Jarosław Grabiński „Wojtek”
Proszę powiedzieć o swojej rodzinie.
Ojciec – Felicjan Ignacy Grabiński – był oficerem Wojska Polskiego, ostatnio majorem. Został zmobilizowany w połowie sierpnia, dostał przydział do Wilna.
W jakich był wojskach?
Był dowódcą kompanii szkoleniowej w szkole podchorążych piechoty w Komorowie koło Ostrowii Mazowieckiej, a przydział mobilizacyjny dostał do Wilna, do Pułku Legionów Piechoty, ale nie pamiętam numeru. I to był nasz ostatni kontakt. Później po latach znalazł się na liście katyńskiej.
Nie wie pan, gdzie się dostał do niewoli?
Nie wiem, gdzie się dostał do niewoli. Nie wiem, w jakich okolicznościach. W grudniu przyszła od ojca kartka z Kozielska, jedna, która sugerowała jakby chciał uciekać stamtąd, [pisał,] żeby nie jechać na wschód, za Bug, na tereny zajęte przez wojska sowieckie, bo „...tam was nie będę mógł szukać”. To [była] jedyna kartka, która doszła do nas w grudniu, pisana gdzieś w listopadzie czy w październiku. I później się wszystko urwało.
Kiedy otrzymał pan informację, że pański ojciec znajduje się na liście katyńskiej?
Informację dopiero odnalazłem w drugim wydaniu listy katyńskiej, bo w pierwszym ojca nie było.
W którym roku?
Trudno mi powiedzieć... To było jeszcze przywiezione z Londynu, bo u nas nie było. Informacje o Katyniu były niedozwolone. Tak że po kryjomu ktoś z Londynu przywiózł i miałem dostęp do tej listy. Tam znalazłem nazwisko ojca. W tej chwili mam dokumenty podpisane przez Stalina, Mołotowa i innych, i listę katyńską, na której ojciec figuruje.
A co robiła mama?
Mama była bardzo aktywna sportowo w tak zwanej rodzinie wojskowej, w okresie międzywojennym. Organizowała różne sekcje – tenisową, strzelecką, jeździecką. Później włączyła się do działania w Armii Krajowej, prowadząc mieszkania na odprawy dla Komendy Głównej Armii Krajowej. Trzy takie – jedno wiem na [ulicy] Złotej, nie pamiętam numeru. Nigdy tam nie byłem, tylko matka mi opowiadała, że był tam zamurowany pokój, gdzie się wchodziło przez jakąś szafę... Drugie było gdzieś na [ulicy] Joteyki, koło Placu Narutowicza i trzecie też koło Placu Narutowicza na [ulicy] Pługa 3 i tam byłem, odwiedzałem matkę.
Miał pan rodzeństwo?
Miałem siostrę, która zmarła w 1932 roku w Złoczowie. Niestety tam została [pochowana]. Ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, bo wtedy nie było antybiotyków, nawet nie było jeszcze sulfonamidów.
Co pan robił przed wojną, gdzie się pan uczył?
Przed wojną, w 1937 roku zdałem do Korpusu Kadetów we Lwowie i do końca byłem kadetem, do 1939 roku.
Jak ta szkoła wyglądała?
To była szkoła wyjątkowa, jak w ogóle Korpusy Kadetów Drugiej Rzeczpospolitej i do dziś, [jako] wychowankowie, utrzymujemy ze sobą bardzo ścisłe więzi. Była to szkoła o profilu ogólnym, ogólnogimnazjalnym i licealnym, matematyczno-przyrodniczym, ale jednocześnie były tam przedmioty wojskowe: topografia, terenoznawstwo, nauka o broni, podstawy..., służba wartownicza. Uczono nas salutować, maszerować, odbywały się defilady. To było dobrze zorganizowane gimnazjum.
Ta wiedza pewnie przydała się panu w przyszłości?
Tak. W czasie okupacji wylądowałem po ewakuacji w Warszawie i tam na ulicy spotkałem jednego kolegę, potem drugiego, trzeciego. Kilku się nas zebrało, to zaczęliśmy organizować oddział.
Był pan tam do 1939 roku?
Tak, byłem tam do 1939 roku.
A należał pan do jakiejś organizacji, do harcerstwa?
Nie.
Mieszkali państwo w internacie?
Byliśmy skoszarowani. Zawsze trzeba było wieczorem ubranie [złożone] w kostkę układać na taborecie. Rano łóżko musiało być zasłane pod kant, wyprasowane, elegancko, jak nie, to rozwalali wszystko i od nowa trzeba było układać. Wszędzie porządek musiał być utrzymany. Tak że [dyscyplina] dawała dużo, nie mówiąc o współżyciu między kolegami, ale i takich bez mówienia o patriotyzmie uczono patriotyzmu. To dziwne, teraz się ciągle mówi: „Polska, Polska”, a wtedy się nie mówiło, to było wstydliwe słowo właściwie, a uczono: „Pamiętaj, żeś miał honor być kadetem. Wszystko dla Ojczyzny, nic dla mnie”. I to w nas zostało. Później, nikt się przecież nie zastanawiał, po co idzie do Armii Krajowej, początkowo do ZWZ, czy za co? Tak trzeba było.
Szkoła wywarło na pana największy wpływ?
Szkoła, całe wychowanie. Od małego dziecka kręciłem się koło wojska, bo ojciec był oficerem. Mając osiem lat nauczono mnie strzelać z karabinu. Po prostu brałem cały czas udział w życiu wojskowym.
Czy w rodzinie były jakieś tradycje patriotyczne, poza tym, że ojciec był oficerem?
Ojciec był legionistą, walczył pod Krzywopłotami. W kilku miejscach walczył, w kilku bitwach był. Był ranny podczas pierwszej wojny światowej, Opowiadał nawet taką zabawną historię, jak był przy takim dworku, w którym zamieszkał na jakiś czas komendant Piłsudski. Stał tam na warcie i w pewnym momencie ktoś wyszedł i zaczął siusiać, więc ojciec zwrócił mu uwagę, a on: „Dobrze, dobrze chłopcze”. A to był Piłsudski właśnie. Więc takie historie też... Dom cały czas był patriotycznie nastawiony. [...]
Ojciec był w kulcie Piłsudskiego?
Tak, w kulcie Piłsudskiego.
Proszę powiedzieć, gdzie pan był we wrześniu 1939 roku?
7 września zostały zbombardowane koszary szkoły podchorążych piechoty.
We Lwowie?
Nie, byłem na wakacjach w domu.
W domu, to znaczy?
W Komorowie koło Ostrowii Mazowieckiej. Tam były duże koszary. Dostałem telegram, żebym nie przyjeżdżał do Lwowa do Korpusu Kadetów, więc czekałem na jakieś odwołanie rozkazu. 7 września było bombardowanie tych koszar. [Zbombardowano] koszary i budynki mieszkalne... Wtedy, wieczorem zarządzono ewakuację... I wtedy podwody... I pojechaliśmy na Wschód.
Z mamą?
Tak, z mamą. Dojechaliśmy do Terespola koło Brześcia, w momencie, kiedy Niemcy zaczęli oblegać twierdzę Brześć. Przeżyliśmy tam oblężenie, upadek twierdzy.
Jak to wyglądało?
Byliśmy parę kilometrów od Brześcia, tylko słyszeliśmy. Byliśmy jeszcze po tej stronie Muchawca, bo Muchawiec tam przepływa i Bug jeszcze, bo Brześć nad Bugiem leży. Nie wiem zresztą, po której stronie jest Terespol. Myśmy byli w Terespolu. Potem Niemcy wycofali się.
Tam były ciężkie walki?
Parę dni to trwało. Nie mogę teraz powiedzieć, ile, ale trwała strzelanina. Później Niemcy się wycofali i któregoś poranka taki bardzo dziwny autobus zajechał z małymi okienkami. Takie jakieś bardzo dziwaczne te okienka [były] i wysiedli tacy dosyć obdarci z karabinami rzeczywiście na sznurkach i jakiś tam wyszedł. Trochę ludzi się zebrało, jakieś przemówienie miał do ludzi, więc my się prędko postaraliśmy o podwodę i z powrotem pojechaliśmy w stronę Warszawy. Dojechaliśmy koło Otwocka. Tam zatrzymaliśmy się w młynie, nie pamiętam nazwy miejscowości w takich lasach. Koleżanka ze szkoły mojej matki była żoną młynarza, właściciela młyna. Tam czekaliśmy na możliwość wjazdu do Warszawy, bo już było po kapitulacji, ale jeszcze Niemcy nie wpuszczali do Warszawy. Tam też spotkała się [z nami] siostra mojej matki, która też była koleżanką tej pani i czekaliśmy razem. Tam przeżyliśmy razem napad bandycki w nocy i później pojechaliśmy do Warszawy, bo moja ciotka, siostra mamy, mieszkała stale w Warszawie na Pradze, [ulica] Targowa 44. Przez pierwszy okres, nie pamiętam dokładnie, mieszkaliśmy u tej ciotki.
Później wynieśliśmy się i przez pewien czas [mieszkaliśmy] w tak zwanej RGO, czyli Radzie Głównej Opiekuńczej, [która] prowadziła schroniska dla różnych uciekinierów na ulicy Królewskiej. Później rozdzieliliśmy się, bo matkę zaangażowali do Komendy Głównej AK.
Co robiła pana mama?
Prowadziła mieszkania konspiracyjne na odprawy dla Komendy Głównej. Kiedyś w jednym z mieszkań pokazywała mi mały sztandar, wyhaftowany przez polskie kobiety, który miał przelecieć do Anglii dla polskich lotników. On był przechowywany najpierw u matki, później, przez pewien czas u siostry mojego ojca i jednak pojechał do Anglii. Obecnie jest w Muzeum Sikorskiego w Anglii. W tym okresie mniej więcej spotkałem [swoich] kolegów kadetów i zaczęliśmy się organizować.
Kolegów ze szkoły?
Z Korpusu Kadetów. Najpierw, sami kadeci, stworzyliśmy grupę, później każdy miał kolegę zaufanego, już nie kadeta, więc tam ściągaliśmy i w ten sposób ten oddziałek się rozrastał. Po pięć osób, takimi piątkami, dowódca i czterech prowadziło się szkolenia, regulaminy, później instrukcje o różnych broniach... Na pamięć się uczyło, z czego składa się karabin, pistolet i takie różne sprawy. Później ten oddział okrzepł trochę i rozrósł się.
Kiedy się zaczął organizować ten oddział?
To był 1940 rok, kiedy zaczęliśmy się organizować. Nie pamiętam okoliczności, ale przysięgę żeśmy składali dosyć uroczyście, z flagą biało-czerwoną. To było ZWZ, bo ojciec jednego z kolegów, Julka Klepacza – pułkownik Klepacz był bardzo zaangażowany w działaniu Komendy Głównej, tak że przez Komendę, przez tego Julka mieliśmy nadzór. Później porucznik „Dan” (mówili o nim, że był saperem, nie wiem, kto to jest, bo nie rozszyfrowaliśmy do dziś jego nazwiska), kierował nami i spotykałem się z nim parę razy w kościele Zbawiciela i w okolicy. Chodził w jasnym prochowcu i w kapeluszu. Dostawaliśmy zadania wywiadowcze. Każdy dostawał przydział, że oddział żandarmerii mieszkał i kwaterował na ulicy Willowej i myśmy musieli zapisywać wszystkie samochody, które przyjeżdżają, numery, symbole, jakie mają i to gdzieś przekazywaliśmy. To taki przykład, bo różne [inne] czynności [były].
Jakie inne czynności?
Szukaliśmy broni… Później zostałem skierowany do podchorążówki tajnej „Agrykoli”.
Przez kogo i kiedy?
Przez „Dana”, on był dowódcą. Później nasz oddział rozrósł się do wielkości batalionu.
Ile to było osób?
Batalion to ma jakieś czterysta z czymś do pięciuset osób. Dowódcą był „Dan”. Pamiętam, że Podchorążówkę skończyliśmy w dniu, w którym doszła do nas, do Warszawy wiadomość o klęsce Paulusa pod Stalingradem. To był 1943 rok, styczeń chyba.
Jak wyglądały zajęcia podchorążówki?
Były szkolenia teoretyczne, praktyczne. Wyjeżdżaliśmy do Lasów Kabackich, do Puszczy Kampinoskiej, koło Karczewa i tam odbywały się terenowe zajęcia, a teoretyczne w różnych lokalach konspiracyjnych. Pamiętam tylko, że na Brukowej, gdzieś u kolegi żeśmy się spotykali, zdaję się, że nie tylko tam, ale już nie pamiętam.
Jakie to były przedmioty?
Wojskowe – dowodzenie na szczeblu sekcji, drużyny, plutonu, rysowaliśmy mapy topograficzne, szkice ogniowe, zajęcia dla dowódców niższego szczebla.
Egzaminy były?
Były, tak. Potem dostaliśmy nominację na kaprali podchorążych. Po skończeniu kursu podchorążówki (bo to była Szkoła Podchorążych Rezerwy Czasu Wojny), zostałem adiutantem „Dana”. Gdzieś w stolarni Kamlerów mieściło się dowództwo. Szło się przez hale pełne desek, takie obrazy jakieś pamiętam... I wtedy nastąpiła taka niezbyt szczęśliwa sytuacja, że zostali aresztowani koledzy.
Jak to się stało?
Oni poszli na rozbrajanie. Niestety, w czasie początków rozbrajania, kiedy jeszcze dużo Niemców chodziło samopas i z bronią krótką, i można było dosyć łatwo rozbrajać, nasz oddział był rozproszony po pierwszej wpadce, kiedy jeden z kolegów nie wytrzymał tortur i sypnął wszystkich. Mnie się wtedy o tyle udało, że on mnie znał jako „Wojtka”, bo między kolegami: „Wojtek, Wojtek”. Nie wiedział, że jestem zapisany w księgach jako Jarosław. Jak gestapo przyszło do stróża, mieszkałem wtedy u rodziny na [ulicy] Różanej pod 13, i [pytali], czy tu mieszka Wojciech Grabiński. „Nie, takiego tu nie ma, jest jakiś Jarosław”. Oni wtedy poszli na górę, aresztowali mojego wuja i drugiego wuja, później w Dachau byli, ale mnie nie zastali. A ten stróż, dozorca wyszedł i czekał na mnie na przystanku na Puławskiej i jak wyszedłem z tramwaju, to mnie ostrzegł i już nie wracałem. W ten sposób mnie się upiekło. Później po wojnie okazało się, że dozorca też był w AK. Człowiek jeden o drugim nie wiedział. W tym czasie byliśmy rozproszeni. Później Julek Klepacz został aresztowany, kolega Lebenstein, Zaleski, oni wszyscy zostali aresztowani na skutek zdrady Zbigniewa Czerniewicza, który nie wytrzymał tego badania.
Co się z tym kolegą stało?
Julek uciekł z transportu do Oświęcimia, wyrwał deski w wagonie i uciekł. Natomiast tamci przeszli przez obozy i Zaleski jakoś przeżył. Nie wiem, co z Lebensteinem.
A ten co uciekł?
Uciekł, wrócił, ostrzegł nas skąd ta cała wsypa i później, niestety, zapadł wyrok na kolegę Czerniewicza. Z tym, że jego ukrywała matka i siostra przed nami i przed gestapo. Ale koledzy go wytropili i ciężko ranili. Wzięli go do szpitala. Tam cały czas agent gestapo siedział z nim, ale on nie zdradził, kto go zabił, już nie. Umarł z honorem.
Zdradził kolegów, bo...
Zdradził kolegów, bo prawdopodobnie nie wytrzymał badania. Nie wiemy, wytrzymałość ludzka jest trudna do określenia. Jedni z pozoru słabi ludzie potrafią przetrzymać wiele, a Zbyszek był taki mocny fizycznie, zdawało się, że on [wytrzyma], a on się załamał. Takie smutne też. W tym czasie nasz oddział był [rozsypany], pozrywane kontakty, poprzenoszeni, ludzie poprzenosili się z oddziału, z miejsc zamieszkania pouciekali i wtedy był ten najlepszy okres zdobywania broni. Później, jak na nowo zaczęli się organizować, to już Niemcy chodzili w grupach, już było trudno i kilku kolegów, żeby się dostać do szkoły podoficerskiej, musiało przyjść z bronią i postanowili zdobyć Visa na granatowym policjancie. Trudno było zabić Polaka. On narobił krzyku, znalazł się zaraz patrol niemiecki i oni uciekli. Wpadli do jakiegoś domu, gdzieś skakali z piętra, jeden złamał nogę i złapali ich. I wtedy, niestety byli z dokumentami, któryś nie zostawił w domu dokumentów. Mnie dowódca batalionu polecił pójść właśnie do jednego z tych kolegów, do Włodka Radajewskiego, do domu, odebrać pewną kwotę pieniędzy, które on miał (batalionowe pieniądze). Jak szedłem, to wpadłem do tego „kotła” i byłem aresztowany, później byłem bity, badany.
Kiedy pan był aresztowany?
23 lutego 1943 roku.
Gdzie?
Gdzieś mnie zawieźli, ale nie na Szucha.
Gdzie pan był aresztowany?
W mieszkaniu Włodka Radajewskiego, to było gdzieś Zielna, Złota. Dużo osób tam było aresztowanych. Był „kocioł” i tam parę osób wpadło.
Wywieźli pana?
Nie wywieźli mnie. Przy mnie w zasadzie nic nie znaleźli. Tłumaczyłem się, że to kolega ze szkoły, że po książki, takie tam próbowałem wmawiać głupoty i ponieważ matka była przy Komendzie Głównej, więc prawdopodobnie przeżywała to. Komenda Główna miała jakiś kontakt z tymi ludźmi i zapłacili gestapowcowi i on z u dowodów winy w końcu mnie po sześciu tygodniach wypuścił.
Gdzie pan siedział w więzieniu?
To był areszt gdzieś na Koszykowej?
Był pan przesłuchiwany?
Tak, najpierw byłem tłuczony, przesłuchiwany. Tak byłem tłuczony, że przez trzy dni leżałem na brzuchu z gorączką, bo [miałem] krwawe wylewy.
Jak wyglądały warunki w tym areszcie?
Celka dwa na trzy [metry]. Nas tam było może ze trzydziestu ludzi.
To wszystko byli Polacy?
Wszystko byli Polacy, jeden Czech.
Z konspiracji?
Nie, byli tak zwani bandyci, bo za posiadanie broni, różne takie, siedzieli ludzie, różnie tam było. Z tych aresztów wybierali na rozstrzeliwania, tak że którejś nocy, informacje docierały do nas, przez strażników, przez tych, którzy na nowo przychodzili, wiedzieliśmy, że dwóch Niemców zostało zastrzelonych i w nocy nagle trzaskanie drzwiami, otwieranie:
Alle raus! „Wszyscy wychodzić!”. Któryś taki bystrzejszy pyta, czy brać rzeczy. „Nie”. To albo rewizja albo na rozstrzeliwanie. I całą noc nas trzymali pod ścianą z rękami do góry, z nosem w ścianę, a z tyłu byli ustawieni z karabinami i repetowali co jakiś czas, krzyczeli coś, tak że wyglądało to, że będą nas rozstrzeliwać. Muszę powiedzieć, że to był taki przykry moment w życiu, bo już doszedłem do siebie po tych pierwszych badaniach. Miałem osiemnaście lat i byłem zdrowy, w pełni sił i wiedziałem, że za chwilę wszystko się skończy. I to czekanie było bardzo trudne. Później po tym, jak mnie wykupiła Komenda Główna, to zabroniła mi kontaktowania się z moim oddziałem i kazano mi czekać na sygnał, że mnie gdzieś przekażą. Na parę dni przed Powstaniem dostałem rozkaz stawienia się w mieszkaniu gdzieś na tyłach Placu Narutowicza. To było mieszkanie kolegi Andrzeja Hasse, […],dowiedziałem się później. To było młode małżeństwo, świeże i tam sześciu kaprali podchorążych zostało zgromadzonych i to właśnie był już mój przydział do „Baszty”, dostałem hasło. Jeszcze w niedzielę byliśmy na mszy, chodziliśmy pojednczo, po kolei i później przeniesiono nas na Mokotów na ulicę Krasińskiego. Gdzieś dwieście metrów od ulicy Odyńca była opuszczona willa, tam był magazyn broni. Jako sekcja podchorążych kompanii B-1 czwartego plutonu mieliśmy rozkonserwować broń.1 [sierpnia] przyszedł już rozkaz do wydawania broni i nasza sekcja dostała swój przydział broni.
Proszę jeszcze powiedzieć o okupacji – czy uczył się pan, pracował?
Uczyłem. Dawniej to było III Gimnazjum Miejskie na [ulicy] Śniadeckich 8. Za okupacji to się jakoś dziwnie nazywało: Niższa Szkoła Przygotowawcza do Szkół Zawodowych Stopnia Drugiego, pod taką przykrywką, ale tam komplety szły normalne. Małą maturę zdążyłem tam zrobić do 1944 roku.
A praca?
Pracowałem w warsztatach samochodowych Braci Tuszyńskich. To była taka szkoła Nauka Jazdy Braci Tuszyńskich, jeden z nich był inżynierem, drugi jakimś oficerem, zdaje się. Pełno było takich zakamuflowanych oficerów.
To dawało panu dokumenty?
To dawało mi dokumenty. Mam nawet te dokumenty. Udało mi się je uratować, tak samo jak legitymację.
Z tego pan żył, tak?
Tak.
Proszę opowiedzieć o mamie.
Odwiedzałem mamę, tułałem się po rodzinie. Później wynajmowałem pokoik w Otwocku, jakoś tak... Nie pamiętam, jak się nawiązał kontakt z panem Jaworskim i tam wynajmowałem pokój. Mieszkaliśmy oddzielnie, tyle że czasami odwiedzałem mamę, mama czasami mnie dożywiała, [albo] sam się żywiłem. 1 sierpnia nasza drużyna specjalna podchorążych, w czwartym plutonie, dostała stosunkowo dobre uzbrojenie, bo lekki karabin maszynowy „Dreyse 13”.
Jakie było uzbrojenie?
Właśnie „Dreyse 13”. Byłem pierwszym amunicyjnym. Dzidek, pseudonim „Kobuz”, nie pamiętam nazwiska [Bohdan Staniewski – przypis redakcji], był celowniczym i „Głaz”, czyli Piotr Haase był drugim amunicyjnym. Oprócz tego „Kobuz” miał pistolet „Colt”, parę granatów i parę butelek zapalających i to wszystko, cośmy mieli na sześciu ludzi, więc to nie tak źle było.
Parę minut przed piątą, przeszliśmy z tej willi na ulicę Odyńca róg Czeczota, do budynku, w którym mieszkali rodzice mojej narzeczonej. Narzeczona była w oddziale, w którym działałem w czasie okupacji. Później to był oddział „Ruczaja” w Śródmieściu i tam ona była sanitariuszką.
A co się z nią stało?
Jest obecnie moją żoną. Pięćdziesiąt osiem lat małżeństwa, a sześćdziesiąt trzy odkąd się znamy. Stamtąd wyszliśmy parę minut przed piątą do Parku Orlicz-Dreszera, zajęliśmy stanowiska, postawy wyjściowe i nadleciał niemiecki samolot obserwacyjny, dwukadłubowy. Nazywaliśmy to „rama”, bo miał dwa kadłuby i pośrodku kabinkę i ten celowniczy mówi: „Już piąta godzina, trzeba wypróbować karabin maszynowy, bo nie wiemy przecież, czy działa”. Ale to był lekki karabin maszynowy z małym dwunogim stelażem, statywem, wyleciało mi teraz, zapomniałem, jak to się nazywało fachowo, więc: „Nadstaw ramię, ja kucnę za tobą”. Położył mi lufę na ramieniu prawym, przycelował i parę serii puścił w stronę tego samolotu.
To było o siedemnastej?
To było o siedemnastej, tak. Byłem zupełnie głuchy na te ucho przez trzy dni. Później kazali nam iść naprzód. Poszliśmy w stronę ulicy Rakowieckiej, Wiśniową, tak się nazywała ta ulica, przedłużenie Krasińskiego, poprzez Odyńca i Ursynowską. Przeszliśmy przez szkołę na Różanej, którą Niemcy zajmowali, ale opuścili ją. Przeszliśmy [tamtędy]. Były sterty butelek po piwie. Zagradzały wejście od podwórza, więc przez te butelki żeśmy się kotłowali i wtedy zaczęli już do nas strzelać, bo mieli nas na widoku od strony szkoły na ulicy Narbutta i Wiśniowej. W całym operacyjnym planie ta szkoła miała kryptonim „Basy”. Z tych „Basów” zaczęli nas ostrzeliwać. Doszliśmy do ulicy Madalińskiego. Tam, po drugiej stronie było boisko tej szkoły, w której byli Niemcy i tam zajęliśmy stanowiska w nowobudowanym, jeszcze nieskończonym domu. Podjechał czołg, zaczęli strzelać z czołgu. Przepraszam, nasza sekcja miała jeszcze PIAT-a. Tylko początkowo nie wiedzieliśmy, jak się z tego strzela.
Od początku Powstania?
Od samego początku, oprócz karabinu maszynowego, PIAT-a, mieliśmy i sześć pocisków do niego. Bardzo skuteczna broń, przeciwczołgowa. Tak że ten czołg koledzy przepłoszyli, bo znalazł się taki „zrzutek”, czyli „cichociemny”, czyli oficer z Anglii, z Londynu, który znał tę broń i nauczył kolegów, jak to się obsługuje. PIAT-a do obsługi dostał „Piotr” Andrzej Warachowski, który poległ we wrześniu. Tam całą noc pukaliśmy do Niemców, Niemcy do nas i tak tam trwało... Rano taka szarówka, mgła i deszcze, mżawka... Wycofali nas na linię Odyńca. Zajęliśmy budynek na rogu Odyńca i Puławskiej. Na pierwszym piętrze, trafiliśmy do mieszkania pana magistra Gąseckiego (bardzo znanego przed wojną z produkcji bardzo skutecznych tabletek magistra Gąseckiego przeciw bólowi głowy), on nas przywitał... Pierwszy raz wtedy piłem francuski koniak, jakiś superkoniak. Obrzydliwe to jak jakieś mydło. Ja w ogóle nie piłem, ale nie wypadało odmówić.
Przyjęci zostaliście entuzjastycznie?
Tak. I jakiś jego siostrzeniec czy kuzyn, harcerz taki młody, piętnasto- może szesnastoletni zaraz się koło nas zakręcił i zaangażował w Powstanie. Przeprosiliśmy pana magistra, grzecznie, ale musieliśmy urządzić stanowisko ogniowe, więc żeby nie potłukły się szyby wyjęliśmy okna. To był narożny pokój, stół przysunęliśmy do okna, położyliśmy materac na stole, żeby nie porysować, karabin maszynowy na tym stole, firanki rozsunęliśmy, okno przygotowaliśmy. Od strony Rakowieckiej Puławską Podjechał czołg. Pierwsze, co zrobił, lufa w naszą stronę i pierwszy strzał w nasze stanowisko. Szczęśliwie tak było, że ten narożnik był okrągły i zanim stał kaloryfer. On trafił w mur pod oknem, pocisk wybuchł w murze, zrobił dziurę wielką i wyrwał kaloryfer, ale cała energia, całe odłamki, wszystko poszło w mur i kaloryfer, tak że nam nic się nie stało, poza ogłuszeniem. [Był] pył ceglany, dym, zapach trotylu, byliśmy trochę ogłupiali, ale dosłownie nikomu nic się nie stało. [Przeszliśmy] pierwszy chrzest bojowy. Później umieliśmy się bardziej maskować, ale pierwsze [wspomnienia] były takie. Obecnie to jest śmieszne, ale wtedy to było czasami tragiczne w skutkach. Później, naturalnie z tego PIAT-a pomacali czołg, [ale] zdążył uciec, wycofać się. Już nie podchodził. Jeszcze raz próbowali przejechać, ale wtedy zrobili barykadę, bo Puławska była bardzo szeroka, tak że dalej dorzucić niczym nie można było. Tak na byle co, to znowu było szkoda pocisków PIAT-a, więc czołg przejechał drugą stroną Puławskiej, bo jechał w stronę Woronicza, potem się wycofał. Żeby nie jeździli, zrobiliśmy zaporę, ze skrzynek, z czegoś, ale zaminowaliśmy to granatami i różnymi [materiałami wybuchowymi], tak że tamtędy nie przejeżdżali. Podjechał jeszcze samochód ciężarowy niemiecki, myśmy go ostrzelali, oni zdążyli uciec, ale samochód został. Dowódca plutonu „Rawicz” pyta się: „Kto na ochotnika?”. Ponieważ przechodziłem kurs prowadzenia samochodów, wprawdzie osobowych, na osobowych jeździłem, ale teoretycznie wiedziałem, jak ciężarowy prowadzić, powiedziałem, że pójdę. Dodał mi kolegę, strzelca z pistoletem maszynowym „Błyskawica”, i [mówi]: „Idźcie, przyprowadźcie ten samochód”. Poszliśmy, wsiadłem, próbuję, nie chce się uruchomić. Tak [czy] owak, gdzieś strzelają. Myślałem, że to nasi strzelają. Miałem flagę, pomachałem tą flagą biało-czerwoną, to jeszcze bardziej zaczęli strzelać i nic, nie daje się uruchomić tego samochodu, więc wróciłem. Patrzę, a nie ma tej mojej obstawy. Zły, że tu mogli mnie dopaść, tu tego nie ma, łapię go. On dosyć daleko, schowany za takim murkiem. Zacząłem go tam sztorcować, a on mówi: „Panie podchorąży, ja nie wiem, jak się z tego strzela”. Później, drugi raz właśnie brat „Rawicza” kapral podchorąży „Kadet” z naszego oddziału, z naszej drużyny złapał „Błyskawicę” i razem żeśmy poszli, ale nadal nie udało nam się uruchomić tego samochodu. Natomiast zabrałem [stamtąd] karabin, bagnet, magazynek jakiś od „parabelki”, jakieś rzeczy wojskowe i to wszystko zataszczyłem na nasze stanowiska i już miałem karabin kawaleryjski. Później, 4 [sierpnia] poszliśmy na wypad, bo na wprost ulicy Szustra, (po wojnie Dąbrowskiego), Niemcy mieli zrobiony bunkier, wystający na jezdnię ulicy Puławskiej i to żeśmy zdobywali. Paru kolegów tam poległo, zdobyli wtedy ciężki karabin maszynowy „Maxima”.
Ten bunkier został zdobyty?
Tak. Bunkier został zdobyty. Trochę tam postrzelałem. Ze stanowiska ogniowego wspierałem, ogniem przykrywałem z kolegami z tym karabinem maszynowym, żeby zapobiec, bo odsiecz niemiecka szła, żeby ich powstrzymać. Nie byłem bezpośrednio na tym wypadzie. Myśmy strzelali, oni strzelali.
Gdzie się znajdowała pana stanowisko?
Właśnie tam, właściwie całe Powstanie na rogu Szustra i Puławskiej [...]. Między Różaną a Szustra był placyk i naprzeciw tego placyku, w budynkach od ulicy Szustra kwaterowaliśmy i mieliśmy stanowisko. Tam żeśmy postawili karabin maszynowy, zdobytego „Maxima” i stamtąd strzelaliśmy do Dworkowej. To było około trzystu metrów, tam gdzie Niemcy mieli swoje stanowiska na Dworkowej. 13 [sierpnia] w nocy, z 13 na 14 nagle nas poderwali, kazali zawijać buty szmatami, na wypad idziemy. Poszliśmy w stronę Śródmieścia, przeszliśmy przez Madalińskiego, w nocy jeszcze po ciemku, zajęliśmy stanowiska na rogu Puławskiej i Narbutta, myśmy jako drużyna podchorążych lepiej uzbrojona szli w szpicy, czyli na początku kompanii. Cała kompania wtedy szła, było słychać jakieś strzały od strony Śródmieścia, od Rakowieckiej gdzieś, samoloty latały, artyleria przeciwlotnicza strzelała, więc byliśmy pewni, że będziemy się łączyć ze Śródmieściem górą, ale do świtu doczekaliśmy. Mieliśmy stanowisko na wprost ulicy Willowej, gdzie był posterunek żandarmerii i rano, jasno się robi, dostajemy rozkaz, że mamy się wycofywać. My wtedy jako ostatni, jako straż tylna żeśmy szli. Duża część kompanii przeskoczyła przez Madalińskiego, zdążyła jeszcze o szarówce. A my doszliśmy w momencie, kiedy Niemcy zablokowali karabinami maszynowymi ulicę Madalińskiego i nie było mowy, żeby tam przejść, było nas po tamtej stronie dwudziestu może dwudziestu paru ludzi i tu się różni moje wspomnienie z relacją, która jest opisana przez Bartelskiego w [książce] „Mokotów 1944” [...].
Jaka jest pana wersja?
„Piotruś” Kłoczowski podawał inaczej troszkę.
Moje wspomnienie jest takie, że zastaliśmy po tej stronie Madalińskiego, między Narbutta i Madalińskiego w parterowym domku, zwłoki. Właściwie nic nie było ruszone, tylko zwłoki jakichś ludzi leżały, takie już nadęte.
To były zwłoki cywili?
Tak, cywili, i tam żeśmy chwilę byli, ponieważ nie było widać krwi specjalnie. Ten, który był najstarszy rangą, to był „Cygan”, Falkowski się chyba nazywał, on był dowódcą plutonu, trzeciego czy drugiego i on powiedział, żeby niczego nie pić, nie jeść, bo nie wiadomo czy [ci co tu leżą] nie [są] otruci i po rozpatrzeniu sytuacji polecił mi zająć budynki murowane, bo tam zaczęli z granatników nas okładać, a to mały domek, więc nie było tam bezpiecznie. Troszkę w głębi stały murowane, duże, dwu- czy trzypiętrowe budynki, puste. Wyznacza mnie i strzelca, takiego Zygmunta do przygotowania tych budynków do zajęcia. Podaje mi sytuację, że tutaj jestem zasłonięty od „Basów”, gdzie Niemcy byli, w pobliżu bardzo, tu od domu Wedla nikt mnie tam nie widział, że mam iść i tam przygotować. Dochodzimy do budynku, przed nim ogródek, bo tam każdy kawałek ziemi był wykorzystany na jakieś ziemniaki i drzwi są zabarykadowane od wewnątrz. Przechodzę wzdłuż domu, zasunięte kraty w oknach pozatrzaskiwane, ale w jednym oknie widać, że [jest] niedomknięta krata, więc kolbą karabinu wybijam okno, rozsuwam kratę i ten strzelec, Zygmunt miał wskoczyć do tego okna. Podsadzam go i [czuję jak] sypie mi się tynk przed brzuchem, więc jeszcze myślałem, że to on butem odbił, a to strzelał karabin maszynowy z domu Wedla. [Niemcy strzelali], mieli stanowisko na górze i z góry widział mnie dobrze. [Zygmunt] wszedł do środka, zaczął odbarykadować drzwi, a ja tutaj... [Niemiec] do mnie strzela z karabinu maszynowego z odległości, no nie wiem, sto, sto pięćdziesiąt metrów i po prostu odskoczyłem między te bruzdy ziemniaczane. Upadłem i słyszę pociski jak szeleszczą po liściach, więc nerwowo się odsuwałem, ale na szczęście on mnie jakoś nie trafił. Tamten odbarykadował drzwi, otworzył i wtedy zaczęli wbiegać ci koledzy, którzy zostali w tamtym budyneczku. Wtedy [Niemiec] przeniósł ogień na tamtych. Wskoczyłem ostatni. Było czterech rannych wtedy, ten karabin maszynowy czterech trafił, ale wszyscy byli lekko ranni.
Później zostaliśmy tam otoczeni i cały dzień szło natarcie niemieckie. Raz granat rzuciłem w grupę Niemców. Chyba musiałem [kilku] pokiereszować, bo przestali nas od tyłu zachodzić po tym wybuchu granatu. Czołg podjechał, przestrzeliwał ten budynek prawie na wylot, cały dzień żeśmy [byli] o głodzie, bo nikt nic nie miał do jedzenia, bośmy nie wzięli. Nie kazali brać jedzenia, tylko amunicję. Pod wieczór już każdemu po jednym naboju zostało, bo właściwie wyczerpała się amunicja i mieliśmy już... A jeszcze byliśmy wtedy traktowani jako bandyci, nie jako kombatanci, ale wieczór, przestali strzelać. Wtedy zginął jeden jedyny właściwie strzelec, który został na posterunku obserwacyjnym, wychylił głowę, a Niemcy widocznie też zostawili jakiegoś obserwatora i przestrzelił, dokładnie w środek czoła dostał.
Jak się nazywał?
Pseudonim „Żak” miał. Taki młody chłopak. Tak że jednego zabitego mieliśmy przez cały dzień bardzo morderczego ognia i z bardzo bliskiej odległości.
Jak się ściemniło, tośmy zabrali rannych i zabitego, i przeskoczyliśmy przez Madalińskiego. Wtedy odczułem jakąś ekstazę, to było już ciemno, a mnie się zdawało, że słońce świeci, że jest pięknie, że jest coś wspaniałego. Takie przeżycie dziwne.
Na patrole się chodziło. Cośmy tam próbowali robić? Jakieś oznakowanie dla samolotów sowieckich, które zaczęły przylatywać nad Warszawę... Coś musiało być, jakieś porozumienie we wrześniu, bo kazali nam nagle na naszych stanowiskach prześcieradła wykładać, żeby oni z góry lecąc wiedzieli dokąd nasze stanowiska sięgają.
Oni dokonywali jakiś zrzutów?
Dokonywali zrzutów – suchary, suszony chleb czarny i trochę broni, [ale] ponieważ oni bez spadochronów z niskiej wysokości zrzucali, to część niestety to była pogięta, połamana, ale [zrzuty] robili, nie mogę powiedzieć, że nie. Wracając do różnicy w tym, co podał „Piotr”. Odnosiłem cały czas wrażenie, byłem przekonany, że dowódcą tego oddziału, który został odcięty był „Cygan”, a „Piotr” podaje, że to on tam dowodził. Ja nie byłem wszędzie, może gdzieś on był w innej części, w drugim budynku, bo tam były dwa budynki przez nas zajęte i może on tam dowodził. Ja jego nie pamiętam, natomiast „Cygana” pamiętam i „Cygan” mi wydawał ten rozkaz przygotowania do zajęcia [budynków].
W jakich wypadach pan jeszcze uczestniczył?
Chodziło się na różne takie... Kiedyś pamiętam, poderwali cały pluton, może i kompanię, też w nocy i poszliśmy gdzieś w stronę Królikarni, w stronę Wilanowa... Nie mam pojęcia i nie wiem, jak to się skończyło. Mam zupełnie taką lukę, nie pamiętam, co się tam działo. Później był taki moment, że zostałem kontuzjowany.
Jak to się stało?
Prowadziłem łączniczkę ze Śródmieścia. Ona przyszła ze Śródmieścia chyba kanałami, taka malutka, w panterce i miała jakąś sprawę do dowódcy szwoleżerów, którzy byli po drugiej stronie Puławskiej, prawie naprzeciw naszych stanowisk. Dowódca plutonu polecił mi ją przeprowadzić, więc poszedłem, przeprowadziłem ją przez ulicę Racławicką. Tam był taki wykop zrobiony przez ulicę Puławską i tamtędy żeśmy doszli do [1. Pułku] Szwoleżerów na Belgijską. Niestety dowódcy nie było, był na odprawie w dowództwie Mokotowa, tak że wracaliśmy. W momencie jak wracaliśmy, przeszliśmy przez Puławską, na ulicy Racławickiej jesteśmy, naprzeciw fabryczki „Motora” (taka fabryka – wodą sodową napełniali syfony, jakieś „motopiryny” robili, takie środki farmaceutyczne) słyszę odpalenia, zgrzyty „krowy”, tego Nebelwerfera. Ponieważ już odpalili, w naszą stronę strzelali, to jej mówię: „To w naszą stronę idzie, musimy gdzieś [uciekać]”. Ona podbiegła parę metrów w bok, pod mur się położyła, a ja chwilę jeszcze stałem na wprost parterowego budyneczku portierni tej fabryczki. Zdążyłem jeszcze usłyszeć pierwszy wybuch, gdzieś koło Puławskiej, pomyślałem, że to dosyć daleko, ale na wszelki wypadek zrobiłem padnij w trawnik, jakieś zagłębienie małe tam było i koniec. I więcej już nie pamiętam. Następny pocisk burzący uderzył, w tą portiernię, to było ze dwa, trzy metry ode mnie, szerokość chodnika, wąskiej uliczki tylko i to wszystko runęło na mnie. Już następnych wybuchów nie słyszałem. Po jakimś czasie zaczęło mi się przejaśniać przed oczami, wszystko było czarno-białe, w ogóle barw nie widziałem, [tylko] mój hełm leżący przede mną... Leżę i nade mną skacze łączniczka, ta dziewczyna. Zaczęła wołać ludzi do pomocy, wyszli z domu z naprzeciwka, zaczęli odgarniać gruz. To były bryły takie wielkie, po metr, pół metra średnicy i to w końcu zdjęli ze mnie, zaczęli mnie wyciągać. Jeszcze nogi gdzieś tam były przywalone, w końcu odgrzebali mnie. Stanąłem, granat miałem na brzuchu i podniosłem hełm, wysypałem gruz z hełmu, włożyłem na głowę, poruszałem rękami, nogami – mogę się ruszać, nic niepołamane, nie czuję bólu żadnego. I w tym momencie słyszę następne zgrzyty, odpalenia i jak puściłem się biegiem do bramy, to ci ludzie nie mogli za mną nadążyć. Wskoczyłem w bok do piwnicy. Jak sześć wybuchów minęło, idziemy na punkt opatrunkowy. Mówię: „Ja jestem w porządku, nic mi nie jest”. Ale ona: „Nie. Koniecznie!”. Głowę mi pod pachę, za ramię mnie tak bierze, że koniecznie, że idziemy. To było ze dwieście metrów do punktu opatrunkowego na ulicy Bałuckiego. Przechodzimy ogródkami, dziurami, ja tak coraz bardziej na niej zaczynam się opierać i tak ze dwadzieścia metrów przed tym punktem opatrunkowym ona już mnie ciągnie, ja już wiszę. Jak tam wszedłem, to klap, zemdlałem, ocknąłem się, jak mnie wynosili na noszach i wtedy przeleżałem parę dni w szpitalu.
W co był pan ranny?
Nie byłem ranny, byłem kontuzjowany, było podejrzenie pęknięcia torebki wątrobowej, cały grzbiet, nogi, plecy były czarne, spuchnięte, bo to jeden wylew krwawy był, także gorączkowałem, nieprzytomny byłem.
Gdzie pan leżał?
W jakimś polowym szpitaliku. Wynieśli mnie już nieprzytomnego. Wprawdzie wychodziłem stamtąd o własnych siłach, ale to była jakaś taka willa, domek, duże okna, leżeliśmy na parterze.
Jakie tam panowały warunki?
Takie, jakie były możliwe. Łóżka były. Na łóżku leżałem, byłem sztywniutki, mogłem tylko lewą ręką wykonywać mały ruch, prawą sobie przenosiłem. To wszystko było sztywne i w ogóle nie do ruszenia. Tak że, jak tylko mogłem się zacząć ruszać, to zaraz koledzy wpadali do mnie, to poprosiłem ich... Jeszcze z zabandażowaną głową, bo miałem rozwaloną brew, tu z tyłu rozwalone i w stawie skokowym miałem jakąś kontuzję, bo utykałem, nie mogłem chodzić dobrze i to było w drugiej połowie września. Wróciłem na stanowiska i pełniłem tam tylko służbę wartowniczą, kontrolowałem posterunki, z laską chodziłem, już nie biegałem na jakieś wypady. Raz jeszcze kulawy poszedłem, bo mogliśmy się czołgać, zabrać broń poległych z 4 sierpnia. W nocy poczołgaliśmy się tam. Później tak utykałem, chodziłem, ale już chodziłem, jak zaczęli nas naciskać i „Rawicz” mnie wysłał po taki karabin maszynowy lekki, MG-15, który też zdobyliśmy, ale niestety uległ uszkodzeniu. Niemcy podpalili [zdobyty] samochód, bo to drugi samochód żeśmy zdobyli. Sprężyna się rozhartowała [w tym karabinie]. Naprawiali to w rusznikarni i posłał mnie do rusznikarni po karabin maszynowy. To było gdzieś na Czeczota, to były już ostatnie dni, karabin poszedł gdzieś na linię, tak że już wróciłem z niczym. Później 27 [września] do kanałów nas zapakowali, żeby dalej iść walczyć w Śródmieściu.
Jak wyglądała pana przeprawa kanałami?
Tego się nie da opisać, jak popatrzyłem na film pana Wajdy pod tytułem „Kanał”, to myślałem, że mnie szlag trafi. To jest takie oszustwo, to są kpiny z tych ludzi, którzy zginęli w kanałach, którzy sami się zastrzelili, bo wielu zginęło, bo wrzucali granaty Niemcy... Wielu zginęło, bo się udusiło, wielu zginęło, bo się sami zastrzelili, bo presji tej nie mogli wytrzymać, tej ciemności... Smrodu się nie czuło specjalnie, nie mogę powiedzieć, ale tego napięcia, tego wszystkiego.
Ile godzin pan tam błądził?
Około dwudziestu.
Straciliście drogę, nie wiedzieliście jak iść?
Doszliśmy do takiego miejsca, gdzie były worki z cementem wrzucone i zalane wodą, tak że to była ściana nie do przebycia. Tam woda była już wysoko, więc musieliśmy wracać. Nie wiem, gdzie zginęli ci przewodnicy, którzy powinni byli znać drogę, w każdym razie szliśmy gdzieś najpierw równym poziomem wzdłuż Puławskiej, później w dół gdzieś bardzo ostro i później była woda, wszystko zalane. Później zaczęli wrzucać granaty i w pewnym momencie zaczęła przybierać woda. Ktoś rzucił hasło, że Niemcy zaczynają zalewać kanały, co jakby człowiek rozsądnie pomyślał, skąd by wzięli wodę, przecież nie było wody do zalewania kanałów. Prawdopodobnie deszcz zaczął padać i stąd ściekała woda i przybierało, bo przecież wody nie było, wodociągi nie działały, skąd by mieli wodę. Ale tam się wtedy nie myślało, hasło: „Niemcy zalewają kanały”. Panika w kanałach. Tu słyszę strzał, tu czuję, że płyną pode mnie jakieś zwłoki, w tej wodzie, w tym wszystkim, a ta woda pomalutku, stopniowo podchodzi coraz wyżej, coraz wyżej... I wtedy takie jakieś było śmiesznie [zdarzenie], obok mnie stał kolega z oddziału i mówię: „Słuchaj, cofamy się, wracamy”, bo wszyscy rwali do przodu, bo tam był właz, zamknięty wprawdzie, nie było żadnych narzędzi do wyciśnięcia, próbowali kolbami wyciskać, ale to żeliwo grube, ciężkie, zapieczone wszystko i niełatwo szło, wszystko śliskie. Mówię: „Cofamy się i patrol bojowy”. Nie wiadomo, co to miało znaczyć, „patrol bojowy” i wtedy zaczęli nam robić trochę miejsca, żeśmy się przesunęli i poszliśmy z powrotem w kierunku otwartego włazu, do którego Niemcy wrzucali granaty. Tam nikt nie chciał iść, bo co chwilę, co jakiś czas wybuchały granaty. Myśmy tam poszli, tak pod prąd. Udało nam się jakoś przebiec pod tym włazem otwartym i dalej poszliśmy. Szliśmy strasznie długo, później czekaliśmy, że może nam się uda przetrwać do nocy, że gdzieś się wyrwiemy, ale w końcu zaczęli nadchodzić inni i tam z góry po polsku ktoś do nich zaczął wołać, że się Mokotów poddał, żeby wychodzić. Pojedynczo zaczęli wychodzić, wszyscy wychodzili, a my dwaj siedzieliśmy w takim bocznym kanaliku, wąskim, ale w końcu wszyscy przeszli. Cisza i ta ciemność... Uświadomiliśmy sobie, że [jak zginiemy] w tym, że nigdy więcej człowiek słońca nie zobaczy... To zdecydowaliśmy się wyjść. Zostawiliśmy tylko broń w kanale i wyszliśmy. Pomagał nam jakiś żołnierz, pod koniec nas wyciągał. Każdy był zabłocony, zachlapany. Jakiś gestapowiec, bo z czarnym otokiem i z trupią główką, robił leicą zdjęcia każdemu i pod ścianą nam kazali stanąć.
Pan był tylko z kolegą?
Nie, cała grupa już była duża, dosłownie o jeden właz dalej za Dworkową, tam gdzie wcześniej troszkę rozstrzelali tych stu iluś kolegów naszych. Też byliśmy przekonani, że nas rozstrzelają. Rozbroili nas, zabrali wszystko.
Proszę jeszcze powiedzieć, gdzie to było, w którym miejscu?
To było przy dawnej miejskiej rogatce, na ulicy Puławskiej naprzeciw ulicy Grażyny. Tam leżała sterta broni, a nas postawili pod ścianę. Z tym że na razie nie wyglądało to źle.
Dużo tam było ludzi?
Dużo, bo zbierali, było chyba ze sto osób. W pewnym momencie żołnierz, który rozbrajał i rzucał broń na stertę, wziął jakąś taką dziwną puszkę pomalowaną na wojskowy kolor i wetknął mi do chlebaka. Byłem tak po tym załamany psychicznie, po poddaniu się, po upadku naszego Mokotowa, po wysiłku tych kanałów, że mi było wszystko jedno, obojętnie, co mi tam podkłada, czy mnie później rozwalą, czy nie. I w tym momencie nadszedł oddział żandarmów z Dworkowej, z którymi myśmy mieli głównie do czynienia. Trochę miałem jednak przekonania, że będą nas rozstrzeliwać, ale okazało się, że nie. Zebrali oddział, tam chyba najstarszy był dowódca szwoleżerów rotmistrz Jeżycki, chyba tak się nazywał, i on pertraktował z [Niemcami]. Ustawili nas, liczyli, [wygłosili] przemówienie, żeby oddać wszystkie noże, broń i inne rzeczy, jakie kto tam ma. Z tym że broń to już zabierali, ale im chodziło o scyzoryki i jakieś inne ukryte przedmioty. Później na tym placyku staliśmy, to było dobre popołudnie, słoneczko jeszcze świeciło. W pewnym momencie artyleria sowiecka zaczęła strzelać z drugiej strony Wisły i to w naszą stronę. Wszyscy Niemcy skryli się, a nam kazali siadać. Siedzieliśmy. Dosyć rzadko tak siedzieliśmy jeden od drugiego i te pociski niedaleko padały. Załoga niemiecka, która nas pilnowała rozbiegła się, poukrywała się, a my byliśmy tak kompletnie zobojętnieli, wyczerpani, że nikt nie drgnął, nie ruszył się. Dosłownie było widać odłamki, które padały na bruk między nas. Jakoś na szczęście nikogo nie trafiło, tak żeby coś się stało. Postrzelali i przestali. Nas zabrali i poprowadzili na Pole Mokotowskie. Była zbiórka. Tam od wczesnych godzin były jakieś kuchnie. Dawali jeść tym, którzy wcześniej byli. Myśmy przyszli późno, więc nas tylko ustawili, policzyli i jeszcze przechodziliśmy między jakimiś chyba byłymi jeńcami Niemcami, którzy byli u nas i wyłapywali ludzi, którzy ich pilnowali.
Co się z tymi ludźmi działo?
Nie wiem, zabierali. Trudno mi powiedzieć, co. Ustawili nas w kolumny i poprowadzili gdzieś bokiem. Szliśmy przedmieściami Warszawy. Noc zapadła. Idąc co jakiś czas się budziłem. Po prostu spałem. Artyleria przeciwlotnicza strzelała ciągle. To bardzo ładnie wyglądało, kolorowe paciorki pocisków lecące w niebo, reflektory. Pilnowali nas [żołnierze] w mundurach lotniczych. Ludność cywilna wychodziła, próbowali nam jakieś pomidory rzucać, coś do jedzenia, to ci odganiali i strzelali, nie pozwalali. Ale później żeśmy szli, oni też, tak że w nocy niektórzy koledzy, którzy mieli kogoś w tamtych okolicach uciekali, po ciemku, do rowu przydrożnego, przez jakiś przełaz i w ten sposób uniknęli niewoli, a myśmy doszli chyba do Pruszkowa.
A nie do Ożarowa?
A może do Ożarowa. Nie wiem. To było na węźle kolejowym. Były tam olbrzymie hale i tam nas doprowadzili i tam żeśmy nocowali. Tam wiem, że dostałem karteczkę podpisaną przez chyba „Karola”, z naszą pieczęcią...
Przez dowódcę Mokotowa?
Tak. Bo legitymacje akowskie, które dostaliśmy podczas Powstania, były tylko z pseudonimami i ze stopniem wojskowym. A na tych kartkach było, że ten „Wojtek” to jest Wojciech Grabiński. Dostaliśmy takie zaświadczenie. I tam się okazało, że ta puszka to była konserwa mięsna. Kilku kolegów, z którymi byłem pożywiło się. Później [dostaliśmy] chleb, przyjeżdżali ci z Czerwonego Krzyża albo z RGO, [byli tacy] ludzie, którzy aprowizowali, pomagali jeńcom, więc chleb jakiś dawali. Od żołnierza niemieckiego dostałem kawałek...
Proszę powiedzieć coś jeszcze o swoich kolegach z oddziału, z kim się pan najbardziej przyjaźnił, kto był pana dowódcą?
Dowódcą był dowódca kompanii, porucznik „Jacek”, a dowódcą naszego plutonu był też kadet z Rawicza, pseudonim „Rawicz”, Wiesław Cergowski. Jego młodszy brat, Lech Cergowski też był kapralem podchorążym w naszej drużynie podchorążych, też był kadetem z Rawicza. Takim najbardziej tragicznym [zdarzeniem], to raz ten kolega celowniczy karabinu maszynowego został ranny. Kolega go postrzelił niechcący. Dostaliśmy kilka karabinów z jakiegoś oddziału. Stały w korytarzu i jeden z kolegów wziął karabin, zaczął celować. W tym momencie zza zakrętu tego korytarza wyszedł „Kobuz”, nasz celowniczy, padł strzał i dostał pod obojczyk. Na szczęście nie była przerwana tętnica, ale ranny został. To był jeden z naszych bliskich kolegów.
Druga taka tragiczna [historia], która już podłamała nam trochę psychikę, to był taki wypad. Dowódca pierwszego plutonu „Andrzej”, nie wiem skąd dostał wiadomość, że Niemcy się wycofują z domu Wedla, który był na rogu Madalińskiego i Puławskiej i że trzeba zorganizować oddział, żeby zająć ten budynek. I od nas poszli na ochotnika „Piotr”, ten od PIAT-a, Warachowski, „Kadet” czyli Lech Cergowski, kto jeszcze nie pamiętam w tej chwili, ale główna siła była z pierwszego plutonu, nie z czwartego, nas tam kilku poszło. Ja byłem wtedy po kontuzji i nie mogłem iść. Wtedy okazało się, że to była fałszywa pogłoska. Niemcy tam byli. Oni wpadli w zasadzkę, ostrzelali ich i „Kadet” został ranny, siedemnaście odłamków miał z granatnika, jeden w mięśniu sercowym utkwił i po wojnie go pokazywali co roku. Mieszkał w Warszawie, wzywali go na Akademię Medyczną i demonstrowali studentom, bo w mięśniu sercowym tkwił odłamek z granatnika.
Wtedy zginął Piotr Warachowski „Andrzej”. To było tak że wycofywali się i nie doliczyli się jednego kolegi, więc on wrócił, stanął na podwórku i zaczął go wołać i z góry Niemiec przestrzelił go na wylot i wtedy zginął na miejscu. Tamten, po którego on wrócił, ocalał, bo się jakoś zawieruszył. Tak że tu śmierć tego Piotra, tu ciężko ranny „Kadet” i trzeba powiedzieć, tak trochę nas to psychicznie podłamało. Tym niemniej wola walki była. Jeszcze to, co o morale, o tych odczuciach – to jest nie do wypowiedzenia, jak po tym okresie okupacji, gdzie pełno Niemców szwendało się wszędzie, gdzie w każdej chwili każdy Niemiec mógł wyjąć pistolet, zastrzelić jak psa, bez żadnego tłumaczenia się, nie mówiąc o tych łapankach, gdzie ni z tego ni z owego zagradzali ulicę i wszystkich zabierali. Nagle ta swoboda, ta wolność, polskie radio, skąd się wzięły radia, przecież nie można było mieć radia, a tu nagle radia słychać. To uczucie wolności było niesamowite, nie wiem, jak to wyrazić... Wspaniale! Ogromny entuzjazm!
Tak samo to, co później [usłyszałem], że myśmy zburzyli Warszawę, to jest nieprawda, Warszawę po Powstaniu Niemcy doburzyli. Pewnie, że w okresie Powstania powstały duże straty i duże zniszczenia, ale oni niszczyli później. A gdyby nie wybuchło Powstanie, to by ewakuowali Warszawę i tak samo by zniszczyli, i powysadzali te budynki.
Czy ten entuzjazm jakoś nie gasł w pana kolegach, gdy widzieli, że jest coraz gorzej, że jest coraz więcej ofiar?
Pierwszą taką niepewność wyczułem zaraz drugiego dnia, jak nie zdobyliśmy punktów, które były założone, że powinniśmy zdobyć, że to zaskoczenie się nie udało, że jednak oni utrzymali pewne punkty. I wtedy niepewność, że będziemy się wycofywać do Lasów Kabackich, że się nie powiodło. Wtedy troszeczkę nastrój przysiadł, ale za trochę, jak okazało się, że zostajemy, że możemy iść naprzód, że zdobywamy pewne tereny, to wszystko minęło i naprawdę był duży entuzjazm. Miałem mało do czynienia z ludnością cywilną, bo tam, gdzie myśmy byli wszystko było opróżnione, w ogóle nie było, kręciły się tylko dwie panie, które przeżyły piekło i były trochę nienormalne.
A co przeżyły?
Przeżyły mordowanie cywilów.
Na Mokotowie?
Tak, na Mokotowie. One pod zwałami trupów przeleżały do nocy i wyczołgały się z tego.
Pan był świadkiem tego?
Nie, nie byłem, tylko one opowiadały to.
A co mówiły?
Że tam spędzili, rozstrzeliwali i one były gdzieś tam z tyłu trochę i pod zwałami trupów przeleżały.
To wzbudzało jakąś grozę?
Tak, a one po tym zachowywały się nieco nienormalnie i tak uważam, że dzielnie, jak na to, co przeżyły. Później po tym, kiedy zginął „Piotr”, kiedy „Kadet” był ranny, kiedy „Kobuz” był ranny, w tym najbliższym otoczeniu naszym nagle powstały duże straty i to troszkę tak przygnębiająco podziałało. Nie żebyśmy ducha stracili, ale czuło się pewne przygnębienie.
Miał pan informacje, co się dzieje w innych dzielnicach?
Widzieliśmy. Nad nami przelatywały „sztukasy” na bombardowanie Starówki, później Śródmieścia. Na nas też się od czasu do czasu zatrzymywały, też nas bombardowały. A wiadomości w zasadzie nie było, przynajmniej do mnie nie docierały. Ale to wszystko, człowiek wie, co jest w tym małym otoczeniu, a nie co jest gdzie indziej. Mnie to zawsze śmieszyło, że są tacy ludzie, którzy wiedzą wszystko o wszystkim. Wiedziałem, co jest koło mnie, bezpośrednio. Na przykład – codziennie modlitwa. Za blokami, za budynkami ustawialiśmy się w dwuszeregu i była modlitwa, żeśmy śpiewali „Kiedy ranne wstają zorze” czy „Wszystkie nasze dzienne sprawy” po modlitwie i później jeszcze „Marsz, marsz Polonia”. Jak zaczynaliśmy śpiewać, to Niemcy z granatników zaczynali nas ostrzeliwać, to żeby wytrwać do końca, dośpiewać, żeby nie uciec, były różne zabawy.
Mieliście jakiegoś księdza?
Tak. Był. Przychodził do nas. Myśmy nie chodzili nigdzie, bo byliśmy na pierwszej linii, ale przychodził do nas ksiądz, udzielał nam
absolutio in articulo mortis . Nie pamiętam niedzieli, mszy niedzielnych, a przecież był i 15 sierpnia, nie pamiętam, na pewno jakoś to było. Pamiętam też taki moment, już wtedy byłem ranny w nogę, kuśtykałem i dowódca plutonu polecił mi dopilnować wykopania rowów przeciwodłamkowych, taki zygzak, potem zamaskować piasek, który był świeży. Właśnie to oglądałem i w pewnym momencie popatrzyłem w stronę ulicy Bałuckiego i zobaczyłem lecący „kufer”. To był pocisk z moździerza stalingradzkiego. Uderzył w budynek przy ulicy Bałuckiego, [budynek] kwatery naszej służby kobiecej, straszną masakrę wtedy zrobił. Widziałem moment spadku pocisku, bo to leciało pomału. Tak samo pociski z „krów”, było widać, jak lecą. Zupełnie powoli leciały, świergotały. Ryczały jak krowa, jak odpalał. Później było słychać świergotanie, a później wybuchy, bo to były pociski zapalające i burzące, takie, że wszystko drżało, wszystko chodziło.
To największą grozę wzbudzało?
Trudno powiedzieć, co największą grozę [wzbudzało], [było] dużo takich sytuacji. Taką bezpośrednią [opowiem]. Kiedyś przeżyłem moment grozy, bo jako wychowany w drylu wojskowym, wiem że nie wolno posterunku opuścić, stałem na posterunku obserwacyjnym i zaczęła strzelać artyleria zza Wisły. Nie wiem, czy to polskie wojsko czy sowieckie, ale odpalenia, za chwilę widzę wybuchy gdzieś pięćdziesiąt metrów przed niemieckimi stanowiskami, przy Dworkowej. To ja zadowolony, dadzą im bobu, słyszę znowu odpalenia, lecą pociski, jakiś łomot, ale po prostej linii w moją stronę o pięćdziesiąt metrów, ale wiadomo, artyleria strzela, wiadomo, jak to mówią, biorą w widły, poprawkę nanoszą na odległość, na boki. Czekam, znowu odpalenie, znowu pięćdziesiąt metrów w moją stronę. I tak doszło do pięćdziesięciu metrów ode mnie. Siedzę i zacząłem się modlić, mówić „Zdrowaś Maryjo” parę razy, ale zejść nie mogę, nie do pomyślenia o zejściu z posterunku. I skończyli. To się nazywało w artylerii „odbój”, czyli koniec strzelania. Pięć czy sześć salw dali. Takie sytuacje różne były. Dokładnie po prostej, następna salwa powinna mnie nakryć, gdyby była.
Proszę powiedzieć, czy miał pan dostęp do informacji, czy były jakieś gazetki, czy było radio?
Jakieś karteczki były z taką wieżą, gazetka „Baszty”. Pamiętam, że jakiś konkurs urządzali na rozwiązanie problemu odpinania spodni. Mokotów zdobył jakieś magazyny z szarymi, roboczymi kombinezonami i wszyscy zostali umundurowani w te kombinezony. Ale one miały takie klapy, tu pas, uzbrojenie i teraz w razie czego, jak to wszystko robić. Więc konkurs na rozwiązanie tego problem był ogłoszony w „Baszcie”.
I jak ten problem rozwiązano?
Nie pamiętam. Każdy radził sobie pewnie sam. Nie wiem już tego, natomiast miałem przyjemność poznać autora czy kompozytora „Sanitariuszki Małgorzatki”, „Marszu Mokotowa”. U nas, właśnie na kwaterze u pana magistra Gąseckiego stał fortepian i on na tym fortepianie komponował „Marsz Mokotowa” i „Sanitariuszkę Małgorzatkę”, bo się podkochiwał w „Małgorzatce”. To był porucznik, chyba miał pseudonim „Krzysztof”, był saperem.
Jan Markowski?
Tak. Bardzo lubił do nas przychodzić i przez te parę dni, cośmy tam przebywali nieraz nas zabawiał. On był akompaniatorem Fogga i parodiował nam jakąś piosenkę Maurice’a Chevalier, jak to sam Maurice śpiewa, później jak Murzyn jazzowy... Taki fajny gość był. Minował nam właśnie barykadę przeciwczołgową i stąd ta znajomość.
Czyli były chwile takie wolniejsze?
Naturalnie, przecież młodzi byliśmy. Gdzieś kiedyś [poszedłem] do budynku, który został później trafiony przez pocisk z moździerza stalingradzkiego, na jakiś wieczorek, gdzie śpiewali, piosenki były, coś dziewczyny urządzały, bo tam były kwatery służby kobiecej i coś takiego było...
Czy były jakieś dyskusje polityczne, oczekiwania, że Rosjanie nadejdą?
Patrzyliśmy na drugą stronę, owszem. Specjalnie nie cieszyliśmy się z tego. Wiadomo, że liczyliśmy na jakąś pomoc. Logika wojskowa i wojenna mówiła, że przecież to jest idealna rzecz dla armii atakującej mieć przyczółek po drugiej stronie szerokiej rzeki i mogli tak to mieć, ale towarzysz Stalin inaczej to zarządził. Co mu tam, swoich żołnierzy [też] nie oszczędzał... Bo przecież dla nich wiadomo, dwadzieścia dwa tysiące polskich oficerów, to nie jest zbrodnia wojenna, jak swoich trzydzieści milionów potrafił załatwić.
Proszę powiedzieć, co było do jedzenia?
Coś nam przynosili, ponieważ na Różanej były duże, głównie żywnościowe, magazyny „Społem”, coś gotowali. Takie harcereczki przynosiły nam w kotłach coś do jedzenie, z tym, że ostatnie parę dni był już duży ogień i one nie dochodziły. Rozrabialiśmy jakąś mąkę z wodą i na płycie kuchennej żeśmy piekli i to jedliśmy. To były ostatnie dwa czy trzy dni, a przedtem one donosiły.
Czyli nie było głodu?
Tak że nie czułem głodu.
Proszę teraz powiedzieć, jakie były pana losy jak znalazł się pan w niewoli.
Z Ożarowa czy z Pruszkowa przewieźli nas do Skierniewic. Do wagonów towarowych zapakowali nas naturalnie i pojechaliśmy. Po drodze przejeżdżaliśmy przez miejsce, gdzie była jakaś bitwa, bo słychać było karabiny maszynowe, tak zwane enkaemy, czyli najcięższe Hotchkissy, więc nawet liczyliśmy na to, że może nas odbiją, ale okazało się, że jakiś oddział kawalerii przedzierał się z Kampinosu czy do Kampinosu... Dojechaliśmy do Skierniewic, tam nas wyładowali i do zamkniętego obozu. Były ziemianki, prycze i tam nas wszy oblazły. Przedtem nie miałem wszy. W czasie Powstania u nas nie było wszy, natomiast w tym obozie, ponieważ był to obóz przejściowy, gdzie przedtem jeńcy sowieccy byli i w tych pryczach gdzieś były wszy i tam to się zaczęło. Tam byliśmy parę dni, takich bardzo ciężkich, bo mały teren, ogrodzony, błoto, woda, deszcze były, to się ciapało. Beczkowóz tam przywoził wodę, zimno i dali nam po paczce sucharów wojskowych, po kawałku prasowanej kawy zbożowej i załadowali nas znowu do wagonów towarowych, zakratowanych, zamkniętych. To było do południa. Cały dzień staliśmy tam, w międzyczasie zjedliśmy to, co nam dali, bo przecież coś trzeba było jeść i wieczorem nas z powrotem do tego obozu zapędzili. Nie wiadomo, dlaczego. Następnego dnia znów nas załadowali, ale już nie dali suchego prowiantu, bo dostaliśmy i pojechaliśmy. Przez okienka zadrutowane oglądali, patrzyli, Zbąszyń, jakiś Zbąszynek, to jedziemy na zachód, w stronę Niemiec. Potem dojeżdżamy, Berlin taki, Berlin owaki, Berlinów po drodze cała masa, stacyjek pełno przejeżdżamy, w końcu Berlin Hauptbahnhof i tam drzwi się rozsuwają i siostry Czerwonego Krzyża, te niemieckie, z kotłami i z taką grochówką z proszku. Ale my nie mamy menażek, bo my nie byliśmy wojskiem regularnym i kto miał jakieś pudełko po konserwach, paru dostało coś do jedzenia, a reszta nic. W pewnym momencie krzyki: „Zamykać!”, zamykają nam drzwi i ruszamy. Wściekli byliśmy jak nie wiem! Głodni odjechaliśmy kilkanaście może kilometrów, kilka może od Berlina i zaczął się nalot na Berlin i wtedy panu Bogu dziękowaliśmy, że nie zostaliśmy na tej grochówce.
Później znowu jechaliśmy i rano, już nie wiem, którego dnia, stoimy na jakiejś stacji, ktoś tam wygląda, gdzie jesteśmy, Bremerferde napisane, więc pewnie gdzieś koło Bremen, tak sobie wymyśliliśmy, czekamy, stoimy, później słychać syreny na tak zwany
Voralarm, czyli przedalarm, wagony zaczynają drżeć po prostu. [Był] nalot tak zwanych fortec i zaczęli koledzy liczyć przy okienku, tysiąc ileś naliczyli lecących tak wysoko, że ledwo było widać takie malutkie, samoloty myśliwskie, które im towarzyszyły. Nie było widać samolotu, tylko punkcik i wstęgę kondensacyjną zaczynającą się od niego. I jedną bombę zrzucili. Chcieli pewnie na dworzec zrzucić, bo duży pociąg towarowy stał na dworcu i dosłownie sto pięćdziesiąt metrów od dworca uderzyła w jakaś willę niemiecką... Dosłownie kupka gruzów została... Jedna bombka, z tym, że świst bomby trwał niesłychanie długo, bo to z paru tysięcy metrów leciało, słychać było cały czas, a my zamknięci na dworcu – bombardują dworzec! Wachmani pod perony się pochowali, ale oni lecieli dalej, tylko tą jedną bombę zrzucili.
Później nas wyprowadzili, ustawili w kolumny, taka młodzież z HJ nas zaczynała obrzucać grudami błota, końskim nawozem i:
Banditen! Banditen!. Prowadzili nas na piechotę szesnaście kilometrów do tego obozu, w którym przesiedziałem właściwie całą wojnę do końca, to był obóz Sandbostel, stalag X B. Olbrzymi obóz, z daleka zobaczyliśmy wieżyczki, że to już. Też takie zdumienie, bo zobaczyliśmy boisko i młodzież, że biegają z piłką, grają, ale jak zobaczyli kolumnę naszą idącą to podbiegli do drutów i zaczęli: „Bohaterowie! Powstanie Warszawskie! My wszystko o was wiemy!”. Oni skądś mieli wiadomości.
To byli Polacy?
Tak, Polacy z 1939 roku. Tam siedzieli podchorążowie głównie z 1939 roku. Później do tego
Aufnahme, czyli do przyjęcia, zapisywanie, numerki obozowe i za oddzielne druty. Wsadzili nas obok, bo tam byli Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Włosi, Serbowie, Jugosłowianie. To był taki międzynarodowy [obóz], oni tam się mieszali, mogli chodzić między sobą, a nas wsadzili za oddzielne druty, na kwarantannę taką i do Bożego Narodzenia nas tam trzymali. Tylko raz w miesiącu do łaźni prowadzili, do odwszalni, to był dziwny rytuał, mniejsza z tym...
Dlaczego dziwny?
Przymrozek, tam nie było dużych mrozów, ale przymrozek, że wszystko zamarzało, a my po natryskach. Ręcznika nikt nie miał, tam też nie było. Wysuszyć się nie było jak. Na dwór i tak staliśmy golasy mokre, a tymczasem ubrania nasze szły przez odwszalnię parową, na szczęście. Wyjmowaliśmy, zdejmowało się, to było na takich wieszakach, wózkach, z wierzchu skorupka lodu, a w środku para, gorące. Prędko żeśmy się ubierali, trochę to rozgrzewało i nikt nawet kataru nie dostał, nic zupełnie, bez żadnych złych konsekwencji. Gorsze konsekwencje były jak na Boże Narodzenie dostaliśmy z Czerwonego Krzyża [paczkę]. Z tym, że to jedną paczkę dawali, niedużą. Później UNRRA dawała też takie w Polsce. Tam była nesca, trochę cukru w kostkach, jakieś konserwy, biskwity, ileś paczek papierosów, zapałki, kluczyk do konserwy. Z tym, że każda konserwa miała zrobioną dziurę, żeby ktoś sobie do ucieczki nie schował, trzeba było zaraz zjadać. Poza tym były śliwki kalifornijskie suszone, rodzynki, takie różne. Myśmy chyba dostawali jedną paczkę na sześciu, ale przez parę miesięcy głodu (bo to głód był, nie ma co gadać), to jak się zjadło troszeczkę bardziej tłustego... A konserwy trzeba było zjeść, bo każda była przedziurawiona, nie można było tego zachować. Podzieliliśmy się, każdy po kawałku, biegunka i torsje, niesamowita historia... To było tak ciężkie. Pochorował się cały nasz obóz, że to nie wiem, czy ktoś nie umarł nawet. Coś strasznego.
Jak wyglądała obozowa Wigilia?
Nie pamiętam, ale pamiętam, że u nas w obozie został zrobiony ołtarz z puszek od konserw takich srebrzystych albo z koloru złotego, bardzo ładny. Wycinali, że był orzeł. Marna dosyć fotografia tego chyba jest w Wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powstania Warszawskiego, chyba tam jest ten ołtarz. I ten ołtarz pamiętam, ale nie pamiętam zupełnie życia religijnego w czasie obozu.
Jak był zorganizowany ten obóz?
Wewnętrzna organizacja była. Był starszy obozu, jakiś najwyższy stopniem oficer i to był akurat Polak i on był takim komendantem od strony jeńców, bo był komendant niemiecki i cała załoga niemiecka, z Wehrmachtu, takie dziadki przeważnie różne. Było paru takich młodych i paru sadystów młodych też, którzy tam się trochę wyżywali na jeńcach, ale na ogół byli tacy możliwi. Nasi... nie wiem jak to dokładnie było zorganizowane, bo człowiek tylko myślał o jedzeniu, gnaty bolały jak nie wiem, bo na twardej podłodze się spało, a człowiek wychudzony jak pies. Najlepszy dowód, to wtedy przy wzroście sto osiemdziesiąt dwa prawie centymetry po wyzwoleniu, po miesiącu dożywiania w angielskim szpitalu polowym, gdzie dawali, ile bym chciał jeść, tyle dawali, ważyłem czterdzieści kilogramów. To można sobie wyobrazić, jak było wcześniej, przed tym szpitalem.
Czy wykonywaliście państwo jakieś prace?
Tylko te wewnątrzobozowe, nie wszyscy pracowali, nie każdy musiał pracować, oni zachęcali bardzo, nawet proponowali wyjazdy na tak zwane komanda, ale wtedy traciło się prawa jeńca wojennego i mało kto chciał jechać, kusili gdzieś do jakiejś Karyntii, żeby jechać na rolę, ale na to się nie [znalazł chętny].
Kiedy został pan wyzwolony?
26 lub 27 kwietnia. Dywizja Strzelców Szkockich nas wyzwoliła i tak jak wspomniałem poprzednio, tylko orkiestra była w spódniczkach, ci z kobzami, a reszta to byli cockneye z Londynu, a nazywało się Dywizja Strzelców Szkockich... Ale młodzi chłopcy, fajni, tylko też zegarek ukradli jednemu z oficerów, który witał ich... Zdjęli z ręki. Tak że nie tylko Ruscy kradli zegarki.
I znalazł się pan w szpitalu angielskim?
15 maja zachorowałem na tyfus plamisty. Leżałem z gorączką ponad czterdzieści [stopni], czterdzieści jeden.
Długo pan tam leżał?
Wyszedłem ze szpitala 23 czerwca, z tym, że wcześniej z tego polowego szpitala przenieśli nas do strefy amerykańskiej do obozu rekonwalescentów, po miesiącu pobytu w tym szpitalu polowym.
Kiedy pan wrócił do Polski?
Na jesieni, gdzieś październik, listopad 1945 roku, z tym, że miałem zamiar namówić moją pannę, żeby jechać na Zachód, bo tu takie wiadomości przychodziły, że tutaj jedno morze płomieni, gwałcą, kradną. Przyjechałem, zobaczyłem, że jest względnie normalnie, że można tutaj skończyć szkołę, bo miałem małą maturę przed Powstaniem. Zatrzymałem się w Jędrzejowie u moich przyszłych teściów, którzy tam się dostali po Powstaniu. Obydwoje byli nauczycielami, on był dyrektorem kursów dla dorosłych, gdzie w ciągu jednego roku robiło się dwa lata licealne i maturę. To przeszedłem tam i w 1946 roku w maju, jak zdałem maturę przyjechałem do Wrocławia na weterynarię
I został pan lekarzem weterynarii?
Tak jest.
Proszę jeszcze powiedzieć, jakie były dalsze losy mamy?
Mama została w Śródmieściu. W czasie Powstania była na Powiślu. Powiśle wcześniej padło. Została ewakuowana z ludnością cywilną do Turyngii i tam pracowała w fabryce zbrojeniowej braci Thül. Przez rodzinę nawiązałem kontakt i z obozu pisałem [listy] do matki. Matka do mnie pisała, tak że jakoś wiedzieliśmy, że żyjemy. Później matka wróciła wcześniej i była nauczycielką w Kłobucku, w Mostowie, Krzepicach.
Od kiedy mieszka pan we Wrocławiu?
W 1946 roku, po studiach, właściwie jeszcze na studiach ożeniłem się. W 1947 roku zdobyłem mieszkanko, później przeniosłem się do drugiego, większego i tam od tego czasu, od 1951 roku żyję. Mam trójkę dzieci, pięcioro wnuków, jednego prawnuka.
Wrocław, 24 marca 2005
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek