Janina Franciszka Słocińska „Grażyna”
Janina Słocińska „Franciszka” z domu Odrakiewicz, urodzona 9 marca 1923 roku w Warszawie, zgrupowanie „Waligóra” na Woli. Pełniłam funkcję przewodniczącej punktu sanitarnego na ulicy Okopowej.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Wtedy w 1939 roku 27 września zeszłyśmy do podziemia, utworzyły się Szare Szeregi. Później poszłyśmy do konspiracji. Każda z nas dostała funkcję, przydzielono nas do szkolenia młodszej młodzieży, poza tym do nauki. Nauczałam historii i geografii grupy młodzieży.
Tak. Ponieważ to było na Kole u moich rodziców. Był mały pokoik i tam zbierałam młodzież z piątej, szóstej klasy szkoły powszechnej. Miałam wtedy 16 lat. Wszystkie sprawy szkoleniowe, z bronią, tropiciel [odbywały się tam].
- Kto prowadził te wszystkie zajęcia?
Przeważnie prowadzili starsi rangą [późniejsi] powstańcy. Zbieraliśmy się w mieszkaniach. To nie byli tylko harcerze, [ale również] dawni wojskowi, porucznicy, sierżanci. Miałyśmy biegi w lesie na różne czynności usprawniające i poza tym rozklejanie różnych haseł z kotwicą w małym sabotażu.
- Dużo to pani czasu zabierało?
Jeszcze się wtedy uczyłam. Byłam w szkole u zakonnic na ulicy Górczewskiej do 1942 roku, bo innej szkoły nie było wtedy, to była szkoła zawodowa krawiecko-bieliźniarska, to były siostry zgromadzenia, które były też w konspiracji. One nas wyprowadzały w różne kierunki i razem tam miałyśmy spotkania. Ksiądz, którego z Poznania wygonili Niemcy, mieszkał u tych zakonnic, prowadził religię u nas w szkole.
- Miała pani okazję się nauczyć krawiectwa?
Miałam, bo nawet dostałam dyplom rzemieślniczy krawiecko-bieliźniarski, później chodziłam na komplety, także raczej [na] krawiectwie znam się, bo szyłam. Prowadziłam punkt krawiecki na ulicy Smolnej, miałam tam trzynastu krawców i dyrygowałam nimi. To był 1953 rok
- Jakie było nastawienie rodziców do pani konspiracji w Szarych Szeregach?
Rodzicie niewiele wiedzieli. Rodzina moja, miałam dwóch braci i siostrę, raczej nie wdawała się w moją konspirację i raczej też nie byli w konspiracji. To znaczy byli za tym, czytali ale nawet nie wiedzieli, że jestem w konspiracji.
- Z czego utrzymywała się rodzina?
Bracia i ojciec jeszcze pracował w fabryce. Jeden z braci się ożenił w 1943 roku, to już nie, ale ten najstarszy to pomagał, pracował trochę i nas utrzymywał. W 1943 roku poszłam na kurs szkolenia sanitarnego do Szpitala Maltańskiego na [ulicę] Senatorską i tam byłam w Szpitalu Maltańskim prawie rok, do Powstania Warszawskiego. Później miałyśmy szkolenia sanitarne na wszystkich oddziałach, na chirurgii i na wewnętrznym. Później przydzielili mnie na punkt sanitarny na Okopowej. Było nas tam pięć dziewczyn.
Nie, my tylko udzielałyśmy pierwszej pomocy i później odsyłałyśmy do szpitala, jeśli były jakieś poważne rany kulą. Przeważnie udzielałyśmy pierwszej pomocy. Pierwsze trzy dni to właśnie tam było, bo Powstanie na Woli zaczęło się nie o piątej, tylko wpół do piątej. Jeszcze bardzo charakterystyczna sprawa, jak szłyśmy do Powstania: o godzinie jedenastej we wtorek 1 sierpnia zawyła syrena fabryczna, poprzedniego dnia nas uprzedzono, żebyśmy się nigdzie nie ruszały, żebyśmy nigdzie nie wychodziły z domu, tylko czekały już na rozkaz i wtedy o godzinie 11 syrena fabryczna zawyła i już byłam przygotowana: miałam chlebak, miałam buty, wszystko przygotowane. Wstałam i przyszedł goniec i powiedział, że o godzinie 14 spotykamy się przy bloku na Kole, bo mieszkałam na Kole. I wychodzę z tym ekwipunkiem, ojciec mi zastąpił drogę i powiedział: „Dokąd ty idziesz?”, mówię: ”Tatusiu za trzy dni wrócę, idę do Powstania”, a ojciec mówi: „Nie pójdziesz, to jest niemożliwe” (bo ojca dziadek poszedł też do powstania w 1963 roku). Mówię: „Tatusiu pójdę, bo składałam przysięgę”. Jak skończyłam 18 lat to nas przydzielili do Wojskowej Służby Kobiet i z tą Wojskową Służbą Kobiet składałyśmy przysięgę. Przysięgę składałam na Starym Mieście i później jak ojciec mi zabronił powiedziałam, że składałam przysięgę i że muszę iść, że za trzy dni wrócę, bo Powstanie będzie trwało tylko 3 dni. Na ulicy Okopowej zaczęło się Powstanie już w pół do Piątej, bo pierwsze wojsko niemieckie przejeżdżało i nasi powstańcy już uderzyli na nich i już samochód zdobyli pancerny, więc tych Niemców w niewolę wyprowadzili i później był spokój, mieliśmy dyżury, czekaliśmy na zrzuty.
- Wiedzieliście, że będą zrzuty?
Tak, wiedzieliśmy, powiedzieli nam. Czekaliśmy na zrzuty, niestety się nigdy nie doczekaliśmy. Był też z nami ksiądz z Koła, była pielęgniarka dyplomowana ze Szpitala Karola i Marii. Te pierwsze trzy dni były takie zwycięskie. Właśnie wtedy wywiesiłyśmy flagę, zrobiłam zbiórkę tych naszych dziewczyn i wywiesiłyśmy flagę na budynku, biało – czerwoną, a na [ulicy] Kaczej stali Niemcy jeszcze i zaczęli tłuc do nas, jak zobaczyli tę flagę, bo my odśpiewałyśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Niemcy zaczęli do nas strzelać, oczywiście zlikwidowałyśmy tę flagę, to się wszystko pochowało. Nasi Powstańcy ich tam zauważyli, jednego zestrzelili prosto, trzech tylko tych Niemców było, to poszli na górę i tam ich zrzucili. Później zaczęła się straszna krwawa Wola. Zaczęli się wycofywać Powstańcy z Koła, od Górczewskiej, z Wolskiej, Bema... Przeważnie szli na granaty, więc były te opryski granatów, wszystko młodzi ludzie byli, studenci przeważnie. Wtedy trafiali do naszego punktu, my opatrywaliśmy. To były właśnie odpryskowe [rany] od granatów i my, jeśli ten odprysk jeszcze widać było, to go po prostu wyciągałyśmy, nacinałyśmy jeszcze trochę, bo pielęgniarka nam tak radziła. Oni u nas się umyli i szli dalej przeważnie na Starówkę. Później, ostatni bój był czwartego sierpnia, wtedy było strasznie dużo rannych, w rejonie Woli, jak Cmentarz Ewangelicki, [ulica] Barska, Płocka, Młynarska, Staszica. To były już rany nie odpryskowe tylko cięższe, takie, że nie nadążałyśmy opatrywać. Miałyśmy opatrunki gotowe, przysłane z zagranicy. To były po prostu rany rozszarpujące. Ci chłopcy leżeli z odkrytymi piersiami, rany były już bardzo ciężkie, to już po prostu my ładowaliśmy [ich] na samochody i wyjeżdżali. Przeważnie wyjeżdżali na Starówkę, bo już tutaj Wola i w pobliżu nie można było. Wtedy przyszedł do nas ojciec jednej z koleżanek z Koła i powiedział, że ma możliwość żebyśmy wracały do domu, ale my powiedziałyśmy, że nie, nam nie jest wolno się zwolnić. Musimy w dalszym ciągu być, bo jesteśmy podporządkowane wojsku, więc nie wolno nam jest uciekać gdzieś samowolnie. Poszedł do kapitana wojskowego, nie wiem czy to był z „Waligóry” czy z „Parasola”, bo niedaleko tam miał swoją kwaterę „Parasol”, więc poszedł tam i przyszedł podpułkownik ubrany po wojskowemu w mundur nasz - my się już pakowałyśmy na samochody, żeby jechać na Stare Miasto, bo właściciele apteki oddali nam tę aptekę i poszli, tak że wszystko co w tej aptece było, [z] wszystkiego mogliśmy korzystać, i pakujemy już to wszystko - i powiedział: „Dziewczyny, jak macie możliwość wracania do domu to wracajcie, bo możecie się przydać na tyłach Powstania, bo tam też jesteście potrzebne.” Dwie koleżanki nie poszły, jedna poszła na barykady z butelkami rzucać na czołgi, druga też poszła do innego zgrupowania. My [byłyśmy we] cztery, przyłączyła się też do nas taka stara sanitariuszka z 1915 roku, która była później u mnie w domu długi czas, i przeszłyśmy przez Cmentarz Ewangelicki. Jak przechodziłyśmy przez Cmentarz Ewangelicki to ci powstańcy, którzy tam byli - byli w grobowcach na cmentarzu, my aż byłyśmy zaskoczone, to wszystko brudne, [a my] idziemy w białych fartuchach z opaskami sanitariuszek, bo przecież nie można do nas strzelać, bo to służba zdrowia, nie powinni do nas strzelać - a ci powstańcy mówią: „Dziewczyny, gdzie wy idziecie? Przecież was wystrzelają jak kaczki! Zdejmijcie te fartuchy, zdejmijcie te opaski!” My wtedy pozdejmowałyśmy to rzeczywiście, pochowałyśmy i później od [ulicy] Żytniej do Obozowej było takie pole i tam się czołgałyśmy aż do mostu na Obozowej. Tam stała tak zwana „Berta” niemiecka, która waliła na Powstanie i tam właśnie przeszłyśmy i wróciłyśmy do domu. Oczywiście, jak wróciłam nie mogłam mówić, tylko ciągle płakałam, że nie zwycięsko się wraca, ale brat mój był chory, miał zapalenie stawów w nogach, ojciec astmę. Później się szykowałam pójść do Puszczy Kampinoskiej do partyzantki, ale niestety nie zdążyłyśmy, bo przyjechali Niemcy i już w przeciągu godziny wynosić się [musieliśmy] wszyscy z domu.
- To mieszkanie było na Kole?
Na ulicy Bolecha.
Ze wszystkich tych domów robotniczych - to było Koło robotnicze, te bloki były murowane i drewniane - to wszystkich wygrużyli. Kazali nam pędzić na Wolę, żebyśmy szli na Wolę do Kościoła Świętego Wojciecha, ale my nie poszliśmy, tylko poszliśmy na stronę na Górce, do tych gospodarzy, którzy mieli tam swoje gospodarstwa rolnicze, tam się zatrzymaliśmy, nocowaliśmy w stodole. Stamtąd też chciałam iść do Puszczy Kampinoskiej, już było bliżej i ojciec mi znowu zastąpił drogę, bo tam się zmówiliśmy właśnie z kolegami, że już pójdziemy do Puszczy Kampinoskiej, ale ojciec zastąpił mi drogę i powiedział: „Jestem chory, Geniek jest chory i on właśnie został tam na Górcach i gdzie ty pójdziesz? Zostawiasz nas wszystkich?”, bo robiłam zastrzyki, opatrunki... i zostałam. Zaraz przyjechali znowuż Niemcy i nas zapędzili do obozu na Grotach i z tego obozu zaczęli nas pędzić do Pruszkowa piechotą, więc co można było wziąć? - niewiele można było, po prostu [szło się] w tym co się stało. Brat został na Górcach. Uratowała go Żydówka, bo ona pracowała u tego gospodarza, ukrywała się, to był kawaler samotny, ona tam u niego pracowała jako gosposia i później jak oni tam poszli, nas tam przyjęli i brat leżał w takim pokoiku, [miał] obandażowane nogi, ręce. Oczywiście, jak Niemcy wkroczyli, jak nas wypędzali, weszli tam, do tego mieszkania, ale ona powiedziała, że tu nikogo nie ma, bo umiała po niemiecku mówić i oni nie zajrzeli, gdyby zajrzeli do tego pokoiku, to by oczywiście brata zabili.
Nie, on miał zapalenie stawów w kolanach, w rękach, tak że nie mógł chodzić, robiłam mu zastrzyki, bo był lekarz z którym się wymieniłam: wzięłam z Powstania morfinę i wymieniłam się, on mi dał te zastrzyki, które były potrzebne bratu, a ja mu dałam morfinę w zamian za to, bo on używał tej morfiny. W ten sposób brat mógł później dojść do nas. Jak szliśmy do tego obozu do Pruszkowa, to po drodze jest taka miejscowość Szamoty, to jest koło Ursusa i tam mamy rodzinę, tam ciocia nasza mieszkała, wujek i udało nam się urwać z tego peletonu i tam uciekliśmy, tam uciekł brat.
- Nie pilnowali tej kolumny?
Pilnowali oczywiście, Niemcy szli za nami. Zrzuciłam szybko płaszcz, który miałam i weszłam w ten kordon, bo tam stali ludzie i częstowali wodą, chlebem po drodze. Jak ciocia usłyszała, że idą ludzie z Koła, to oczywiście w ten peleton, [ja] wskoczyłam do rowu, zrzuciłam ten płaszcz i wzięłam wiadro i zaczęłam też podawać, później siostra moja, bratowa nie chciała, bo była w ciąży, [miała nadzieję], że ją wypuszczą, ale się uratowaliśmy prawie wszyscy.
- Pamięta Pani datę, kiedy to było?
To był chyba 17 czy 18 sierpnia. Później ojciec był u tej cioci. Brat [był] 25 kilometrów dalej koło Błonia. Tam właśnie jakoś przetransportowali brata, wujo przyjechał koniem i go zabrał. Miałam taką wędrówkę, ponieważ ojciec mój wymagał opieki i też zastrzyków, bo miał bardzo ostrą astmę i brat był w takim stanie, że musiał mieć opiekę i zastrzyki robiłam i tak wędrowałam 25 kilometrów dwa razy w tygodniu w tą i z powrotem na pieszo. Właśnie poszłam do Błonia, żeby zmienić kenkartę na to, że nie jestem urodzona w Warszawie, żeby mi zmienili, że jestem zameldowana u tego wujostwa w Stecznie, ale w tej gminie, w tym Błoniu nie było nikogo, [nic] nie załatwiłam i z kuzynką przechodziłam przez szosę do ścieżki, żeby pójść do wujostwa i wtedy właśnie jechał wóz z koniem i tam jechało dwóch Niemców z karabinami i tak z pięć, sześć osób. Oczywiście, już przeszłyśmy, a oni krzyczą: Halt! Halt! Utykałam trochę na nogę, bo miałam wrzód pod kolanem, później mi się trochę już to goiło. Ona dała kenkartę, była z tej wsi, to ją puścili, a mnie [nazwali] bandit warszawski od razu i na wóz. Zawieźli mnie do Grodziska. W Grodzisku masa była ludzi już i z Grodziska [przewieźli mnie] do Pruszkowa, do obozu przejściowego, to było 13 października. W obozie było bardzo dużo ludzi i ciągle wywozili nas, to znaczy grupy albo mężczyzn albo kobiety, więc jak wywozili kobiety, to my się chowałyśmy między mężczyzn, jak wywozili mężczyzn to niektórzy mężczyźni się chowali. Później przeszłam parę takich numerów, że się właśnie chowałam - jak była wywózka, to się w takie paczki pakowaliśmy. Rodzina mi przysłała, bo mama zawsze była pod tym obozem i tam były harcerki, które opiekowały [się i sprawdzały] czy ktoś uciekł, albo zdawały sprawę jak załatwić, żeby zwolnili. Były przeważnie z Ursusa, z Piastowa. Byłam [w obozie] do 13 listopada, cały miesiąc mi się udawało, a codziennie wywozili [śmiech]. Było tak, że był już cały kordon przygotowany, po nazwisku czytali, ale było takie okienko z tego budynku, więc wyszłam przez to okienko i tam parę z nas [się ukryło], ale później okazało się, że już Niemcy wykapowali, że w ten sposób możemy uciekać, to później przy bramie głównej czytali nazwiskami tak, że z powrotem wróciłam do obozu. Później był taki moment, bo już mnie znali, bo lekarz niemiecki już mnie znał, chodziłam - miałam chorą nogę - więc nie miałam już żadnego ratunku i te harcerki się skontaktowały z lekarką, która była w obozie - polska lekarka i mama poszła do niej o 6 rano. Właśnie był taki moment, że likwidują ten obóz i wywożą wszystkich do Ziemlanek do Skierniewic, ale część wywozili do Warszawy, tej zburzonej, palącej się Warszawy do hotelu Brystol do obsługi Niemców. Mnie przesłali przez te harcerki, więc powiedziałam, żeby mi przynieśli strzykawkę i leki, które powodują silną temperaturę i zrobiłam sobie zastrzyk, wywołałam temperaturę prawie 40 stopni. Wtedy nas pędzili do Breslau, do Wrocławia i kolega stał za drutami i mówi: „Jana, wejdź do ubikacji” i weszłam do tej ubikacji. Niemiec szedł za mną i mówi: „Panienka, prędko, prędko!” i przeszedł cały ten korowód. Wyszłam, tam nas było z dziesięć babek i co robić, nie wiadomo co dalej z nami, ale od miasta znowu cały korowód ludzi pędzą i dołączyłyśmy do tego korowodu i znowu jesteśmy w obozie. Wtedy właśnie likwidują obóz i nas segregują i ustawiają w szeregu. Byłam wtedy młodą dziewczyną, miałam warkocze... Zrobiłam sobie znowu ten zastrzyk, z tą temperaturą 40 stopni i oczywiście jestem czerwona, oczy mam zaszklone i stoję w tym szeregu. Idzie Niemiec (to gestapo szło) i pokazuje paluchem, którą wybiera i bym padła. W tym momencie wybiega z pokoju lekarskiego sanitariusz i woła: „Frau Adrakiewicz” i wyskakuję z tego [szeregu], a Niemiec: Halt! na mnie i on tłumaczy po niemiecku, że jestem bardzo chora, że muszę iść do lekarza i ten Niemiec puścił mnie. Poszłam do gabinetu, lekarka mówi: „Co ci jest?”. Mówię, że mam silna temperaturę. „Ale co ci jest, dlaczego masz ?” i mówię, że mam czyraki, więc mówi: „Kładź się!” i w tym momencie wpada lekarz niemiecki, u którego już parę razy byłam i mówi (bo on po polsku bardzo dobrze mówił): „Pani doktor, na nic pani zamiary, bo już obóz jest zlikwidowany, wszyscy jadą do Ziemlanek albo do Bristolu, do Warszawy”. Ta doktor mówi: „Oj, tyle zmian jest w obozie, ciągle się zmienia, jeszcze nie wiadomo, a to jest bardzo ciężko chora kobieta.” Napisała mi do zwolnienia, że mam chorobę flux, to taka jak trąd, coś w tym rodzaju. Oczywiście później bada [mnie] jeszcze lekarz niemiecki, ale to byli już lekarze z Wehrmachtu. On mnie pyta co mi jest. Tłumacz jest, więc tłumacz tłumaczy. Myślę: jak on mi się każe rozebrać, to będę głupio wyglądała. Ale tę nogę miałam jednak chorą i znaki po czyrakach miałam, bo miałam 25 lat i miałam czyraki. O godzinie czwartej po obiedzie zwolnili mnie z tego obozu, wyszłam za bramę [w] tej ciężkiej temperaturze. Mama stała za bramą, mamy nie widziałam, już nikogo nie widziałam, bo było już ciemno. Wtedy uciekałam, żeby mnie drugi raz nie złapali. Uciekałam przez tory kolejowe w Pruszkowie, do Gołąbek, tam była moja chrzestna matka. Jeszcze muszę powiedzieć na temat, jak we wrześniu byłam w Szamotach i jak Niemcy pędzili Powstańców w nocy, zawsze w nocy. Niemcy chodzili, okna musieliśmy mieć pozamykane, nie wolno było otwierać żadnych okien ani nic. Wtedy uciekli z tego kordonu - uciekło trzech powstańców, oni byli z terenu Śródmieścia. Wujek wziął ich do stodoły, zadekował tych powstańców, bo oni zapukali do drzwi, więc tam przygotowaliśmy jedzenie, daliśmy je, ale oni raniutko poszli gdzieś, jeszcze było ciemno, bo właśnie gdzieś niedaleko mieli rodziny i odeszli. Takich korowodów to co dzień pędzili przez te Szamoty. Później jeszcze ciągle byłam w ruchu sanitarnym, ciągle na wsi, gdzie mój brat był. Byli też ci powstańcy, którzy się ukrywali, tam donosiłam im leki, bo trochę z tej apteki pobrałam tych leków, kazali nam [je] wziąć, żeby Niemcy jak wejdą [nie wzięli]. Właśnie tak się skończyło moje urzędowanie. W styczniu 1945 roku weszli Ruscy i wtedy przerwała się trochę ta nasza akcja.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam 18 stycznia. 17 weszli [Rosjanie] a 18 już wróciłam, bo na Kole to mieszkanie, w którym mieszkałam, było nie zniszczone. Ten dom był nie spalony, nie zniszczony, tak że tylko piece były porozwalane, bo tam urzędowali Mongoły, mieli konie, nawet do mieszkania wprowadzali konie i wszystko, [z] mebli to były żłoby porobione i tam konie urzędowały. Wróciliśmy i zaczęłam pracę harcerską. Koło ocalało. To znaczy ocalało Koło murowane tak zwane, a Koło drewniane zostało spalone. Tam zaczęłam prace harcerską. Najpierw byłam przyboczną, moja drużynowa była nauczycielką, więc później chciała zrezygnować. Ponieważ ja byłam w 1939 roku szkolona jako instruktorka już na przyszłą drużynową, całą okupację się szkoliłyśmy i zostałam drużynową na ulicy Gostyńskiej w szkole. Szkoła częściowo była spalona i nawet izbę harcerską miałyśmy opaloną, ale do 1950 roku [działałyśmy], a w 1950 roku zawiesiłyśmy naszą działalność harcerską ponieważ [nastał] niesprzyjający okres - wszedł tak zwany Związek Młodzieży Polskiej, na siłę kazali nam zdać legitymacje harcerskie, ale tego nie zrobiłyśmy, tylko po prostu odeszłyśmy i później znowu zaczęłyśmy się organizować konspiracyjnie. W 1959 roku znowu powróciłam do harcerstwa, do kręgu starszych harcerzy. Najpierw byłyśmy w Komendzie Głównej na ulicy Konopnickiej, a później wstąpiłyśmy do związku Armii Krajowej, do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej i w Szarych Szeregach byłyśmy. W tej chwili jestem przewodniczącą światowego związku żołnierzy Armii Krajowej w tak zwanym środowisku Szare Szeregi Wola.
- Czy ma pani kontakt z osobami, z którymi była pani w tym punkcie na ulicy Okopowej?
Nie, nie mam, bo byłam jedyną harcerką, te wszystkie inne były z liceum. One się później rozeszły, zresztą rozeszłyśmy się bardzo niesympatycznie, bo one przystąpiły do Armii Ludowej. My się po prostu rozdzieliłyśmy, bo jedna miała chłopaka, który był w Armii Ludowej i on je tam ściągnął i tak właśnie bardzo niesympatycznie, nawet do tego stopnia, że się musiałam na jakiś czas ulotnić, bo one zaczęły szkalować.
- Mówiła pani, że gdy kończyłyście swoją działalność w punkcie sanitarnym, przyszedł pani ojciec z pomocą jakiegoś wojskowego, żeby panie wracał. Jednak dwie postanowiły walczyć dalej, czy zna pani ich losy?
Tak, ta jedna, która była to później mieszkała w Ursusie, wyszła za mąż bardzo nieciekawie, bo wyszła za mąż za wojskowego, który szedł ze wschodu, za takiego Polaka, trochę ruskiego i później okazało się, że on miał żonę i dzieci w Rosji. W każdym bądź razie ta żona później przyjechała z dzieckiem i [mąż] został ukarany, dostał 5 lat więzienia. Wyszła ponownie za mąż, mąż jej pracował przy metrze.
- Najogólniej, jak pani wspomina Powstanie?
Z rozrzewnieniem wspominam. Teraz to trochę już tak ochłonęłam.
- Dlatego, że był okres, kiedy trudno było o tym mówić?
Oczywiście, więc się o tym nie wspominało, bo nawet później jak zaczęliśmy się w 80 – tych latach z powrotem organizować i spotykać znowu w mieszkaniach, to znowuż to było takie partyzanckie. Jeszcze się nie zgłosiłyśmy formalnie do związku, dopiero w 1990 roku się spotkałyśmy tam w komendzie na [ulicy] Konopnickiej. Tak jedna drugą podawała. W 1946 [czy] 1947 roku był obóz harcerski, bardzo ciekawy, wtedy był Osóbka – Morawski u nas nawet na spotkaniu, na ognisku, w Karpaczu Zdroju, zimą to było. Było bardzo ciekawie, bo obóz męski był i instruktorki.
- Pani całe życie miała związane z harcerstwem?
Prawie tak, oprócz tego okresu, kiedy harcerstwo tak opluli.
Warszawa, 4 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt