Jadwiga Teresa Bala „Iwa”
Nazywam się Jadwiga Bala, w czasie Powstania Skirmuntt, pseudonim „Iwa”.
- W jakiej dzielnicy pani była w czasie Powstania?
Śródmieście.
- W jakim oddziale pani była?
Byłam tylko w patrolu sanitarnym.
- W którym roku się pani urodziła?
1929.
- Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Wilnie.
- Kiedy się pani znalazła w Warszawie?
Do Warszawy przyjechałam w trzydziestym dziewiątym roku, w listopadzie. Bo ja jestem z Kresów Wschodnich i myśmy uciekli od Rosjan przez zieloną granicę do Warszawy, bo oni zaaresztowali mojego ojca i wiedzieliśmy, że jego już nie wypuszczą.
Mój ojciec był kapitanem wojsk polskich. Brał udział w [walkach] trzydziestym dziewiątym roku. Potem już ich rozpuścili, nie było walk, więc wrócił do domu. Tak że nie chciał iść do niewoli, nie miał swoich dokumentów, bo zostały na wsi w domu. Babcia wysyłała kogoś, żeby przywiózł te dokumenty, i Rosjanie złapali tego kogoś i przywieźli... Ojca aresztowali, od tego czasu żeśmy ojca już nie widzieli.
- Już nigdy ojciec nie wrócił?
Nigdy żadnej wiadomości, gdzie zginął i co, nie było. Bardzo się tylko cieszył, że myśmy uciekli do Warszawy, że nas nie zabrali, bo potem rodziny też zabierali. To było w Pińsku.
- Proszę powiedzieć, jak liczna była pani rodzina?
Mam tylko brata. Ojciec, mama i brat.
- We trójkę uciekliście do Warszawy, tak? Pani, brat i mama? Czy jeszcze ktoś z wami uciekł?
Nie, ja, brat i mama. Z nami była moja ciocia, która była z Warszawy. Wujek ich wywiózł, jak wojna się zaczęła, na Kresy, żeby ocalić od bomb. I myśmy z nimi wracali. To była ciocia i dwie kuzynki.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Gdzie wtedy pani była?
Wtedy byłam na wsi, pod Pińskiem. Wie pani, bardzo nie zapamiętałam. Przez radio się słyszało, a ponieważ to jest wieś, nie miasto, gdzie myśmy byli, to się bardzo nie słyszało. Tylko potem wiem, że mama mówi: „Uciekamy, jedziemy do dziadków, do Pińska, bo nie wiadomo, co tam jakieś bandy zrobią”. I myśmy wtedy przyjechali do Pińska. Byliśmy w Pińsku, już zostało się, majątek został już na pastwę.
- Pani miała wtedy dziesięć lat, tak? Jak pani pamięta tę drogę do Warszawy?
Myśmy do Warszawy jechali przez zieloną granicę. Z Pińska wyjechaliśmy do Brześcia, a z Brześcia przez Małkinię Bugiem łódką na stronę niemiecką i potem do pociągu przez Siedlce do Warszawy. Ciocia miała dom w Warszawie na Żoliborzu. Myśmy tam wszyscy przyszli. Tam już byli jacyś uciekinierzy z Poznania, więc było troszkę ciasno, aleśmy wszyscy się jakoś pomieścili.
- Pamięta pani adres na Żoliborzu?
Sułkowskiego 34.
- Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły w Warszawie?
Zaczęłam chodzić do szkoły, jak tylko przyjechałam. Na Żoliborzu jest prywatna szkoła pani Ostaszewskiej, tam gdzie moja kuzynka chodziła. I myśmy były w tym samym wieku, więc ona mnie tam też od razu do szkoły zabrała. Tam było siedem klas. Normalnie byłoby sześć, ale ponieważ, że tak powiem, gimnazjum nie było, więc zrobili siedem klas.
- Jak pani tę szkołę wspomina?
No, właściwie bardzo dobrze. Jeszcze teraz utrzymuję [kontakt] z niektórymi kolegami, którzy chodzili razem ze mną. Rzeczywiście jeden już umarł, tak że bardzo mało kto został.
- Czy w szkole była pani w harcerstwie?
Nie, wtedy nie można było być. Ja dopiero do harcerstwa wstąpiłam w czterdziestym trzecim roku, na początku, bo jak się zaczęła wojna rosyjsko-niemiecka, dziadka mojego jeszcze nie wywieźli nigdzie i mama pojechała tam. Potem myśmy dojechali do Pińska, a potem dziadka rozstrzelali jako zakładnika.
- Czy pamięta pani, w którym to było roku?
To chyba było w styczniu czterdziestego trzeciego roku. Jak dziadka rozstrzelali, to myśmy momentalnie uciekli do Warszawy. Mama dopisała tylko na paszporcie: „Janina Skirmuntt z dziećmi” i zaraz żeśmy wyjechali. Została tam babcia sama, ale babcia to dojechała potem do nas, do Warszawy.
- Czyli właściwie dwukrotnie. Najpierw do Warszawy przyjechała pani w trzydziestym dziewiątym roku, potem wróciłyście na Kresy w czterdziestym drugim, a w czterdziestym trzecim z powrotem do Warszawy. I wtedy gdzie pani chodziła do szkoły?
Wtedy już do szkoły nie mogłam chodzić. Zaczęliśmy [chodzić] na komplety, mieliśmy komplety na Bielanach. Taki kościółek był, przy tym kościele miałyśmy komplety.
- Co pani zapamiętała z tej szkoły, z tych kompletów?
No zapamiętałam... Tam właśnie był taki ksiądz Sieradzan. Potem, jak wiedział, że my idziemy wszyscy na Powstanie, nam wszystkich dał błogosławieństwo i takie obrazki [święte], które dalej mam z jego podpisem. Właściwie to była zima, było przyjemnie, bo wracaliśmy przez plac Lelewela zawsze do domu. Zawsze nas jacyś koledzy na sankach podwozili. Teraz tam wszystko jest zabudowane. Właściwie to było bardzo krótko.
- W tej szkole się pani zetknęła z harcerstwem?
Nie, to były komplety zupełnie oddzielone. Miałam przyjaciółkę, która już należała do harcerstwa i zaciągnęła mnie. Jakiś jej kolega był w drużynie „Zawiszy” i oni potrzebowali patrol dziewcząt do pomocy, żeby było na Powstanie. Nie pamiętam teraz imion, jedną pamiętam, to była Danusia, ale nie pamiętam żadnych nazwisk.
Już umarła. Anna Malicka, potem po mężu Holzhake.
- Proszę pani, jakie ćwiczenia miałyście po wstąpieniu do harcerstwa, jak byłyście przygotowywane do Powstania?
Na początku
first aid, pierwszą pomoc nas uczyli. Poza tym mieliśmy takie różne ćwiczenia w polu.
Jak się porozumiewać, jak chować się, jak chodzić, co robić w niebezpieczeństwie.
- Czy była pani świadkiem jakichś drastycznych sytuacji w czasie okupacji?
Właściwie podczas okupacji nie.
- Jak pani reagowała na Niemców? Czy się pani ich bała, czy wiedziała pani, jak się w stosunku do nich zachowywać?
Wie pani, ja się bardziej bałam bolszewików, Rosjan niż Niemców, bo jak myśmy byli na Kresach, to były straszne, różne [morderstwa].
- A co pani pamięta z tego okresu na Kresach? Pamięta pani spotkanie z wojskami sowieckimi, z żołnierzami sowieckimi?
Tam było dużo nawet nie tyle sowieckich żołnierzy, ale było takich partyzanckich, którzy byli komunistami. Oni wszyscy wyciągali, aresztowali. Tam wszystkich moich wujków, wszystkich, wszystkich zaaresztowali. Wszyscy byli wywiezieni potem do Rosji i słuch o nich zaginął.
- Jak pani pamięta tych partyzantów wschodnich, jak oni wyglądali, jak oni byli ubrani?
To byli normalni partyzanci, ubrani tak normalnie, tylko mieli czerwone opaski.
- A jak się zachowywali w stosunku do dzieci?
Wie pani, jak ja byłam dzieckiem, to ja się nie uważałam za dziecko. Tak że ja właściwie nie mogę powiedzieć, jak się oni zachowywali, bo ja nie miałam takiego większego starcia z nimi. Tylko pamiętam, jak ojca zaaresztowali Rosjanie. Przyszli rano, o piątej rano, spaliśmy wszyscy w koszulach, w łóżku. Oni okrążyli dom i nie można było wyjść ani nic. I wtedy jeszcze mówili: „Nie trzeba się żegnać, bo wasz tata wróci jutro, wróci”. To takie zawsze było mówienie. Już nigdy nie wrócił i żeśmy go już nigdy nie widzieli.
- Wróćmy teraz do tych przygotowań do Powstania. Mówiła pani, że były ćwiczenia w polu. Czy była pani również uczona, jak się należy zachowywać jako sanitariuszka, jak udzielać pomocy?
Tak, pierwszej pomocy, jak bandażować, jak robić. Każda z nas miała swój chlebak, w którym były pierwsze pomoce.
- I pani sobie sama przygotowała swój chlebak?
Tak, tylko nam zapowiedzieli, co trzeba mieć.
- Na czym dokładnie polegała ta pierwsza pomoc? Czy to chodziło o to, że pani miała rannych zabierać z miejsca, gdzie leżeli, czy później się nimi opiekować? Jak to było?
Nie, jak był ktoś ranny, to nas wołali. I myśmy dawały pierwszą pomoc. Zabandażować czy coś i potem na nosze i do szpitala.
- Ile miała pani wtedy lat?
Piętnaście.
- A jak pani fizycznie dawała radę na przykład nosić te nosze?
[…] Wie pani, myśmy tak nosze nie nosiły byli chłopcy, którzy nosze nosili. Myśmy tylko dawały pierwszą pomoc wtedy. Myśmy dopiero tak już w połowie Powstania, jak żeśmy przechodziły na Aleje, to myśmy lżej rannych prowadziły na Powiśle. A ciężko rannych chłopcy na noszach nieśli, bo tam jeszcze można, było lepiej, jak Śródmieście upadło to myśmy przechodzili na Powiśle, a potem na drugą stronę.
- Wróćmy teraz do 1 sierpnia 1944 roku, początek Powstania. Czy pani wiedziała, gdzie ma się zameldować?
Ja nie wiedziałam, czekałam do ostatniej chwili, czekałam na telefon i nie przyszła (wiadomość). Ja tylko już wiedziałam, że o piątej będzie Powstanie, już czekałam. Jak usłyszała pierwsze strzały na Marszałkowskiej, to wyleciałam i dołączyłam się do patrolu. I tak już z nimi zostałam.
- Czyli pani przed samym wybuchem Powstania była na Marszałkowskiej?
Tak. Wie pani, to było trudne, bo należałam do harcerstwa na Żoliborzu. A ponieważ mieszkałam w Śródmieściu, to mnie przydzielili potem do Śródmieścia.
- Czyli pani potem, po powrocie w czterdziestym trzecim roku, już nie mieszkała na Żoliborzu, tylko…
Tylko na Śródmieściu.
Nie pamiętam, ale to był dom, który miał wejście od Marszałkowskiej i od Szkolnej. Bardzo blisko było PKO, tam był plac Dąbrowskiego i tam były dwa wejścia do domu.
- W związku z tym, jak pani usłyszała te strzały na Marszałkowskiej, to pani dołączyła do kogo?
Tam byli już ranni od razu. Mama oczywiście mówiła, że nigdzie nie mam iść, a ja powiedziałam: „Do widzenia, ja wychodzę”. Nie wiem, dołączyłam do jakiegoś patrolu, ale do jakiego, nie wiem. Bo potem myśmy byli cały czas przy PKO.
- Jak wyglądały te pierwsze dni? Czy dużo było rannych?
Tak, dużo było rannych. Wtedy w PKO był szpital na dole, myśmy ich tam przynosili. Tam czekałyśmy, jak nas zawołali, to leciałyśmy z patrolem przynosić więcej rannych. Więc wie pani, pomiędzy tymi, co nas wysyłali, żeby rannych przynieść, myśmy siedziały wszystkie i śpiewałyśmy tam na dole w PKO. Ja wyszłam na pięć minut, bo mojej koleżanki kuzyn był ranny w wątrobę i tam był już w szpitalu, więc poszłam jego odwiedzić. W międzyczasie bomba wpadła do windy i zjechała na dół. I wszyscy, którzy tam śpiewali, zginęli. A ja, że wyszłam właśnie na tych parę minut, to ocalałam.
- Czy pani pamięta z tego okresu jakieś pogodniejsze momenty? Mówi pani, że śpiewałyście…
Tak, właśnie żeśmy dodawały sobie otuchy, żeby śpiewać wszystkie piosenki.
- Czy pamięta pani, ile was było?
Mi się zdaje, że nas było z dziesięć.
- Proszę pani, czy była pani świadkiem mszy w czasie Powstania?
Tak, tylko nie wiem gdzie, gdzieś [była] polowa msza. Byłyśmy, chodziłyśmy. I pogrzeby były ciągle.
- Pani w tych pogrzebach uczestniczyła?
Tak, nie wiedziałam, wie pani, nie wiedziałam nawet kto, ale były.
- Jak te pogrzeby się odbywały?
Właściwie tak tylko zagrzebywani byli, krzyż [i to] wszystko.
- Czyli jeśli ktoś był w pobliżu, to przychodził na ten pogrzeb?
Tak, bo zawsze ksiądz był, wie pani, poświęcenie.
- Proszę pani, a jak było z żywnością, z jedzeniem?
Wie pani, ja nawet nie wiem, jak człowiek żył, dlatego że żywności nie było i wody nie było. Pamiętam, jakiś taki słodki, pomarańczowy sok myśmy pili, bo w ogóle wody nie było, trudno było z wodą też. Nie pamiętam, żebyśmy się w ogóle myli, bo nie było ani czasu, ani warunków.
- A nie wie pani, skąd był ten sok?
Nie, ale gdzieś chłopcy przynieśli skądś, z jakichś sklepów i to się jadło. Ale ja dosłownie nie pamiętam, co się jadło.
- Czy pamięta pani, jaki był do was stosunek ludności cywilnej?
Właściwie bardzo przychylny, ale myśmy trzymali się raczej razem i nie mieszaliśmy się z cywilną ludnością.
- Jak długo pani była w budynku PKO?
Połowę Powstania. Potem wszyscy przychodzili po drugiej stronie Alej, a nam dali tych lżej rannych i myśmy ich zaprowadziły na Powiśle. I potem miałyśmy, że tak powiem, wolne, więc każdy poszedł gdzieś do rodziny przespać się, zjeść i się umyć. Potem miałyśmy się stawić w pewnym punkcie. Nie pamiętam, gdzie myśmy się stawiali, ale wiem tylko, że byłam przy szpitalu na Kruczej.
- A czy z tego Powiśla poszła pani do domu, do mamy?
Nie do mamy, bo nie wiem, gdzie była mama. Ale ja miałam ciotki. Jedna ciotka mieszkała na Jaworzyńskiej i ją Powstanie zastało, i to było dobre miejsce, bo to było zaraz przy Niemcach, więc nie zbombardowali tam nigdy. Tam można się było wyspać i coś nieco zjeść.
- Przez całe Powstanie nie miała pani w ogóle informacji o swojej mamie?
Nie.
- A czy mama też szykowała się do Powstania, czy przygotowywała jakieś zapasy?
Nie, nic nie wiem, bo na ten temat się nie rozmawiało.
- To teraz wróćmy do Kruczej. Zameldowała się pani na Kruczej…
Tak. I tam był szpital.
Tak, tak, bo wszyscy z tamtej strony przez Aleje przechodzili na drugą stronę, bo tam już prawie nikogo nie było.
- A czy samo przejście było bardzo trudne?
Nie, myśmy przechodzili przez Aleje pod spodem.
Tak.
- I co działo się na Kruczej?
Nie wiem, czy to był właściwie prawdziwy szpital, czy był zrobiony podczas Powstania. Myśmy tam przynosiły rannych. A potem już (tak mi się zdaje, że to było w połowie września) nie było wiadomo, co będzie z nami. Wtedy było [pytanie], czy wojsko wychodzi, czy wojsko zostaje, czy cywilna ludność... Potem powiedzieli, że cywilna ludność wychodzi. Poszłam zobaczyć, jak ci ludzie wychodzą, i tam spotkałam moją mamę. Mama powiedziała: „Idź ze mną”. Ja powiedziałam: „Nie, ja tu zostaję”. Mama wyszła.
Nie, mojego brata w ogóle w Warszawie nie było, on był u wujka na wsi, we Brzostowcu. Tak że jego nie było. On miał wtedy siedem lat czy coś. Ja powiedziałam, że ja zostaję. Pożegnałam się tam z mamą i wróciłam na swoją Kruczą.
Potem było tak, że był taki okres niepewności. Nie wiadomo było, czy nas tam wszystkich rozstrzelają, czy nas... co z nami zrobią. Ale że cywilna ludność wyszła, tylko zostało wojsko i ranni. No i potem ja byłam przy tym szpitalu na Kruczej. I tam ciągle było bardzo niebezpieczne, bo „ukraińcy” tam przychodzili. Myśmy się bały, to myśmy wchodziły do rannych do łóżka, bo myśmy były młode, żeby nas tam [nie zgwałcili]. Bo naszą lekarkę tam zgwałcili.
- Pamięta pani, jak ona się nazywała?
Pamiętam, że nazywała się Klara. To wszystko, co pamiętam.
- A czy zapamiętała pani jakiegoś innego lekarza?
Nie. Ale wie pani, ci lekarze to byli młodzi lekarze, zostali, bo wszystkie pielęgniarki prawdziwe pouciekały. I oni nas uczyli, jak dożylnie dać [niezrozumiale], zastrzyki. Myśmy to wszystko same robiły, bo nikogo więcej nie było. Warszawa była już pusta.
- Kiedy pani wyszła z tym szpitalem?
Potem powiedzieli, że wojsko zabierają do niewoli, że wychodzi, że Wermacht będzie się nimi zajmował, nie żadni inni Niemcy. I powiedzieli, że wszystkich rannych też zabierają. Przyjechali po nas sanitarkami i nas z rannymi wszystkich zabrali do pociągów.
Pociągi były, co prawda, takie bydlęce, że tak powiem. Słoma tylko była, wszy i pluskwy, ale w każdym razie jedziemy gdzieś. I myśmy dojechali do Zeithain, do obozu Zeithain. To był bardzo duży obóz. Tam byli Polacy z trzydziestego dziewiątego roku, Włosi, Rosjanie, Francuzi też byli. Potem jak żeśmy tam przyjechali, to oczywiście nasze dziewczęta, młode sanitariuszki, oddzielili od całego szpitala. Tylko zostali wtedy tam lekarze i bardziej kwalifikowani ludzie. I myśmy byli, że tak powiem, za drutami w drugiej części.
- Jak wyglądało to życie obozowe?
Ciągle właściwie było nie wiadomo, co z nami będzie, tak że nie można było nic zorganizować. [Jak] dostaliśmy przed Bożym Narodzeniem pierwsze paczki z Czerwonego Krzyża, amerykańskie, to pamiętam, wszyscy się potem pochorowali po tych paczkach. Dlatego że człowiek nie jadł tak długo i potem nie mógł żołądek tego strawić.
I potem zaraz po świętach nas zabrało, trzydzieści nas wzięli i wywieźli nas na komenderówkę. To było gdzieś w
Hartz Mountain. Myśmy tam w takim domku mieszkały. Miałyśmy takiego starego „postmana”, który pilnował nas i prowadził nas codziennie do fabryki.
- Do jakiej fabryki? Co tam robiłyście?
Jakaś fabryka elektronicznych rzeczy. [To] nie była [fabryka] żadnej amunicji. Myśmy nie miały... nie powinniśmy pracować w żadnych takich [zakładach] wojskowych. Takie jakieś elektroniczne rzeczy oni tam robili.
Nie wiem, nakręcałam jakieś takie szpulki, nie szpulki, coś takiego. Nie pamiętam dobrze, co.
- A jaki był do was stosunek Niemców?
Tam nie było dużo tych Niemców. Oni takich starych właśnie brali do pilnowania nas. Było nas trzydzieści dziewcząt. I on właściwie był taki poczciwy, tylko się też strasznie bał. Przyszła nasza ta główna, która była przewodniczącą nas trzydziestu, powiedziała, że dostała wiadomość, że przyszły dla nas mundury. No ale ten nasz „postman” nie chciał jechać z nami po te mundury, bo się bał. Bał się strzelaniny. Więc myśmy się troszeczkę zbuntowały, bo on strzelał do nas i wszystko, ale nic się nie stało. Ale mundury żeśmy dostały.
- Czy pamięta pani, jak się nazywała ta wasza komendantka?
Nie pamiętam właśnie.
- A te mundury jak dostałyście, skoro on nie chciał po nie jechać?
Dostałyśmy. Nie wiem jak, ale przyszły te mundury. To były te angielskie mundury, płaszcze i battledressy. Potem jeszcze zimno było stosunkowo, tak że [bardzo się przydały].
Dalej właściwie potem żeśmy nic nie robiły, bo te fabryki przestały pracować. Już front dochodził bardzo blisko. I patrzyliśmy tylko, że Niemcy wysyłali tych rosyjskich „kałmuków” z powrotem. I oni szli, cała droga była tymi ludźmi zasłana. Przejść nie można było. Oni się snuli jak te cienie, niekarmieni. Szli z powrotem na rosyjską stronę, bo Niemcy nie wiedzieli, co z nimi zrobić. I potem któregoś dnia cisza. O dziesiątej rano… Bo ja na wyższym łóżku spałam. Przez okno patrzę, cisza jest i jedzie jakiś tank. Patrzę, to amerykański. Zaczęłam krzyczeć do wszystkich, się poderwały. To była armia generała Pattona, która zaszła za daleko. Więc nas pilnowali tam, dlatego że było jeszcze dużo takich partyzantów, którzy z jednej komenderówki niedaleko wymordowali wszystkich, więc ci Amerykanie nas bardzo pilnowali. A potem jak się Patton musiał odsunąć, to nas też na lory zabrali i wywieźli stamtąd.
- Pamięta pani, kiedy to było?
Kiedy obchodzimy – 10 kwietnia.
- Czterdziestego piątego roku?
Tak. I nas potem zawieźli do… Nie wiedzieli, co z nami zrobić. I był obóz kobiet oficerów z AK. To były... jak się nazywało to miejsce, zapomniałam... Burg, o Burg. To było na terenie, zdaje się, gdzie oni robili pociski „V”. No i nie wiedzieli, jak nas nazwać, więc nazwali, że my jesteśmy zastęp ordynansów dla oficerów. I tam nas trzymało się trzydzieści, byłyśmy. Potem ja pomyślałam, że kuzynka pewno gdzieś jest. Dowiedziałam się, że jest ten obóz Oberlangen. No i wiedziałam, że miałam wujka, który był w Anglii. Na pewno będzie szukał mnie i swoich córek. Więc tak było. Jak przyjechałam do Oberlangen, okazało się, że on moją kuzynkę już zabrał do Maczkowa, a po mnie przysłał kogoś i mnie też zabrali do Maczkowa.
Tak. Potem z Maczkowa pojechaliśmy do Lille, do Francji i tam byłyśmy chyba miesiąc czy [podobnie] długo.
- Jak pani zapamiętała Maczków?
Prawie nie zapamiętałam, dlatego że myśmy tam były tylko przejazdem. Tak że ja jego nie pamiętam. Tam niektórzy chodzili do szkoły w Maczkowie, ale nas nie, nas wieźli dalej, do Lille.
- Jak długo była pani w Lille?
Chyba byłyśmy miesiąc czy nawet dwa.
Nic. Bo myśmy codziennie myśleli, że pojedziemy do Anglii. I potem nas takich trzydzieści wybrali, którzy mieli rodziny w Anglii, na przykład Chruściela dwie córki też z nami były. Nas trzydzieści powiedzieli, że nas wezmą do Anglii, ale myśmy nie mogli mówić, że my pojedziemy do Anglii i kiedy pojedziemy do Anglii. Więc co noc człowiek czekał, że przyjdą, że nas obudzą i że pojedziemy. Raz pojechaliśmy do Ostendy i tam nie zabrali nas, musieliśmy wrócić z powrotem i znowu co wieczór czekać, że pojedziemy. Potem następnym razem pojechaliśmy już do Paryża i tam na statek do Calais.
- Kto was transportował? Chodzi mi oto, czy to jedna osoba przychodziła, czy przyjeżdżał samochód, żeby was stamtąd zabrać?
Wie pani, nie pamiętam tego. Teraz nie pamiętam. Nie pamiętam nawet, kto zarządzał tym naszym obozem w Lille. To były tylko kobiety.
- Więc z wielką nadzieją czekała pani…
[Na wyjazd] do Anglii. Już potem wiedziałam, spotkałam w międzyczasie wujka, który wrócił potem już do Anglii, więc wiedziałam, że on się już nami zajmie. Wtedy w międzyczasie spotkałam moją kuzynkę, której ojciec, znaczy wujek mój, to był jej ojciec. To był brat mojej matki.
- Czyli w sumie byłyście we dwie, tak?
Tak. Potem z tą kuzynką żeśmy się trzymały i pojechaliśmy do Anglii. Nas wzięli jako pierwszą pomoc do marynarki. Kobiet potrzebowali. Bo nigdzie indziej nikt nas nie potrzebował, tylko do marynarki nas wzięli. Tam mieliśmy, że tak powiem, kurs rekrucki. Mycie podwórka, sprzątanie i cała musztra. Jak żeśmy tylko te sześć tygodnie odbyły, to wujek nas, mnie i moją kuzynkę, wysłał i Chruścielówny, pojechałyśmy do polskiego gimnazjum, do Szkocji, do Dunalastair House. Tam byłyśmy w internacie.
No, aż tę szkołę przynieśli do Anglii. Tam skończyłam szkołę, maturę, gimnazjum. Pani Płoska, która była dyrektorką naszego gimnazjum, była główną komendantką kobiet na Warszawę podczas Powstania. Tak że mnie się udawały zawsze różne rzeczy, bo ona wiedziała, że ja bratnia dusza z Powstania.
- Wtedy gdy tam spotkała ją pani w Anglii, tak?
Tak, tak. Ja jej przedtem nie znałam, tylko wiedziałam, kim była.
- Rozumiem. Jak dalej się potoczyły pani losy?
Jak skończyłam maturę, moje wujostwo, jak ja byłam w pierwszej licealnej, wyjeżdżali do Argentyny, bo wujek był inżynierem i dostał tam [pracę].
To był chyba czterdziesty dziewiąty czy czterdziesty ósmy, nie wiem dokładnie. No i wujek mi całe papiery załatwił, że ja za rok przyjadę do nich, jak zdam maturę. Bo jego córki już skończyły tutaj. Miałam jechać tam, no ale jak potem wyszłam ze szkoły, miałam w Londynie koleżanki swoje i tam troszkę pracowałam tu, troszkę pracowałam tam, i jakoś się trzymałam. Znalazłam całe towarzystwo, takie harcerskie, właśnie w Londynie i już do tej Argentyny nie pojechałam.
- Jak długo była pani w Anglii?
[Pięć lat]. W pięćdziesiątym… Potem poznałam mojego pierwszego męża […]. I oni zaczęli wywozić wszystkich. Był okres taki, że Ameryka nie przyjmowała nikogo, ale potem otworzyła się kwota dla wszystkich byłych żołnierzy, mogli przyjeżdżać. Mojego pierwszego męża wuj był profesorem w Berkeley i on nam wypisał taki
affidavit.
- Proszę podać nazwisko pani pierwszego męża.
Zdzisław Mieszkowski.
- I wyjechaliście państwo do…
Do Kalifornii od razu. Przez „Queen Elizabeth” do Nowego Jorku, a potem pociągiem przez całe Stany do Kalifornii.
- Po tych latach wojennych zamieszkała pani w Kalifornii. A kiedy była pierwsza wizyta w Polsce?
[W 1967 roku]. Wie pani, moje dzieci, moja córka miała wtedy już siedem lat czy sześć. A ile ty teraz masz lat?
- Czyli to były lata sześćdziesiąte.
Tak. Przyjechaliśmy pierwszy raz. Wtedy jechało się tak, że Niemcy mieli czarter. Myśmy czarterem przyjechali do Frankfurtu. Tam żeśmy zamówili…
Tak. I tam samochód już na nas czekał. I potem żeśmy samochodem wyjechali przez Szwajcarię, Włochy, Austrię, Czechosłowację do Polski.
- Nie miała pani tutaj żadnych problemów?
Nie. Myśmy mieli wizę oczywiście. Wizę trzeba było mieć. Trochę na czeskiej granicy cały nasz samochód, to był jakiś nowy model, bardzo sprawdzali, bo myśleli, że może coś wieziemy. Ale myśmy nic tam nie wieźli.
- Czy pani miała już wtedy obywatelstwo amerykańskie?
Tak, tak, tak. Bo po pięciu latach można było.
- Kiedy się pani skontaktowała ze swoją mamą? Mama została w Warszawie?
Tak, mama już była w Warszawie. Wtedy właśnie już miałam kontakt z mamą i mama wiedziała, że my przyjeżdżamy.
- Czyli dopiero w latach sześćdziesiątych miała pani kontakt z mamą?
Tak.
- Wcześniej mama nic o pani nie wiedziała?
Nie. Tylko jak byłam w niewoli, jedną kartkę… Pamiętałam mojej przyjaciółki babcia gdzieś mieszkała pod Krakowem. Jedną kartkę wysłałam i od niej dostałam odpowiedź, że ona żyje, że jest tam, gdzie ona była. Ona była wtedy pod Krakowem.
- A jak ta babcia się nazwała?
Wtedy się nazywała Anna Malicka. Potem wyszła za mąż.
- Czy coś jeszcze pani by chciała powiedzieć na temat Powstania? Jakieś sceny, które pani zapamiętała, coś, co panią wstrząsnęło? Była pani bardzo młodą osobą, piętnastoletnią i opiekowała się pani rannymi. Jak pani sobie z tym radziła?
Wie pani, pierwsze dni Powstania to jakoś człowiek nerwami chyba żył – ani jeść nie mógł, ani nic. Ale to przeszło. Potem to już uważaliśmy strzelanie i to wszystko za rzecz normalną. Potem, już przed samym końcem, jak człowiek nie wiedział, co się z nami będzie dziać, to było troszkę nieprzyjemne. I wtedy właśnie myśmy same zostały w szpitalu z rannymi i Niemców nie było tam, przychodzili tylko ci „ukraińcy”, to było bardzo nieprzyjemne, w nocy szczególnie. Ale nie miałam styczności takiej blisko, żeby [przeżyć] jakieś takie straszne rzeczy.
- Jak pani wspomina to Powstanie Warszawskie dzisiaj, z perspektywy czasu?
Dla nas, młodych, to był taki zryw, wie pani. Że człowiek będzie miał oswobodzić Polskę i że będzie wszystko normalnie. [...]
- Proszę opowiedzieć o swoim drugim mężu, gdzie go pani poznała i kiedy?
Ja jego poznałam w Ameryce, w Kalifornii.
Zaraz, w którym roku? Myśmy byli małżeństwem pięćdziesiąt lat. Muszę odliczyć, który to rok. Asia, kiedy myśmy się z tatą pobrali? W pięćdziesiątym którym... W sześćdziesiątym [trzecim].
- W 1963 wyszła pani za mąż. Proszę podać imię i nazwisko męża.
Stanisław Bala.
- Kim Stanisław Bala był w czasie Powstania?
On był filmowcem i filmował wszystkie wydarzenia podczas Powstania.
- Czyli był kronikarzem Powstania?
Tak. On i jego siostra tak samo.
- Proszę opowiedzieć, co pani zna z opowiadań męża, z tej jego reporterskiej drogi przez Powstanie?
Więc on opowiadał takie rzeczy, że jak było już zupełnie źle, kazali jemu filmować, on mówi: „Nie mam filmu”. Mówi: „Nic, filmuj, wszystko jedno. To dodaje otuchy żołnierzom, że jak ty filmujesz, to znaczy że jeszcze nie jest tak źle”.
- Czyli nawet jak nie miał taśmy, to udawał, że filmuje wydarzenia?
Tak.
- I był w Warszawie przez całe Powstanie?
Tak. Był potem w niewoli. Tylko ja nie wiem... On nie byli w obozach. Oni szli, szli, on opowiadał, i potem był w obozie. Nie wiem, w jakim obozie on był.
- Proszę pani, a jakie charakterystyczne zdjęcia się zachowały wykonane przez pani męża z Powstania?
Wiem, że jak filmowali PAST-ę, to on tam był. No i tutaj właśnie tę flagę... Zawsze się śmiał. On był w PKO i ja byłam w PKO, ale żeśmy się nigdy nie znali. Dopiero w Ameryce żeśmy się spotkali.
- O jakiej fladze pani mówi?
Jest flaga, która była z PKO chyba, tę niemiecką flagę to on zrywał.
Tak, on tam jest na tym zdjęciu, on wisi. I mówił potem: „Ten kij od flagi w głowę mnie uderzył i mnie oszołomił trochę”.
- Wspomniała pani o tym, że mąż czy pani przywieźliście pamiątki do muzeum po mężu.
Nie, to mąż sam przywiózł. On miał jak mówił: „Ten miś to da się jednemu z wnuków”. Ja mówię: „Wnukom nie ma co dawać. Trzeba to zawieźć do muzeum i niech będzie w muzeum”.
Gdzieś on chodził, na Brackiej był sklep z zabawkami. On pamiętał, że on z mamą swoją kiedyś chodził. No i patrzy, że sklep jest pusty, wszystko, tylko na jednej półce siedzi miś. I on tego misia wsadził do chlebaka wojskowego i chodził cały czas z tym misiem. Uważał, że ten miś to jest jego maskotka. I ten miś ma baretkę za zasługi.
- W którym roku on tego misia przywiózł do muzeum?
Och, nie wiem. To nie tak dawno właściwie, jak muzeum już było, ale parę lat potem.
Rok temu.
We wrześniu.
Znaczy we wrześniu 2013 roku.
- Czy jeszcze chciałaby pani coś na temat męża powiedzieć o jego działalności powstańczej?
Tak. Mój mąż dużo działał i był bardzo wielkim patriotą i w ogóle Warszawę kochał. Uważał, że on jest warszawiakiem, chociaż normalnie jego rodzina pochodzi z Krakowa. Ale on jeden, co był... I zawsze opowiadał wszystkie wspomnienia ze swoich działań podczas Powstania. Jak w niewoli tam był, co oni tam wyrabiali. Jak oni szli, szli. Jak tam gdzieś jakaś baba Niemka nagotowała im gar kaszy, a ponieważ musieli iść, to zabrali ten garnek z tą kaszą i szli dalej. Tak że nie wiem, bo ja nie byłam z nim wtedy.
- Czy mąż później też parał się fotografią, filmowaniem?
Troszkę, wie pani. Bardzo dużo, ale to wszystko nie skończył. Takie u nas są te wszystkie… Bo on pisał te różne takie rzeczy, wspomnienia niektóre. Tak że fotografią się zajmował.
- A te wspomnienia to pani przekazała do muzeum?
Nie, chyba... Chyba [są] w domu. Bo wie pani, ja jeszcze nie posprzątałam tych wszystkich rzeczy, co on tam miał w swoim pokoju. To trzeba będzie poszukać, bo to było za dużo.
- Jest szansa, że muzeum otrzyma jeszcze jakieś pamiątki?
Tak. [To znaczy] nie pamiątki. Jeżeli coś, to jakiś artykuł, co on tam pisał. Bo wie pani, u nas harcerze robili z nim wywiad w domu, potem był nawet na telewizji.
Polscy harcerze z Kalifornii. To znaczy między innymi jego wnuczka.
Warszawa, 25 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna