Janina Papierzyńska „Szefowa”
Janina Papierzyńska, urodzona – Warszawa 23 luty 1910 rok, pseudonim „Szefowa”
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku, przed wojną?
Przed wojną pracowałam w zakładach drukarskich Henryka Miszczaka jako sekretarka i kasjerka.
- Gdzie pani wówczas mieszkała?
Chmielna 7.
- Z ilu osób składała się pani rodzina?
Mój mąż zmarł na rok przed wojną. Byłam z synem i mieszkałam w Warszawie. Ojciec zmarł zaraz po wkroczeniu Niemców do Warszawy, a matka zmarła w 1942 roku. Zostałam z dwoma braćmi. Mieszkaliśmy w czasie okupacji z synem i z dwoma braćmi.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
To były tragiczne chwile. Ojciec był ciężko chory, leżał w szpitalu na ulicy Elektoralnej i trzeba go było stamtąd zabrać, bo wszystko było pod obstrzałem. Udało mi się załatwić samochód wojskowy, pomógł mi przewieść ojca na Chmielną, gdzie zaraz po zakończeniu działań wojennych zmarł. Wojna to była straszna tragedia.
- Czym zajmowała się pani w czasach okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Po zamknięciu drukarni i wywiezieniu maszyn przez Niemców zostałam bez pracy. Ponieważ od dzieciństwa lubiłam szyć, zajęłam się szyciem. Miałam zdolności, tak, że później zdobyłam dyplom mistrzowski mistrzyni krawieckiej nie pracując nigdzie w pracowniach, a egzamin zdawałam autentycznie w cechu rzemiosł. Egzamin zdałam, zaświadczenie mam do dzisiaj, bo dokumenty w cechu ocalały. Zajmowałam się szyciem, w domu prowadziłam pracownię na Chmielnej 7.
- Czy uczestniczyła pani w konspiracji?
Uczestniczyłam, będąc niezorganizowana. Do nas przynosili broń, bo dwóch braci pracowało, ale o ich działalności... wiedziałam, że są gdzieś, że pracują, ale im człowiek mniej wiedział, tym było lepiej. Tak, że na te tematy nie rozmawialiśmy. Przynosili broń na hasło: „Szefowa.” Poza tym przynosili w większej ilości prasę z „Biuletynem Informacyjnym”, którą później zbierały łączniczki. Następnie odbywały się szkolenia podchorążych w naszym mieszkaniu.
Trudno mi dzisiaj powiedzieć, chyba od pierwszych chwil.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie na Chmielnej 7. Bracia wyszli, żegnali się ze mną. Wiedziało się, że Powstanie wybucha. Mój syn, który bardzo ładnie malował, wymalował sztandary polskie na domu, gdzie mieściły się szafki kina „Studio”, które było w podwórzu. Tam było wejście do kina. Umieścił sztandary w szafkach reklamowych kina od ulicy Chmielnej z napisem: „Niech żyje Polska.” Tak że on się dobrze też orientował, że Powstanie wybucha.
Wielką nadzieję. W każdym razie, że coś się zaczęło dziać, coś, co mogło przynieść duże zmiany. Nie miałam żadnej łączności z braćmi. Później jak Powstanie upadło na Starówce, to mój brat przeszedł kanałami z innymi, a mój synuś przed tym zginął, 24 sierpnia. Mój brat przyszedł.
- Jak przedstawiała się pani działalność w czasie Powstania? Co pani robiła?
Byłam pracownicą szwalni dla Powstania. Szwalnia mieściła się w domu braci Jabłkowskich na ulicy Brackiej.
- Co należało do pani obowiązków?
Szycie bielizny dla powstańców.
- Ile czasu pani tam pracowała?
Pracowałam do końca istnienia pracowni, trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy to było. Byliśmy na Chmielnej. Pewnego dnia Niemcy już wdzierali się od strony Nowego Światu, wyprowadziłam rannego brata na ulicę Widok. Tam zajęliśmy mieszkanie po powstańcu, którego zabito w oknie, zastrzelił go snajper, których nazywaliśmy gołębiarzami. Zajęliśmy mieszkanie. Gromadzili się też powstańcy.
- Z jakimi trudnościami wiązała się pani praca w szwalni?
Tam trudności nie miałam. Pewnego razu, jak byłam w szwalni powiadomiono mnie, że mój syn zginął na ulicy Górskiego.
Zabity przez granatnik. Wiedziałam, że on pracuje, ale na moje pytania, gdzie on należy odpowiadał mi, że to jest tajemnica wojskowa, której on nie może zdradzić. Uszanowałam to. Miał jedenaście lat.
- Co robił w czasie Powstania?
On był łącznikiem, gońcem. Był na tyle lubiany, że zrobiono jemu w oddziale, w którym był, trumnę. Został pochowany w trumnie, nie do ziemi jak normalnie wszystkich chowano.
- Wspominała pani, że pani bracia walczyli w Powstaniu.
Tak, jeden był na Starówce, był ranny od czołgu, miał pseudonim „Mir”. Bracia nazywali się Sobocińscy, to było moje panieńskie nazwisko.
- Czy obaj przeżyli Powstanie i wojnę?
Tak, przeżyli tylko mój syn zapłacił krwią. Jak wspominałam jeden był pod pseudonimem „Mir” a drugi był na Mokotowie, pseudonim „Herbut”.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Właściwie kontaktu z nimi nie miałam... Miałam kontakt, wtedy kiedy po upadku Powstania powstańcy szli do niewoli. Mogłam iść jako powstaniec, a mogłam zostać jako osoba cywilna, wybrałam jako osoba cywilna. Myślałam, że może ocalę kącik, który mieliśmy na Widok. Powstańców wyprowadzono przed południem, a po południu przyszli Niemcy, kazali opuścić lokal i wyjść. Uszyłam sobie plecak i zwijałam koc po żołniersku. Niemiec, który asystował przy naszym wyjściu powiedział: „Panienka to widać, że była w Powstaniu.” To był chyba Ślązak. Później nas wyprowadzono. Szliśmy w pochodzie. Prowadzono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie, ale po drodze udało mi się uciec w Pęcicach, miejscowość podwarszawska. Schroniłam się w domu przy szosie, gdzie gospodyni powiedziała, że Niemcy tam byli i powiedzieli, że jak kogoś znajdą, to wszystkich rozstrzelają i ich też. „A nam jest wszystko jedno, jak chcecie, to się schowajcie na strychu.” Schowaliśmy się. W nocy wyprowadziłam jeszcze trzy dziewczyny. Jedna to była moja znajoma, która ze mną była cały czas, a dwie były zabrane z domu na Widok. Noc przetrwałyśmy. Nad ranem, już właściwie było rano, przed Pęcicami spotkałyśmy księdza, który mówił: „Nie idźcie tam, bo tam są własowcy.” Nie miałyśmy innego wyjścia, tylko trzeba było iść. Tam nawiązałyśmy kontakt z nauczycielką. Później przyszli własowcy. Umiałam po rosyjsku mówić, to rozmawiałam. Oni mówią: „Chodźcie do nas.” Dziewczyny były zupełnie młode. „Chodźcie do nas na kwartiru, będziecie wszystko miały.” Wiedziałyśmy, na czym to wszystko miało polegać. „Lepiej tutaj zostaniemy.” Później jedna, która była cały czas ze mną, znalazła swoich znajomych, którzy ją zabrali. To byli zamożni ludzie, a ja schroniłam się u swojej przyjaciółki w Piastowie. To było pod samym obozem niemieckim przejściowym, gdzie Niemcy ciągle obławy urządzali. Nawet kiedyś w piwnicy się schroniłam, przykryta workami. Niemcy chodzili i węszyli po całym domu. Udało mi się ujść tak, że w obozie nie byłam. Potem przyjaciółka przeprowadziła mnie na stację w Pruszkowie. W każdym razie znalazłam się w Jaktorowie, gdzie miałam zaprzyjaźnioną z moimi rodzicami rodzinę, państwa Łuszyńskich. U nich znalazłam przytułek, przyjęli mnie jak członka rodziny. Tam już byłam do końca okupacji.
- Wracając do czasów Powstania, jak wyglądało pani życie codzienne, chodzi mi o żywność, ubranie, higienę, czas wolny?
W Powstaniu pracowałam w szwalni. Dostałam fartuch z rękawami, szary kitel. Wyżywienie było całkiem prymitywne i przypadkowe. Gdzie jakiekolwiek zapasy były, to każdy się dzielił z drugim, czym mógł. Nawet w mieszkaniu, gdzie się schroniłam na Widok, to śniadania organizowałam. Tam przychodziło koło dziesięciu osób na skromne śniadania. Tak to się wszystko w pamięci zaciera.
- Czy w czasie Powstania pani kontakty z najbliższymi były utrudnione?
Brat, co był na Starówce, to był do końca razem ze mną, aż do wyjścia jako jeniec do obozu. Z drugim bratem nie miałam żadnego kontaktu, bo był w Mokotowie. Z Mokotowem żadnego kontaktu nie miałam. Jak wyszedł z domu, to nic o nim nie wiedziałam. Jak wszyscy się rozstawaliśmy, to daliśmy sobie szereg adresów znajomych po Polsce. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że możemy w Warszawie nie mieć do czego i dokąd wrócić. Żeby się skontaktować, to adresy po Polsce daliśmy między innymi do państwa Łuszyńskich, do których później trafiłam. Tak, że po kolei się znajdowali, z obozu zaczęli pisać. Miałam dużo kontaktów. Na pocztę wyruszałam co dzień, zawsze wracałam z wiadomościami w formie pisemnej. O bracie z Mokotowa nie wiedziałam nic, bo z nim nie miałam kontaktu. Nawiązałam kontakt z siostrą.
- Kiedy odnalazł się pani brat z Mokotowa?
Już po wojnie, bo na bramie domu na Chmielnej..., w ogóle na bramach umieszczało się adresy, gdzie można się skontaktować. On wrócił, to się skontaktował. Wtedy już mieszkałam w Kwidzynie, gdzie zaczęłam pracować w starostwie.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Absolutnie nie, nie było żadnego kontaktu. Chociaż na przykład wiem, że za mego syna odbyło się nabożeństwo, ale ktoś mi o tym powiedział. Nawet ksiądz mnie odwiedzał później. Wiem, że za niego było nabożeństwo i ksiądz mówił o nim, ale nie byłam, bo nic nie wiedziałam, nie wiedziałam, gdzie i jak i co, a nie miałam żadnego kontaktu.
- Czy w czasie Powstania czytała pani podziemną prasę bądź słuchała radia?
Radio to była rzecz zakazana. Radio było zakopane w piwnicy. Owszem, w czasie nie Powstania, tylko w czasie okupacji, to się słuchało radia i angielskiego „bum, bum”. Mój brat, który był później w Mokotowie, skonstruował coś utajnionego tak, że mieliśmy najświeższe wiadomości. Zebrania młodzieży się odbywały, dowiadywali się u nas dużo różnych nowin.
- Teraz zadam być może najtrudniejsze pytanie. Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Trudno mi o tym mówić jeszcze dzisiaj, na pewno wiadomość o śmierci syna.
- W jakich okolicznościach dowiedziała się pani o śmierci syna?
Ktoś przyszedł do pracowni i dał mi znać. Zaraz poszłam, znalazłam jego w podwórzu domu na ulicy Górskiego. Dowiedziałam się takich szczegółów, że on szedł z meldunkiem, był obstrzał niemiecki i schronili się do piwnicy. Wychodząc z piwnicy, został ugodzony odłamkiem i od odłamka zginął.
- Czy miała pani dobre wspomnienia z okresu Powstania?
Trudno mieć dobre wspomnienia.
- Po zakończeniu Powstania zamieszkała pani w Kwidzynie?
Mieszkałam, miałam schronienie w Jaktorowie. Później, 19 stycznia było wyzwolenie, oswobodzenie Warszawy. Chciałam zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Zaraz przyszłam do Warszawy, gdzie oczywiście niczego nie zastałam. Tak, że wróciłam do Piastowa, gdzie zostałam u swojej przyjaciółki. W Warszawie nie mogłam zostać, bo po prostu Warszawa nie istniała. Później wyjechałam na Ziemie Odzyskane, gdzie pracowałam w starostwie. Prowadziłam referat aprowizacji i handlu. Tam byłam do roku 1954.
- Czy spotkały panią nieprzyjemności związane z udziałem w Powstaniu?
Byłam tak zwaną czarną owcą, ale udało mi się uniknąć represji. Byłam równocześnie cenionym pracownikiem, nawet dostałam Srebrny Krzyż Zasługi, czemu nie mogę się nadziwić do dzisiejszego dnia. Represji żadnych nie doznałam, aczkolwiek jeszcze dzisiaj się dziwię, że nie wylądowałam w zakładzie zamkniętym w rodzaju więzienia. Zawsze miałam zjadliwy język. Przytoczę anegdotę. Szłam kiedyś z sekretarzem powiatowym, a sekretarz powiatowy PZPR to była wielka szycha. Wyraz „pan” wtedy nie istniał, pytam go: „Kiedy wasza sekretarka idzie na urlop?” On mi coś odpowiedział. „Też wybrała, akurat Święta wypadają.” On: „To jest właśnie odchylenie prawicowe.” Ja mu na to: „Wy chyba na prawym boku nigdy nie śpicie.” Zatkało go normalnie, miałam zjadliwy język i tym się broniłam.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam w 1954 roku. Wiedziałam, że Warszawa nie istnieje ale, że chociaż będę w pobliżu. Zaczęłam pracować w Zjednoczeniu Budownictwa Wojskowego. Potem, jak Warszawa się zaczęła odbudowywać, dostaliśmy mieszkanie i tu mieszkam od 1954 czy 1955 roku. W międzyczasie pracowałam w technikum poligraficznym. Tam pracowałam do emerytury. Po przejściu na emeryturę jeszcze piętnaście lat pracowałam w służbie zdrowia. Różne smaki chleba poznawałam. Wszędzie byłam na kierowniczych stanowiskach, tak się składało.
- Czy chciałby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego być może nikt dotąd jeszcze nie powiedział?
Właściwie na temat związany z Powstaniem nie. Bardzo pozytywnie odczułam obchody sześćdziesiątej rocznicy Powstania. W ogóle bardzo mnie to podbudowało, że po tylu latach zaczęło się o Powstaniu mówić i czcić to Powstanie i powstańców, którzy jeszcze przeżyli i bezinteresownie wszystko z siebie dawali.
- Od momentu zakończenia Powstania do dziś toczy się dyskusja dotycząca tego, czy wybuch Powstania miał sens. Co pani o tym sądzi?
To wszystko są zdania podzielone, które, mi się wydaję, pozostaną na zawsze, bo jedni twierdzą tak, drudzy twierdzą inaczej. Moje zdanie osobiste, to jest takie, że nie można dać się upodlić i raczej zginąć, jak to się mówi, pod sztandarem. Twierdzę, że Polacy mają to w sobie, że są podzieleni, skłóceni, nieraz nieznośni, ale w chwilach wymagających zjednoczenia, jednak jednoczą się. To jest moje zdanie.
Warszawa, 15 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła: Alicja Waśniewska