Janusz Maksymowicz „Janosz”
Nazywam się Maksymowicz Janusz, urodziłem się 27 października 1930 roku w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego miałem pseudonim „Janosz”, a walczyłem w kompanii szturmowej P-20 Armii Krajowej, która wchodziła w skład Batalionu „Bug”. Była to Samodzielna Grupa Dywersyjno-Sabotażowa. Jej dowódcą był – w tamtym czasie porucznik – pilot Tadeusz Garliński. On już nie żyje od dziewiętnastu lat, ale przed śmiercią był awansowany do stopnia generała. Oczywiście w czasie Powstania dowódcy się zmieniali.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie i o swojej młodości w Warszawie, jeszcze przed wybuchem Powstania. Jak pan zapamiętał te czasy?
Przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej. Obecnie to się nazywa szkoła podstawowa, przed wojną nazywała się szkoła powszechna. To co zapamiętałem charakterystycznego, co wiąże się z wojną, to jest fakt, że byłem na koloniach w Urlach i jak wyjeżdżałem, to mój ojciec był cywilem. Jak wróciłem na początku sierpnia, to na dworcu przyszedł mój ojciec w mundurze, z matką. Wyjaśnił mi, że został powołany na ćwiczenia zaraz po moim wyjeździe na kolonie, ale z uwagi na ówczesną sytuację międzynarodową, [wszystkim rezerwistom], którzy byli powołani na ćwiczenia przedłużono okres z miesiąca lipca jeszcze na sierpień. Tak że to takie [charakterystyczne]... Dla mnie to było pełne zaskoczenie, że zobaczyłem ojca w mundurze przed wybuchem wojny. Wtedy była taka atmosfera, że wszyscy się spodziewali, że ta wojna może być. No i niestety okazało się, że wybuchła.
- Czym się zajmował pana ojciec wcześniej, przed powołaniem do wojska?
Mój ojciec pracował w Wydziale Szkolnictwa, był laborantem. Mieszkaliśmy na ulicy Jezuickiej 4, to jest gmach Muzeum Pedagogicznego. Mieszkanie mieliśmy od strony Brzozowej.
- Pana matka też pracowała?
Moja matka nie. Nie pracowała. Tylko ojciec...
- Czy po wybuchu wojny nadal państwo mieszkali na Jezuickiej?
Mieszkaliśmy na Jezuickiej do początku 1943 roku. Ojciec został przeniesiony z tego miejsca pracy w ramach, oczywiście, Wydziału Szkolnictwa Miasta Stołecznego Warszawy. Po prostu dyrektor Paczuski (pamiętam doskonale jego nazwisko) strasznie się bał, bo miał prawo sądzić, że ojciec działa w podziemiu. Co było zgodne z prawdą...
- 1 września 1939 roku znajdował się pan w Warszawie?
Tak, znajdowałem się w Warszawie na Starym Mieście.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Zapamiętałem ten dzień… te bomby! W pierwszym rzędzie te bombardowania.
- Wiedział pan, co się dzieje? Rozumiał pan to?
Nie no, oczywiście! Jak w rejonie Starego Miasta został zestrzelony jeden samolot niemiecki, no to tam żeśmy wszyscy chłopcy polecieli i każdy się cieszył, jak jakiś kawałek odłamka z tego samolotu człowiek zdobył!
- Jak wyglądały dalsze dni września?
Dalej chodziłem do szkoły powszechnej. Ponieważ mój ojciec działał w Armii Krajowej, był w „Kedywie” w Armii Krajowej, to już później, gdzieś tak w latach 1942–43 korzystał z mojej pomocy w tym sensie, że nosiłem pewne paczki, a czasami tylko za pazuchą „Biuletyny Informacyjne”. Wtedy to się nazywało bibułą.
- Był pan w harcerstwie, czy to była pomoc nieoficjalna?
Byłem zaprzysiężony i do dnia aresztowania w jakimś sensie brałem czynny udział [w konspiracji], ale głównie to polegało na tym, że byłem łącznikiem, który roznosi albo paczki, albo już konkretnie „Biuletyny Informacyjne” pod wskazane adresy. Oczywiście nie wolno było mieć nic zapisane. Trzeba było to w głowie sobie... Adres, wiadomo ile komu sztuk tych biuletynów się doręczało. No i jakieś tam paczki, to nawet nie znałem jej zawartości. Tak to było do 13 października 1943 roku, to znaczy do dnia aresztowania mojego ojca przez gestapo. I po tym 13 października jeden z kolegów ojca, który był w tej organizacji, powiedział, że muszę zawiesić swoją działalność, z uwagi na to że istnieje duże prawdopodobieństwo, że mogę być śledzony, mieć jakiś ogon za sobą, w związku z tym żebym zapomniał o tych wszystkich znanych mi adresach czy nazwiskach. I ja się do tego zastosowałem.
- Czy w czasie, kiedy jeszcze prowadził pan tę działalność, miał pan jakąś sytuację zagrożenia?
Jakoś tak udawało się... Udawało się... Raz kiedyś w nocy, na Starym Mieście (to rzeczywiście, bo to była godzina policyjna), natknąłem się na patrol, ale on był stosunkowo daleko. Jak się zorientowałem, to w nogi! Zaczęli krzyczeć:
Halt! Halt!, ale udało mi się uciec, bo znałem rejon Starego Miasta, te wszystkie boczne uliczki!
- I równocześnie kontynuował pan edukację?
Tak. To znaczy chodziłem do szkoły, natomiast już po aresztowaniu ojca niestety musiałem zacząć pracować. Matka nie pracowała i nie była przystosowana, żeby podjąć jakąś zarobkową pracę, a z czegoś trzeba było żyć. I dlatego bardzo wcześnie zacząłem pracę.
- Co się stało z pana ojcem?
Mój ojciec najpierw był więziony na Pawiak. Z Pawiaka został przewieziony do Oświęcimia.
Wrócił po wojnie, ale żył bardzo krótko. Praktycznie był w szpitalu, bo później, pod sam koniec, jak Niemcy już atakowali Oświęcim, to trafił do Mauthausen i Mauthausen było wyzwalane przez Amerykanów i tam leżał w amerykańskim szpitalu. Przyjechał jednym z pierwszych transportów sanitarnych do Polski w 1946 roku i cały czas był w sanatorium lub w szpitalu. Nie wyszedł już do domu i zmarł w 1947 roku w wieku 47 lat.
- Jaką pracę pan podjął po aresztowaniu ojca?
Muszę powiedzieć, że spotkałem się z dużą życzliwością i pomocą ze strony kolegów ojca. Najpierw pracowałem w warsztacie ślusarsko-mechanicznym. Wyobrażałem sobie, że wielkim jestem czeladnikiem, ale to tak nie było różowo, bo wyraźnie powiedział majster, że ja tylko jestem terminatorem. Trzeba było tam zamieść. Źle zamiotłem ten warsztat i dopiero mi pokazał jak właściwie [pozamiatać], bo w warsztacie, jest dużo różnych prętów i innych takich rzeczy, które trzeba było odstawić, wszystko zamieść, z powrotem to ustawić... Warsztat to była dosyć ciężka praca, dlatego że warsztat najwięcej pracy miał [związanej] z remontem chłodnic do samochodów ciężarowych, czy pół-ciężarowych. Polegało to na tym, że trzeba było wymontować chłodnicę z samochodu, następnie uszczelnić jeden otwór, a do drugiego szło powietrze i kiedy w wodzie pokazywały się bąbelki i było wiadomo, w którym miejscu jest to uszkodzone. Ale najbardziej ciężkie było to, że te chłodnice [były] reperowane przy pomocy aparatu acetylenowego. Dla takiego młodego chłopak, jak ja byłem te załadowania szuflad były bardzo ciężkie. [Robiło się to] karbidem, bo z butli szedł tlen, a z baniaka, gdzie był karbid w połączeniu z wodą powstawał acetylen. Opróżnienie i oczyszczenie tej kadzi było dosyć ciężkie w sensie [fizycznym]. To było na ulicy Przemysłowej.
- Czy z usług tego warsztatu korzystali też Niemcy?
Nie. To był warsztat, który nie pracował [oficjalnie]... Bo zawsze były zakłady, które pracowały również [oficjalnie]. Ale nie, on raczej [obsługiwał] ludność cywilną, drobny handel, tych co mieli zezwolenia na ciężarówki czy pół-ciężarówki. Druga moja praca była z kolei dużo lżejsza, mianowicie na Miodowej był warsztat, który obrabiał... W czasie okupacji było bardzo modne przerabianie tak zwanych zegarków kieszonkowych. Te zegarki nazywały się „cebulami”. Ten warsztat robił odlewy i ja robiłem pierwszą obróbkę, bo już tą dokładną obróbkę, to robił majster albo czeladnik. To też było modne... Werk się wyjmowało z tego zegarka kieszonkowego To były olbrzymie zegarki. Praca była lekka, ale niezbyt płatna z sensie finansowym. Niewiele zarabiałem, to dostałem taką propozycję, gdzie pracowałem w firmie prywatnej na Świętojerskiej, która zajmowała się produkcją świec i produkcją pasty do podłóg. A ja zajmowałem się rozwożeniem po sklepach, które wtedy nazywały się mydlarniami. Sklepy, które handlowały [produktami] chemicznymi, nazywały się mydlarniami. Moje zadanie polegało na tym, że [rozwoziłem] komuś jedną taką metalową pastę do podłóg, komuś ileś tam świec... To była najlepiej płatna praca. I tak pracowałem do wybuchu Powstania.
- Czym pan rozwoził te produkty?
Tramwajem. Niestety!
- Jak do tego doszło, że wziął pan udział w Powstaniu Warszawskim?
Ponieważ, jak mówię, w rejonie Starego Miasta było dużo kolegów mojego ojca i musiałem zawiesić działalność z uwagi na to, że podejrzewano, że mogę być pewnie śledzony, to w dniu 1 sierpnia, w godzinach rannych, kolega ojca powiedział mi, że o godzinie siedemnastej będzie godzina „W” i żebym się zgłosił na ulicę Długą 29, do Hotelu Polskiego. I tak przystąpiłem do Powstania, gdzie [jeden] dzień byłem łącznikiem, bo tylko na takich warunkach mnie mogli przyjąć. […]
- Czy 1 sierpnia został pan zaprzysiężony?
Tak, tak. Po raz drugi.
To był major Tadeusz Garliński.
- Dlaczego nie został pan łącznikiem na dłużej?
To znaczy ja nie chciałem być łącznikiem dłużej, dlatego że chciałem po prostu walczyć z bronią w ręku. Wtedy byłem bardzo młodym człowiekiem, te lata okupacji w moim życiu nie zapisały się różowym kolorem... I w związku z tym to dosyć było powszechne, ta nienawiść w stosunku do okupanta i wszyscy młodzi ludzie rwali się do walki! A nie mogłem być walczącym z bronią w ręku, strzelcem, tylko łącznikiem, bo po prostu w pierwszych dniach nie było broni! Były kłopoty z bronią, tylko były te butelki, które rzucało się przeciwko czołgom lub granaty niemieckie, albo te produkowane przez fabryki powstańcze – „filipinki”.
- I przyniósł pan swoją broń...
Na początku 1943 roku ojciec widocznie podświadomie czuł, że nie jest wykluczone, że może być aresztowany i powiedział mi na wszelki wypadek gdzie w ściance ukryta jest ta broń... W ten budynek w 1939 roku uderzyła bomba i był częściowo zburzony. [Od] frontu jedna część tego była zburzona i w związku z tym był prowizoryczny remont. Była budowana ścianka i tam ojciec ukrył w tej ściance działowej dwa pistolety z kaburami. I były nawet zapasowe magazynki – to też ważne.
- Czyli już drugiego dnia Powstania przyszedł pan ze swoją bronią?
Tak. Pod koniec dnia.
Jeden był Vis, a drugi był Walter.
- Który pan zachował dla siebie?
Ja dostałem zezwolenie na Visa, a Waltera musiałem oddać. To już dowódca przydzielił innym osobom.
- A wiedział pan, jak obsługiwać Visa?
To się obsługiwało prosto! To nie jest takie skomplikowane! Nie no, już taki ciemny, to nie byłem!
- Miał pan wcześniej kontakt z bronią?
Tak. Ojciec mi pokazywał, bo miał trzeci. Miał trzeci jeszcze pistolet, który nie był tak zachomikowany i niestety ten pistolet dał na akcję i była wsypa. To znaczy był konfident... Złapali kolegę ojca. Pamiętam nawet nazwisko do dzisiaj: Henryk Nowicki... Ojciec nie wierzył nawet, że może wsypać, ale niestety widocznie nie wytrzymał jakiegoś bicia czy tortur i wsypał.
- Na jaki odcinek został pan przydzielony?
Brałem udział na tych odcinkach, w których brała kompania P-20. To był w pierwszym rzędzie taki czworobok, plac Teatralny, kolejno: pałac Blanka, Ratusz, Kanoniczki, Bank Polski. No a później to były barykady i reduty, jak jest Leszno – to jest teraz aleja Solidarności, mniej więcej w rejonie placu Bankowego. To był zupełnie inny układ ulic. Tam gdzie ulica Leszno, Tłomackie, Rymarska, pałac Radziwiłłów, tutaj właśnie...
- Jaka była pierwsza akcja, w której pan uczestniczył?
W pierwszej akcji brałem udział na reducie Żyrardów i w Narodowym Banku Polskim. Już były zdobyte, myśmy bronili. Niemcy stali po drugiej stronie placu Teatralnego i ich główne natarcia szły od strony Ogrodu Saskiego, a myśmy się bronili. Natomiast najcięższe walki w moim odczuciu, to były właśnie, jak Niemcy nacierali ulicą Leszno, w rejon Tłomackie, tutaj jak Dom Telefonów... Wtedy to nazywało się mała PAST-a, bo duża PAST-a jest na Zielnej, ta najbardziej znana, a mała PAST-a, to [był] właśnie ten Dom Telefonów na ulicy Tłomackie. Tam 26 sierpnia zostałem ranny. Puścił [serię] z czołgu, z karabinu maszynowego. Ale miałem podwójne szczęście! Pierwsze szczęście polegało na tym, że kula przeszła [koło] czapki, musnęła mi włosy i przeszła, a druga kula przeszła mi po lewym barku, ale nie uszkodziła kości. Tak mi lekarz powiedział, że miałem szczęście, że gdyby tam dwa czy trzy milimetry niżej, to miałbym uszkodzoną kość i nie władałbym lewą ręką. Z takich bardziej dla mnie ciekawych akcji, to była taka w drugiej połowie sierpnia, kiedy myśmy zajmowali budynki na Leszno. Była taka barykada, która łączyła Tłomackie z Leszno pośrodku. To tutaj w rejonie pałacu Mostowskich. Były takie budynki wzdłuż Leszna. Ja byłem na tej barykadzie, [która zamykała] ulicę Leszno i myśmy ryglowali dostęp Niemców do Starego Miasta. Były bardzo długie, ciężkie walki... I tam koledzy, niestety, z bocznych domów z ulicy Leszno, nie wytrzymali nerwowo [i] zeszli z posterunku. W związku z tym dowódca tej barykady troszeczkę był zaniepokojony, że Niemcy to mogą obsadzić i powiedział, że potrzebuje ochotników, którzy pójdą do tego domu, który został opuszczony przez naszych trzech kolegów. Ja się też zgłosiłem, tylko powiedziałem, że mam pistolet i granaty, [ale] to za mało. Gdybym miał pistolet, ale maszynowy... Bo najbardziej cenną bronią w czasie okupacji, to były pistolety maszynowe, czy to Sten, czy szmajsery niemieckie, czy „Błyskawice”... No i dostałem na tą akcje i żeśmy poszli. Niemcy się nie spodziewali, a myśmy wykoncypowali... Bo w jaki sposób przechodziło się z domu do domu? Były powybijane otwory w ścianach i przechodziło się z jednego domu do drugiego przez te otwory. A myśmy sobie jeszcze tam poszli kilka budynków do przodu, były tam schody i żeśmy poszli na piętro. Mieliśmy taką dobrą okazję, a tutaj dwa czołgi. No to żeśmy te czołgi obrzucili butelkami, granatami. Po piechocie, która kryła się za czołgami, daliśmy tam parę serii... Bo wszyscy ci ochotnicy, którzy poszli, to dostali. No i Niemcy się wycofali. Za udział w tej akcji zostałem awansowany na starszego strzelca, co wtedy mnie niezwykle imponowało.
- Czy tego pistoletu, który wyniósł pan z domu, używał pan stale? Starczało panu amunicji?
Ponieważ to była dziewiątka, to nie było takich wielkich kłopotów, żeby [mieć] amunicję... Amunicję zdobywało się na Niemcach. Jak oni atakowali, to zawsze jak się wycofywali, zostawali tam zabici, no i w nocy się tam czołgało, żeby broń z tego przedpola ściągnąć... W pierwszym rzędzie broń... Niemcy starali się zabierać zabitych, a my z kolei staraliśmy się wziąć broń i amunicję.
- Czy w czasie gdy był pan jeszcze na Starym Mieście, czyli przez cały sierpień, codziennie brał pan udział w akcjach?
Nie. To [było tak], że jest człowiek na reducie czy na barykadzie i tam były donoszone, nazwijmy to, posiłki. Po jakichś cięższych atakach, człowiek był luzowany albo przez inny pluton czy inną kompanię, albo po prostu inny oddział. Wtedy wracało się na kwaterę, żeby wypocząć.
W pierwszym rzędzie jak tylko była możliwość, to trochę spałem. Coś tam trochę się jadło. Na terenie Starego Miasta największy problem stanowiła żywność. Pamiętam, że przez bardzo długie lata po wojnie, to ja kaszy do ust nie wziąłem! Dlaczego? Dlatego że stale mi stała w gardle, bo to nie [była taka] kasza jak dzisiaj jest produkowana, tylko była takimi metodami chałupniczymi, w związku z tym były łuski i tak dalej. Jak człowiek jadł te gotowaną kaszę, to te łuski w gardle... Tak że nie pamiętam, ale chyba z piętnaście czy dwadzieścia lat, to do ust żadnej kaszy nie wziąłem! Ale później mi to przeszło i dzisiaj kaszę lubię!
- A poza kaszą coś się trafiało jeszcze do jedzenia?
Czasami. W początkach było lepiej, bo [była jakaś zdobyczna] żywność w tych magazynach, ale [podstawowa] żywność to była ta kasza gotowana i chleb pieczony metodą chałupniczą.
- Gdy nie brał pan udziału w akcjach i kiedy pan się wyspał, czy były takie okazje, żeby miło spędzić wspólnie czas z innymi?
Nie. Na to nie było ani warunków, ani ochoty, ani specjalnej możliwości, bo żeby się oddalić, trzeba było mieć zgodę – to raz; a dwa, to nie było takiej raczej... Jak żeśmy byli na kwaterze, to tam się specjalnie koledzy nie rozchodzili. Jak ktoś miał jakąś sprawę, to dostawał zgodę dowódcy, że może się na godzinę, dwie... Po prostu dlatego, że nigdy nie było wiadomo [co się stanie], bo to że człowiek był na kwaterze, nie znaczy, że był człowiek zupełnie na luzie! Wtedy taki oddział czy pododdział stanowił odwód, [który] w każdej chwili mógł być poderwany i wezwany na wzmocnienie danego odcinka. To było wszystko związane z atakami prowadzonymi przez Niemców. Jak było silne natarcie, to tych, co są na poszczególnych redutach czy barykadach, trzeba było wzmocnić.
- 1 września zszedł pan do kanałów?
Tak, 1 [września] na placu Krasińskich i żeśmy wyszli... Pamiętam, bo to długa była podróż!
- Pamięta pan, kto był przewodnikiem?
Nie... Był przewodnik i pojedynczo, sznurkiem [się] szło.
- A schodził tylko pana oddział, czy jeszcze inni żołnierze?
To było w formie porządkowanej, bo [tego] już pilnowała żandarmeria, żeby nie było bałaganu, tylko kolejno oddziały... Kto był przeznaczony do osłony odejścia, no to mógł być i ostatni, a tak to oddziałami kolejno wpuszczali do tych kanałów. Ja nie byłem zaraz za przodownikiem, który to prowadził, tylko byłem w środku. Cała komunikacja polegała na tym, że ten który był przedtem, to przekazywał: „Uwaga!”, „Cisza!”. Bo jak żeśmy już przechodzili przez tereny, które były zajęte przez Niemców, niektóre włazy były pootwierane, różne takie niebezpieczeństwa czyhały, to było uprzedzenie na zasadzie tej, że od tego, który prowadził, kolejno jeden drugiemu odwracał się i przekazywał tą informację. Ale to naprawdę było nieprzyjemne... W takiej mazi, straszne! Pamiętam, że jak wszedłem w butach, to te buty nadawały się tylko do wyrzucenia. Już było niemożliwe w nich chodzić.
- Jak długo w pana odczuciu trwało to przeprowadzanie?
Wieczność! Długo. Nie pamiętam, wtedy nie miałem zegarka, to nie wiem ile godzin, ale długo. Bardzo długo. Gdzieś jakąś taką nockę!
- Jakie były pana wrażenia po wyjściu na Wareckiej?
Szok! Dlatego że jak Niemcy opanowali drogi komunikacyjne, to [Śródmieścia] tak specjalnie nie atakowali, bo starali się likwidować dzielnicami. No szok, w tym sensie, że było uporządkowane, ludzi dużo na ulicach, na ulicach oddawało się honory. Tam na Starym Mieście specjalnie tego aż tak bardzo nie przestrzegano. Pamiętam, że jak wyszedłem, to tu gdzie kino „Atlantyk”, to była kawiarnia. Tam wszedłem i na legitymację człowiek tam coś mógł zjeść sympatycznego. No ale później też było ciężko...
- Gdzie się państwo zakwaterowali?
Chwilowo byliśmy na Boduena, ale większość czasu byliśmy zakwaterowani na Kruczej 42. Ja akurat byłem na barykadzie na zbiegu Brackiej, alei 3 Maja (teraz to się nazywa Aleje Jerozolimskie) i Nowogrodzkiej. Tutaj już żeśmy luzowali. Nasz oddział nie dostał samodzielnej reduty czy barykady, tylko myśmy byli do luzowania. Tam już było obsadzone przez poszczególne oddziały. Myśmy tylko te oddziały luzowali. Później oni nas luzowali, ale tam już byli dowódcy taktyczni, którzy dowodzili barykadą.
- Brał pan udział w jakichś większych akcjach?
Nie, tylko w Śródmieściu, jak mówię, w tej [części] obronnej i tylko na tym odcinku.
- Czy ma pan jakieś silniejsze wspomnienia z walk?
Pamiętam, pod koniec września, na rogu Brackiej... Po drugiej stronie, jak Niemcy już zdobyli tamtą część...Bo to taka była szachownica: w budynku BGK byli Niemcy, ale tylko w tym jednym budynku, a tutaj dalej byliśmy my. Ale po drugiej stronie później Niemcy zdobyli budynek kawiarni „Cristal”, po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. To jest dzisiaj przy domu dziecka. Tam umiałem zdobyć lornetkę i przez lornetkę zobaczyłem, jak Niemiec się tam okopuje szabelką, no to wziąłem od kolegi długą broń, przymierzałem się dosyć długo i strzeliłem. Już przestał kopać...
Nie, pierwszy Niemiec, to był na Leszno. W czasie [akcji]. A tak to trudno jest powiedzieć, bo atakują, oni strzelają, my strzelamy... Zresztą dzisiaj trudno byłoby się chwalić [czymś], co trudno byłoby zweryfikować.
- W Śródmieściu większość czasu upływała panu na walkach, czy był też czas na jakieś inne aktywności?
Nie. Myśmy luzowali w Śródmieściu... Na innej barykadzie nie byliśmy, tylko na tej. Myśmy byli tam dobę czy dwie doby, zluzowali nas, myśmy szli na kwaterę, później znów myśmy luzowali oddział „Sokoła” i tak na zmianę... Już w jakichś [innych] akcjach osobiście nie brałem udziału.
- Tak to wyglądało do upadku Śródmieścia?
Tak to mniej więcej wyglądało. No i później kapitulacja, najpierw podpisanie aktu zawieszenia broni... Nie poszedłem z oddziałem, bo mimo że byłem ranny i obandażowany, cały czas byłem w oddziale, bo kula przeszła mi lekko pod skórą. Ale później lekarz zobaczył i powiedział, że to nienajlepiej wygląda. Zgłosiłem się do szpitala polowego na Mokotowską 42 i tam już zrobili mi prawidłowy opatrunek, zastrzyk. Opatrzyli. Później była ewakuacja, z tym że nie tak jak oddziały wychodziły (3 czy 4 października zdawali broń), tylko to było parę dni później. Już nie pamiętam, którego dnia nastąpiła ewakuacja. Podjechały samochody. Bardzo ciężko rannych [wsadzili] w sanitarki, a lżej rannych Niemcy załadowali już do samochodów ciężarowych z ławkami i zawieźli nas na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim do wagonów towarowych. Były takie prycze w tych wagonach. Pociąg ruszył w nocy i znów starsi ode mnie koledzy poradzili mi: „Nie masz co jechać do tego obozu do Niemiec”. Był taki zakręt, bo znali ten teren, powiedzieli: „Tutaj skacz!”. No i wyskoczyłem, sturlałem się z wiaduktu na dół.
- Jako jedyny pan wyskoczył?
Z tego wagonu, to ja jeden. Właściwie mnie wypchnęli, bo to człowiek nie wiedział: skakać, nie skakać... Jak mówią: „Skacz!”, to człowiek się trochę boi. Wypchnęli mnie. Na szczęście to był zakręt i pociąg zwolnił, zresztą z zawrotną szybkością nie jechał... Wyskoczyłem i z nasypu sturlałem się na dół sam, bezwładnie... Była noc. Miałem adres, gdzie się mam zgłosić i niestety pobłądziłem.
- Gdzie się pan miał zgłosić?
Miałem się zgłosić w Gołąbkach, ulica Legionów 8. W nocy to wszystko inaczej wyglądało. Znałem ten adres...
To był adres, w którym była drewniana chatka Władysława Żażynieckiego, który był w tym samym wagonie i pojechał do stalagu. Powiedział, że do tej babci mam się zgłosić i powiedzieć, że od niego i tam przeczekać na wyzwolenie. Pobłądziłem, nie znalazłem w nocy... Zobaczyłem światło, zapukałem, powiedziałem jak jest, że jestem z Powstania... Powiedzieli mi, że się boją i przepraszają, ale do domu mnie nie wezmą, ale powiedzieli, żebym... [Była taka] sławojka, taki wc drewniany, no i tam usiadłem i tak całą noc przesiedziałem. Wytłumaczyli mi, gdzie jest ulica Legionów, jak [tam] trafić. Jak zrobiło się widno, to nawet nie czekałem, żeby im podziękować czy coś takiego, tylko wyszedłem. Znalazłem ten dom i tam przeczekałem do wyzwolenia, do 17 stycznia. Pracowałem u sąsiadki, pani Lipińskiej, trochę jej pomagałem, ona miała troszeczkę pola, jak to w gospodarstwie. Różne takie gospodarcze rzeczy robiłem. Zresztą to nie było długie, bo ile? Trzy miesiące wszystkiego!
- I w styczniu wrócił pan do Warszawy?
I w styczniu wróciłem do Warszawy!
Zobaczyłem tą Warszawę, którą widziałem już w czasie Powstania, z tym że może jeszcze bardziej zniszczoną, bo po wycofaniu się ze Starego Miasta Niemcy z rozpylaczami ognia szli i podpalali budynek za budynkiem. W środku to już widziałem, jak żeśmy wychodzili, że ulice były wyścielone gruzem, to się szło ścieżką, środkiem, a tu gruzy! Przeszedłem mostem pontonowym na lewy brzeg [Wisły] do babci, na Bródno, na ulicę Nadwiślańską. Dzisiaj już tego domu nie ma oczywiście. Teraz są tam duże bloki. W każdym razie ten dom, w którym babcia mieszkała, nie został zniszczony. Zresztą Praga w bardzo małym stopniu była zniszczona w czasie okupacji.
- Czy ujawnił pan później swoje uczestnictwo?
Nie, doradzili mi, żebym nie [mówił prawdy].
Stale miałem tych ojca starszych kolegów, którzy widząc, że nie ma ojca, to w jakimś sensie mi doradzali. Powiedzieli: „Gdzie tam będziesz się zgłaszał! Wiadomo, co, jak?”.
- Czyli nie spotkały pana represje?
W takim jakimś znaczeniu
sensu stricte to nie. To że paszportu nie dostawałem, to inni też nie dostawali...
- Jak wtedy, w czasie Powstania, jako młody chłopak odbierał pan to, co się dzieje i jak teraz pan o tym wszystkim myśli?
To są nieporównywalne czasy. Jak patrzyłem na swoich synów, jak patrzę na wnuków, to myśmy byli dorośli znacznie wcześniej. Nie dlatego że chcieliśmy być dorośli, tylko byliśmy zmuszeni być dorosłymi, być zaradnymi, bo jak tego ojca zało, to trzeba było jakoś zacząć zarabiać, żeby coś kupić do jedzenia. To są czasy nieporównywalne i dobrze! I możemy się cieszyć, że dzisiejsza młodzież zupełnie inaczej, z radością może spędzać swoją młodość. Może się uczyć, później pracować. A te lata, prawie pięć lat okupacji, to były naprawdę bardzo ciężkie czasy. Trudno nawet to opowiedzieć w przystępny sposób, aczkolwiek one są doskonale opisane w literaturze.
- Jak pan teraz myśli o Powstaniu, to jakie to są refleksje?
Nie żałuję, że [wziąłem udział], bez względu na to, że są różne opinie na temat wybuchu samego Powstania, kosztów jakie zostały poniesione, bo ocenia się, że w granicach 170–180 tysięcy ludzi zginęło. Prawie 20 czy 18 tysięcy powstańców, około 150 tysięcy czy może trochę więcej ludności cywilnej zginęło, miasto zniszczone... Ale ja mam do tego zupełnie inny sentyment i uważam, że to Powstanie miało sens, dlatego że dało satysfakcję tym młodym ludziom, którzy przeżywali te lata okupacji i wszystko, co było z tym związane, jakoś taką satysfakcję zewnętrzną, moralną, że walczyli przeciwko Niemcom. Tak że nie żałuję! Aczkolwiek chyba dzisiaj nie byłbym taki odważny jak wtedy! Po prostu wtedy, o tym, że mogę zginąć czy mogę zostać zabity [nie myślałem], takimi sprawami nie żyłem, nad tym się nie zastanawiałem. Mogę powiedzieć, że byłem – w dzisiejszym tego słowa znaczeniu – odważny. Dzisiaj prawdopodobnie już takim bym nie był. Ale wtedy sobie człowiek nie zdawał sprawy. Największą satysfakcją było to, że człowiek może walczyć przeciwko znienawidzonemu okupantowi z bronią w ręku i na miarę swoich możliwości zadawać mu jakieś straty.
Warszawa, 10 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk