Jerzy Jezierski „Jurek”
Nazywam się Jerzy Jezierski, urodziłem się w Łodzi 3 lipca 1927 roku.
- Jaki nosił pan pseudonim?
W czasie Powstania nosiłem pseudonim „Jurek”. Natomiast w czasie okupacji byłem członkiem „Szarych Szeregów” i moje pseudo wtedy było „Sokół”. Od stycznia 1943 roku do Powstania byłem w AK, batalion "Golskiego", drużyna podchorążego Nogajskiego. Okres ten jest niezweryfikowany.
- Jaki miał pan wtedy stopień? Pana przynależność do oddziału?
Stopień: strzelec. W czasie Powstania awansowałem o jeden stopień, do starszego strzelca i muszę przyznać - już teraz po latach - że to było ważniejsze i większe przeżycie, aniżeli dzisiejszy stopień podpułkownika. Należałem do Batalionu „Bełt”, kompanii „Budzisz”, plutonu „Pełka”.
- Co pan robił przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny mieszkałem razem z rodzicami w Łodzi. Matka Zenobia Jezierska udzielała się społecznie. Była członkiem Ligii Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Ukończyła kurs dla komendantów. Ojciec miał skład apteczny, ale widać cieszył się niezbyt dobrą opinią u miejscowych Niemców (folksdojczów tak zwanych później), bo już w październiku, a więc niecały miesiąc po zakończeniu wojny, zostaliśmy wysiedleni z własnego domu, z własnego mieszkania. Chłopi przewieźli nas przez zieloną granicę, do tak zwanej Generalnej Guberni i w ten sposób znaleźliśmy się we Włochach pod Warszawą.
- Gdzie pan chodził do szkoły przed wojną?
Chodziłem do Prywatnej Szkoły Powszechnej Towarzystwa Społecznego Polskiego Gimnazjum Męskiego w Łodzi przy ulicy Pomorskiej 105.
Tak. W każdym razie to była szkoła po części żydowska. Naprzeciwko była szkoła nasza, polska, tam uczęszczała młodzież robotnicza i często były między nami spotkania na kule śniegowe. To mi się utrwaliło, bo miałem wtedy dwanaście lat. W tej szkole nauczycielem polskiego był pan Mojsze Agatsztajn. I było dla mnie wielkim zaskoczeniem, kiedy już po wojnie zjawiłem się w Warszawie i na wystawie w księgarni zobaczyłem poezje Mieczysława Jastruna z obwolutą i zdjęciem. Kiedy spojrzałem, stwierdziłem, że to jest mój profesor od polskiego z Łodzi, pan Mojsze Agatsztajn.
- Przyjechali państwo do Warszawy. Co pan robił w trakcie okupacji, do wybuchu Powstania?
Kontynuowałem szkołę, tylko już na tajnych kompletach. Otóż mieliśmy zeszyty i książki, które w środku miały właściwą treść: polski, matematyka, historia, natomiast na okładkach było napisane: stenografia, technika i organizacja handlu, reklama. Tutaj też mam skojarzenie: pewnego dnia wychodziłem do szkoły, która mieściła się na Marszałkowskiej 31A, za Placem Zbawiciela, w kierunku Placu Unii, zatrzymał mnie i innych, dorosłych już mieszkańców, patrol. Ale mnie jako smarkacza (mogłem mieć wtedy jakieś piętnaście lat) oddali pod opiekę równego mi mniej więcej... no może troszkę starszego żandarma niemieckiego, mógł mieć osiemnaście lat. Obaj byliśmy dziećmi. Jeden do drugiego się uśmiechnął, on zajrzał mi do teczki, pro forma, nawet nie przeglądał. A ja troszeczkę struchlałem: co będzie? Nie chodziło zresztą wtedy o mnie, ale o to, że wydam swoją budę – zaraz byłoby śledztwo: a gdzie chodzisz? Ale to była dygresja. Więc chodziłem do tej szkoły. W szkole jeden z kolegów w klasie – Zygmunt Potyralski – wciągnął mnie do harcerstwa. W harcerstwie byliśmy kilka miesięcy w drużynie „Zawiszy” prowadzonej przez „Witura” – podharcmistrz Witold Wardyński, proporzec „Giermkowie Zawiszy”, Ul „Wisła”. Inny z kolegów, który był już również w konspiracji, a jego ojciec był oficerem przedwojennym, miał troszkę szersze znajomości i postanowił przejść do AK. Chociaż byliśmy jeszcze za młodzi, jakoś to się nam udało. On nazywał się Leszek Pomarański. Nie wiem, jak to było, bo od siedemnastu bodajże lat przyjmowano dopiero do AK, a ja wtedy mogłem mieć szesnaście.Okazało się, że miejsce, w którym byliśmy zaprzysiężeni i szkoleni, było w tym samym budynku [co szkoła] – Marszałkowska 31 A, tyle że w podwórku, w oficynie, na zapleczu zakładu fotograficznego. Naszym drużynowym był podchorąży Nogajewski. Nas chyba sześciu się znalazło w tej drużynie, w tym zakładzie. Dodam jeszcze, że uczyliśmy się bronioznawstwa, terenoznawstwa, musztry, regulaminów – mam tu jeszcze po tym Potyralskim – bo on zginął – „Instruktor piechoty”, książeczka wydana w roku 1919, a więc w okresie I wojny światowej. I z tego żeśmy się uczyli różnych rzeczy: rozkładania pistoletu, składania, nazwy poszczególnych części i tak dalej, padnij szturmowe, musztra.
- A czy brał pan udział w jakichś akcjach, mały sabotaż, akcje dywersyjne?
Ze względu na wiek nie brałem udziału w żadnych takich poważniejszych akcjach. Ale dwukrotnie lub trzy, już nie pamiętam dokładnie, niech będzie, że dwukrotnie – brałem udział [w akcji]. To była osłona, przypuszczam, że chodziło o przenoszenie jakichś towarów, może nawet i broni – w każdym razie szedłem. Miałem za zadanie obserwować ulicę Kruczą i Mokotowską, czy nie ma patroli niemieckich, czy nie ma w ogóle Niemców w mundurach. I jeżeli była ulica czysta, to należało dać znak jakimś sygnałem, już też w tej chwili nie pamiętam, czy podnieść rękę z gazetą, czy coś w tym rodzaju, żeby idący za mną już wiedzieli, co się dzieje, czy mają wolną drogę, czy nie. Chyba dwa razy miałem taką rolę wyznaczoną. Oczywiście byłem dumy z tego, że coś się zaczyna...
- Że biorę udział w akcji? Prawda?
Tak.
- A gdzie i kiedy walczył pan w Powstaniu? Jak to się stało?
Najpierw był alarm i wyznaczono nam punkt zbiórki na Woli, na ulicy Wolskiej. Tam przenocowaliśmy i alarm został odwołany, więc wróciłem na Pragę. Myśmy mieszkali na Pradze.
Przed Powstaniem, dwa, trzy dni. Następnie po dwóch czy trzech dniach, nie pamiętam już, przyszedł łącznik – Stasio Stępiński – z naszej klasy, „Staszek” miał pseudonim, no i wyznaczył nowy punkt koncentracji: zbiórka Nowogrodzka 29. Pożegnałem się z ojcem, bo już byłem pewien. Napięcie było tak wielkie w Warszawie, że czułem, że to już będzie... Zresztą wszyscy czekaliśmy na to, na wybuch.
- A co ojciec na to, że pan idzie?
Ojciec nie był zachwycony. Niestety powiedział słowa, których może nie powinienem mówić, powtórzyć teraz. Ale wiedzieli: i matka wiedziała i ojciec wiedział, że ja jestem w konspiracji, bo się zbierali u mnie koledzy. Kiedy ćwiczyliśmy szturmowe: „Padnij!” na podłodze, to przecież się wszystko trzęsło w pokoju! No i nie zabraniali. Tylko, że jak mnie [ojciec] żegnał na to Powstanie, to powiedział... ciężko mi to powiedzieć... „Nie chcesz ojca, matki słuchać, to będziesz psiej skóry słuchał.” Zupełnie inaczej to wyglądało u mojego przyjaciela z czasów Powstania, „Dryblasa”, Wiesława Jasiobędzkiego, który później po wojnie był dziekanem wydziału chemicznego, tu, na Politechnice [Warszawskiej]. Kiedy on się żegnał, poszliśmy do niego – mieszkał na Marszałkowskiej, po drugiej stronie, mniej więcej tam, gdzie Nowogrodzka – i tam jego matka pożegnała nas po staropolsku: kazała nam klęknąć, pobłogosławiła nas. To było wtedy naprawdę wzruszające. Poczułem się jak następca tych spod Chocimia...
Nie bohater, ale kandydat na bohatera.
- Jak pan zaczął walczyć w Powstaniu? Gdzie się odbyła pierwsza zbiórka? Jak się to rozpoczęło? Jak pan to zapamiętał?
Z Pragi na Nowogrodzką biegliśmy Zieleniecką i wiaduktem. Tramwaje już nie chodziły. Ludzie poruszali się grupkami. Nad Żoliborzem było widać dym. Gdy przechodziłem wiaduktem z Powiśla, ktoś do mnie strzelił. Później drugi raz z Luftkaserne, które było w Alejach na wprost ulicy Kruczej, a trzeba było ją przeskoczyć, by dotrzeć na punkt koncentracji. Spotkaliśmy się na Nowogrodzkiej 29. Tam zebrała się ta nasza drużyna. Nie była duża, sześciu nas było chłopców z klasy i czekaliśmy na naszego dowódcę, podchorążego Nogajewskiego. Co się okazało, nie przyszedł. Więc czekaliśmy, czekaliśmy, aż przyszła noc. W nocy zjawił się ktoś na podwórku i donośnym głosem wzywał mężczyzn do odbudowania barykady. Oczywiście wszyscy żeśmy się z miejsca poubierali, wyskoczyli i budowaliśmy tą barykadę na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Entuzjazm był wtedy ogromny, ludzie wyrzucali z pięter z mieszkań nawet meble, które myśmy potem układali. Inni rozbierali płyty chodnikowe, które nosiło się i rzucało na barykadę. Tak wygadała ta pierwsza noc. Padał lekki deszczyk jak pamiętam, coś takiego było. Nie zapomnę tutaj Zbyszka Drzewieckiego. Z flagą w w ręku wskoczył na barykadę i wygłaszał przemówienie. Najlepszy gimnastyk w klasie, a został prałatem. Umarł nie tak dawno, kilka lat temu. Najlepszy gimnastyk w klasie, nigdy bym się nie spodziewał, że on pójdzie [na księdza]. Ale być może, że przeżycia powstańcze mogły wpłynąć na niego, jeżeli był wrażliwy. Mogły właśnie w ten sposób wywrzeć na niego wpływ.
No więc czekaliśmy na tego Nogajewskiego.
Tak. No i co robić? Przyszedł dzień, co tutaj dalej robić? No przecież nie będziemy siedzieć. Tu słychać strzelaninę, nasi już gdzieś walczą, już gdzieś oddziały toczą bój, a my co?
Nie. Absolutnie nic.
No, nie chciał bym tutaj [mówić], bo to śmieszne będzie...
„Dryblas” wziął siekierkę z domu.
- I to była jedyna wasza [broń]?
Nie wiem, ja to na to nie patrzyłem, ale niemniej on wziął. Mnie to samo już chyba śmieszyło wtedy. W każdym razie postanowiliśmy po dwóch opuszczać lokal i szukać, co się dzieje na mieście. Dwóch poszło: [Potyralski] poszedł i „Borowicz” poszedł („Borowicz” to pseudo Pomarańskiego, który zginął później na ulicy Piusa podczas natarcia na małą PAST-ę, a Potyralski zginął pod budynkiem YMCA. No i nie wrócili. Wobec tego druga dwójka. No to poszedłem, i „Dryblas”, czyli Wiesław Jasiobędzki. Poszliśmy i tuż za rogiem Kruczej spotkaliśmy biuro werbunkowe, w którym się zgłosiliśmy. Przyjęto nas i okazało się, że jesteśmy w batalionie ”Bełt”. Jak teraz wiem, bo przedtem nie wiedziałem, to była Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Nie pierwszy rzut bojowy, tylko taka osłona.Tutaj dodam, że w trakcie Powstania nie były ważne te służby, wszystko się mieszało. Jak potrzeba było, to tworzono grupy szturmowe. Na przykład później w moim przypadku, znalazłem się w takiej grupie. Tak to wyglądało. W warunkach bojowych to wszystko się miesza, ale jakiś cel jest i do tego celu się zmierza i zdąża. Jak myśmy zostali przyjęci, też już nie wróciliśmy, bo zaraz nas skierowano do oddziału na kwaterę, kombinezony dostaliśmy, opaski na ramię i już. A co było z resztą? Otóż ta pierwsza dwójka zginęła, my nie. Natomiast trzecia dwójka Stępiński i ten późniejszy prałat znaleźli się na Czerniakowie. Najpierw byli w kompanii wartowniczej w Śródmieściu, później w plutonie saperów na Czerniakowie. Na początku też mieli luz, ale później jak Starówka padła, to po kolei Śródmieście miało ciężkie chwile i Czerniaków, miał też bardzo ciężko. W ten sposób cała nasza drużyna rozleciała się z powodu u dowódcy. I tak nawiasem mówiąc, straciłem kontakt z nimi na bardzo długo z powodu odległości, bo pracowałem po Powstaniu na prowincj.
- Nie miał pan dostępu do kontaktów?
W końcu po dwudziestu kilku latach znalazłem swego dowódcę kompanii porucznika „Budzisza”. Nazywał się Kazimierz Przecławski. Od niego dowiedziałem się, że był na mnie złożony wniosek o odznaczenie Krzyżem Walecznych. Odebrałem go po 27 latach. Był to rok 1971. Trochę wzruszenie jednak mimo wszystko mnie chwyta... W legitymacji wydanej przez MON napisano: „Odznaczony przez kompetentne władze” – kompetentne, sic!
Może i dobrze się stało, że on podchorąży Nogajewski nie przyszedł, bo myśmy mieli nacierać na Kraftfahrpark przy alei Niepodległości, a tam wykoszeni zostali ci z naszego batalionu. Myśmy nawet przed Powstaniem nie wiedzieli, w jakim jesteśmy batalionie. Okazało się, że to był batalion „Golskiego”, nosił nazwę „Batalion Pancerny”. Jeszcze nie dodałem tutaj, że w czasie konspiracji byliśmy skierowani do szkoły jazdy, samochodowej Prylińskiego lub może Tuszyńskiego – nie pamiętam nazwy, tak się nazywała ta szkoła, była w Alejach Jerozolimskich. Cały ten batalion, jak mam mówiono, to była Podoficerska Szkoła Broni Pancernej w czasie konspiracji i myśmy w ogóle nie mieli brać udziału w Powstaniu. Mieliśmy wziąć jedzenia na trzy dni, oddziały bojowe miały opanować Warszawę, a my mieliśmy być skierowani do Pruszkowa, gdzie stały niemiecki oddziały zmotoryzowane. W planach było zajęcie Pruszkowa, siadać na wozy i do przodu. Tak to wyglądało w planach. Być może wzorowano się na I wojnie światowej, tam wtedy studenci rozbrajali Niemców, no a tutaj niestety hitlerowcy okazali się bardzo wytrwali, twardzi do końca.
- Pan znalazł się w nowym zgrupowaniu i...
Zupełnie w nowym oddziale, wśród nowych ludzi.
- Jak dalej wyglądała walka w czasie Powstania?
Myśmy mieli swoją kwaterę na Nowogrodzkiej. Alejami przejeżdżały czołgi tam i z powrotem. Posterunek dostałem na rogu Kruczej i Alei Jerozolimskich. Wyglądało to mniej więcej w ten sposób, że był słoik z naftą, butelki dookoła z knotami, knoty zanurzone w tejże nafcie, pudełko zapałek. No i rozkaz: „Jeżeliby któryś [czołg] ośmielił się skręcić w Kruczą, masz zapalać i masz rzucać i podpalać.” Na szczęście czy na nieszczęście, no nie wiem, miałem bardzo dużą chęć rzucać, ale nie wjechał żaden. Przypominam sobie tylko, że na jednej z takich [akcji] widziałem takiego, nazywał się „Pirat” – powstaniec, już uzbrojony, już w hełmie, więc widać, że od samego początku już tam gdzieś musiał mieć bezpośrednią styczność z Niemcami.
Tak. Patrzyłem na niego z zachwytem z tego drugiego piętra przy butelkach, on w hełmie, z pistoletem maszynowym, a ja tylko przy butelkach. No mój Boże, tacy też muszą być przydatni.
A naprzeciwko Kruczej, w tej chwili inaczej tam wszystko wygląda, stoi tam „Smyk”, ale wtedy tam był normalny stary budynek i Luftkaserne dla lotników, jakaś kawiarnia. I przypuszczam, że ten powstaniec zbyt odważnie szedł. Nie zapomnę tego, pochylony... To był pierwszy, którego zobaczyłem (oprócz nas). I zginął tam ten „Pirat”.
Nie, nie widziałem, tylko się dowiedziałem.
- A pan co dalej robił w Powstaniu?
Powiedziałem o tym jednym stanowisku. A między Nowogrodzką a Alejami Jerozolimskimi była tak zwana ziemia niczyja. Nie wiadomo, kto tam był: raz byli Niemcy, raz nasi. Znowu Niemcy przyszli, znowu nasi. Byłem na takim stanowisku na Marszałkowskiej przy Nowogrodzkiej. Ale na Marszałkowskiej, na balkonie dostaliśmy już karabiny i zadanie było takie, żeby ostrzelać róg Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, nie dopuszczać Niemców, którzy od strony Dworca Głównego zmierzali tu w kierunku BGK i muzeum i po drodze wyprowadzali ludzi i podpalali te domy. Ten teren był nieznany, więc wysyłane były patrole czasem pojedyncze, czasem po dwie osoby. Pamiętam, że raz wysłano nas dwóch na taki patrol. Noc, księżyc świecił, była pełnia – mam trochę duszę romantyczną, więc do tej pory zostały mi takie chwile w pamięci.
- W Powstaniu się dostrzegało takie rzeczy mimo walk?
Tak. Przecież ziemia była niczyja. Z każdej strony i w każdej chwili mógł paść strzał. Więc wszystkie zmysły i nerwy były napięte. Wszystko notowały. Cisza była wtedy okrutna, siny blask jakiś wtedy od tych ścian bił, gdzieś musiała pęknąć pewnie rura od tego żaru, bo już spalony był frontowy budynek i krople spadały. Te krople było niesłychanie słychać. Jeśli pamiętam i zauważyłem te szczegóły, to znaczy, że musiałem był bardzo napięty. Dotarliśmy na dach komórek oficyny Alej Jerozolimskich. Kolega był dużo starszy ode mnie, gdzieś około czterdziestki nie chciał dalej iść, to ja mówię: „Ty stój tutaj, a ja pójdę do samego frontu i zobaczę”. Skoczyłem na podwórze i przeszedłem je. Będąc w sklepie, zobaczyłem kilku Niemców, może nawet więcej jak kilku, przy restauracji „Żywiec”, która była na rogu Marszałkowskiej i Alei. Zachowywali się swobodnie. Przytupywali, rozmawiali, palili papierosy. No gdybym miał pistolet maszynowy, Boże kochany. A tu co? Granaty nam dali, ale przecież granatem nie rzucę, ponieważ wszystkie okna były zasłonięte kratami. Spuszczone kraty, szyby powybijane, bramy pozamykane, tak, że tylko można było sięgnąć do nich mając jakąś broń. wróciłem, złożyłem meldunek. W międzyczasie wypatrzyłem cekaem. Bardzo by nam się przydał, ale był niestety spalony. Wysłali z resztą z oddziału kogoś znającego się lepiej na rzeczy dla sprawdzenia czy w istocie spalony, czy może się nada do czegoś, czy nie. No, ale nie, niestety spalony. Tak, że tutaj też nie mogę zaliczyć sobie jakiegoś większego [plusa].
- Co dalej Pan robił w Powstaniu? To był drugi Pana posterunek tam na rogu Marszałkowskiej i Alei?
Tak. Później były te patrole i stanowiska w Alejach Jerozolimskich. Raz Niemcy, raz nasi. W jednym domu w Alejach, do którego czasem zaglądam, jest tam taki zielony skwerek. Tak sobie przypominam, jak Niemcy tam wtargnęli, nasi byli, ale to już mnie nie było wtedy [z nimi]. Nasi z pierwszego i drugiego piętra granatami ich obrzucili, tak, że ich w ogóle wykosili i oni zostali pochowani na tym skwereczku. I tak sobie myślę, że ja właściwie na tym kawałku od Brackiej do Marszałkowskiej to każdy kamień znam i podziemia i [niezrozumiałe], którymi drogami się chodziło.Co dalej robiłem? Później żeśmy się już na tej ulicy Nowogrodzkiej mocniej obsadzili, niemniej nie trzymali tego frontu. Od barykady, teraz mi się przypomina, że przecież barykada zaczęła być budowana w Alejach Jerozolimskich 17, a naprzeciwko było 22 – tam był batalion „Kiliński”, a z tej strony był batalion „Bełt”. I kiedy przychodziła noc, to się przepuszczało ludzi, przede wszystkim łączników. Krzyczało się: „Dwadzieścia dwa – puszczać!” i oni puszczali ze swojej strony. Później oni, jak zatrzymywali już swoich przez chwilę jakąś, to krzyczeli: „Siedemnaście – puszczać!”, „Siedemnastka – puszczać!”, czyli myśmy puszczali w drugą stronę. I to wszystko się działo pod obstrzałem, tak, że tam mnóstwo ludzi poległo i wielu było rannych, bardzo niebezpieczne było to przejście Strzelali z BGK, strzelali „Żywca”, strzelali z „Cafe Klubu” i jeszcze tutaj była taka jedna kawiarnia, nazywała się „Cristal”. W każdym razie tą budową, to już się zajmowali i saperzy i ludność i my, wszyscy, którzy tylko byli wolni od roboty. Okazało się, że trudno jest się przekopać, dlatego, że tam było bardzo płytko, zaraz się zaczynał sufit kolei podziemnej. Nie można było wykopać. A poza tym zakładano worki z piachem. Podjeżdżały czołgi z tej strony albo goliaty puszczali i te czołgi waliły. Nieraz stałem sobie tutaj na tym posterunku. Teraz to już wygląda śmiesznie, może nie śmiesznie. W bramie, która ma takie wystające na kolumnach kariatydy – nie kariatydy, stoję sobie, a ponieważ widzę, że czołg podjechał to się człowiek chowa, kryje. A on stawał sobie w bezpiecznej odległości i walił, no to liczyło się ile razy, bo on strzelał dotąd, aż wystrzelał wszystkie a miał tam chyba siedemdziesiąt parę, tych pocisków. Po odjeździe czołgu, te wszystkie worki z piaskiem były rozwalone i w nocy znowu saperzy i ktokolwiek, kto tam był musieli robić od nowa. Przypomina mi się teraz ciekawostka: myśmy do końca Powstania nie wiedzieli, że na drugim piętrze mieści się składnica okręgowa meldunkowa, która była łącznikiem całego Śródmieścia południowego, a więc i Czerniakowa i Mokotowa z ulicą Jasną po stronie już północnej Alei Jerozolimskich. Tam było dowództwo Powstania. To była tak zwana „eska”, to teraz wiemy, ale przedtem myśmy myśleli, że głównym naszym zadaniem jest bronić barykady. Tymczasem barykada była po to, żeby ochronić tę „eskę”. Nie miałem z nimi żadnych kontaktów. No miałem, na pewno, ale skąd, kto wiedział? Tak, jak miałem do czynienia z […], bo […] był w naszej drużynie. Nie mam się co chwalić. On się wyrzekł, wyparł się w ogóle Powstania. Niemniej ożenił się z taką... za dużo gadam... panią, która była lekkich obyczajów. Ale jak ona się zachowywała, jak myśmy szli na placówkę, to stała przy wyjściu z kwatery i każdego całowała, każdemu pocałunek, pocałunek, pocałunek... Też jeden z moich chyba pierwszych...
- Dlatego takie wspomnienie?
Tak, znowu dygresja.
- Co pan dalej robił w Powstaniu, cały czas w Śródmieściu?
Cały czas byłem w Śródmieściu. Powiem jeszcze o epizodach, takich jak noszenie marmelady z Czerniakowa, jęczmienia od Haberbuscha, na Woli było zboże. Z tym zbożem nauczyłem się już, że jak byłem głodny, nie miałem chleba i nie było co jeść, to się taką dziurkę robiło w worku, rozchylało się chlebak i troszkę tego zboża do tego chlebaka [się sypało], a później za ten chlebak dostawałem od kogoś, kto umiał piec i miał piec, kawałek chleba.
- Czyli transportował pan żywność?
Transporty żywności, tak. Ale w końcu mi się to znudziło.Wewnątrz barykady były, nie tylko tutaj od zewnątrz, i wszyscy, którzy się poruszali musieli mieć przepustki albo znać hasło. Jeżeli ktoś nie miał przepustki albo nie znał hasła, nie był przepuszczany wewnątrz Śródmieścia. Na samej Kruczej było kilka barykad. Raz czy dwa razy pełniłem taką służbę wartowniczą.W końcu mi się to znudziło i mówię do tego swojego przyjaciela: „Wiesiu, jak tak dalej pójdzie, to my Niemca nie zobaczymy…”. To znaczy Niemca tośmy oglądali, ale już załatwionego przez naszych kolegów. Leżał taki jeden przed barykadą. W Alejach kot przychodził do niego regularnie, psiakrew akurat wtedy, kiedy ja miałem służbę. Właził mu do brzucha, pożerał go, a później wyłaził z tego brzucha i sobie szedł. Więc ja do niego celowałem. Chociaż [plakaty] mówiły: „Każda kula – jeden Niemiec”, to do tego kota tak się jakoś uprzedziłem i chciałem go... Ale nie trafiałem. Za daleko był i za mały. No dobra, znowu dygresja. To jest odległość sześćdziesiąt lat, ja nie jestem w stanie sobie powiązać i mówić, co było, co było, co było...
- Ale nudziło się panu transportowanie żywności. I jaki pan dostał następny przydział?
No może nie [znudziło]. Wszystko było pożyteczne, wszystko należało robić. Tylko, że ja chciałem walczyć, nie tylko brać udział, ale być również na pierwszej linii. No i zdarzyła się taka okazja. Niemcy z muzeum zabrali Szkołę Pożarniczą na Nowym Świecie i bardzo nie dobra sytuacja się wytworzyła, ponieważ mogli przejść na Plac Trzech Krzyży i tu od tyłu Nowogrodzką zaatakować. Mieliby wówczas Aleje Jerozolimskie już w swoich rękach. Tak, że szybko przyszedł rozkaz, aby odbić tę szkołę. Wzięli więc ochotników. Zgłosiłem się jako ochotnik, „Dryblas” też, jeszcze tam kilku naszych no i skierowani zostaliśmy na Nowy Świat. Było tam już około czterdziestu naszych, była to tak zwana grupa szturmowa. Grupy szturmowe tworzyło się z ochotników ze wszystkich oddziałów, jakie były, kto chciał – proszę. Na odprawie dowiedzieliśmy się, że trzeba najpierw zdobyć jedną chałupę obok i później dopiero sąsiadującą [z nią] Szkołę Pożarniczą. Ponieważ ta Szkoła Pożarnicza była oddzielona bardzo długim podwórkiem, wobec tego podzielono natarcie na: z dachu i dołem. Z tym, że ci z dachu mieli przejść z jednego budynku na drugi po takiej wąskiej drabinie i zadaniem ich było zaskoczyć Niemców (więc po cichu trzeba było to załatwić), związać ich walką po to, żeby umożliwić tym z dołu przebiegnięcie tego długiego podwórka. Ten pierwszy dom, o którym wspomniałem, że był obok Szkoły Pożarniczej, został zdobyty i tutaj na własne oczy już widziałem, strzelca „Jura”, który z przeciwnej oficyny wychylił się trochę i dostał kulą w serce. Powiedział jeszcze: „O, jak boli...”. Pochowali go na zapleczu, w ogródeczku AGRIL-u. AGRIL to był sklep mleczarski z nabiałem, mlekiem i tym podobne. Znajdował się na Nowym Świecie, na zapleczu był ogródek i tam go pochowano. Kiedy później, rok po wojnie przyjechałem do Warszawy, odbywała się wówczas ekshumacja no i na jego grobie był hełm (nie twierdzę, że to jest jego hełm) i bagnet. Wziąłem ten hełm i ten bagnet, ponieważ byłem świadkiem jego śmierci i wiedziałem, że tu był przecież pochowany„Jur”. Pomyślałem sobie, że jeżeli go ekshumują, to ktoś weźmie, więc wziąłem na pamiątkę i to jest dla mnie wyjątkowa pamiątka, bo byłem świadkiem.To jedno. A tutaj już taki obrazek ciekawy [przychodzi] mi na myśl: to już aż ja sam otworzyłem buzię z zachwytu. Mianowicie był taki chłopak, miał dwadzieścia parę lat i nie bacząc na to wszystko, co się dzieje, szedł przez to podwórko i rzucał granatami w te otwory okienne, gdzie byli, gdzie powinni być Niemcy. Że on się nie bał, to było dla mnie [niesamowite] Po prostu w takim momencie ja sobie już nie wyobrażałem, żebym tak daleko się posunął. To był bohater, nie ma dwóch zdań. Miał pseudo „Tafon”.Ponieważ wytłumaczono nam, że z dachu jest natarcie, którego nie będzie można już wrócić w razie niepowodzenia (bo po drabinie, to by wystrzelali nas jak kaczki), wobec tego spośród tych ochotników, [powołano] drugi raz na ochotnika. No i znowu się zgłosiłem, zgłosił się też i „Dryblas” i jeszcze tam inni z batalionu „Bełta”. Zaprowadzono nas na górę, na szóste piętro. Z szóstego piętra przełożona była wąska drabina, dano po dwa granaty. Nie wiem, dlaczego tylko dwa, chyba dlatego, że to były naszej powstańczej produkcji i zapalały się przez potarcie, więc gdybym je włożył do kieszeni, to by się mogły zapalić. Tak, że siedząc na tej drabinie okrakiem, przesuwaliśmy się. A te domy były tak gdzieś sześć – osiem metrów oddalone od siebie [wystarczyło] omsknięcie dłoni i by człowiek poleciał na dół. Ale musiało być wszystko zrobione i to po cichu. Było to już po południu, czternastu nas było na tym dachu. Powiedziano nam, że są dwie klatki schodowe, że trzeba się będzie podzielić. Prowadzą nas podchorążowie, „Fred” i „Grot” jeden z pistoletem maszynowym, drugi z pistoletem maszynowym, my – reszta mamy po te dwa granaty, no i co tam kto miał – my z Wieśkiem Jasiobędzkim mieliśmy pistolet na zmiany, jednego dnia on, drugiego dnia ja.
Tak i tego dnia ten pistolet przypadł jemu. Zanim weszliśmy do tej szkoły, to najpierw żeśmy sobie na tym dachu obwiązali [buty] szmatami, żeby było cicho. Kucnęliśmy, żeby nas nie zobaczyli Niemcy z tego muzeum, bo tam było bezpośrednio już przecież. No i czekaliśmy na sygnał, którym miał być wystrzał z piata – to taka broń przeciwpancerna. Nie doczekaliśmy się tego wystrzału. Ja tak opowiadam, mówię: tu podwórko, tu to, a nie mówię to dźwiękach akustycznych, cały czas strzelanina, wybuchy, granatniki. Wszystko zupełnie inaczej wyglądało, tego się słowami tak nie odda. Drzewa były tak ostrzelane, że nie było liści na nich.Inna rzecz, że taki też słodki zapach był, z samego rogu Nowego Światu, chyba to był budynek poczty, czy kolei, nie pamiętam. W każdym razie zawalone to wszystko było. I ten słodki zapach, jak później się już dowiedziałem, to był zapach rozkładających się ciał. To był paskudny, wstrętny zapach...Łączniczki dały nam znać z tego okna, z którego żeśmy wyszli (bo drabinę ściągnęły), że już mamy iść. No to żeśmy weszli na klatki, rozdzieliliśmy się i zaczęliśmy schodzić. Na każdym piętrze kiwaliśmy sobie rękami [na znak], że wszystko w porządku. Na jakimś drugim piętrze dopiero usłyszałem ten niemiecki okrzyk:
Feuer! (ognia), no i zaczęła się strzelanina. Co tam się działo po drugiej stronie? Nie wiem. Bo w tym wszystkim, to człowiek się już wtedy gubi i tylko patrzy jakby tu przeżyć i dołożyć jemu. „Nie bądź głupi, nie daj się zabić!”, jak to pod Monte Casino było, trzeba brać [przykład] i uczyć się od nich. Nasz podchorąży „Grot” z peemem, szmajserem, ledwo puścił parę serii (on zawsze był na przedzie, no bo miał tą broń) ale zaciął mu się ten szmajser, więc się wycofał za załom schodów. A te schody porozwalane były dokumentnie i w niektórych miejscach trzeba było się dosłownie przyklejać do ściany. Poręczy nie było, była spalona całkowicie i gruzem to wszystko pokryte. Ciemno się zrobiło, bośmy czekali i czekali na tym dachu na sygnał z piata. Nastrój był bardzo poważny, wiedzieliśmy już, że jak się nie uda natarcie, to po nas. Wyrżną nas, a wrócić nie ma jak, bo i drabina ściągnięta – a nawet, gdyby była ta drabina, to też nie. Tak, że tutaj nie było już mowy o żadnym cofaniu, tu trzeba było już naprawdę myśleć o sobie i o sprawie, o zwycięstwie. Jak [on] się wycofał na tył, tak myśmy zaczęli rzucać granatami i krzyczeć: „Hurra!”. Ale nie ruszaliśmy w dół, no bo z czym? Z gołymi rękami? Wreszcie udało mu się... O czym teraz wiem od drugiej strony, że Niemcy wpadli w panikę, nie spodziewali się, że zostaną zaatakowani z dachu. I z tej drugiej klatki schodowej oni widzieli, ja tego nie widziałem, Niemcy skakali z pierwszego piętra, wiali do tego ogrodu między [szpitalem] Łazarza, między Książęcą a muzeum, tam wiali. Ale zostawili sobie też osłonę, która nam uniemożliwiała cały czas dalsze natarcie, seriami blokowali nas, tak, żeśmy nie mogli wyskoczyć na ten korytarz. Kiedy „Grot” wreszcie oczyścił swój pistolet maszynowy, ruszyliśmy do przodu za nim. On oczyszczał seriami a my z granatami, tyle, że za nim żeśmy szli. Kiedy zeszliśmy do dołu, wybiegliśmy do tej głównej bramy, która była w środku budynku. I tutaj najpierw padł „Wtorek” – student architektury. Do tej pory nic [o nim] nie wiadomo, nie zjawił się, nie zgłosił, nie wiemy gdzie on jest ani jak się nazywał... Jak uczcić tych ludzi? Jak ich umieścić na tych tablicach, na których jest trzy tysiące poległych jak obliczyłem, mniej więcej. A przecież zginęło siedemnaście [tysięcy]. Między takimi właśnie są tacy jak „Wtorek”, nikt o nich nie wie. To są bohaterzy...
- To dobrze, że pan o nim mówi, że pan pamięta o nim.
No tak, pamiętam oczywiście jego pamiętam. Nie tylko dlatego, że dostał wtedy w brzuch i później leżał... Bo pierwszy „Grot” wyskoczył, drugi był „Wtorek”, trzeci był Wiesiek Jasiobędzki, czyli „Dryblas”. I jak ten „Grot” zobaczył Niemców, tak się od razu wycofał do tyłu, natomiast „Wtorek” już nie zdążył, bo był drugi, a Niemcy już się otrząsnęli z zaskoczenia i puścili serię do niego i [go] rozłożyli. Następny leciał Wiesiek Jasiobędzki „Dryblas” i dostał serię – przestrzelone oba uda; położył się „Wtorkowi” na nogach. My tu stoimy w tym korytarzu szkolnym, a nad głową „Wtorka”, bo Wiesiek mu leży na nogach, lecą drzazgi z tej olbrzymiej, takiej mocno zbudowanej… nie bramy, bo to nie brama, tylko w korytarzu to było, drzwi nad głową mu się rozszarpują. Później dopiero się przekonałem, dlaczego ten Niemiec nie mógł schylić tego szmajsera niżej, żeby załatwić naszego „Wtorka”. Ano dlatego, że ta cała wielka brama była wyłożona płytami chodnikowymi pod samą górę i tylko taki kwadrat był zostawiony na wielkość mniej więcej płyty. Tak, że on nie mógł przechylić tego szmajsera niżej. Walił cały czas na wprost, żeby nas zablokować. Nie on jeden walił, bo z tamtej strony zginęło dwóch „Lisso” i „Smutny” od „Osy”jeszcze tam któryś. W każdym razie tutaj Jasiobędzki zaczął jęczeć, a ten „Wtorek” ranny w brzuch, po prostu nie odzywał się. Ja wtedy półtora metra mam do swojego przyjaciela i nie jestem w stanie mu nic pomóc. Granatów nie mogę rzucić, chociaż je miałem, bo już z dołu natarcie poszło i łączniczki przyniosły nam w zwykłej takiej wielkiej miednicy kupę granatów i każdy sobie pobrał. No, ale nie można rzucić, bo przecież jemu zaszkodzę.Ale mu przypomniałem: „Wiesiek, strzelaj masz pistolet!”. A jeszcze mu przed tym rzuciłem pas, mówię: „Zwiąż sobie nogi”, żeby mu upływ krwi zatamować. Jaka konwersacja w czasie walki, ani dojść, ani... No i ja mu mówię: „Masz pistolet, strzelaj!”. To trochę znowu będzie wyglądało pompatycznie, bo on wyciągnął ten pistolet, krzyknął: „Niech żyje Polska!” i zaczął strzelać. Czy trafił, czy nie trafił, trudno mi powiedzieć. Raczej chyba trafił, dlatego, że po pierwsze ustał ostrzał, po drugie zaraz myśmy wtedy wyskoczyli do bramy.A przez ten otwór w bramie taki bohater w Śródmieściu był, nazwijmy go bohaterem, bo był bardzo znany, wszędzie chodził jako wolny strzelec, wpychał się w najgorsze sytuacje, „Lech” miał pseudonim. Więc „Lech” wylazł przez tą dziurę, za „Lechem” wylazłem ja. Po drugiej stronie leżał jakiś Ukrainiec i był [przy nim] pistolet maszynowy. „Lech” złapał za ten pistolet maszynowy, za szmajsera. Za mną się łapa wyciągnęła jakiegoś trzeciego, który też przelazł przez dziurę i temu Ukraińcowi pistolet wyciągnął zza pasa. A mnie została lornetka, którą miał na piersiach. Po tym całym natarciu, po odbiciu tej szkoły to strasznie mi było głupio, zawiniło te siedemnaście lat prawdopodobnie. No bo gdybym był starszy, to przecież nie dałbym się tak wykiwać.
No była, ale i co mi po lornetce? Mnie potrzebne było do strzelania, a nie lornetka. To nie wszystko jeszcze. Miałem dwa granaty z tej michy całej. I żeby rozbroić tego Ukraińca, zabrać mu to, co on tam ma, postawiłem te dwa granaty pod ścianą. Ale jeden, psia krew, się przewrócił, zapalił się i zaczął iskrzyć. A to już była noc, już było ciemno całkowicie. Też nie wspomniałem o tym, że żeśmy już po ciemku po tych schodach schodzili. Jak wróble rozbiegliśmy się momentalnie, ja przed siebie, czyli prosto na muzeum. Nadziałem się na druty kolczaste. Nie wiedziałem, że to tak potrafi zatrzymać. Jak się położyłem, tak leżałem, a za mną pali się ten granat. Więc jedną ręką się odrywam od drutów, to druga się musi oprzeć, jak tą się oderwę, to tu się musiałem oprzeć. I z nogami to samo, trzymają mnie te druty. W tym napięciu padłem na te druty, leżę i czekam, co to będzie. Wybuch. Nic mi się nie stało. Dobrze, że huk robiły. Te nasze granaty, „sidolki” tak zwane, to były takie puszki z cienkiej blachy, które w środku miały materiał wybuchowy, różne gwoździe, hacele i tak dalej. Ale siły wielkiej to to nie miało. Ponieważ była noc i wybuch granatu to już po tej stronie szkoły, ci Niemcy uciekali do muzeum. Z dachu tego muzeum odezwały się cekaemy. Widać było taką linię, dokładnie nie pamiętam, one się nazywają jakoś specjalnie „ekrazytówki” czy coś takiego. Tak, że każdy taki pocisk jest świetlnie zaznaczony w przestrzeni, jeden za drugim, linia cała. Przebiegłem przez tą linię. Nie wiem czy przestali strzelać w tym momencie, czy co, no nie bujam, trochę w rękę dostałem, w palec, ale to jest lekka kontuzja, nic więcej. Żołnierskie szczęście.No i wróciłem, szukałem tego mojego „Dryblasa” Wieśka, który leżał już odniesiony nieco dalej. Jak mi powiedział po wojnie pierwsze słowa, to go opieprzyłem za to: „Gdzie masz pistolet?”. „A tam zostawiłem…” – mówi, to go opieprzyłem. Jeszcze jakiegoś opieprzyłem, który podobno chciał tam bagnet zabrać, tak mi przynajmniej „Dryblas” mówił. Wróciłem tam po ciemku... i szukałem.Nie powiedziałem o najważniejszej rzeczy. W tym momencie, kiedy się podchorążemu „Grotowi” zaciął pistolet i on się wycofał do tyłu, myśmy zostali bez granatów. A tutaj Niemcy nie wiadomo gdzie, za korytarzem, może w tej klasie, a może w tamtej klasie, bo to szkoła przecież była. Stałem wtedy na początku naszego oddziałku, [łapię] za gruz i gruzem. Krzyczeliśmy wtedy: „Hurrra!”, ale to „Hurrra!” było tak przeraźliwe, że łączniczki, które były na górze, myślały, że Niemcy nas wyżynają, dały więc sygnał na dół i tam na dole podobno przyspieszyli natarcie. I to było dla nas zbawienne, bo myśmy nie mieli [broni].Więc myślę sobie: „Ciemno jest, nie będzie widział, co to leci”, no i rzucałem gruz. I stąd mam takie niezbyt przyjemne skojarzenia, bo czytałem reportaż ze Stalingradu, jak nasz Polak, dziennikarz wychwalał bohaterstwo tych żołnierzy radzieckich broniących... Owszem, ja nie przeczę i nie odbieram im tego, ale trzeba mieć świadomość tego, że to byli żołnierze zmobilizowani i że za nimi w Stalingradzie stały oddziały NKWD. I jak się cofał który, to go własne oddziały załatwiały, tak było. A tu byli ochotnicy. I to podwójni: raz ochotnik w ogóle do natarcia, drugi raz jeszcze na taką sytuację. Prawda? No tak mi się wydaje... Zapominam o [niektórych] rzeczach.
- Ale dobrze, że się Panu przypomniało, przecież w trakcie opowiadania przypomina się przecież.
Tak, przypomniało mi się dużo rzeczy. Na przykład to, że po odbiciu szkoły, Niemcy powtykali w ziemię pręty, na których rozciągnęli sznury, a na nich porozwieszali koce. Za nimi przebiegali miedzy muzeum a szpitalem świętego Łazarza na Książęcej. Naprzeciwko mnie koce się zsunęły. Było widać kiedy przebiegali. Kiedy strzeliłem, usłyszałem krzyk. Dziś wmawiam sobie, ze go tylko zraniłem.
- A jak zapamiętał pan Niemców z Powstania? Czy pan miał styczność z Niemcami?
Bezpośrednio to nie. Taka tylko styczność była, że na przykład tutaj, co opowiadałem o tych Alejach Jerozolimskich, kiedy oni byli po jednej stronie, a my za ścianą, to było słychać, jak sobie rozmawiają i jak grają czasem. Bo kiedy postanowili sobie siedzieć dłużej, to i na akordeonie grali. Przyglądaliśmy się też sobie z wzajemną ciekawością podczas dwugodzinnych przerw w działaniach na zbieranie własnych poległych.
- A czy zetknął się pan z jakimiś zbrodniami ze strony Niemców?
No, tu mnie pani zaskoczyła… Wszystko było zbrodnią. Szkoła stała się naszą stałą placówką, którą Niemcy wielokrotnie atakowali czołgami i piechotą. Granatnikami odcięli nas od zaplecza. U jednego widziałem w chlebaku kilka halek damskich. Reszty można się domyślić. W muzeum trzymali naszych cywilnych Polaków. W dzień wysyłali ich po pomidory, które rosły pomiędzy naszymi pozycjami, a w nocy torturowali. Było słychać ich krzyki. Straszne.
- Tylko pamięta pan ich jako wrogów? Tylko widział pan, jak został żołnierz zastrzelony? A tak, to nie?
Nie. Mogę tylko powtórzyć z tego, co słyszałem, że na barykadę, którą budowałem pierwszego dnia Powstania róg Nowogrodzkiej z Marszałkowską, Niemcy przypuścili atak czołgami pod osłona naszych cywili. Nasza kompania miała już placówki gdzie indziej.
- A jak pan zapamiętał ludność cywilną? Jak ludność cywilna przyjmowała waszą walkę?
Początkowo to było entuzjastycznie.
- A później jak to się zmieniło?
Pomagali zawsze. Ja odczuwałem życzliwość ludzi i nie powiem nic absolutnie złego o tym. Jak czytam gdzieś tu u Mirona Białoszewskiego, że nastrój się pogorszył, że ludzie... być może na pewno odczuwałem ich strach. Na placówkę szliśmy zawsze piwnicami i pełno tam ludzi było. Pytali się: „Kiedy to się skończy?”, „Kiedy to się skończy?”. No widać było tą grozę, strach. Jednego dnia trzy razy byłem w różnych domach, w których bomba padła. Słyszałem ten wrzask, ten krzyk, nieludzki krzyk. Żadne zwierzę tak nie wyje, jak człowiek wyje. Żadne zwierzę. Czegoś takiego nie słyszałem. No, te wspomnienia są paskudne. Nie doświadczyłem [tego]. Czułem więź, czułem życzliwość.
Tak. A wspomnę jeszcze, że żywność się nosiło, [wysyłano] patrole na „ziemię niczyją” żeby spenetrować, co się dzieje, gdzie Niemcy są i tak dalej. Były jeszcze wyprawy na „gołębiarzy” na drugą stronę Marszałkowskiej. Tam też byłem. To paskudne, nie wiadomo było, z której strony, gdzie on jest? Krył się za kominami, na strychach i stamtąd dopiero jak była cisza i bezpiecznie było dla niego, to on sobie wychodził i gdzieś przez jakiś lufcik albo wywalił dachówkę, albo strzelał i terroryzował, nie można było przechodzić. Ani na dole nie pomagała barykada, nic. „Gołębiarze” byli paskudni. A poza tym, trudno się takiego łapało, bo on widzi jak się wchodziło na ten strych, a on jest skryty gdzieś za kominem, w jakimś ciemnym rogu, nie wiadomo gdzie. […]
Fatalne było to przejście pod Alejami. Częściowo był wykop, częściowo były worki z piachem, a częściowo jak wchodziło się po tamtej stronie już bliżej, to tam były rury jakieś wodociągowe, gazociągi, licho wie, co to prowadziło. W każdym razie trzeba się było jak wąż przewijać pod tymi Alejami. To było paskudne, mimo tych osłon, i niektórzy przebiegali. Ale tak jak powiedziałem, Niemcy byli doskonale wstrzelani w tą barykadę, zarówno od strony hotelu Polonia i dworca, jak tutaj przede wszystkim z BGK, z restauracji „Żywiec”, z „Cafe Klubu”, nie mogę sobie przypomnieć jeszcze tej jednej, tu bliziutko była taka restauracja. To była kawiarnia „Cristal”.
No właśnie. Okrzyk: „Dwadzieścia dwa – puszczać!” i te „dwadzieścia dwa” puściły. Któryś z tych, którzy chcieli przejść, przebiegał poza wykopem, dostał serię, upadł. To była noc, Aleje były oświetlone takim sinawym światłem z [flar], o których opowiadałem, nazwijmy to świece oświetlające, spadające na spadochronach, bardzo wolno spadały i oświetlały teren. No i któryś dowódca barykady, chyba to był Marcin [Siudowski], podchorąży mówi: „A kto pójdzie po niego?”. Wyrwałem się, że pójdę. I poszedłem po niego. Położyłem się za nim, bo on biegł obok, nie tu, gdzie były worki i przejście między nimi, tylko biegł, przez ulice chciał widocznie tak na siłę przelecieć. Położyłem się za nim i tak pod jego siedzeniem nogę, tu pod jego ramiona rękami i tak go przesuwałem, pełzłem w stronę naszą. No i udało się. Jak tylko bliżej byłem, to zaraz ręce się wyciągnęły i wyciągnęli go. Powiedzieli mi jego nazwisko i że to jest architekt. Mam szczęście do architektów. Ale czy on żyje, czy nie żyje, nie wiem, nazwisko zapomniałem, w każdym razie uważam ten czyn swój, że mogę być z niego dumny. Tak mi się wydaje. Bo strzelanina, tamto, siamto...to było normalne. Dopiero jak była cisza, rodził się niepokój, lęk.
Tak, po latach oceniam, że to było czyste poświęcenie siebie za kogoś, za jedną osobę, nawet nie za jakiś wielki, ogromny cel konkretnie.
- Chciałabym, żeby pan nam opowiedział o takim życiu codziennym w Powstaniu. Jak wyglądały noclegi? Co było z higieną, ubraniem?
Z higieną? Boże! Do toalety nie można było wejść, bo to było już wszystko zaminowane i przed nią część podwórka też zaminowana, więc w ogóle dojścia nie było. Poza tym dostałem biegunki, może to była czerwonka, nie wiem. Gdybym nawet stał przed generałem „Borem”, musiałbym zdejmować spodnie i załatwiać się! No biegunka, straszna biegunka. Głodu nie odczuwałem. Nie pozostawił w moich wspomnieniach śladu. Noclegi były na zwykłych siennikach na kwaterze i powiem szczerze jak żeśmy szli na placówkę, to przynajmniej ja byłem bardziej spokojny, bo wiedziałem, że on się boi. Ja się mogę też bać, ale on się mnie też boi, ten wróg. Natomiast tutaj, samoloty, artyleria i te „szafy”, „ryczące krowy” – przed tym obrony nie było. I tutaj niestety ludność przeżywała chyba więcej jak my na placówkach. Chyba, że w bezpośrednim gdzieś natarciu, jak opowiadałem, bo tam to człowiek ryzykował.
- A czy kontaktował się pan z najbliższymi w trakcie Powstania?
Nie, bo ich nie miałem. Raz zdobyłem kilkadziesiąt baterii do latarek. To był skarb. Zaniosłem go matce „Dryblasa”. Raz dostałem polecenie, gdzieś tam coś zaniosłem, chałupa się pali, biblioteka, książki lecą w dół, płonące kartki fruwają tak jak ptaszki... Czekając na odpowiedź stałem oparty o ścianę i na stojąco zasnąłem. Wykonałem zadanie, przyszedłem, kazali mi się położyć, bo jeszcze tam im do czegoś byłem potrzebny. Położyłem się na noszach. Później się budzę, a tu śpię z łączniczką, taką fajną! ... Koniec opowieści.
Tak.
- A czy kontaktował się pan z rodziną?
Nie, bo nie miałem w Warszawie po tej stronie Wisły nikogo z rodziny.
- A czy widział pan, czy może uczestniczył pan w jakichś praktykach religijnych w trakcie Powstania?
O, tak!
Zbiórka rano i jak szliśmy do akcji, to ksiądz przychodził i rozgrzeszał nas wszystkich. Kazał przede wszystkim pomyśleć i żałować za grzechy i udzielał rozgrzeszenia
in articulo mortis, w niebezpieczeństwie śmierci. Myśmy wtedy oczyszczeni, podniesieni na duchu szliśmy do obowiązków, jakie były nam wyznaczone.
- Czy docierała do pana w trakcie Powstania jakaś prasa? Czy słuchał pan radia?
Tak, oczywiście, nawet ze sobą zabrałem i schowałem. Jak uciekłem z pociągu, (nie wiem dokąd ten pociąg jechał, chyba do Niemiec) jak zwiałem w Koluszkach, przesiadłem się na drugi pociąg, dojechałem do Rokicin, w Rokicinach wysiadłem, w nocy to było...
- A to było w trakcie Powstania?
Nie, to już po Powstaniu było, po kapitulacji.
Zabrałem, tą prasę ze sobą, zdjęcia kolorowe i [zmierzałem] tam, gdzie rodzina moja mieszkała, w stronę Ujazdu, koło Tomaszowa Mazowieckiego. Ponieważ nie chciałem mieć przy sobie trefnego materiału, to wziąłem i schowałem to w ubikacji, obok dworca. Kiedy rano przyszedłem, niestety, nic nie było. Ale dobrze, że schowałem, bo w nocy zaświeciło mi latarką w oczy dwóch żandarmów: „Dokumenty!”,
Ausweis! Dałem. Popatrzyli na mnie, widzą młody i to jeszcze taki.
Aus Warschau, aus Warschau… – usłyszałem. Oddali mi dokumenty, położyłem się. A w teczce, którą nie wiem po co dźwigałem, miałem lisa, takiego damskiego lisa. Bo jak już kombinezon zdjąłem, to musiałem się ubrać, szukałem po piwnicach jakiegoś cywilnego ubrania, bielizny – bo już zimno było, [wyszło] się na trzy dni w sierpniu, a tu już we wrześniu trzęśliśmy się w nocy na placówce.
- A odnośnie tej prasy, czy pamięta pan jakieś tytuły, czy nie? Albo radio, jakiego radia pan słuchał?
Radia nie słuchałem, to koledzy starsi słuchali.
- A jakoś komentowali to? Dyskutowaliście? Jakieś wiadomości?
Tak, chodziło o to, że czekaliśmy na Rosjan.
- I czekaliście na wiadomość, że on idą? Tak.
Powiedział jeden z nich, ale znowu niecenzuralne słowo, można?
„W dupę każdego Ruska pocałuję, żeby tylko przyszli”. Takie słyszałem zdanie. Ja byłem za młody, żeby zabierać głos w sprawach politycznych.
- A jakie pan ma najgorsze wspomnienie z Powstania? Coś, co utkwiło w pana pamięci? Śmierć kolegów?
A [śmierć] to była normalna rzecz. To jak mogłem tak uważać? Poszedłem odwiedzić, dowiedziałem się, że ten Borowicz miał kwaterę na rogu Wiejskiej i Pięknej, tu mniej więcej gdzie Sejm, więc poszedłem i dowiedziałem się od jego kolegów, że wczoraj zginął i już jest pochowany, że dostał kulę dum–dum (rozpiłowany czubek, który wchodził jak normalny pocisk, ale z tyłu wyrywał ranę szarpaną, która już nie była do uleczenia, tak, że przeważnie się kończyło śmiercią); dostał dum–dum pod [„Małą PAST-ą”], na Pięknej. A to był syn tego oficera przedwojennego. Chciał się bardzo chłopaczyna przedstawić ojcu w dobrym świetle i tak jak słyszałem, wyforował się naprzód, od drzewa do drzewa, chował się za drzewem, ale dostał z boku i tyle...
- A jakie pan ma najlepsze wspomnienia? Oprócz łączniczki?
No, bo to było zaskoczenie dla mnie, przecież byłem chłopaczek, harcerz, ale nie dzisiejszy, tylko tamten harcerz.Pierwsze dni, to było coś wspaniałego, coś wspaniałego, był entuzjazm. Mówiłem już o Zbigniewie Drzewieckim, że był na barykadzie i trzymał [flagę]?
No właśnie, jak budowaliśmy tą barykadę, bośmy ją nie tylko w nocy, ale jeszcze później poprawiali w ciągu dnia, jeszcze dorzucali na nią, to ten prałat późniejszy wlazł na tę barykadę. Ulice kwitły biało–czerwonymi flagami, nie to, co teraz; ja wieszam i jeszcze są gdzieś ze trzy flagi na całej ulicy i to wszystko.
- Okupacja a wszyscy flagi wieszali?
Tak. I on z tą flagą na tej barykadzie i wykrzykiwał jakieś patriotyczne [okrzyki], nie pamiętam po sześćdziesięciu latach, co tam było. Pamiętam te słowa Wieśka: „Niech żyje Polska!” i te słowa: „O, jak boli” tego drugiego, „Jura”, to pamiętam.
- A gdzie pana zastał koniec Powstania?
Oj, to też był paskudny moment. Bo przyszedł taki moment, że już podpisane jest wszystko...
Tak, podpisana. Ale dyscyplina wymaga, żeby na barykadzie być, posterunku nie można tak zupełnie opuścić. A tymczasem już zaczynało się wszystko chwiać. I w tym momencie, pamiętam, przyleciał do nas taki starszy kolega, którego pseudonimu nie pamiętam, ze dwadzieścia trzy, cztery lata żołnierz, ręce rozkładał i mówi: „Słuchajcie, chodźcie – mówi – bo barykada pusta, nie ma nikogo na barykadzie!” Gdyby padł rozkaz i gdyby powiedzieli: „Bijemy się do końca, ludność niech sobie wychodzi a my zostajemy” – to byśmy zostali. Przynajmniej ten kolega i ja sam już do końca.
- A co się z panem działo po zakończeniu Powstania?
No, więc miałem do wyboru, albo pójść do niewoli albo urwać się, z cywilami wyjść. Postanowiłem wyjść z cywilami, Niemcom nie wierzyłem. Po Katyniu, po tym wszystkim postanowiłem uciekać i wyszedłem z cywilną ludnością tutaj na placu przy Politechnice. Niemcy zachowywali się bardzo kurtuazyjnie, podawali rękę słabszym, żeby przez barykadę [przejść], bo całkowicie nie była rozebrana, takie przejście było wolne. Powinienem właściwie z wojskiem wyjść razem, ale wtedy tak myślałem. Wyszedłem do Pruszkowa. W Pruszkowie razem z kapralem „Nowym” Bronisławem Nowickim, dowódcą drużyny naszej, który opłacił Niemców, przesunęli mnie, bo byłem z takiego terytorium do wywiezienia licho wie gdzie, przesunęli mnie do innego terytorium i jechałem pociągiem razem z nim do Częstochowy. W pociągu była dziurka w podłodze do siusiania. Deskę tak żeśmy szarpali, szarpali, aż w końcu ta deska puściła. I w Koluszkach jak się pociąg zatrzymał, wyszliśmy przez tą dechę. Ale jeden poszedł na jedną stronę, a drugi na drugą stronę i pogubiliśmy się. A w takich momentach, jak się człowiek w czasie wojny zgubi to lata mijają i się nie zobaczy.
- I co się dalej z panem działo?
W Koluszkach wsiadłem do pociągu jadącego w stronę Rokicie. Tam wysiadłem i noc spędziłem na stacji. Jak ranek przyszedł na tej stacji kolejowej, wstałem. A po drodze to jeszcze fajerki jakiejś kobiecie niosłem. Po jaką cholerę?! To takie ciężkie było. Do Pruszkowa to przecież była kupa kilometrów, myślę sobie: „Jasna cholera, czego mi ona tutaj napakowała?”. A to fajerki były! W każdym razie tego lisa, którego miałem, też ktoś mi gdzieś dał do niesienia, no to niosłem, taki byłem naiwny, jak z tym pistoletem maszynowym. Po tej nocnej przygodzie z żandarmami i schowaniu gazetek, stwierdziłem, gazetek nie ma, patrzę ludzie chodzą, a tutaj stoi jakiś żołnierz niemiecki...
To były Rokiciny, stacja kolejowa, 12 kilometrów od Ujazdu, a Ujazd z kolei 8 kilometrów od Tomaszowa Mazowieckiego. Pierwszy mój odruch był, że trzeba się na niego rzucać.
- Jeszcze z Powstania odruchy?
Tak. Wychodzę, patrzę liście na drzewach są, ludzie normalnie chodzą, Niemiec stoi, rany boskie! I wtedy sobie zdałem sprawę, że to tylko Warszawa walczyła, a człowiek sobie myślał, że to cały kraj. Dostaliśmy 20 dolarów żołdu. Wsiadłem na jakąś furkę i myślę sobie, jak ja mu zapłacę? Czy 20 dolarów to nie będzie za mało? Takie myśli. Bo w Powstaniu pieniądze nie miały żadnej wartości.
- Gdzie się pan później kierował?
W Ujeździe miałem wujka a wujek miał młyn i w tym młynie przesiedziałem parę miesięcy.
- Do wyzwolenia tam pan czekał, czy nie?
Tak.
- Co się z panem działo do wyzwolenia?
Był tam kierkut, na kierkucie wysadzali niewypały, a ja byłem na łące, bo jak tylko skończyłem pracę u wujka to szedłem sobie na łąkę i leżałem, a odłamki leciały obok mnie pac! pac! pac! Nic mnie to nie obchodziło, że odłamki padają. Kłóciłem się wtedy z Panem Bogiem, że widział a nie pomógł. Niemcy wtedy zaproponowali Polakom, że będą tworzyć oddziały polskie do walki z bolszewikami. Podobno sześćset osób się zgłosiło, że jakiś batalion utworzyli. Nie wiem, może to plota... W pewnym momencie ojciec się zjawił.
Tak. Bo już przeszła ta ofensywa 18 stycznia, czy 17, już nie wiem, którego to było. Ponieważ byliśmy wysiedleni z Łodzi, więc ojciec ze mną na radziecki samochód, oczywiście za wódkę i do Łodzi. I tam się spotkałem po raz pierwszy z władzą ludową. Ojciec zostawił zegarek u zegarmistrza na dole w tym domu, zegarmistrz po tych czterech latach okupacji oddał mu zegarek. Mało tego, zostawił książki pod opieką drugiego Niemca, a miał ładną biblioteczkę. Kiedyśmy przyszli do tego Niemca, ten Niemiec mówi: „Ale tu wczoraj byli z biało–czerwonymi opaskami i już nie ma tej biblioteki.”
Tak, zarekwirowana. No to my do tej władzy, gdzieś na Piotrkowskiej się to się [mieściło]. Poszliśmy, ojciec referuje sprawę, że to jest jego biblioteka, że został wysiedlony, że wrócił i chce odebrać swoją bibliotekę. A jegomość zza biurka, to były pierwsze słowa władzy ludowej, jakie usłyszałem: „Kulę w łeb temu, co te książki zabierze.” Kulę w łeb... o, i tyle żeśmy uzyskali.
- Czyli wyzwolenie zastało pana z ojcem w Łodzi? Zamieszkaliście w Łodzi, czy nie? Bo to był styczeń, prawda?
Nie. Wyzwolenie zastało nas w Ujeździe. W dwa dni po nim udaliśmy się do Łodzi. Zamieszkaliśmy na ulicy Piotrkowskiej. W tym czasie krążyłem miedzy Łodzią, Ujazdem, Włochami a Warszawą tak często, że pomieszał mi się czas zdarzeń. Maturę [zdałem] w Łodzi. Przedtem zaraz po wyzwoleniu w tymże Ujeździe, zobaczyłem jeepa, w którym siedział oficer w polskim mundurze: nasza rogatywka... Był to widok niezwykły. Zacząłem się drzeć do niego, machać ręką a on elegancko zasalutował. Oczywiście samochód pojechał dalej. Pytałem się Rusków, których tam całe mnóstwo [było], takie twarzyczki, takie skośne oczy, ja nie wiem: Kirgizy, Abchazy, diabli wiedzą kto. Pytam się: „Czy Polacy są?”. „Są”. „A dużo ich?”. „Dużo”. No to ja w takim razie mówię do ojca: „Tata, ja jadę”. Wylądowałem tu na stacji we Włochach i jako pierwszą rzecz zobaczyłem znany plakat: „AK – zapluty karzeł reakcji”. Tu na stacji, a szedłem do woja. Jak tak, to ja dziękuję. Musiałem więc się schować. Matka mieszkała na Pradze. Ja byłem tutaj we Włochach u ciotki. Ojciec w Łodzi. To była zima 1944/45 roku. Z Włoch szedłem do Warszawy na piechotę, bo nie było innej możliwości. Na Wolskiej były niepochowane jeszcze trupy. Na lodzie na Wiśle spotykałem się z matką, (matka na Pradze była) dawała mi masło, co tam kupiła, jakieś jedzenie. Wracałem tutaj do ciotki i tutaj siedziałem. Ukrywałem się, krótko mówiąc. Ludzie znikali, wychodzili na ulicę i znikali. Do domu nie powracali, później się dowiadywano, że siedział na Skaryszewskiej. Taka na Pradze jest ulica. Stamtąd wywozili do Rembertowa a z Rembertowa już ślad ginął dalej. Mówiono o Rosji.
- Czyli po wojnie pan się ukrywał, wrócił do Warszawy?
W pierwszym roku po wyzwoleniu stale zmieniałem miejsce pobytu. To Łódź, to Ujazd, Włochy, Warszawa. Do szkół chodziłem we Włochach i Łodzi. To jeszcze nie koniec. Odważyłem się i poszedłem na Pragę do matki. Naraz dzwonek do drzwi, matka mówi: „Chowaj się”. Schowałem się za szafę, [która teraz stoi u mnie w domu] i słyszę całą rozmowę, jak to kobiety: „A gdzie pani syn?”. „A nie wiem, do tej pory nie mam wiadomości” i tego typu zwierzenia. Tajemnicę trzeba było utrzymywać, bo ścigaliby. W tym pierwszym okresie trzeba było się chować, kryć, bo nie było [bezpiecznie]. Takie to wyzwolenie było.
- A czy później był pan represjonowany jakoś, po samej wojnie?
Był taki moment, jak most powietrzny nad Berlinem. Berlin został po wojnie podzielony na sektory okupacyjne: amerykański, francuski, angielski i rosyjski i Stalinowi zachciało się ich wykurzyć z tego Berlina. W związku z tym zrobił blokadę, bo Berlin znajdował się w strefie radzieckiej, zabronił dostaw żywności, opału i tak dalej. Amerykanie więc stworzyli most powietrzny. Na lotnisko Tempelhof lądowały samoloty z węglem nawet dla paromilionowego miasta i w tym czasie wojna wisiała na włosku, trzecia wojna światowa. Ja byłem wtedy na studiach, owało mi jeszcze trzech egzaminów do skończenia i wzięli nas. Jak nas wzięli do woja, siedem miesięcy przetrzymali, przyjechał generał Kazimierz Witaszewski, zwany „Gazrurką” polityczny i mianował nas na stopień, jestem oficerem, no i zaczęła się moja kariera wojskowa. Dostałem piękny przydział do Warszawy. Ni z tego, ni z owego wzywają mnie do cytadeli, tam jest siedziba informacji. Kazali zdjąć pas z kaburą i zaczęło się to, co się nazywa łamaniem człowieka. „Byliście w Powstaniu?”. „Byłem” i takie inne różne pytania. Przychodzi wyższy stopniem, major, pyta: „Przyznał się?!”. „Przyznał się”. No i dopiero zacząłem dostawać propozycje kariery. Inne rzeczy. A jak to nie skutkowało, to krzyk: „Ty taki, nie taki! My takich mamy tu na dole, łby mają porozbijane”. Bicie pięścią w stół. Udałem wykończonego psychicznie, ręce opuściłem, ale chwała Bogu, główka mi pracowała błyskawicznie wtedy. O, to jest paskudne przeżycie, mówią: „Podpisz!”. „Nie podpiszę”. „Podpisz”, „Nie podpiszę”. I nie podpisałem. Dali mi 24 godziny czasu. Do jednostki wojskowej, w której byłem na Skierniewickiej, na drugi dzień przyjechał młody informacyjny podporucznik. Ja się w ogóle nie pojawiłem, tylko przyszli i powiedzieli mi: „Informacyjny jest na górze”. Ten major zapytał mnie wcześniej: „Wy wiecie co to jest informacja?”. „Nie wiem”. Informacja to jest takie wojskowe UB, gorsze, jak UB; kontrwywiad i wywiad razem. Nie poszedłem i zostałem za dwa tygodnie wezwany do kadr do cytadeli. Drzwi się uchyliły, ręka się wytknęła, koperta, „Porucznik Jezierski! Tutaj macie przydział. Rozkład jazdy jest na końcu korytarza. Jutro 8.00 zameldujecie się w jednostce wojskowej numer ten i ten w Chełmie Lubelskim”. Ja mówię, że mam tutaj rodzinę. „To sobie zabierzecie rodzinę!”. „Ale mam mieszkanie”. „Tam też dostaniecie mieszkanie!” – ryk zza drzwi. Jeszcze coś powiedziałem. „Co wy myślicie, że w Polsce anarchia?!”. Trzask drzwi. Zatrzaśnięte, koniec rozmowy. No i po pięknym przydziale warszawskim znalazłem się w Chełmie Lubelskim, gdzie pisałem co pół roku o przeniesienie do Warszawy. W regulaminowym terminie dostawałem odpowiedź, że to nie możliwe, bo nie ma miejsc. Przyszedł wreszcie Październik 1956, jeden kolega się upił i wyrżnął szklanką z musztardą w Stalina we wsi pod Chełmem Lubelskim, takie było wojsko. Nie było takie, żeby poszło strzelać do swoich. Tylko dowódca płakał, ale on zaciągał ze wschodnim akcentem. Wreszcie przyszedł 1956 rok, piszę znowu podanie i w ostatnim zdaniu [dodaję], że „jak nie, to do rezerwy proszę”, a już byłem kapitanem. Zostałem wezwany i powiedziano mi: „Niech pan zaczeka jeszcze trochę, bo w tej chwili żeśmy ściągnęli z Orzysza – tam są poligony – takiego [jednego, który] na akademię nie poszedł z okazji urodzin Stalina”. Dowódca mu powiedział, że mu włosy [na dłoni] wyrosną, jak on zostanie przeniesiony do Warszawy. Przyszedł 1956 rok, przełom, Gomułka wypuszczony z ciupy, chłopaka wzięli z Orzysza tu, dla mnie miejsca zało. Myślę sobie: „Cholera, czy ja mogę im wierzyć? Nie wierzę i koniec”. Przed tym byłem wezwany przez szefa Służby Zdrowia generała Sameta, który zajrzawszy do teczki powiedział: „Wszędzie mogę was przenieść, ale do Warszawy wy nie pojedziecie”. Sprawa jasna. Wilczy bilet za odmowę współpracy i Powstanie. Mówię: „To proszę się oprzeć na tym ostatnim zdaniu, że chcę iść do rezerwy.” I poszedłem do rezerwy. A później już w rezerwie tak się już życie toczyło. Można powiedzieć, że przefajdane. Nie wykorzystałem swoich możliwości, które być może [we mnie] troszkę tkwiły. W każdym razie na informację złożyłem skargę do Instytutu Pamięci Narodowej, ale na razie dokumentów nie mają. Złożyłem, dlatego, że uważam, że zmarnowali mi życie, że usiłowali mnie zeszmacić, że przez nich siedziałem na prowincji bez możliwości faktycznego awansu. Tu we Włochach mieszkali lokatorzy kwaterunkowi. Sprzedałem aptekę, odnowiłem trochę dom i to wszystko. Pieniądze wydałem, ale dom mam. Po tym moje życie wyglądało w taki sposób, że co trzy lata musiałem zmieniać pracę. W pierwszym roku obserwowano mnie, kiedy byłem kierownikiem apteki w jakiejś miejscowości. Na drugi rok otrzymywałem propozycję wstąpienia do partii. Na trzeci rok, w związku z moja odmową, pojawiały się różnego rodzaju szykany, jak dzwonki po nocach, które zmuszały do wstawania, wychodzenia, a pacjenta nie było i człowiek nie wypoczywał; smarowania łajnem drzwi. Nawet takie rzeczy były. Tak, że ja co trzy lata zmieniałem miejscowość, w której pracowałem. Po prostu jak już widziałem, że coś się dzieje, że coś się zaczyna koło mnie dziać, jechałem do dyrekcji i mówiłem: „Panie, dyrektorze, proszę o przeniesienie”. I przenosiłem się. Miałem propozycje na dyrektora i na przewodniczącego związków zawodowych tu w Warszawie, w tamtym czasie. Ale za każdym razem, tuż przed głosowaniem sekretarz partii pytał: „Kiedy się zapiszesz do partii?”. Mówię: „A po co?”. „Głupi”. No rzeczywiście, zależy jak popatrzeć, z której strony. W jednej z miejscowości urodziło mi się dwoje dzieci, syn i córka. I pewnego dnia córka przychodzi ze szkoły i pyta: „Tatusiu, czy to prawda, że akowcy to bandyci?”. „A kto ci tak powiedział?”. „A nasz pan dyrektor”. No i jak tu córce wytłumaczyć, skoro wiedziałem, od pracowniczki swojej, techniczki, którą zatrudniałem w aptece, że podobny przypadek był w Ornecie, na Mazurach, i został chłopak wyrzucony ze szkoły za to, że bronił, że się nie zgadzał ze stwierdzeniem, że akowcy to bandyci? Dyrektor jest przecież autorytetem. Już w tej chwili nie pamiętam, jak wytłumaczyłem to córce, co jej mówiłem. Na zakończenie moich wspomnień, mogę powiedzieć, że o Powstaniu nie mówiło się w domu, dlatego tak to wygląda z moim synem, że on [nie wie], chociaż podskórnie jest za tatą. I tak to życie przeszło.Jedną rzecz jeszcze chciałbym powiedzieć. Pytanie moje do wszystkich, którzy słuchają: dlaczego [piętnaście] lat temu, po transformacji tak zwanej, w 1989 roku, nie sięgnięto do dawnej kadry powstańczej, która była w tym czasie jeszcze o jasnych umysłach i sile fizycznej? Przecież my byśmy nie zgodzili się, nie dopuścili, [my] byśmy ujawniali takie rzeczy, o których teraz się tak mówi. Do takiej korupcji [doszło]! Bo dla nas ojczyzna była na pierwszym miejscu, nie nazywaliśmy jej „tą Polską”. Ta Polska, tamta Polska – nie to jest nasza Polska i o to się chyba teraz biją ci, którzy chcą oczyszczenia, jasności reguł gry przy sprzedaży, przy tych biznesach wszelkich wielkich.
Warszawa, 17 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska