstanie było do 2 października i to wszystko.
- Co się z panem działo od 18 września do końca Powstania? Gdzie się pan wtedy znajdował?
Wtedy znajdowałem się pod Piasecznem. Wiem, że to była wieś Jazgarzewszczyzna, to było bardzo blisko tej wsi, tam się zakwaterowaliśmy, ponieważ opuszczone było przez folksdojcza, który uciekł razem z wojskiem niemieckim, ale wojska niemieckie jeszcze stały na granicy Wisły i pilnowały jej, to tak było!
- Pan się tam znajdował z żołnierzami ze swojego oddziału?
Tak, było nas niewiele, pilnowaliśmy się. Gdyby była możliwość, na pewno byśmy się włączyli w jakikolwiek nurt zbrojny, gdyby nam dano broń. Nie byliśmy w stanie nic ważnego wykonać bez broni! Przecież Niemcy dysponowali wtedy naprawdę olbrzymią ilością broni maszynowej, mieli karabiny, a my nic nie mieliśmy! Tylko gołe ręce!
- Nie miał pan broni i nie mógł pan walczyć, ale czy pamięta pan jakieś szczególnie ważne zdarzenie z tego okresu? Czy działo się coś innego, co bardzo zostało w pamięci?
Fatalnie wyglądała ulica Grochowska. Nie tylko były porozbijane, wyrwane płyty chodnikowe, ale również były podeptane szyny tramwajowe, podkłady tramwajowe, dlatego, że tamtędy przesuwały się olbrzymie oddziały niemieckie z zaopatrzeniem albo też do wymiany. Jeździły czołgi jak tylko mogły, nie wiem, co tam było, ale w każdym bądź razie było to bardzo przykre. Przykre było patrzeć na tę ulicę.
- Proszę opowiedzieć sam moment zakończenia Powstania. Jak to się odbywało? Kiedy Powstanie upadło, co się z panem działo?
Wtedy byłem koło Piaseczna, to był wielki tryumf wojska niemieckiego, nareszcie zdusili Powstanie. O dziwo, widziałem zdjęcie w prasie niemieckiej, prawdopodobnie to była łączniczka, była sfotografowana, później z tą panią pracowałem, to była Kasia Warenowa. Ona jednak wytrzymała tę całą gehennę Powstania Warszawskiego, przeżyła i później dość sporo lat żyła. Pamiętam również, że propaganda niemiecka bardzo sobie chwaliła, że ich dowództwo zezwoliło naszym oficerom nosić broń białą, piękne szable.
- Proszę opowiedzieć sam moment zakończenia Powstania, wyszedł pan z Warszawy? Był pan pod Piasecznem i nie ruszał się już pan stamtąd? Nie było potrzeby?
Stamtąd odnalazłem żonę, teściową i postanowiliśmy wyjechać do Krakowa, tam się udaliśmy, tym bardziej, że jak się później dowiedziałem, żona miała tam koleżankę. Moja ciocia Józia z mężem też tam się znalazła pod Krakowem.
- W którym roku pan wrócił do Warszawy?
W 1945 roku, już nie pamiętam czy to był marzec... W marcu. Wróciliśmy, jeszcze trwała wojna, jeszcze działania wojenne trwały w dalszym ciągu i wojsko polskie forsowało chyba Odrę. Wielka była salwa, chyba zdobyty był Gdańsk wtedy, już nie pamiętam, ale w każdym bądź razie to było już po naszym przyjeździe do Warszawy.
- Gdzie dokładnie się państwo osiedlili wtedy?
Zatrzymaliśmy się u cioci Kamy. Ciocia Kama była taka dobra, że odstąpiła nam pokój.
- W której części Warszawy?
Na ulicy Mińskiej. Wówczas wiem, że mogłem stopniowo już wracać do normalności, z tym że jak to tam zwykle bywa, nie było to takie łatwe.
- Proszę powiedzieć, czy był pan represjonowany w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Właśnie wtedy, za czasów trwającej wojny, poszedłem na ulicę Francuską, żeby się zameldować w RKU. Tam szybko zorganizowali się, tak że dosłownie nas zamknęli w pomieszczeniu, może tam było czterdzieści osób, może trzydzieści pięć i było wiadomo, że nas wyślą na front. Nie bardzo nam się chciało bić o sprawę komunistyczną, tym bardziej, że byliśmy z Armii Krajowej. Wiem, że poprosiłem o zezwolenie do ubikacji. Tam w ubikacji były deski, tak jakby oswobodzone z gwoździ, można było tamtędy uciec i uciekłem.
- To był jedyny taki moment?
Jeżeli chodzi o dalsze postępowanie wtedy, kiedy UB szalało, to mnie wyrzucili z Politechniki, nie miałem możliwości żadnych. Z tym, że powiedzieli, że gdybym bardzo chciał, to oni mogą załatwić na Politechnice Szczecińskiej, że będę mógł studiować, ale nie inżynierię. Mogłem tak samo sobie wybrać dowolnie, bo jeszcze była Zielona Góra, ona też miała jakąś uczelnię, ale w każdym bądź razie nie tutaj w Warszawie. Wreszcie po kilku latach udało mi się, też nie zostałem powiadomiony o tym, że otwiera się wieczorowa szkoła inżynierska i na tę szkołę dzięki Bogu, dzięki postawie moich kolegów, udało się jakoś oszukać i chwalić Boga skończyłem studia. Jeżeli chodzi o moje różnego rodzaju doświadczenia smutne, to wiem, że nigdy nie mogłem zająć, ani stanowiska kierowniczego, ani też nigdzie nie miałem możliwości, żeby móc się w pracy jakoś wyróżnić. Pilnowano mnie, oczywiście swoimi metodami. Jak to było, trudno mi powiedzieć, nie dochodzę tego w tej chwili. To, co było dla mnie ciosem strasznym, to była śmierć mojego ojca, który został zamordowany, wtedy kiedy walczyłem przeciwko Niemcom.
- Został pan odznaczony krzyżem Virtuti Militari, proszę powiedzieć za jaką akcję i kiedy?
To było w miejscowości Kobiór. Trzeba trafu, że tam wydawało mi się, że spełniam swój obowiązek żołnierski, powiedziałbym - poprawnie. W pewnym momencie pędziła olbrzymia kawalkada naszych taborów, uciekających przed czołgami rzekomo niemieckimi, dopiero później dowiedziałem się, że to VI pułk artylerii polowej z Krakowa przepuścił czołgi. Po prostu wybita została nasza artyleria i one przedostały się przez naszą linię. Pędzące tabory były efektem tej tragedii. Jak się ocknąłem, to patrzę, gdzie są moi strzelcy? Nie ma ich. Myślę sobie: „Co mam robić? Też mam uciekać? Ale nie ucieknę, zostanę.” Pomyślałem sobie, że jak wezmę zapalarkę do lontu, to wtedy gdzieś tam przy chałupie przykucnę, to mi się uda wysadzić w powietrze i ucieknę. Chyba nie będą ganiali Niemcy za pojedynczym strzelcem. Cicho leżę i czekam. Otwierają się drzwi, wychodzi gospodarz i pyta: „Panie, chcecie kiszki?” O, - myślę sobie - kiszki to oczywiście, bardzo chętnie! Widzę tę kiszkę gorącą, kapiącą, a ten biedny wynosi garniec zsiadłego mleka i mnie częstuje. Doczekałem się nareszcie, szum motoru, coś jedzie, ale skąd? Tam dopiero okazuje się, że to był samochód, piękne Aero, to był piękny sportowy na biały kolor pomalowany samochód, akurat dla wojska zupełnie nie przydatny. Wysiada z niego pan major i porucznik. Melduję się posłusznie i on mówi: „Dobrze, to przyślę wam tutaj baterię!” - „Baterię?” Wsiedli w samochód i odjechali. Zostałem i za chwileczkę patrzę - bateria podąża jednak. To był mój kolega, takie miłe spotkanie! Gdzie krzyż zdobyłem? Zdobyłem go wtedy, kiedy dowódca dywizji doszedł do wniosku, że przeprawę, którą miałem urządzić, zrobiłem bardzo dobrze - mogły nasze wojska przejść prawie suchą nogą, mimo że poprzedniego dnia Niemcy cały nasz tabor zabrali.
- Skąd dokąd była ta przeprawa?
Pomiędzy Kobiórem, a szosą wiodącą do Chrzanowa chyba. To była duża przeprawa, jednak jakby nie było, dywizja chciała przejść mniej więcej suchą nogą. To był olbrzymi, szeroki kanał. Użyłem do tego więżę triangulacyjną, kazałem ją ściąć, położyłem na tę konstrukcję wrota ze stodoły i żołnierze mogli przejść. Dzięki Bogu dobrze było.
- W którym roku dostał pan to odznaczenie?
W 1965 roku. Jak Stopnicę mieliśmy oswobodzić, tam już były wojska niemieckie. W pewnym momencie, szliśmy marszem ubezpieczonym aż pod prawie samą Stopnicę, tylko że tam dziwny hałas był, hałas niesamowity, i teraz dowódca wyznacza, kogo dać na patrol. Oczywiście mnie, to najlepiej jest, ja z kolei też takich bandziorów wziąłem z sobą i ruszyliśmy. Między wsią a miastem było około trzysta metrów, więc zaczęliśmy iść. Później już dałem rozkaz, [by posuwać się] skokami na przód, ja skoczyłem jeden, drugi, trzeci, a widzę, że oni nie mają chęci w ogóle. Mówię: „Dalej, dalej do mnie dołączyć!” Oni powiedzieli, że mają mnie w dużym poszanowaniu i wobec tego zawracają. Rzeczywiście, tak jak na ćwiczeniach - koniec ćwiczeń, wstali, zarzucili broń na ramię i poszli sobie. Zabiję ich! Nie zabiję, bo jak wystrzelę, to od razu się zwali niemiecka obsługa, ale podleciałem skokami do jednego zabudowania. Leżę przy parkanie i widzę, jak wychodzi gospodarz. Cicho mówię do niego: „Proszę pana, niech pan podejdzie tu bliżej, chce się pana zapytać, gdzie są Niemcy.” On mówi: „Tutaj są, po drugiej stronie drogi.” Dziwna rzecz, robię jeszcze jeden krok w tamtym kierunku, żeby można było sięgnąć wzrokiem, przynajmniej zaobserwować i wychodzi właśnie z tego zabudowania dziewczynka, małe dziecko wychodzi. Mówię: „Dziecko, chodź tutaj, chodź kochane, podejdź tutaj bliziutko.” Biedna, rączki podnosi do góry. Boże kochany, myślę sobie: „To już ją dranie wyszkolili.” Dziewczynka uciekła mi, wobec tego obserwuję podwórko, które ma rzekomo być niemieckie. Nie widzę tam Niemców, natomiast zbiegające się dwie szosy do Stopnicy, jedna jakby z południa, druga na północ. Widać z tego, że jest pełno wojska, to mnie bardzo zaciekawiło, dlaczego niby to wojsko, skąd się zjawiło. Nagle idą, jadą i to widać, że wyjeżdżają. Znów jeszcze jeden skok zrobiłem i patrzę, obserwuję podwórko – nie ma nikogo! Gdyby były wojska niemieckie, to by wystawiły posterunki, bym ich widział. Nie ma. Wychodzę wobec tego jeszcze bliżej szosy i widzę, że jest zapchana olbrzymią ilością wojska polskiego, a te co wyjeżdżają ze Stopnicy tam daleko, to dopiero były wojska niemieckie, które opuszczały Stopnicę. Zresztą pamiętam to dobrze, zostałem przez dowódcę gdzieś posłany do klasztoru, żeby z wojskiem nawiązać łączność. Nagle olbrzymia strzelanina wewnątrz samego miasta – Stopnicy, ale piekielna! Zdawałoby się, że to jest niemożliwe! Jak się okazuje, później dopiero dowiedziałem się, że to byli niemieccy ukryci dywersanci, mieli za zadanie rozbroić nasze wojsko, żeby tylko było im wygodnie, po prostu tak postanowili i trzeba trafu, że pluton idąc w kierunku ze Stopnicy do Staszowa został zatrzymany. O dziwo, niesamowita rzecz - ci Niemcy byli pomordowani.
Nie wiem, ale byli pomordowani. Tak się moja gehenna skończyła. Tym niemniej jeszcze szedłem aż do Tomaszowa Lubelskiego, tak że to jeszcze połowa drogi ze Śląska przez Baranów aż do Tomaszowa Lubelskiego.
Warszawa, 19 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk