Janina Storożyńska „Jana”
Nazywam się Janina Ciężarkówna- Storożyńska. Miałam pseudonim „Jana”. Moim miejscem, gdzie byłam skierowana był punkt sanitarny Graniczna 12. Niestety nie zostałam zawiadomiona przez łączniczkę, zresztą nie tylko ja.
- Zacznijmy od września 1939 roku. Czym pani się zajmowała przed wrześniem i jak 1 września zmienił życie?
W drużynie harcerskiej prowadziłam imprezy. Imprezy były dochodowe, wykupywałyśmy cały seans w kinie „Uciecha”, sześćset miejsc i na każdym mniej więcej zarabiałyśmy pięć groszy. To były ciułane pieniądze, bo dzięki temu w 1939 roku, będąc na obozie… To nie tylko zresztą były jedyne dochody, bo robiłyśmy także i loterie fantowe, gdzie u nas co drugi los wygrywał. Bilet kosztował pięćdziesiąt groszy, pisałam do wielu firm listy z prośbą o fanty. Fanty nasze przekraczały rzeczywiście tą sumę. Mieliśmy powodzenie ogromne do tego stopnia, że ostatnia loteria w 1939 roku dała nam zysk sześćset złotych. Przed wojną to były duże pieniądze zebrane przez nas i zarobione. Te pieniądze miały być przeznaczone na sztandar, a oprócz tego z pieniędzy zarobionych jechałyśmy na obóz do Sianowa. Słucz była rzeką graniczną, połowę należało do Związku Radzieckiego, połowę do nas. Myłyśmy się, i kąpałyśmy się w tej rzece, i prowadziłyśmy tam, chyba już teraz mogę powiedzieć, bo się bałyśmy, przedszkole dla miejscowych dzieci. Dzieci mieliśmy sto dziesięć. Codziennie dostawały kakao na śniadanie, bo to przez nas kupione i chleb z marmoladą, obiad nie pamiętam. W każdym razie z Mieczysławem Kalinowskim pojechaliśmy do hurtowni, nazywała się „Sztajchager i Zeger”, gdzie kupiliśmy cztery bele flaneli. Z tych beli szyliśmy dla dzieci miejscowych, to była wielka bieda, sukienki, na miejscu. To była taka nasza praca społeczna letnia.
- Czyli przed wrześniem 1939 roku była pani działaczką…
W sierpniu.
- …działała pani w harcerstwie.
Wstąpiłam do Harcerstwa w 1933 roku i od 1933 roku, co roku byłam na obozie harcerskim, który był przez naszą drużynę organizowany.
- Co oprócz działalności harcerskiej pani robiła przed wrześniem 1939 roku?
Pracowałam i uczyłam się, byłam w skromnych bardzo warunkach. Ojciec zmarł jak miałam jedenaście lat, a przedtem chorował, tak, że wcześnie poszłam do pracy i od razu się uczyłam, chodziłam równocześnie do szkoły handlowej.
- A gdzie pani w tym czasie mieszkała?
Mieszkałam oczywiście w Warszawie na ulicy Siennej.
Z mamą.
- Jak życie rodzinne płynęło? Bo była pani w harcerstwie, na pewno harcerstwo miało duży wpływ na pani wychowanie patriotyczne. A rodzina?
Mój dziadek był zesłańcem na Syberię. Nigdy nie wrócił i dzieci zostały oddane, to była zamożna ziemiańska rodzina, zostały oddane po prostu do rodziny, wychowały się jako ubogie krewne. U nas była, można powiedzieć, bardzo patriotyczna rodzina, ale… Tutaj jest zdjęcie mojej ukochanej cioci generałowej Romanowej, autentycznie Romanowej, która się zakochała, generał się w niej zakochał i się z nią ożenił. A ona sama zginęła w Oświęcimiu, wielka patriotka, w czasie tamtym przenosiła amunicję w sukniach długich będąc żoną generała i mama zawsze mówiła, że gdyby nie wojna pierwsza, to generał by w wiezieniu skończył przez nią.
- Jak pani zapamiętała 1 września, wybuch wojny?
Pobiegłam do komendy harcerskiej na Myśliwiecką.
- Kiedy już pani wiedziała, że wojna wybuchła?
Tak. Byłyśmy przed tym już przygotowane, bo już przed 1 września kopałyśmy rowy na Kole z drużyną. A później, ponieważ zawsze byłam od spraw gospodarczych, więc kupowałyśmy żywność dla żołnierzy, którzy jechali transportem wojskowym. Na przykład miałam służbę na Dworcu Głównym, pamiętam, że kupowałyśmy, to jeszcze były sklepy niektóre czynne, a była znakomita firma, „Hilsmed” chyba się nazywał, to był rodzaj, nie wiem, nigdy tam nie byłam przed tym, ale chyba był bar, znany bardzo w Warszawie, w każdym razie, jak do nich się zgłosiłyśmy, to też, pamiętam, że dostałam kilkanaście kilo kiełbasy. Żywność, chleb, kiełbasę, kupioną także i na bazarze, wszystko, dostawałyśmy pieniądze chyba z komendy harcerskiej, bo skąd bym miała pieniądze, we dwie z Gienią Długowską, nieżyjącą, na Dworcu Głównym rozdawałyśmy żywność. Po prostu, pociągi jechały, chwilę się zatrzymywały i każdy coś dostawał, bo było już popaczkowane. W ten sposób zaczęłyśmy 1939 rok.
- Pełniła pani też służbę w szpitalu we wrześniu 1939 roku.
Tak. Komendantką chorągwi warszawskiej była druhna Nechlaszowa. Ona się zwróciła do naszej drużynowej, która pracowała w komendzie chorągwi harcerskiej i prowadziła dział gospodarczy. Dostała propozycję od druhny Nechlaszowej, czy zajmie się stroną gospodarczą szpitala i ona przyjęła tą. Nas było dziesięć dziewcząt, ja zajmowałam się jak zwykle zakupami żywności, bo początkowo dostawałyśmy pieniądze i pamiętam… A szpital był w dawnym prawosławnym…
Nie, Kopernika 11/13, tam było seminarium prawosławne. Dwa domy dostaliśmy i było 140 żołnierzy. Kuchnia była na czwartym piętrze i w miarę, ponieważ to było na linii Prudential, który był bardzo ostrzeliwany cały czas we wrześniu, musiałyśmy później przenieść kuchnię na pierwsze piętro. 26 września przy transporcie i zakupach, bo później dostawałyśmy z centralnych magazynów żywność, pomagali mi dwaj mężczyźni, którzy byli uciekinierami z Torunia. Dlaczego o tym wspominam, bo jeden zginął później. Żywność mieliśmy odebrać z Gimnazjum Reja, które miało zupełnie inny układ, bo to był stary budynek, zupełnie inaczej to wyglądało. W każdym razie dostałam ogromny przydział, niesłychany, bo dostałam sto czterdzieści, tyle ile było żołnierzy, bochenków chleba, dwa worki ryżu, dwa worki cukru, worek mąki i to wszystko załadowaliśmy na, mieliśmy wózek do przewożenia fortepianów. Ale w międzyczasie nastąpił nalot i pocisk… Wszyscy byliśmy w suterenie, widocznie w szatniach, to zupełnie inny układ był niż teraz i przed jednym z okienek do szatni spadł pocisk, który się nie rozerwał, bo później oglądaliśmy go. A obok, ulica Kredytowa 2, runął dom. Bo to był najgorszy dzień, kiedy dzień i noc trwały naloty. Chwyciliśmy wózek i zaczęliśmy biec i znowuż do Mazowieckiej, na Mazowieckiej znowuż nas zastał nalot, wskoczyliśmy do bramy, ale ponieważ mieliśmy żywność, to ludzie z bram też wyskoczyli do wózka, wobec tego musieliśmy podczas nalotu przewieźć żywność. Róg Traugutta i Mazowieckiej był zawalony, bo narożne domy zostały zburzone w tym nalocie. Dojechaliśmy do Świętokrzyskiej i tam rzeczywiście po wertepach przebrnęliśmy, w każdym razie, pamiętam jak dzisiaj, że jak dobrnęliśmy, to druhna Nechlaszowa, która na nas czekała, chwyciła mnie w objęcia, mówi: „Ocalałaś.” I to była nasza największa zdobycz. To było do wieczora. Wieczorem, ponieważ Kopernika niektóre domy się paliły, poza tym z tyłu był Uniwersytet, druhna Falkowska zarządziła…, Nechlaszowa chyba, bo druhna Falkowska, która miała nadzór nad naszym szpitalem, chyba przyszła rano, ale druhna Nechlaszowa zarządziła ewakuację, więc każdy dostał bochenek chleba. Ci, co mogli chodzić, [choć] byli ranni w nogi, mogli chodzić, natomiast ciężko chorzy, przenosiliśmy ich na noszach do Instytutu Oftalmicznego, a później chyba do Gimnazjum Zamojskiego. W każdym razie były wielkie okna, szyb nie było i ustawiałyśmy nosze jeden obok drugiego, a przy tym na Pierackiego, chyba przed wojną Pierackiego nazywała się ta ulica, był gołębiarz, którzy strzelał, bo chodziłyśmy oglądać później, ściana długie lata były ślady od gołębiarza podczas naszej ewakuacji. Tak właściwie zostałyśmy we dwie w tamtym czasie, Gienia i ja. Bo z kolei żywność, którą przewieźliśmy, ona była na Kopernika, więc trzeba było coś zrobić, albo wrócić ją pilnować, więc część została w Instytucie Oftalmicznym, a myśmy wróciły na Kopernika. Podczas nalotów pocisk wpadł w przewód od windy i ogromną masakrę tam zrobił. Pamiętam, że drużynowa nasza wniosła dziewczynkę, to nóżki były przyczepione tylko na skórce. I została ranna moja [koleżanka], razem byłyśmy na jednej desce, że tak powiem, została ranna Gienia i właściwie nie było już właściwego leczenia, nie było medykamentów i zmarła. Miałyśmy przy niej służbę, zmarła. Ale zaczęli wracać żołnierze, bo oni też chodzili całą noc. Ci, co mogli chodzić, wrócili z powrotem, ale chyba na Zamojskiego. Wiem, że my we dwie z Gienią, które byłyśmy wtedy, bo nasza drużynowa poszła… One poszły spać do domu, myśmy miały daleko i cały czas nocowałyśmy na terenie szpitala. Wrócili z chlebem, a myśmy mieli jajka, bo jeszcze dostałam trzy skrzynie jajek. Nie umiałam za bardzo gotować, poza tym nie było ani zapałki, ani czym podpalić… Bo kuchnia była zajęta przez uchodźców, których było szalenie dużo w Warszawie z poznańskiego, przecież całe Pomorze, wszystko to na Warszawę ciągnęło. Tak, że pamiętam, że w puszce po marmoladzie rozrobiłyśmy jajka z cukrem i każdemu [daliśmy] pajdę. A później już przyszła nasza drużynowa i znowu szpital się zaczął na nowo.
- Czy pani w gimnazjum na Zamojskiego…
Wróciłyśmy z powrotem na Kopernika, ponieważ pocisk wpadł do piwnicy, a nasze pomieszczenie ocalało. Ten szpital trwał do 10 października i Niemcy później go zlikwidowali. To znaczy myśmy starały się, żeby żołnierze odeszli ze szpitala, żeby było jak najmniej, jeżeli Niemcy przyjdą, bo byli jednak ciężko ranni i nie mogli wyjść. I to był właśnie, rok 1939.
- I zaczęły się wtedy czasy okupacji.
I zaczęły się czasy okupacji. Dostałam wiadomość przez jedną z druhen, poza drużyną w ogóle, od druhny Falkowskiej, żebym się zgłosiła, podała mi i okazało się, że będę instruktorką łączniczek, ale sama równocześnie będę przechodziła szkolenie, ponieważ…
- Automatycznie przeszła pani do konspiracji?
Nie, myśmy 11 listopada złożyły od razu przyrzeczenie. Jak się szpital kończył, cała nasza drużyna, ponieważ, jak mówię, mąż naszej drużynowej był zawodowym wojskowym i myśmy od razu były w konspiracji.
- W czasie okupacji cały czas pani mieszkała na ulicy Siennej?
Nie do końca. Nasza drużynowa, Maria Kalinowska, prowadziła kuchnię RGO i wszystkie nasze dziewczęta oprócz nas dwóch tam były jak gdyby skoszarowane. To było na ulicy Dzielnej. Byłam tam kilka razy, ale tylko z wizytą. One prowadziły właśnie kuchnię, a ja prowadziłam szkolenie systemem trójkowym. Byłam umówiona zawsze z trzema dziewczętami. Nie wiem, jak to robiłam pracując, ale jednak to robiłam.
- Co było pani legalnym źródłem utrzymania?
Różnie. Bo miałam na utrzymaniu mamę i robiłam to, co [się dało] po prostu dorywczo. Różnie, bardzo różnie, ale utrzymywałam mamę.
- A dokumenty, które zapewniały pani względne bezpieczeństwo?
Nie, z tego nie korzystałam. Jedna rzecz się stała jeszcze i to bardzo zaważyło na moim życiu i w ogóle przerwało wiele, moja mama była chora wiele lat i 12 maja podczas nalotu straciłyśmy mieszkanie.
W 1943 roku. Był to nalot radziecki, myśmy mieszkali na tyłach getta i jest to, jak wszystko w moim życiu, niezwykła rzecz, mianowicie już umyta byłam, bo chodzenie było do dziewiątej, a getto było za nami, niedaleko. Moja mama, która była bardzo wrażliwa, w pewnej chwili powiedziała: „Ja tutaj nie będę spała. Wychodzę.” Pamiętam, byłam w koszuli nocnej, pręciutko się ubrałam, chodzenie było tylko do dziewiątej, siostra moja mieszkała na Tarczyńskiej, a moja przyjaciółka też z tej samej drużyny, ta co niezawiadomiona dostała się do Oświęcimia, w sąsiednim domu. Poszłyśmy do siostry, a później poszłam do przyjaciółki, bo to dwa domy dalej i tam zastał mnie nalot. Nalot był bardzo duży, domy zupełnie całe się kołysały razem z nami i o trzeciej się chyba skończył nalot, poszłam do sąsiedniego domu i wracamy do mamy. A na Grójeckiej 5, czyli jak gdyby na wprost tego domu, mieszkała przyboczna nasza i pamiętam, że stałam i płakałam, bo jej klatka schodowa runęła podczas tego nalotu i byłam przekonana, że ona nie żyje. Doszłyśmy do domu, dom był dwupodwórkowy i strasznie dużo było łóżek na podwórku, w ogóle nie można się było przecisnąć. Myśmy mieszkali w drugim podwórku i tego piętra nie było. Mam obrazek, który na obozie w 1937 roku w Wilnie kupiłam. Mama go nosiła całą wojnę w torebce i jedyna rzecz, co ocalała z mieszkania, to ta torebka i obrazek, który jest dla mnie jak gdyby świętością, bo on nas ocalił. Bo przecież gdybym była, oczywiście, że może coś bym ocaliła, bo na przykład miałam portret i portret nawet ocalał, bo ktoś mi mówił, że on jest na Brackiej w sklepie z obrazami, ale nie miałam pieniędzy, nawet gdyby to był mój, nie chciałam patrzeć na niego, ale znaleźli go. Tak, że tak się zakończył… Tu się zakończyła, że tak powiem, bo już nie miałam mieszkania, byliśmy na letnisku w Falenicy, więc wszystko się zmieniło.
- Pani Janino, mówiła pani, że prowadziła szkolenia z łączności w konspiracji. Jakie były pani jeszcze inne zadania w konspiracji?
Zadań nie miałam innych, bo sama przechodziłam szkolenie. To znaczy, dochodził do mnie ktoś na ulicy, pytał mnie się o różne szczegóły, w ten sposób. Szkolenie nie polegało na wykładach. Jeszcze chcę powiedzieć, że w 1938 roku byłyśmy na obozie „Przysposobienie do Obrony Kraju” i myśmy były przeszkolone z bronią, z czyszczeniem broni, to wszystko miałyśmy już za sobą, to myśmy tego zupełnie nie przechodziły. Natomiast prowadziła doktor Piotrowska wykłady z zakresu sanitariatu w czasie okupacji i tu się doszkalałyśmy, a sama, ponieważ nawet drużynowa moja o tym nie wiedziała, bo się dowiedziała wiele lat później, po wojnie, że byłam skierowana przez druhnę Falkowską do pracy, a sama równocześnie przechodziłam szkolenie jak gdyby instruktorskie, po prostu jak się zachować, na czym polega konspiracja, co odpowiadać, jak… Na przykład pamiętam ćwiczenie, Wspólna chyba 57, okazało się, że był A, B i C. Dostałam polecenie zaniesienia listu, będzie tabliczka i rzeczywiście tak było. Źle zrobiłam, bo prawdopodobnie tak to było pomyślane, bo były identyczne tabliczki w tych samych domach na różnych, więc jak do pierwszego domu doszłam i wprawdzie była tabliczka i otworzyła mi pani i miałam jej przekazać coś, być może gazetki, bo co mogłabym innego przecież, to zorientowałam się, że to nie jest ta pani. Więc właśnie to było szkolenie, że tak powiem, praktyczne, bo to musiałam przekazać innym, jak należy, jak dokładnie, jak rozeznanie musi być wcześniejsze, bez pośpiechu i czujność, że może się zdarzyć coś bardzo podobnego, albo fałszywego wręcz. Bo jednak jakieś przeszkolenie przechodziłam, bo wiem, że nauczyłam się robić na drutach, nigdy nie byłam zdolna, ale w każdym razie szalik na drutach na szkoleniach robiłam, długi.
- Przejdźmy do okresu już Powstania. Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Przypuszczam, że po czwartej godzinie przyszedł młodszy brat męża do mnie i męża nie było, znaczy nie był moim mężem, ale w mieszkaniu bywał i mówi, że tutaj ma pistolet. O żadnym pistolecie nie wiedziałam. Wszedł do domu, wszedł do łazienki i mówi: „Złodziej, ukradł!” To znaczy mąż ukradł. Pistolet był w przewodzie wentylacyjnym w łazience, łazienka była na gaz. I się zorientowałam, że widocznie jednak nie zostałam zawiadomiona o Powstaniu, więc chwyciłam torbę tak jak stałam, wsiadłam w pociąg róg Grójeckiej i Niemcewicza i dojechałam tylko do Dworca Głównego, już były strzały. Przypuszczam, że to była godzina piąta, albo coś takiego w każdym razie i zostałam na ulicy, więc chciałam, przede wszystkim skierowałam się do szpitala, bo miałam przeszkolenie, do [szpitala] Dzieciątka Jezus. Uliczkami, jak już na Nowogrodzkiej to był obstrzał, chyba Papiery Wartościowe, tak przypuszczam, to był punkt bardzo zły, a ja byłam tylko jedna na ulicy i tylko mur czerwony. Skulona, prawie przy ziemi, dotarłam tam szczęśliwie i zgłosiłam się zaraz do siostry, ona powiedziała, że tyle jest sanitariuszek, że w ogóle nie ma mowy o tym żeby, ale może mi jedną rzecz ofiarować, krzesło, żebym usiadła, bo mówię, mam skierowanie na punkt Graniczna 12. Ten lokal dostałyśmy wcześniej, same go, że tak powiem, przystosowywałyśmy, bo chyba ten dom był wcześniej może w getcie nawet. Wiem, że były potworne ilości, jak się otwierało okno, to były białe pluskwy, podobno one żyją po parę lat, myśmy to wszystko zdrapywały, lokal był przygotowany, była i żywność, świetnie był przygotowany. W każdym razie jestem na razie u Dzieciątka Jezus, noc na krześle przesiedziałam, nie mogę sobie przypomnieć, w każdym razie może się zgłosiłam, może coś, młody lekarz wyprowadził mnie przekopami na Żelazną. To jest tam, gdzie była poczta, to był wiadukt w tamtym czasie, w każdym razie do tego prowadził od Dzieciątka Jezus, czyli kawał drogi, tunel i on mnie wyprowadził, żebym mogła się dostać na Graniczną. Rzeczywiście, jak wyszłam z tego, to w ogóle w inny świat, sztandary były, normalnie była ulica i dobrnęłam do Granicznej 12, gdzie cały zespół, niezupełnie cały, był. I tam byłyśmy odcięte w ogóle, nie miałyśmy możliwości…, pamiętam tylko ulicę i ogrodzenie Saskiego Ogrodu żelazne przed sobą… i właściwie myśmy tylko były. Wiem, że kogoś się opatrzyło, bo w międzyczasie były naloty, ale to nie był punkt, gdzie pracowało się, bo Niemcy byli na Wolskiej i w pewnych…, którego to było, to nie mam pojęcia, przybiegł naszej komendantki mąż, jak mówiłam, był żołnierzem KOP-u i był w „Chrobrym”, nawet musze powiedzieć, nie pamiętam jaki, mam od niego zaświadczenia i tam jest jego stopień. On przybiegł i powiedział: „Uciekajcie, likwidujcie to pręciutko, za dwadzieścia minut będą Niemcy. Czołgi jaką i przed czołgami pędzą ludność. Zwijajcie się, bo za chwile tutaj będą.” Nie można było tego, to były duże ilości, chodziło o to, żebyśmy gdzieś uniknęły stąd, a nie było gdzie. Chciałyśmy, żeby nas przyjęła ludność, znaczy lokatorzy, nikt nie chciał drzwi otworzyć nam, bo się bali. W każdym razie z drugą [koleżanką], ale to nie była z naszej drużyny, ona widocznie też przypadkowo trafiła, bo nie dotarła do swojej jednostki, dostałyśmy od drużynowej kilogramową paczkę konserw, bo nic przecież zabrać nie można było i powiedziała: „Ratujcie się. My zaraz za wami idziemy.”
Najgorzej było przebiec punkt przez Próżną, bo tam był wyborowy strzelec z PAST-y. To był rzeczywiście, można powiedzieć, opieka boska, że myśmy we dwie przebiegły i na Bagnie, bo już jak przeszłyśmy na Bagno, znowuż było miasto. Ale byłam bez przydziału. Moja drużyna, moja szefowa, zostały tam, zresztą później one przekopami dostały się, przekopali się do nich chłopcy z Królewskiej. One przeszły przekopami, bo myśmy górą we dwie przeszły, ale ponieważ wiadomo było, że obstrzał jest taki, to był strzelec, który położył ogromne ilości powstańców, zresztą dlatego PAST-a miała takie wielkie znaczenie dla Powstania, bo on miał widok naokoło po prostu. Zgłosiłam się do jakiegoś punktu po prostu, wydaje mi się, że może to była, nie wiem, jedna z ulic, jak Bagno, był punkt werbunkowy, zgłosiłam się i dostałam przydział, znowuż jakiś lekarz mnie przyjął i mówi: „To – nie wiem, nawet nie pamiętam, jak się do mnie zwracano – druhnę na Beduena do punktu sanitarnego.” Tam okazał się komplet i Pan Bóg mnie ostrzegł, bo wszystkie dziewczęta zginęły na punkcie na Beduena. A ja dostałam przydział do punktu, zupełnie nie mam pojęcia, co to było, to było na ulicy Przeskok, był punkt żywieniowy, gdzie rozdawało się żywność, ale nie wiem zupełnie komu, musze powiedzieć. W każdym razie przychodził „Monter” i pamiętam go najlepiej z tego powodu, że on nosił pumpy, co było elegancją przed wojną, w tamtym czasie miał spodnie za kolana i długie skarpety, tak go zapamiętałam.
- Na tym punkcie pani była już do końca?
Nie, byłam w szpitalu, ale tutaj… Muszę się cofnąć, bo następnego dnia po wyjściu z Granicznej, wyszłam na miasto i trafiłam na gazetkę, która była rozlepiona, to był duży plakat, nazywał się Biuletyn Informacyjny i w gazetce, ona była dwustronna, było zdjęcie Zbyszka, który był moim narzeczonym, przy granatniku, więc delikatnie zdjęłam cały i już coś miałam i starałam się dowiedzieć, gdzie jest punkt zbiorczy fotografów. Oczywiście po pierwsze, że była konspiracja, ale w ogóle nie ma mowy, żeby się dotarło, a to Marszałkowska 2, a to…, w każdym razie, już nie pamiętam w jaki sposób, spotkałam kogoś i dowiedziałam się, że w domu Wedla, Szpitalna 8 jest punkt BIP-u, którego szefem był pan Bogdziewicz, którego znałam z czasów wojny i tam poszłam. Już nie pamiętam, jak to było, w każdym razie okazało się, że fotograf, który robił to zdjęcie zginął, było nawet jego nazwisko, ale na pewno on nie żyje i umożliwili mi przegląd dwóch tysięcy negatywów, żebym znalazła sobie, jeżeli tak się uparłam, ten negatyw. Rzeczywiście znalazłam, wobec tego poprosiłam koleżankę, żeby mi zrobiła dwa zdjęcia przed tym zdjęciem i dwa zdjęcia za tym zdjęciem, już miałam pięć. Na jednym był zwyczajny budynek, nic nie było tylko zwyczajny budynek czteropiętrowy, szary. Na tym punkcie bardzo dużo przychodziło wojska, bo tam był punkt wojskowy i pytałam się, czy nikogo nie widział, a jedne mówi: „A nie, to jest Wola. To jest fabryka Franaszka, fabryka tapet.” Wtedy zrozumiałam, że Miecio, który przybiegł, znaczy komendantki naszej mąż i powiedział, że on idzie z Woli, idzie na Stare Miasto, to oznaczało, że Zbyszek też musiał przejść na Stare Miasto. To już była oczywiście druga połowa sierpnia i zaczęłam się pytać po prostu: „Czy pan nie widział takiego?”…
- Osób, które przybyły ze Starego Miasta, tak?
Tak, bo tak musiało być, musiałam trafić na… On się nie różnił niczym, po prostu zaczepiony. I któryś setny powiedział: „tak”, i powiedział tak dokładnie, że myślałam, że to jest niemożliwe, bo powiedział, że będzie Chmielna 26 o, powiedzmy, dziesiątej piętnaście. Pobiegłam tam i rzeczywiście. Mąż był ranny w szyję, w rękę i w nogę i był skierowany do szpitala. A w międzyczasie ten punkt został rozbity, zbombardowany i przeszłam z nim na Poznańską 11 do szpitala i tam pracowałam już do końca Powstania. Przy czym po kilku dniach przyszedł kolega, „Brzoza”, po Zbyszka, bo szli na Czerniaków. Ponieważ łóżek nie było, on tak jak wielu innych leżał na podłodze i pamiętam jak dzisiaj, bo też siedziałam na podłodze i mówi: „To wstawaj, ubieraj się i idziemy.” Spojrzałam się, mam bardzo dobre oko do tej pory, i w szpitalach też, i w 1939 roku, bo chciałam powiedzieć, że oprócz tego że zajmowałyśmy się kuchnią, to byłyśmy także sanitariuszkami tam, więc miałam ogromne zawsze oko jeżeli chodzi o chorego, to prawie jak miał odejść, to już wiedziałam i spojrzałam się na niego i mówię: „Co ty masz takie łuki czerwone?” Zmierzyłam temperaturę, czterdzieści stopni. Lekarz przychodzi, mówi: „Wie pan co, musiał pan złapać grypę. To nie puścimy pana na razie, musi pan grypę pokonać i pójdzie pan.” Wobec tego „Brzoza” poszedł, a on został.
- Jak pani mąż zareagował, gdy panią zobaczył na ulicy Chmielnej?
Myślę, że chyba bardzo radośnie…
- Ale jak pani to odebrała?
Nieprawdopodobnie. W tysiącach ludzi, w kataklizmie ogromnym, w upodleniu, bo przecież, co tu mówić, spałyśmy siedząc prawie, więc mało wody, mycie w kolejności: twarz, ręce, jeszcze dobrze byłoby umyć głowę, a przy tym żyje. Byłam przekonana, że nie żyje, a żyje. Temperatura zaczyna skakać, 35,5 – 39 i lekarz, a to jest szpital chirurgiczny przecież, to nie jest wewnętrzny i ordynator mówi: „To w takim razie sprowadzimy specjalistę, żeby zobaczył, co to jest.” I przyszedł lekarz dziecinny, Zbyszek pamięta, jak on się nazywa, ja nie pamiętam, mówi: „Panie, pan ma tyfus.” Tak było, on miał tyfus, temperatura skakała.
- Ale chyba miał najlepszą opiekę, o jakiej mógł marzyć?
Żadnej.
Tak, ale nasza opieka… Ja się nim nie opiekowałam, bo jemu nic nie było, natomiast po nalotach przywozili ludzi ogromnie dotkniętych. Na przykład była sala, gdzie kobiecie nogi urwało, młoda kobieta. Pamiętałam doskonale wiersz Kochanowskiego, którego uwielbiam zresztą, „Szlachetne zdrowie” i one mnie prosiły, żebym mówiła, po prostu recytowałam im wiersze, bo co mogłam innego zrobić, oprócz tego, że opatrunek. Był mężczyzna, który był przywieziony po nalocie, nie miał żadnych obrażeń i ciągle mnie prosił: „Siostro, proszę lewatywę.” Wody miałyśmy tylko jeden kubeł na pierwszym piętrze zamkniętą na klucz, więc poszłam do przełożonej i prosiłam ją, żeby mi dała na lewatywę. Ona powiedziała, tego nie można pisać, ale tak było, „Nażarł się i po prostu kupę mu się chce”, ale on jednak zmarł wieczorem. Muszę powiedzieć, jak tylko weszłam, to do niego doszłam i zostałam sama na oddziale, a mężczyzna miał ze sto kilo, a poza tym człowiek nieruchomy to jest bardzo ciężki, nie umiałam sobie zupełnie z tym poradzić, a było gorąco i współtowarzyszki prosiły, żeby jego zabrać, poza tym, to strasznie na innych chorych źle wpływa. W każdym razie wiem, że wybiegłam i kogoś złapałam i z łóżkiem go udało nam się przeciągnąć. Więc opieki to on [nie miał], jedyną rzecz, co mogłam zrobić, bo jeszcze miałam dodatkową służbę i dostałam małmazję, tak to się nazywało, to były chyba morele, chłopcy po prostu zdobyli jakiś magazyn i była butelka z tartymi morelami i z tego kisiel. On nic nie jadł, ważył czterdzieści dwa kilo, jak ma metr osiemdziesiąt sześć wzrostu. Temperatura była skacząca, w każdym razie pamiętam, że zrobiłam kisiel i on nie mógł jeść, karmiłam go, a mówił: „Nie mogę, zjedz sama.” Tą samą łyżką, wiedząc, że to jest tyfus zaraźliwy, jadłam i nic mi się nie stało. Uważam, że to jest właśnie jeden z boskiej opieki. Czy nie niezwykłe?
- Do końca Powstania pani pracowała w tym szpitalu?
Tak. Jak już likwidował się szpital, to Zbyszek oczywiście miał panterkę, od znajomej dostałam płaszcz kolejarski i dostałam od kogoś miód sztuczny, pół litra i dałam mu to na drogę. Doprowadziłam go do Politechniki. Ponieważ mieliśmy wynajęte mieszkanie w Falenicy, gdzie była siostra, cała rodzina była, za wszelką cenę nie mogłam pójść do żadnego obozu, bo wiedziałam, że mam mamę po drugiej stronie Wisły. Doprowadziłam i miód pękł, bo to było tekturowe opakowanie i biedakowi po płaszczu to się wszystko rozlało. Nie był to najlepszy podarunek na drogę. W każdym razie wyszłam 6 chyba października z Warszawy i pierwsza rzecz to się dostałam, nocowałam na Dworcu Zachodnim, jeżeli to można powiedzieć, dwie cegły i deseczka, ale byłam zawsze zaprawiona w bojach.
- Zanim jeszcze przejdziemy do Pruszkowa, zadam kilka pytań. Czy w trakcie walk powstańczych spotkała się pani z żołnierzami nieprzyjaciela?
Nigdy.
Nigdy. Bo byłam w Śródmieściu, po prostu ten punkt to byli Niemcy w Saskim Ogrodzie ogrodzeni, nasz punkt. Bo to jest może trudno zrozumieć, ale to było bardzo wysokie ogrodzenie, to było ogrodzenie wysokości pokoju, Saski Ogród, kute ogrodzenie i ten dom był
vis a vis Niemców. Tak, że dlatego mówię, że nie mam bojowych, bo po prostu los tak mnie urządził. A na Poznańskiej był szpital normalny.
- Ale z ludnością cywilną miała pani kontakt. Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców i do tego, co pani robiła również?
Musze powiedzieć, że największa przykrość mnie spotkała, jak przeszłam z Granicznej, bo pierwszą noc zatrzymałam się u koleżanki mamy, która mieszkała na Złotej. Tam był też szwagier jej, który widocznie był o zupełnie innych poglądach i całe piwnice mówiły: „To wyście to sprowadzili.” Ale później już nigdy, nigdy, chociaż biegałam po Warszawie, bo wiele rzeczy miałam, nawet żeby zdobyć coś i na Kruczą, nigdy, nawet znajoma, która straciła córkę i męża podczas nalotów, nigdy nie powiedziała nic takiego. Chociaż pamiętam, powiedziała: „Panno Janko, poczęstuję panią wspaniałym likierem” i dała mi w francuskim, wąziutki do likieru kieliszek. Mówię: „To ja zaniosę choremu”, a to było Hoża przy Kruczej, na Poznańską to kawał drogi, a nie szło się chodnikami, tylko góra, dół. Ona mi nie dała drugiego albo w butelce, tylko tą maleńką… Poza tym dostałam na przykład kalesony podarte. To jest nieprawdopodobna rzecz, ona miała sklep komisowy, mojej siostry koleżanka, zostawiła piwnicę, od góry do dołu były walizki. Ona wychodziła wprawdzie, miała przerzucone futro męskie na elkach, a mnie dała sweter z dziurami. Bo wyszłam na Powstanie w sandałkach, przecież nic nie miałam, miałam tylko torbę ze sobą i to był cały mój majątek, a buty się rozleciały, tak że doktor się zmiłował i dał mi swoje, a miał 42 a ja 37, więc one były dużo za duże i w moich wędrówkach, które odbyłam, bardzo dużo po Powstaniu, miałam poodparzane nogi, bo to były buty męskie, a wtedy byłam szczupła i miałam zawsze wąska nogę. To właśnie tak wyglądało.
- Jak wyglądało życie codzienne w trakcie Powstania? Jaka atmosfera panowała w grupie?
Bardzo pozytywna. W domu, w którym nocowałam w piwnicy, większość była chyba. Tam musiało być duże biuro i wszystkich urzędników zastało Powstanie, znakomita atmosfera. Po prostu wszyscy żyliśmy, wszyscy czekaliśmy na to, to nic dziwnego, nie mogło być inaczej. Uważam, że pierwsze moje zetknięcie, to było fatalne zetknięcie, ale przypuszczam, że…, bo później jednak on się okazał przekonań innych po prostu, ale Warszawa to jest naród ogromnie patriotyczny. Przecież to, co miasto przeszło, ale miasto chciało tego, nie miało wyjścia innego. Myśmy na to czekali, czekaliśmy długie pięć lat. To nie tylko my czekaliśmy, bo każdy robił swoje, każdy na jakimś małym odcinku czymś był zajęty. Nikt nikomu nie mówił. Najlepszy dowód, że moja drużynowa dowiedziała się, że prowadziłam szkolenie w szereg lat po wojnie w przypadkowej zupełnie rozmowie. Ona swoje robiła, a my swoje, to, co nam zlecono.
- Czy w trakcie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Oczywiście.
Przeważnie były modlitwy zbiorowe. Na przykład w szpitalu, to cała sala się modliła. Ksiądz się zdarzał rzadko u nas, mogę powiedzieć, ale były godziny, kiedy wszyscy zaczynali… Nie pamiętam, która to była godzina. A specjalnie podwórka, gdzie były przedwojenne figury, to przecież były całe nabożeństwa. Chyba byłam na dwóch mszach, ale już nie pamiętam, bo tylko pamiętam komżę z tyłu księdza, nawet nie pamiętam, mam dobrą pamięć wzrokową, ale nie pamiętam. Byłam na dwóch. Śluby się odbywały przecież. Myślę, że to, że myśmy wyszli obronną ręką jako naród przez lata następne ciężkie, to właśnie była szkoła konspiracji i szkoła wojenna, inaczej niemożliwe, żeby naród tak dzielnie to zniósł. Ludzie się przystosowywali później… Mogę opowiedzieć coś zabawnego, ale nie na temat. Byłam kiedyś w sanatorium z panią, która była żoną kapitana żeglugi. Była maleńka, miała dziewięćdziesiąt dwa lata, okazało się, chodziła na koturnach i była ogromnie wymalowana i mówiła do mnie: „Dziecinko, ja ci zrobię masaż nóg.” Ona mówiła, jak ona handlowała mięsem, że była szczupła, w dużym, cała była obwieszona mięsem i miała walizkę. Wszedł patrol niemiecki do pociągu, a ona miała walizkę, wyciągnęła harmonijkę i zaczęła grać. Niemiec doszedł i mówi: „Dobrze, dobrze, graj, graj.” I tak przeszła. Więc na tym polegał nasz ogromny zmysł. Mąż niech opowie, jak wpadł na patrol, jak miał karabin w walizce. Wyrobienie niesłychane, jak się trzeba zachować, z kamienną twarzą, prosto na nich, żadne broń Boże w bok czy coś, bo to zwracało uwagę. Uważam, że mimo ciężkich warunków powojennych, ogromnie ciężkich, muszę powiedzieć, że byliśmy dumni z siebie, chociaż czytaliśmy, że jesteśmy „karłami reakcji”, ale to nam nie przeszkadzało zupełnie.
- W trakcie Powstania miała pani możliwość słuchania radia? Już o prasie podziemnej pani mówiła, że dzięki niej odnalazła pani męża. A jak było z radiem?
Nie przypominam sobie.
To byłyśmy jak najbardziej, bo przede wszystkim między innymi łączniczki, pięćdziesiąt osób, które szkoliłam, to między innymi i tą miały funkcję.
W czasie Powstania to pracowałam w szpitalu i chyba nie.
- A źródłem informacji byli powstańcy?
Tak, bo oni ciągle przychodzili i myśmy… Nawet nie mam pojęcia, na czym to polegało, wszystko się wiedziało. Tego nie pamiętam zupełnie, biała plama. Coś musiało być, możliwe że i radio było, nie mogę powiedzieć, nie pamiętam.
- Przejdźmy do momentu, o którym pani mówiła. Z Dworca Zachodniego…
Pierwsza rzecz, to wiem, że nie mogę pójść w żadnym wypadku do Niemiec. W czasie okupacji miałam trzy razy wyjazd do Niemiec, dwa razy się opłaciłam, trzeci raz, cudem po prostu uratowała mnie znajoma zatrudniając w fabryce niemieckiej, wiec wiedziałam, że absolutnie nie mogę pójść do żadnego obozu. I pierwsza rzecz, to starałam się dostać na punkt sanitarny. To było niemożliwe, komplet był wszędzie, poza tym tysiące ludzi, lekarzy przybywało, w ogóle trudno sobie wyobrazić. Ponieważ nie miałam ubrania, wyszłam 1 sierpnia z mieszkania, do którego nie wróciłam już w czasie Powstania, wiec nie miałam ubrania, uszyłam z worka plecak i to był mój skarb. Postanowiłam, może do kuchni bym się dostała. Idąc przez obóz był barak i starszy mężczyzna rąbał drzewo, pnie. Mówię: „Proszę pana, czy tu jest kuchnia?” „Tak.” „Można wejść?”, to było za drutami, on się odwrócił tyłem, zrozumiałam, że mogę wejść. Rozsunęłam druty, wsunęłam się i weszłam do budynku. I pierwsza rzecz, na którą się natknęłam, był żołnierz, nie wiem, czy to było oficer, okazał się komendantem obozu i pyta mnie się, co tu robię. Mówię: „Szukam siostry.”, chociaż wiedziałam, że moja siostra jest w Falenicy, absolutnie tu jej nie może. „Jak się nazywa?” „Piasecka.” „Jeżeli ją znajdę i ona tu pracuje, to zostaniesz, a jeżeli nie, jedziesz do Niemiec.” I poszedł. Mężczyzna, który rąbał drzewo, mówi, nie wiem, jak to się mówiło, czy się mówiło per ty, nie mam pojęcia, w każdym razie „Choć za mną.” To był starszy pan. Było pomieszczenie malutkie, w każdym razie jedyna rzecz to byłam głodna i spać mi się chciało, to były jedyne rzeczy, o których marzyłam i był pojemniczek, on proszku nasypał żółtego, zalał wodą, rozrobił łyżką, nasmarował na kromce chleba i powiedział: „To jest ser szwajcarski.” Mnie to smakowało jak chóry anielskie, już nigdy w życiu nie jadłam coś równie dobrego. I on mówi: „To my panią schowamy.” I zaprowadził mnie do pomieszczenia, które było przepierzeniem drewnianym nie do końca i były drzwi i stały prycze jedne obok drugiego i na tym się położyłam i w kilka minut po tym słyszę walenie w drzwi. Nakryłam się na głowę i słyszę, jak się pyta mężczyzna po niemiecku: „Kto tam śpi?” „To kucharz, co miał w nocy służbę.” W ten sposób ocalałam. Sześć dni mnie nie wypuszczali z tego pomieszczenia. Mężczyźni nie znani mi zupełnie, nigdy w życiu ich ani przedtem, ani potem nie widziałam. To byli sami mężczyźni w tym pomieszczeniu. Spałam na jednej na górze pryczy. Miałam trzy gazetki – Biuletyn Informacyjny i włożyłam je pod siennik. Widocznie ten sam, bo on był szefem od tej sali, pan starszy, który rąbał drzewo, zobaczył te gazetki i powiedział, że jeżeli tego nie zniszczę, to on mnie Niemcom odda. Poszłam do ubikacji, oczywiście to była latryna jedna, długa, nie miała żadnych przegródek, ani nic, podarłam i wrzuciłam. Ale zdjęcie jedno zachowałam. […]Wracam jeszcze do okresu wcześniejszego, nie jesteśmy w Powstaniu, tylko jesteśmy na Szpitalnej. To był fragment: „Gdy okręt tonie, a wiatry go przewracają, głupi tłumoczki swoje i ładuje i mniema, że on ocali się, a on sam ginie. Bo jeśli okręt obrony nie ma, to wraz z całym dobytkiem idzie na dno.” Ale owało mi tam dwóch i on szalenie, bo napisał na ten temat wiersz… To był autor „Nam strzelać nie kazano”. Miałam wszystkie jego wiersze… To wszystko dałam pani Karpińskiej, bo ona mówiła, że idzie zakopać i cztery zdjęcia i wiersze, oprócz gazetki. Jak byłam kiedyś, życie jest bardzo dziwne, robiłam analizę na Pięknej i wąski był korytarz i była ławka i słyszę głos, który w życiu znam, mam bardzo dobra pamięć słuchową. W życiu słyszałam ten głos z całkowita pewnością, ale nie mam pojęcia kiedy ani co. Patrzę się, kto to może być, na pewno go znam. Naraz olśnienie, pan Maliszewski, poeta i autor tych książek. Chyba cztery tomy były, „Naprzeciw nocy” to się nazywa, a później był autorem sztuki o Kochanowskim wystawionej w Teatrze Współczesnym. Mówię do niego: „Pan Maliszewski?” A on mówi: „Tak, to ja.” „To pani mi koszulę dała, jak wszy miałem.” Bo dostawałam od chłopców różne prezenty, nie miałam domu, to oddawałam to po prostu i właśnie między innymi on. […] Teraz jestem w Pruszkowie. Jestem sześć dni, oni mnie przetrzymują… Te gazetki, on mówi: „Już panią nie możemy…”, a poza tym w jaki sposób, bo oni mi przynosili jedzenie, przecież to obcy ludzie w ogóle, nawet ich nazwisk nie znałam. W każdym razie on mnie sprowadził do głównego gmachu, zdjęłam chustkę, byłam w spodniach, założyłam spódnicę. Chyba chustkę to zakładałam, bo się bałam, żeby mnie nie poznał, więc chyba tak jeszcze chustkę i obierałam kartofle. Dwanaście godzin chyba taka praca była, w każdym razie wieczorem codziennie myłam głowę pod kranem zimną głową, bo miałam wszy i chciałam się jakoś ich pozbyć i nie mogłam, ale w końcu trafiłam na sanitariuszkę, co wychodziła, kupiła mi nafty, naftą natarłam głowę, chustką i rzadkim grzebieniem wyczesywałam wszystko. Takie były warunki, nie było innych. W każdym razie jesteśmy tam długo, jest już na pewno listopad, koniec listopada, a może początek grudnia. Już nie ma fali uchodźców, już są tylko chorzy, którzy jeszcze byli. Przyjeżdża generał, nas na plac wszystkich, każą nam wyjść i generał mówi, że dlatego że pracowaliśmy on traktując to jako, wiem, wynagrodzenie puści nas wolno w Częstochowie. Nie wiem, dlaczego nie mógł otworzyć bramy i wypuścić nas, ale do Częstochowy dojedziemy, wystąp ci, co chcą. Sto trzydzieści dwie osoby, jak dzisiaj pamiętam, wszyscy do przodu. Więc wieczorem oni nas zaprowadzają na dwójkę.
Tak, bo to wszystko za drutami było, bo to podzielone było po prostu. W czwórki nam się kazali ustawić i jak myśmy przechodzili, to w głębi był zielony wagon i to było gestapo. Oni wybiegli, otoczyli nas,
Raus! Raus! Raus! i za druty. To już było ciemno, zupełnie było ciemno, nie mam pojęcia, wiem, że myślałam, jak mogłam zawierzyć Niemcom, tyle razy byłam ostrożna i raz jeden. To już jest koniec i generał, a Wehrmacht, u nas był takie przeświadczenie, że Wehrmacht to jest coś trochę lepszego od wszystkich innych formacji, co zresztą może było i prawdą. Proszę sobie wyobrazić, że w nocy ten sam kierownik, który mnie gonił, który walił „Kto tam śpi”, przyszedł i przeciął druty. Kazał nam zdjąć buty i wszystkich na po cichutku wyprowadził do jednego z gmachów warsztatów. To były chyba, myślę, najwyżej piętrowe budynki. Warsztaty były tam, nie mam pojęcia, w każdym razie tam było bardzo dużo waty szklanej. Od razu nam powiedzieli, znaczy uczestnicy, nie ten, żeby unikać, bo to rzeczywiście swędziało. Dzięki temu, nie wiem, ile tam dni byłam i on nam przynosił jedzenie. Ale jak to jedzenie myśmy dostawali, prawdopodobnie nie zupę, tylko kawałek chleba, bo jakby on mógł to zorganizować. W każdym razie codzienne chodziły do wagonu dwie panie, więcej było na pewno, ale jedną z nich znałam, była to pani Makowska, chodziła z szarytką i zawsze miały dwa koszyczki wiklinowe na ręku, jak mówiła mi później, spirytus miały dla gestapo i miały listę jeszcze więźniów, których trzeba wypuścić, bo to wszystko było poświadczone przez lekarza…
- Czyli tych, którzy jeszcze zostali w obozie?
Widocznie tak, bo myśmy byli, że tak powiem, oddzieleni, zupełnie gdzie indziej. W ogóle o tym, żeby chodzić tam, to nie było mowy, tylko pamiętam, że zeszłam z pierwszego piętra i były schodki, na schodkach już zobaczyłam, jak ona [pani Makowska] przechodziła, bo przecież nie można było sobie chodzić, myśmy byli, nas nie było w ogóle. Jestem ogromnie ciekawa, co z resztą się stało, jak oni wyszli, bo ja dzięki pomocy pani Makowskiej dostałam przepustkę i wyszłam. Ona ogromnie dużo osób, bo później czytałam Krzywoszewskiego na przykład, socjologa, profesor, to ona też mu dopomogła i on wymieniał całą masę osób, które dzięki jej pomocy zostało wypuszczonych z Pruszkowa. […]
- Czyli w ten sposób udało się w grudniu pani wydostać z obozu?
Tak w ten sposób i pojechałam do Podkowy, gdzie miałam przyjaciółkę, która mieszkała i tam był Zbyszek. Ale nie wiem, bo on miał okropne perypetie w Podkowie. To też dzięki niezwykłej zbiegu okoliczności, warto żeby pan jego posłuchał, jak on po Powstaniu w Pruszkowie co robiła, siostra jej. Siostra znakomicie znała i mąż niemiecki, bo on kończył studia w Niemczech i dzięki niemu dlatego Zbyszek ocalał.
- Pani nie chciała z Podkowy udać się do Falenicy? Falenica już była zajęta przez Rosjan?
Rosjan, tak. Wobec tego wymaszerowałam do Kielc.
Bo tam miałam, mojej cioci, ona miała wychowanicę. […] Jak do Kielc dojechałam? Nie mam pojęcia. Aha, chyba do Błonia… Nie, nie wiem. W każdym razie mówmy o Kielcach, bo jeszcze byłam w Sochaczewie. To wszystko na pieszo w butach męskich i w skarpetach dwie pary, bo buty tyle było miejsca z tyłu. Sto trzydzieści cztery kilometry przeszłam w pewnym okresie w tych butach. Jestem w Kielcach, jest nalot. To jest chyba 12 styczeń, albo 13, bo to jest wiadoma rzecz, kiedy jest nalot na Kielce. Kielce było moim ukochanym miastem… […]
- Wróćmy do wydarzeń ze stycznia 1945 roku. Dotarła pani do Kielc?
Tak, dotarłam do Kielc i nocuję tam i jest nalot, a ponieważ nalot był na Kielce, bo to było za miastem, wyszłam zobaczyć, jak wygląda miasto po tym i wyszłam na katedrę. Byłam wiele razy później, ale pamiętałam te schody, które mi się strasznie wydawały wysokie w katedrze i na szczycie, idę pod górę, koleżanka moja z Powstania idzie. A ona straciła dziecko w czasie Powstania, mówi: „Co ty tu robisz?” Mówię: „Idę chyba w stronę Warszawy, bo co mam tu siedzieć. Tam jest rodzina, byle bliżej Wisły.” Ona mówi: „Wiesz, to ja z tobą pójdę.” Poszła do domu, wzięła paczkę i torbę. Miałam też ze świńskiej skóry torbę, a ona też dużą torbę ze świńskiej skóry i paczkę. Idziemy. Idziemy, ale już wojska się wycofują niemieckie. My chcemy wsiąść w pociąg, idziemy… Już nie będę mówiła o Koluszkach, bo to też przepiękne było. Przed tym wylądowałam w Koluszkach, gdzie tysiące ludzi było, nim dojechałam do Kielc. To też jak w bajce. Tysiące ludzi, głodna byłam, bez śniadania, miałam parę złotych, bo dostałam żołd dziesięć dolarów i osiemset siedemdziesiąt złotych, a kupiłam płaszcz, więc miałam pieniądze, kupiłam bułkę, a hałas jest ogromny, przejście w Koluszkach jest górą, ale dwie eleganckie kobiety na tle ludzi chodzą. Doszłam do nich i mówię: „Proszę pań, czy pani nie wie, o której pociąg odejdzie do Warszawy?” a ona mówi: „Trzecia siedemnaście.” Sobie myślę, trzecia siedemnaście, a dlaczego nie piąta dwanaście na przykład. Ale nic, ponieważ to jest rano, szósta rano, to jak się zbliża druga, to je obserwuję i widzę, że one dwie wchodzą do domu, gdzie Niemcy są. Tam budynek był, one weszły i wychodzą z oficerem i oficer ma jedną z toreb, które one miały. Ja dwie swoje torby i za nimi idę, a to szpaler jest wojska, który w ogóle nie przepuszcza do pociągu, bo to jest pociąg wojskowy tylko, samo wojsko jedzie. Ja za nimi, latają mi torby, bo oficer niesie te, one dwie po bokach, a ja trzecia i tak weszłam do tego pociągu. Pociąg był sami żołnierze, mało nie umarłam, bo one dwie, prawdopodobnie prostytutki, nawiasem mówiąc i ja jedna, więc chustkę tak i jadę. Stanął gdzieś w polu i słyszę jak woła [niezrozumiałe], to ostatni pociąg. I słyszę: Lisfenstadt! Myślę: „Jezus, Maria! Przed wojną nie byłam w Łodzi, to teraz mam?! Jak ja do domu jadę?! Nigdy w życiu! Wysiadam!” Wysiadłam. I wysiadło takich pięć osób jak ja. W tym, jeden był żołnierz, dezerter. I z tym dezerterem, myśmy przemaszerowali przez patrol ukraiński na koniach, [oni] by nas w ogóle roznieśli. [Żołnierz] był z Wehrmachtu, miał karabin – on był dezerterem. I on nas przeprowadził przez ten las. W każdym razie dotarłam do jakiegoś pociągu. Zaraz, zaraz, nie, nie, przepraszam... Jesteśmy na tej stacji. Ostatni pociąg. Jestem z tą koleżanką. Ona chce wsiąść: „Potrzymaj moją torbę.” Zostawiamy tę torbę, ja mam tę swoją. Mam dwie ręce zajęte. On się nie zatrzymał, ten pociąg, tylko zwolnił. Ona wsiadła i ja jedna, jedyna, te pięć osób, co było, to ja jedna w polu zostałam. Z tą jej torebką i z tą swoją torbą. Myślę: „Boże! Chciałabym umrzeć, już tutaj. To jest jedyne miejsce, o którym ja marzę, to tutaj.” W ogóle noc, w polu jestem. I znowu [idę] do tego dróżnika i swoją cudowną niemczyzną pytam się go jak mam się dostać. On mówi: „Teraz to już nie będzie żadnego pociągu, tylko będzie szelong taki, z czołgami.” „A on się zatrzyma?” „Nie, on się nie zatrzyma.” Myślę: „O nie, ja w polu nie będę. To ja wsiądę.” I w taki pociąg, bo to takie były budki strażnicze, wsiadłam. Mróz jest jak jasny gwint i ta torba jej piekielna. Ale dlaczego ja miałam tę torbę: bo tam zdjęcia dziecka, które straciła, miała srebrną puderniczkę. Takie ciężkie rzeczy. Jak jej oddałam po wojnie, wiele czasu, to: „Dlaczego tego nie wyrzuciłaś, do licha! Po co dźwigałaś to!” Bo to cudze było, taka mentalność. W każdym razie wsiadam w ten pociąg, te drzwi się co chwilę otwierają, bo to mróz i wiatr. I w pewnej chwili Niemiec przychodzi, bo on kontrolował ten pociąg. A ja, ze strachu, pytam się: „Tomaszów? Tomaszów?” Ja, ja. I ja wysiadam. Tomaszów był siedem kilometrów po śniegu, żeby dobrnąć. Ale to chciałam tylko powiedzieć takie fragmenty, która ta wojna stwarzała, niesamowite. A z tą koleżanką właśnie spotkałam się... Szukałam jej w ogóle. I w końcu okazało się, że, nie wiem w jaki sposób, ktoś powiedział, że ją widział. Ja ją odnalazłam i zaniosłam jej tę torbę, z tymi zdjęciami dziecka. Ona mi chociaż tę srebrną puderniczkę i papierośnicę srebrną, przecież to ważyło. Ja to te sto trzydzieści kilometrów...
- Kiedy pani udało się dotrzeć do Warszawy, czy do rodziny do Falenicy?
Z Sochaczewa. Tam miałam też taką rodzinę w pamięci, o bardzo złej przeszłości. Ale oni nie wiedzieli, że ja znam historię rodziny i że zostałam okradziona. I tam byłam. To byli zamożni ludzie, mąż się ukrywał. I ciągle przychodził patrol radziecki, bo dobrnęłam z tych Kielc do tego Sochaczewa. Bo tam były dwie ciocie. Dalekie, bo dalekie, ale w tym czasie to jacyś byli bliscy? I tam przychodził codziennie patrol i pytał się:
„A gdzie wasz muż?” „Aaa, on kopie okopy.” I przychodził też oficer. A mąż... jego mama też mieszkała w Sochaczewie. Moja ciocia miała sklep, a jego mama miała restaurację po dziadku, który miał po synu z 1926 roku, który zginął, licencję. I myśmy się tam poznali, przypadkowo na dworcu. Ale to było oczywiście dużo wcześniej. Wobec tego, on jest w Sochaczewie u mamy, a ja u cioci i ten oficer mówi, że jutro będzie samochód do Warszawy jechał. Dostałam trochę liści, miałam tylko te buty doktora. Liście tytoniu i pół litra wódki, samogonu, dla tego kierowcy, który będzie nas wiózł. Wsiedliśmy na ten samochód, on po drodze dobierał. Jechał, jechał, jechał i w pewnej chwili stanął i powiedział: „Tu jest Warszawa.” No, nie, ja jestem urodzona warszawianka, więc, mniej więcej, to miasto znam. Mówię: „Nie, to nie jest, absolutnie...” „To jest Warszawa.” I położył się, na tym śniegu, w tym kożuchu. Ale my: „Nie!” Leżał, leżał, leżał, ale w pewnej chwili wsiadł i zawiózł nas. Przez most przeleciał. Na końcu mostu był oczywiście patrol ruski. Pierwsza rzecz – do tego mego plecaka. Zabrał mi ten tytoń. Odnalazłam, bo już one zmieniły mieszkanie... Siostra moja, która była wcześniej w Warszawie, mieszkała na Asnyka 2 i to mieszkanie zamknęła. Wobec tego wyruszyliśmy następnego dnia, przez Wisłę zamarzniętą, do Warszawy. W każdym razie był tak straszny mróz, siedemnaście stopni było. Zanocowaliśmy u jakiejś kobiety w suterenie, która nas poczęstowała zacierkami na mleku. Myślałam, że chóry anielskie grają! Mieszkanie ocalało i później chorą mamę przywiozłam na rykszy, bo mama nie chodziła w ogóle, i tak zaczęliśmy nowe życie. [...]Wróciłam do Warszawy w lutym, a w kwietniu, 25 kwietnia, pobraliśmy się. Przy czym, wszyscy, ponieważ nie mieliśmy dowodów, sobie odejmowali lat. [niezrozumiałe] odjęłam dziesięć lat. Tyle nie potrzebowałam, ale myślę sobie, dwa lata to ja mogę śmiało odjąć. Miałam dwadzieścia cztery lata, [więc] – dwadzieścia dwa. A po drugiej stronie była pani, co prowadziła meldunki, bo myśmy wrócili do tych domów, a te domy zajęte były przez wodociągi. I oni nas ciągle wyrzucali, przez pół roku, bez przerwy. I okazało się, że mój rocznik podlega wojsku. Wobec tego musiałam wrócić do swojego [rocznika].
- Czy w związku z tą pani przynależnością do harcerstwa, czy po wojnie spotkały panią jakieś represje?
Ja sama – nie. Natomiast do męża – mąż był pod stałą kontrolą. Nawet już dzieci były. Na przykład, miałam bardzo zaprzyjaźnioną dozorczynię, meldunkową. Ona mówiła: „Oni za chwilę u pani będą.” Na przykład, przychodził ktoś, pukał, to było na parterze mieszkanie, otwierał szeroko. „Czy tutaj Kowalski mieszka?” „Nie, nie mieszka Kowalski, tylko Storożyński.” Oni nas ciągle kontrolowali, po prostu. Jeszcze jedna była rzecz, która w bardzo dużym stopniu zaważyła, że mąż mało miał represji. Nie dostał się, oczywiście, do pracy, bo kończył wydział lotniczy i wykluczone było, żeby mógł w ogóle pracować w tym wydziale. Mimo, że profesor chciał go i na Politechnikę wziąć. Ale był taki obóz inwalidów wojennych, w 1946 roku, w Szklarskiej Porębie, w którym uczestniczyli także z I Armii. Oczywiście, na pewno było bardzo dużo ubowców. Po tym obozie, to bardzo był rozpracowywany. Mąż nie pojechał, ponieważ był „spóźnionym” studentem i zamiast niego ja pojechałam. A ja z „Parasolem” nie byłam związana. Tylko psychicznie, przez przyjaźń. Tak, że tutaj to tylko mąż miał te szykany, a ta moja działalność nie była taką... była normalną pracą, taką, jaką dziewczyna powinna wykonywać.
Warszawa, 16 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura