Janina Stopczyk

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmowa przeprowadzona 14 sierpnia 2014 roku. Naszym rozmówcą jest pani Janina Stopczyk. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, gdzie pani wychowywała, czy miała pani rodzeństwo, kim byli pani rodzice?


Urodziłam się w Warszawie. Ojciec był urzędnikiem w Starostwie Warszawskim, matka – normalnie jak wówczas – gospodyni przy dzieciach. Trójka rodzeństwa, dwóch braci starszych ode mnie i siostra. Brat starszy, będąc ciężko chory na serce, umarł, jak miał trzydzieści pięć lat. Drugi brat i siostra dociągnęli szczęśliwie do dziewięćdziesięciu i osiemdziesięciu paru lat. Mieszkaliśmy, tak jak mówię, w Warszawie, Wilcza 65 w domu wybudowanym swego czasu przez dziadka ze strony matki, który miał, jakby to dzisiaj powiedziano, firmę budowlaną, a wtedy po prostu zajmował się budową domów, będąc z zawodu majstrem budowlanym. Dom miał miano przed wojną kamienicy pałacowej, dlatego że miał trzynaście okien frontu, piękna budowla, trzypiętrowy, luksusowy. Sześciopokojowe, czteropokojowe i dwupokojowe lokale od frontu, a w bocznych skrzydłach po dwa pokoje i poprzeczne skrzydło, czteropokojowe lokale. Tak jak mówię, tam się urodziłam, tam się wychowałam i 6 października 1944 roku przez Niemców... Bo dom cały czas stał. Mieliśmy to szczęście, jeżeli chodzi o Powstanie, że ponieważ [dom stał] Wilcza przy Emilii Plater, a Chałubińskiego, czyli zaraz niedaleko już w szkole, dawnej szkole pielęgniarskiej stali Niemcy, więc oni nie bombardowali tak tutaj, bo po prostu się bali, żeby swoich nie rąbnąć przy okazji. Tak że pod tym względem można powiedzieć, że był szczęśliwy okres, bo bez tych rozstrzałów, bombardowań i jakichś ekstra nalotów. [Zmieniło się to], dopiero jak sprowadzili to działo wielkie i zaczęli ostrzeliwać Warszawę. I zaczęli właśnie od naszej dzielnicy. Pierwsza bomba trafiła w dom po przeciwnej stronie ulicy. Poszedł w drobiazgi. Natomiast druga bomba stanęła sztorcem na pierwszym piętrze w naszym domu od ulicy i nie wybuchła, ku radości chłopców, którzy później ją rozbroili i mieli przynajmniej proch potrzebny do tego. To jeżeli chodzi o sprawę nalotów, to tak to wyglądało.

  • Proszę powiedzieć, czy ten dom jeszcze teraz stoi?


Dom stoi, tylko w ruinie, w tragicznej jest formie, bo tak jak oni nas 6 października wypędzili, to 1 listopada chodzili... A skąd wiem, że to było konkretnie 1 listopada? Bo mój brat stryjeczny był lekarzem, pracował w [szpitalu] Dzieciątka Jezus i byli w trakcie ewakuacji szpitala i on się tam dogadał z jakimś Niemcem, że on chce skoczyć na Wilczą, bo to niedaleko, żeby się dowiedzieć, co dzieje się ze stryjenką. No i w momencie kiedy chcieli wejść w Wilczą, bo ten Niemiec z nim szedł, to okazało się, że akurat wchodzą i podpalają miotaczami płomieni dom. Tak że spłonął front i spłonęło niestety boczne skrzydło, tam gdzie myśmy mieszkali, a poprzeczna i prawa oficyna ocalały, jakoś ten ogień się nie przerzucił. No i tak jak w tej chwili jest, bo wojsko przejęło później, po skończonych działaniach (nasze wojsko) ten dom i dla swoich potrzeb go odbudowało. Tak że jest front odbudowany i doprowadzony do porządku, bo nie był uszkodzony, ta oficyna. Natomiast lewą oficynę, tam gdzie było nasze mieszkanie, to niestety wyburzyli. Tak że tam jest, że tak powiem, pusta przestrzeń. Zresztą ogromne podwórko jest w tym domu. Marnie się nim opiekują podobno, jak w tej chwili, no bo ja już tam... Ja tutaj jestem cztery lata z kawałkiem, a przedtem też nie za dobrze chodziłam. To jak poszłam, to właściwie smutno patrzeć było, jak ten dom w tej chwili wygląda.

  • Czy pani tam mieszkała przez cały okres do wyjścia z Powstania.


Od urodzenia, do… Tam się urodziłam, bo wtedy kobiety rodziły przeważnie w domach, nie w żadnych szpitalach. Tam się urodziłam, tam się wychowałam i stamtąd Niemcy… Przy czym to było tak, że jak się skończyły działania 2 [października], naturalnie szyb nie było nigdzie. Szyby od samych tych wybuchów wylatywały przecież. I myśmy z przyjaciółką [po szyby] do jej mieszkania i do naszego mieszkania poszły do szklarza na Poznańską. Tam był zakład szklarski i on po prostu nawet rozdawał te szyby. I przytargałyśmy do oszklenia jej dwupokojowego i mojego, znaczy czteropokojowego, mieszkania szyby. Później jak oni przyszli i szóstego kazali nam się wynosić, to ja miałam szczerą ochotę wziąć młotek i potłuc te wszystkie szyby.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?


Od początku? Najpierw do tak zwanego powszechniaka, który zresztą był prowadzony przez moją stryjenkę, miała prywatną szkołę powszechną. Potem byłam w gimnazjum u Słowackiego. Do dzisiejszego dnia gimnazjum istnieje na Wawelskiej. A później dwa lata handlówki, liceum handlowego na Górnośląskiej. Tak że z zawodu jestem technik do spraw handlu, taki piękny mam tytuł.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch II wojny światowej?


W tej chwili się zastanawiam... II wojna światowa, jak ja to pamiętam? Ja byłam w sierpniu... W liceum miałyśmy obowiązkowe praktyki po pierwszej klasie licealnej, miałyśmy albo w biurze, albo w sklepie. Ponieważ mój brat pracował w Stalowej Woli, to załatwił mi, że ja byłam na tej praktyce u niego. Ale ponieważ zaczęły się już takie niepewne dnie, wobec tego wróciłam do Warszawy w końcu sierpnia, dwudziestego szóstego czy siódmego.

A z kolei moja siostra i bratowa były w Świdrze na tak zwanych letniakach. Ja nie widząc ich od dłuższego czasu, do nich pojechałam. No i tam utknęłam, bo już pierwszego wiadomo co i w tej sytuacji nie było możności powrotu do Warszawy. I cały wrzesień przesiedziałam z nimi w tym Świdrze. A pamiętam w ten sposób, że w sąsiedniej willi, tam gdzie one podnajmowały, siostra i bratowa, mieszkał taki pan mecenas z Warszawy. I jego syn wyleciał rano o godzinie chyba piątej, już nie pamiętam w tej chwili dokładnie, wyleciał na taras i zaczął krzyczeć na cały Świder: „Wojna, wojna! Wojna wybuchła!”. I tak żeśmy się dowiedzieli, że wybuchła wojna.

  • Czy jakoś mieliście państwo możliwość skontaktowania się z rodziną w Warszawie?


Nie było możności bezpośredniego kontaktu, no bo jak. Nie było telefonów komórkowych jeszcze wtedy. Tutaj telefon nie działał. Tak że myśmy, te dwie istoty z małymi dziećmi i ja, żeśmy zostały w tym Świdrze. Z tym że mąż, znaczy szwagier mojej bratowej, przyjechał po swoją żonę, która tam właśnie była i córeczki dwie, żeby je wywieźć, bo on był pracownikiem MSZ-u. Więc jechali, MSZ były ewakuowany na wschód, na Zaleszczyki i tak dalej. I on przyjechał, żeby zabrać właśnie żonę z tymi córeczkami i przy okazji bratową, znaczy moją bratową. Zabrał z synkiem małym i powiedział do siostry i do mnie: „Na razie już nie mam miejsca w tych samochodach, ale przyjedziemy i zabierzemy panie później”. No, na szczęście nie przyjechał i myśmy cały okres wojny we wrześniu przeżyły w Świdrze.


  • Jak państwo wracali do Warszawy?


Raz był tylko – leciał samolot tak nisko, że z szosy z Wału Miedzeszyńskiego tam strzelali i zestrzelili go. No i ten samolot spadł niedaleko naszej willi. Spalił się, łącznie z lotnikiem. No a potem, jak się działania skończyły, to ci chłopi miejscowi nie bardzo mieli, że tak powiem, mimo wszystko odwagę jeszcze do tej Warszawy się dostać. Tak że długo żeśmy szukały takiego, który się zdecydował, że jednak furmanką nas podwiezie. No i z siostrą i z tym jej synem żeśmy we dwie do tej Warszawy dobrnęły. Wrzesień 6 czy 5 października, nie, czwartego, przepraszam 4 października żeśmy wróciły do Warszawy. Naturalnie ruiny wszędzie. Nowy Świat, te domy pozwalane wszędzie na jezdnię, tak wąziutko, właściwie z trudem ta furmanka się mieściła, żeby przejechać przez Nowy Świat. Najlepiej zapamiętałam... Siostra mieszkała na Oboźnej, więc jadąc ze Świdra, to zanim na Wilczą żeśmy dojechały, do rodziców, to najpierw do niej na tą Oboźną zajrzeć, jak jej dom stoi. I tak jak pamiętam, tak podjeżdżamy, a tu widać wspaniały widok na cały jej sypialny pokój. Bo bomba trafiła, ale trafiła tak przedziwnie (to są jedne z takich niewytłumaczalnych rzeczy), że jakby kto nożem odciął ścianę, z tej ściany. A przy ścianie stały łóżka, obraz pana Jezusa, który wisiał nad tymi łóżkami, spadł na łóżka i nawet się szkło nie stłukło. I poza tą ścianą, której nie było, to jedyna szkoda, jaka jeszcze była, to żarówka, która się wyrwała z kontaktu, jak ta ściana leciała, i upadła, i po prostu żarówka się zbiła. I to były, właśnie żeśmy się śmiały, okropna strata wojenna – żarówka stłuczona. A myśmy pojechały już wtedy jak ona zobaczyła, co się dzieje, że to mieszkanie istnieje, no tylko tyle, że będą później murować tę ścianę. Pojechałyśmy na Wilczą, okazało się, że rodzice przeżyli, dom stoi i wszystko jest ok. No i żeśmy na Wilczej, bo na tej Oboźnej nie można było nocować, bo mieszkanie niezabezpieczone, no to siostra się trochę bała sama. Szwagier był jeszcze zmobilizowany, nie wiadomo było zresztą, co się z nim dzieje, czy żyje, czy nie żyje, czy zginął w czasie działań (on był w artylerii). No i myśmy na tej Wilczej zostały.

  • Co się działo z panią w czasie okupacji? Co pani robiła?

 

Co ja robiłam w czasie okupacji – pracowałam. Matka mojej szkolnej koleżanki była księgową w przedwojennej fabryce karabinów FK na Woli, którą później przejęli Niemcy pod firmą Steyr-Daimler-Puch. Wobec tego chodziło o to, żeby młodzież ratować, żeby młodzież nie była od razu gdzieś... Nie bardzo żeśmy widzieli jeszcze, jak Niemcy będą się zachowywać, ale dla pewności żeby ratować. No i najpierw ściągnęła tam do pracy do księgowości córkę swoją a moją koleżankę, no a później, po pewnym czasie mnie. Przepracowałam w księgowości u tegoż Steyra, Steyr-Daimler-Puch, całą wojnę, do… Z kolei przestaliśmy się w ogóle przejmować pracą i przychodzić w ogóle do fabryki dwudziestego, w każdym razie na trzy czy cztery dni przed Powstaniem. Jakiś taki się zrobił właśnie bałagan, Niemcy zaczęli się ewakuować, wywozić z fabryki urządzenia, i myśmy przestali przychodzić. No i później Powstanie.


  • Proszę powiedzieć, czy ktoś z rodziny brał udział w konspiracji?


W konspiracji brał udział mój brat stryjeczny, który zresztą mieszkał na Wilczej, w tym naszym domu, tylko w innym mieszkaniu. Były... jak to się nazywało... w każdym razie wydawnictwa, które wychodziły wtedy…

  • Kolportował je czy drukował?


Nie, pracował jako redaktor w tych wydawnictwach. Nie pamiętam, jak to się nazywało, które wychodziły wtedy.

  • Co się z nim stało? Nie był aresztowany?


Nie, nie, nie. Na szczęście się uchował, tyle że umarł po prostu. Też mógł jeszcze trochę pożyć, bo miał dopiero pod siedemdziesiątkę, ale niestety mu się zmarło.

  • Czy któryś z rodziny brał udział w Powstaniu?


Nie. Czynnie? Nie. Nie, nie było takich, którzy mogli brać.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch Powstania Warszawskiego. Wspomniała pani, że przestała już przychodzić tam do pracy.


A, to było w ten sposób, że konkretnie pierwszego moja koleżanka i przyjaciółka, która mieszkała na Żoliborzu, ale pochodziła z Częstochowy, pojechała (akurat przed Powstaniem miała tydzień, bo tydzień urlopu nam dawali) do rodziców, do Częstochowy. Ale prosiła, mówiła: „Słuchaj, jak będzie coś niebezpiecznie, to zabierz moje rzeczy, takie co cenniejsze (no wiesz, płaszcz, jakieś buty lepsze) i przywieź do siebie, bo u ciebie w Śródmieściu będzie bezpieczniej niż w tych domach na Kozietulskiego – mieszkała na Żoliborzu – niż tam”. I ja miałam wyjść, szykowałam się właśnie z torbą, żeby wyjść, zabrać i przywieźć kolejną partię jej rzeczy, bo już trochę poprzywoziłam, kiedy z kolei przyszedł z żoną i ze szwagierką przyjaciel nasz, który był aresztowany na Pawiaku. Siedział. Niewytłumaczalna sytuacja i nie będzie już do końca [wyjaśniona], bo nie ma gdzie i co wyjaśniać. Raptem na dwa dni przed wybuchem Powstania został z Pawiaka zwolniony. A ponieważ bardzo zaprzyjaźnieni byliśmy wszyscy, a szczególnie moja mama bardzo lubiła jego żonę, no to on z tą żoną i tą szwagierką przyszli, żeby mamie podziękować za opiekę, za starania, za dobre serce. I dzięki temu ja nie pojechałam na ten Żoliborz, bo w pewnym momencie jak oni byli u nas, tośmy usłyszeli jakieś strzały. I Zygmunt się od razu zorientował, mówi: „O matko, chyba się zaczęło. Chodź prędko, bo…”. Oni mieszkali na Saskiej Kępie, ale wtedy jak do mnie przyszli, to byli akurat z wizytą u swojej ciotki, która mieszkała na Wspólnej róg Emilii Plater. Czyli niedaleko od nas, bo Wilcza, Hoża, Wspólna. „No to chodź, musimy wracać do ciotki, potem prędko do domu”. A okazało się, że do tego domu... Mowy już nie było o przejściu przez mosty, tak że utknęli z kolei na tej Wspólnej. No a ja tu zostałam w domu z mamą, która nie chodziła. „Nie chodziła” to może za dużo powiedziane, nie wychodziła z domu z uwagi na pokonanie drugiego piętra. Myśmy mieszkały na drugim piętrze. Natomiast po domu chodziła jak kulka, tak szybko się toczyła, ale w każdym razie chodziła. No i utknęłyśmy.

  • Kto jeszcze był tam z paniami, cała rodzina, z ojcem?


Nie, ojciec już nie żył od czterdziestego roku. Ojciec umarł w czterdziestym roku, zaraz po śmierci tego starszego brata, który tak jak mówię, był chory na serce. To go dobiło, śmierć tego syna, tak że w trzy miesiące po śmierci brata umarł ojciec, w czterdziestym roku. Tak że myśmy z matką były same, bo drugi brat był w oflagu całą wojnę, siedział w oflagu, no a siostra z mężem i synem mieszkali osobno na Oboźnej.

  • A ten kuzyn, który zajmował się pracą w prasie konspiracyjnej, to co z nim się działo?


No, pracował cały czas, przez całe Powstanie, do końca. Bo przecież też były wydawane te pisma różne.

  • Gdzie państwo przebywali – w mieszkaniu czy w piwnicy?

 

Tak jak mówię, z uwagi na to matki chodzenie, ona zażądała... Bo ciągle były przecież te alarmy nocne, naloty, to ona zażądała, żeby ją na stałe przenieść do piwnicy. No i rzeczywiście, piwnice piękne, nie jakieś takie dziury, ale można powiedzieć, izby spore, no i tam żeśmy znieśli matki łóżko i matka już dzień i noc tej w piwnicy rezydowała na stałe. Miała specjalny taki fotel ubikacyjny dodatkowo, a reszta, wszystko było w piwnicy. Natomiast ja za Boga nie chciałam w piwnicy nocować. Powiedziałam, że nie wyobrażam sobie, żebym miała być zasypana, żeby umierać z uduszenia pod gruzami. Już ja wolę, żeby mnie zabili. Jak mają mnie zabić, to zginę od razu na miejscu. Tak że ja cały dzień, całą noc spałam normalnie, o ile była możność spania, bo ciągle były przecież te naloty. Rezydowałam w każdym razie na górze. W ciągu dnia to robiłam to, co trzeba. Jakieś zakupy, jakieś sprzątanie, jakieś gotowanie, jakieś takie rzeczy. Plus, jeżeli chodzi o włączenie się w Powstanie, to była tak zwana samoobrona domowa. To znaczy parę osób było zorganizowanych i w nocy się robiło dyżury w bramie i na dachu, żeby w razie jak będą rzucali te zapalające bombki, żeby je od razu unicestwić. A na dole to też było śmiesznie, bo starszy pan i my, dwie młode kobity, miałyśmy bronić w razie czego, gdyby chcieli się dostać Niemcy. Oni się nie kwapili wcale, żeby się tutaj dostać.

  • Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w żywność i wodę w czasie Powstania?


Kupowało się normalnie. W sklepach był, jak... To miało swoją nazwę specjalną, w każdym razie chleb, jakiś tam tłuszcz, no to się kupowało normalnie w sklepie, a trochę jakichś jarzyn czy ziemniaki, no to na targu. Były takie tutaj, Wilcza to przecież niedaleko Koszyki tak zwane, na Koszykach bazarek, no to tam się okupowało jakieś właśnie takie. No, o mięsie to naturalnie nikt nie myślał, nie marzył wtedy. Nie było w każdym razie coś… No i kasza „pluj”, tak zwana kasza „pluj”, bo ona strasznie była nienależycie oczyszczona i ciągle trzeba było jakieś łuski, jakieś ziarenka przedziwne z niej wypluwać.

  • I tak przez całe Powstanie było z dostępem do żywności?


Tak jest, przez Powstanie.

  • To nie było specjalnych kłopotów z jego zdobyciem?


Raczej nie. W każdym razie ja mówię o nas. No bo ja nie wiem, jak gdzie indziej, ale tutaj jakoś się żyło. Z tym że myśmy mieli jeszcze, była nieoceniona służąca sprzed wojny jeszcze, była u rodziców i później w dalszym ciągu została u nas. No więc ona zawsze jakimiś tam swoimi drogami gdzieś coś zdobywała.

  • Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w wodę?


To było ciężka sprawa, ja panu powiem. Dlatego że tak: po pierwsze jednak od czasu do czasu wzdłuż Wilczej ci Niemcy z Chałubińskiego strzelali, wobec tego przechodzić na drugą stronę było trudno. I w tej sytuacji wykopaliśmy przejście z bramy naszego domu do bramy po drugiej stronie ulicy, pod ulicą przejście, bo krany z pitną wodą były na Hożej i tam trzeba się było dostać do tych kranów. No i wobec tego – to nie było rzeczą łatwą [iść] z kubłami pełnymi wody – przeważnie się brało po dwa kubły, żeby sobie oszczędzić chodzenia z kubłami pełnymi wody, tym podkopem przedostawać się z jednej strony ulicy na drugą. Tak że stamtąd żeśmy sobie przynosili. Z tym że parę razy się odbywało oczywiście takie podróże, żeby mieć zapas tej wody do picia. A brudną wodę, to jak się człowiek jako tako umył, to się zlewało do wanny, żeby z kolei [wykorzystać] potem do zalewania ubikacji. Tak że tak to było z wodą.

  • A to przejście w poprzek ulicy zostało zbudowane siłami samych mieszkańców?


No, myśmy [zbudowali], my, my. Z naszego domu do domu naprzeciwko.

  • Proszę powiedzieć, jaka panowała atmosfera wśród mieszkańców kamienicy?


Właściwie dobra i właściwie za Powstaniem. Bo wiadomą rzeczą jest, że byli i tacy, którzy uważali, że to skandal, że nie powinno wybuchnąć. Ale u nas jakoś była pozytywna [atmosfera] pod tym względem.

  • Czy przyjaźniła się pani z kimś szczególnie spośród mieszkańców kamienicy?


Tak. No, ze wszystkimi właściwie.

  • Czy zdarzało się pani spotykać z Powstańcami?


No zdarzało się o tyle, że ja mówię, Wilcza 65 a Wilcza chyba 55 albo 53 miał siedzibę jeden z oddziałów powstańczych, do którego przyłączył się mąż tej mojej kuzynki ze Wspólnej. Tak że oni przychodzili, często przychodzili do nas. Zawsze dostali jakąś herbatę z tych skórek. Bardzo dobra herbata była. Suszyło się skórki od jabłek i później się parzyło te skórki, tak że była bardzo dobra.

  • A czy stosunek do Powstania zmieniał się w czasie trwania walk?


W każdym razie wśród nas, wśród naszej, że tak powiem, społeczności kamienicy to tego się… Może się i zmieniał, ale nie dało się tego odczuć.


  • Czy docierały do państwa jakieś informacje na temat tego, co się dzieje w Warszawie?


Tak, tak, tak. No przez te „Biuletyny Informacyjne” to były jak najbardziej.

  • Czy było tam radio może w kamienicy?


Nie,

  • Rozumiem, że czytano u państwa tę prasę, „Biuletyny Informacyjne”?


Tak.

  • Dyskutowano na temat tego, co tam wyczytano?


Czasami tak, czasami nie. Wie pan, myśmy byli tak zajęci przeżyciem dnia obecnego, że specjalnie się tam nie wczuwaliśmy w te…

  • Czy pamięta pani, żeby były na przykład jakieś koncerty, występy artystyczne?


No, Fogga nieszczęsnego, którego mało chłopcy nie… Bo zapomniał hasła i mało owało, aby go rozwalili. Ale był, był właśnie.

  • A czy były jakieś formy życia religijnego? Czy odbywały się msze, jakieś nabożeństwa?


Tak. Oczywiście, że tak. Ksiądz przychodził i odprawiał msze.

  • Ale czy to były msze na podwórku?


Tak, przeważnie.

  • Ksiądz przychodził na podwórko po prostu i odprawiał.


Tak.

  • A jak pani pamięta kontakty z Niemcami? Czy to sąsiedztwo Niemców w szkole pobliskiej jakoś…


Nie. Za wyjątkiem tego, że tak jak mówię, od czasu do czasu im coś do głowy przychodziło i puszczali serię wzdłuż Wilczej.

  • A czy z przedstawicielami jakichś innych narodowości pani zetknęła się w czasie Powstania?


Nie.

  • Czy słyszała pani informacje na przykład o tym, co się działo na Woli, na Starym Mieście?


Tak. Tego rodzaju wieści to dochodziły, jak najbardziej.

  • Proszę powiedzieć, co się z państwem działo, kiedy już Powstanie chyliło się ku upadkowi? Czy docierały do państwa informacje na temat tego, że właściwie ono już upadnie?


Nie przypuszczaliśmy, że to może jednak nastąpić. Liczyliśmy, że będzie trwało, dokąd ruskie nie przyjdą. Że oni już przecież tutaj, tuż, tuż, są za Wisłą i natychmiast wkroczą.

  • Jak państwo przyjęli informację o tym, że jest jednak podpisana kapitulacja?


Na pewno nie z radością.

  • Jak przebiegało państwa wysiedlenie?


Wysiedlanie przebiegało bardzo prosto. Po prostu przyszedł jakiś oficer z dwoma czy trzema żołnierzami i przez megafon zawiadomił, że do godziny tej i tej wszyscy mieszkańcy mają opuścić mieszkania. Należy iść na Dworzec Zachodni. Osoby, które nie mogą chodzić z takich czy innych względów, w jakiś sposób muszą być dostarczone, dowiezione do Politechniki, skąd będą zabierane samochodami również na Dworzec Zachodni. Ma pan w oczach topografię?

  • Tak.


Orientuje się pan? Wilcza, róg Emilii Plater, Politechnika. To ja z mamą, którą udało mi się ściągnąć ze schodów, i z bagażami, które zabrałam ze sobą, od godziny ósmej rano szłam do Politechniki prawie do godziny dwunastej. Bo polegało to na tym, że opierałam mamę o ścianę domu, ściągałam z siebie wszystkie bagaże, które miałam, bo miałam plecak, tutaj miałam torbę, tu miałam dwie walizy i mamę uwieszoną u ręki. Robiłam z tego siedzisko. I mama siadała na tym siedzisku i odpoczywała tak długo, jak zdecydowała, że może iść dalej. Więc różnie to trwało. W każdym razie tak jak mówię, na godzinę prawie dwunastą dobrnęłyśmy dopiero pod Politechnikę.

  • A co z siostrami?


I tam znowu trzeba było czekać, jak przyjechały tak zwane budy, czyli niemieckie samochody, no i tych wszystkich, którzy nie mogli chodzić, załadowali do tych „bud”. Ja się bałam, że mnie odtrącą, ale szlachetnie jeden kierowca [zaprosił] do samochodu, do szoferki, żebym wsiadła do szoferki. No i wylądowałyśmy na Dworcu Zachodnim. Tam na schody na Dworcu Zachodnim nas umieścili, tych, którzy nie mogą chodzić. I tam myśmy przenocowały na tych schodach. Zresztą cała masa różnych ludzi, nie tylko z naszej kamienicy, ale i z innych kamienic też. No a rano podstawili pociąg i zaczęli nas ładować do pociągu, żeby rozwieść po Polsce, po różnych miastach. Naturalnie jak się okazało, wszystkie miasteczka i miasta były już tak przepełnione, że w ogóle odmawiali przyjęcia dalszej partii warszawiaków. Tak że wyjeździliśmy tak do Łodzi. Do Łodzi, do Reichu, Łódź była w Reichu. Do Łodzi, do Radomia, w każdym razie do wszystkich tego... „Nie, nie, nie, wykluczone. Jedziecie dalej”. I jechaliśmy dalej w tych pociągach towarowych. Na szczęście była pogoda, że deszcz nie padał, no więc nie mokliśmy w tych pociągach.

No i w końcu zdecydowała się Częstochowa nas przyjąć i w Częstochowie nas już z tych pociągów wysadzili. No i tam z kolei mieszkańcy poszczególni nas zabierali, kto tam chciał. A ja nie byłabym sobą, gdybym w międzyczasie się nie przewróciła w Pruszkowie, jak żeśmy byli w tej hali, tam nocowali. Przewróciłam się i rozbiłam straszliwie nogę, kolano, o szyny. Bo to była parowozownia, hala parowozowni. No i okazało się, że mam prawie czterdzieści dwa stopnie temperatury. No i z tymi bagażami i z tym wszystkim wylądowałam w Częstochowie, i z tą matką. I tak sobie pomyślałam – to też taka jedna z niezapomnianych scen – że jak [wyszłam] z tego dworca obładowana, z tą temperaturą, czyli musiało być widać, że coś się dzieje ze mną, to jedyną osobą, która podeszła i chciała mi pomóc z tym wszystkim, na co ja się obruszyłam, że dziękuję, to był jakiś oficer niemiecki, który chciał pomóc, walizki chociaż zabrać. „Nie, ja dziękuję”.

  • Jak długo trwała wędrówka pociągiem do Częstochowy?


No, dwie noce i trzy dni na pewno. I jeszcze jako ciekawostka... Wie pan, kto to był Maszyński?

  • Nie.


To był jeden z czołowych polskich aktorów, Mariusz Maszyński. A jego córka chodziła ze mną do szkoły. Okazało się, że znalazła… Jego i żonę zamordowali Niemcy w czasie właśnie działań powstańczych, a [córce] Ewce udało się jakoś prysnąć i jechała tym samym pociągiem. Dostała się do Pruszkowa i jechała tym samym pociągiem co my. I z kolei z tego pociągu jak tam zwalniał czy coś, to gdzieś, już nie pamiętam, w Kieleckim, w jakieś miejscowości, wyskoczyła. No i ocalała i przeżyła. I spotykaliśmy się po wojnie potem.

  • I gdzie państwo trafili w Częstochowie?


W Częstochowie byłyśmy tylko dwie z matką… Byłyśmy przede wszystkim u rodziców tej mojej koleżanki, której rzeczami się opiekowałam. No więc do niej żeśmy przyjechali i też pamiętam właśnie, jak dorożką podjeżdżamy pod ten dom, a ona (dwupiętrowe domki, takie było osiedle robotnicze) akurat w oknie była. I raptem krzyk na całą ulicę Wolsztyńską: „Jezus Maria, Draba!”. Ponieważ ja byłam wysoka i chuda, to mnie Drabiną przezywali, to Draba. No i przyleciała, zaraz mnie wzięła, mamę i zaprowadziła i u niej żeśmy wylądowały. No, naturalnie trzeba było natychmiast sprowadzać lekarza do tej nogi. Bo tak jak mówię, prawie czterdzieści dwa stopnie, no i noga, w ogóle kolano jak bania. I ona sprowadziła chirurga. Z tym że też nie wiem, w tej chwili nie pamiętam, jak to się stało, że nie zorientowała się, że to jest chirurg, ale chirurg położnik, nie chirurg normalny, kostny. No i cały cyrk był, bo on był tak zdenerwowany i tak się… Ja mówię: „Panie doktorze, spokojnie, niech pan się uspokoi. Proszę powiedzieć, co ja mam robić, co panu podać. Proszę mną kierować, to ja panu pomogę, ale niech pan się nie denerwuje”. W każdym razie rozciął mi to kolano, wyczyścił, zrobił wszystko, co trzeba. Tylko rozciął niestety tak niefortunnie, że przeciął mi ścięgna w tym kolanie. I ja już później, do dzisiejszego dnia oczywiście nie ma mowy, ażeby zgiąć. Zegnę, ale nie uklęknę na tą nogę. No i leżałam później, dochodziłam do siebie tam u niej.

  • A jak pani matka?


No, mama dostała z kolei róży, no więc też była biedna nieszczęśliwa z tego. Mama, tak jak mówię, prawie nie chodziła, więc po prostu jak ją Krysia położyła tam do łóżka, to leżała na tym łóżku. Tak że tak to wyglądało.

  • I rozumiem, że tam państwo spędzili całą zimę?


No tak, dłużej.

  • Ile trwało leczenie pani kolana?


Coś tam przykładałam, jakieś maści. Dostawałam jakieś coś do łykania, żeby zakażenie, broń Boże, dalej się wdało, nie przyniosło. No ale w każdym razie o tyle, że w końcu mogłam zacząć się poruszać, o lasce, ale pomalutku, powolutku, po trochu jakoś się udało. W międzyczasie odnalazła nas siostra. Moja siostra, która z mężem i synem wylądowali w Krakowie. Jak ich z kolei wypędzili z mieszkania, to wylądowali w Krakowie. Z tym że szwagier dla odmiany zafundował sobie tyfus i wobec tego on leżał z tyfusem. Tak że wcześniej siostra nie mogła się zająć poszukiwaniem nas, bo musiała się nim opiekować, jako że był w bardzo ciężkim stanie. Plus, to że syn był… Też chłopaczek miał wtedy ile tam, dziesięć czy ileś lat, już nie pamiętam, w każdym razie jak on już wydobrzał z tego tyfusu, to zaczęli szukać nas i natrafili w tej Częstochowie. No i przyjechali tam do nas, do Częstochowy.

  • Czy zostali państwo zabrani z Częstochowy do Krakowa?


Nie, nie, nie, nie. Tam nie mieliśmy gdzie zostawać, bo oni też tam gdzieś u jakichś znajomych rezydowali. No a potem to było w ten sposób, że ponieważ szwagier pracował w banku przed wojną i w czasie okupacji, no i wrócił z powrotem do pracy w Banku Handlowym, to wracali do Warszawy. Bo też w Warszawie nic nie było. Przecież było wszystko zniszczone, zburzone. Ale najpierw był oddział stworzony w Pruszkowie i wracali do tego Pruszkowa. I stwierdzili, że jak tylko tam się urządzą i znajdą jakieś dla siebie pomieszczenie, to od razu dadzą znać albo przyjadą, żebyśmy my z matką też tam dobrnęły.

  • To już było po wyzwoleniu?


Tak. To już było po końcu wojny.

  • Jak pani pamięta okres do wyzwolenia w Częstochowie?

 

Wie pan, że jakoś tak takie śmieszne rzeczy niektóre pamiętam. Bo już ruskie jak weszły i tam tego, a myśmy były wtedy w Częstochowie w takiej szkole umieszczone, w pomieszczeniach jakiejś dawnej szkoły, gdzie były łóżka takie piętrowe. I tam tych wszystkich uchodźców lokowali. No i te ruskie jak przyszły i ja kiedyś wracam, patrzę, że ten rusek konia chce wyprowadzić do mieszkania na parterze. To ja do niego, nie zdałam rosyjskiego, no ale wie pan, z polska po rosyjsku jakoś się porozumiewałam. Mówię: „Co on robi? Gdzie on… Co on, z koniem? Dlaczego on konia do mieszkania?”. – „A, no bo to durne takie Polaki. Co oni robią! Jak można poisko dla konia w mieszkaniu urządzać?” Ja mówię: „Gdzie, co, jak? Jakie poisko dla konia? O czym ty mówisz?” – „Ano”. I okazuje się, że on sobie wyobraził, że ubikacja to jest, żeby koń mógł się napić wody. Ja mówię: „Nie, nie, nie. Paszoł. Idź z tym tam. Na podwórzu, to tam masz. Tam kran jest z wodą, to tam nalej Znajdź jakiś kubeł, tam nalej. Ale to nie jest woda do picia”. Nic takiego... Śmiesznoty.


  • Kiedy państwo wrócili? Rzeczywiście pojechali państwo do Pruszkowa?


Siostra pojechała. Tam się urządzili i dali znać, że będzie tutaj [miejsce], wprawdzie nie w Pruszkowie, ale w Brwinowie, i że mają tam zapewnione pomieszczenie dla siebie i dla mamy, i dla mnie, [więc] żebyśmy przyjeżdżały. No i wobec tego ja z kolei na swoje szczęście przypadkowo spotkałam swoją serdeczną psiapsiółkę z okresu wojny i ona mi pomogła mamę dotransportować do tego pociągu. A z kolei jej znajomy był tak zwanym sokistą na kolei. Wie pan, kto to jest sokista?

  • Tak.


No dobrze. I wobec tego on jako ten sokista bez problemu nas wprowadził w ogóle przed odejściem pociągu i umieścił w przedziale, tak że żeśmy miały z mamą siedzące miejsca. Bo potem to się działy w ogóle sceny makabryczne, już jak wolno było wszystkim wchodzić do pociągu. Że pociąg będzie odjeżdżał, no to w ogóle ludzie, że tak powiem, na głowach sobie siedzieli. No a myśmy w kącie w przedziale miały miejsca i do końca, do Pruszkowa żeśmy… Bo do Pruszkowa wtedy pociągi tylko dojeżdżały, do Warszawy jeszcze nie. No i wysiadłyśmy w tym Pruszkowie na stacji. No i ja poleciałam zaraz do siostry, żeby oni przyszli i zorganizowali przewóz mamy na to miejsce, gdzie by mieszkała. No i tak się stało. Przyjechała, zabrali na furmankę i do Brwinowa żeśmy pojechały. I w Brwinowie żeśmy siedziały już do końca, dokąd nie przyjechałam do Warszawy.

  • Kiedy pani przyjechała do Warszawy?


Przede wszystkim do Warszawy to ja przyjechałam pierwszy raz... „Przyjechałam” to za dużo powiedziane. Bo to gdzieśmy mieszkały, to było dokładnie osiemnaście kilometrów od Warszawy. Bo ten kamień milowy z osiemnastką był akurat przed naszym domem, gdzieśmy tam mieszkali. No, czyli się częściowo szło, a częściowo, jak się gdzieś złapało jakąś okazję, furmankę czy jakąś ciężarówkę, czy coś, no to się trochę podjeżdżało do tej Warszawy, a resztę znowu per pedes. W każdym razie tu to przyjechałam od razu, żeby się zorientować, jak sytuacja w ogóle w Warszawie wygląda. No i wtedy się dowiedziałam właśnie, że spalone, że mieszkania nie ma, że nie mamy gdzie wracać. Czyli trzeba znowu gdzieś się tułać po ludziach, znajomych. I na stałe to wróciłam na tej zasadzie, że spotkałam znajomą, która mówi: „Słuchaj, bo ty w księgowości pracujesz?”. Ja mówię: „Tak, w księgowości, jak najbardziej”. – „A bo ja tutaj mam znajomych w Ministerstwie Zdrowia. W tej chwili się Ministerstwo Zdrowia organizuje, przenosi z Lublina – bo oddział był w Lublinie i przenosił się już do Warszawy – i potrzebują właśnie pracowników, między innymi do księgowości. To składaj podanie, na pewno cię przyjmą”. No i rzeczywiście, złożyłam podanie. Tylko jak się później okazało, jak przyszłam się po jakimś czasie dowiedzieć, jaki jest rezultat, że no niestety, ale jeżeli chodzi o księgowość, już mają absolutnie wszystkie miejsca zajęte, ale z kolei do innych departamentów potrzeba, między innymi na sekretariat do departamentu… Będzie taki departament Organizacji Służby Zdrowia. Więc czy ja bym nie chciała na ten sekretariat, objąć sekretariat. Chyba żadna filozofia specjalnie, żeby nie można dać rady. Proszę bardzo. No i tak utknęłam. I to było czerwiec czterdziestego piątego roku. I od czerwca czterdziestego piątego roku do 1 stycznia siedemdziesiątego siódmego roku pracowałam w Ministerstwie Zdrowia. Naturalnie na poszczególnych [stanowiskach]. Bo najpierw na tym sekretariacie, potem jednym departamencie, potem w drugim. A ostatnie czternaście lat pracowałam w departamencie Profilaktyki i Lecznictwa w Wydziale Chorób Psychicznych i zajmowałam się skargami i prośbami chorych, względnie rodzin chorych psychicznie. Tak że takie miałam doświadczenia.

  • Czy może pani powiedzieć, jak po latach pani ocenia Powstanie. Czy było to, pani zdaniem, konieczne?


Konieczne. W ogóle nie wchodziło w rachubę, żeby go nie było. Co do tego, to nikt nie zmieni mojego zdania. Cały czas uważam, patrząc na to, co się dzieje, na stanowisko w ogóle wszystkich Polaków, to prędzej czy później to musiało wybuchnąć.




Warszawa, 14 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Janina Stopczyk Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter