STEFAN RUBIK „Wiktor” 1920 podporucznik „Zaremba-Piorun” Śródmieście Południowe Rubik Stefan, pseudonim „Wiktor” urodzony 24 sierpnia 1920 [roku] w Warszawie. Karierę w AK zacząłem od grudnia 1940 roku. W czasie Powstania byłem w oddziale „Zaremba-Piorun”, a tak w oddziale „Obroża”.
Tak.
Ojciec był metalowcem, pracował w fabryce karabinów maszynowych na Woli, matka nie pracowała, mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Leszno. Przed wojną to wszyscy chodziliśmy do szkoły.
Miałem trzech braci i trzy siostry.
Do Zgromadzenia Kupców na ulicę Prostą.
Należałem, ale krótko. Chodziłem do szkoły podstawowej na Chłodnej 11, tam troszkę należałem, ale z chwilą przejścia do gimnazjum już z harcerstwem nie miałem do czynienia.
Brałem udział w kampanii wrześniowej jako ochotnik przy 22. pułku piechoty [z] Siedlec. Walk nie było, bo ewakuowaliśmy się aż na wschód. Dotarliśmy do Sarn i tam powiedzieli nam, że mamy wracać, bo wojsko rosyjskie przekroczyło granicę. Wtedy droga z powrotem do Warszawy. Po drodze byliśmy chwyceni – bo akurat we czterech młodych chłopaków jechaliśmy z meldunkiem – przez radziecką szpicę. Wsadzili nas do piwnicy, trzymali kilka dni. W pewnym momencie jeden z fornali – bo to było w majątku – powiedział: „Uciekajcie, bo oni jutro mają was albo wywieść albo zlikwidować”. W nocy uciekliśmy. Przeszliśmy przez linię frontu radzieckiego, niemieckiego. Za linią frontu niemieckiego Niemcy nas złapali, kto my jesteśmy. „Uczniowie, do szkoły chodzimy”. – „Dobrze, jedźcie w kierunku Siedlec, tam są władze niemieckie, organizują transporty”. Okazuje się, że oni przyłapywali wszystkich i później do niewoli brali. Ominęliśmy Siedlce i wróciliśmy do Warszawy.
To było we wrześniu – 28 , już po kapitulacji.
Pojechałem na Leszno do siebie. Budynek był zniszczony w czasie działań wojennych, rodziny nie było. Kartkę znalazłem na gruzach, że wyniosła się poza Warszawę na Ulrychów. Dotarłem do rodziny i wtedy byłem z rodziną.
W 1940 roku wstąpiłem do ZWZ, wtedy nie było AK.
Poznałem kolegę, późniejszego mojego dowódcę w czasie Powstania, „Sylwestra”...
„Sylwester” to pseudonim, nazywał się Ciesielski-Cymerman Józef, [wciągnął mnie] do organizacji, nie wiedziałem jakiej, powiedział tylko, że to jest organizacja. Złożyłem przysięgę w grudniu 1940 roku i zostałem wcielony do małej komórki na Powiślu, bo były piątki. Tam uczęszczałem na różne zbiórki, ćwiczyliśmy, chodziliśmy na wykłady. Po roku czasu „Sylwester” zakomunikował mi, że zostałem przez dowództwo wyznaczony do konspiracyjnej szkoły podchorążych, że muszę się odmeldować. Chodziłem przez przeszło rok czasu. To wszystko było na Żoliborzu w mieszkaniach poszczególnych kolegów. To była konspiracyjna szkoła podchorążych piechoty. Po ukończeniu szkoły podchorążych, to był mniej więcej 1943 [rok], w stopniu kapral podchorąży wróciłem i dostałem nową funkcję, mianowano mnie wykładowcą broni krótkiej i maszynowej w różnych grupach naszych żołnierzy w konspiracji. Od tego czasu jeździłem, jak miałem broń krótką, to z bronią krótką, zawsze [miałem] dwa, trzy pistolety. Tłumaczyłem, rozbieraliśmy, sprawdzaliśmy, wszystkich uczyłem, jak się rozbiera, jak się strzela i tak dalej. Miałem przypadek – jadąc jednej niedzieli, na wykład miałem dwa pistolety. Mieszkałem na Lesznie, wychodzę z domu skręcając do Żelaznej, to było koło Żelaznej, zobaczyłem patrol żandarmerii niemieckiej. To było ode mnie dziesięć kroków. Głupia sytuacja, bo tu mam amunicję, pistolety, co robić? Pociłem się, minąłem spokojnie żandarmów. Później słucham tylko, czy kroki idą czy się zatrzymały. Jak się zatrzymały to znaczy, że mnie z tyłu chcieli zgarnąć, ale słyszę kroki. Było uczucie, że każdy krok to był wylew wody przez czubek głowy. Jak dochodziłem do Żelaznej, skręciłem, żeby nie być w świetle żandarmów, to ze mnie się po prostu woda z głowy lała. Głupia była sytuacja, bo wpaść tak głupio... Nie mogłem ruszyć ręką, bo oni tak szli z karabinami maszynowymi, że w każdej chwili oni szybciej mogli strzelić niż ja. To była nieprzyjemna przygoda, ale udało się.
Drugą sytuację miałem na wykładzie na Tamce. Wykład mieliśmy z pistoletów. Jeden z kolegów, który rozbierał, składał i ładował amunicję, wystrzelił. To była ulica Tamka, mała uliczka, okno było otwarte. Troszkę się przestraszyłem. Wyskoczyłem, bo akurat kolega stał na ulicy przed bramą, [zapytałem:] „Słyszałeś strzał?” „Nie, rumor słyszałem”. Zlikwidowałem szybko wszystko, zabrałem broń. Broń zawsze zdawaliśmy na Smulikowskiego, tam mieliśmy magazyny. Z kolegą poleciałem, oddaliśmy broń. Po tygodniu dowiedziałem się od [kolegi], akurat on mieszkał nad piekarnią. Piekarz mówi: „ Klient mi mówił, że w chlebie miał pocisk”. To była stara kamienica, to była „dziewiątka”, [pocisk] przeszedł, prawdopodobnie w zacier chlebowy wpadł. Późnej zrobili z tego chleb. Kiedyś mieliśmy akcję, [że] wszystkim klasom podchorążych powiedzieli: „Idziemy do Falenicy likwidować tartak”. Każdy dostał butelki, materiały zapalające, amunicję, pistolety. Otoczyliśmy cały tartak. Likwidacja tartaku podyktowana była tym, że Falenica produkowała baraki dla Oświęcimia, dla Majdanka. Pewna grupa weszła wcześniej, deski poukładała, pociski zapalające. One miały w środku zapalnik, że po piętnastu, dwudziestu minutach to się zapalało. Później jeszcze butelkami dołożyliśmy. Cały czas trzymaliśmy w szachu Niemców, żeby nie wyskoczyli. Jeden wyskoczył, chciał uciekać. Kolega nie miał akurat pistoletu, tylko butelką rąbnął. [Niemiec] się zapalił i uciekał, płonąca pochodnia. To jest jedna, później dalsze nasze akcje w czasie okupacji – likwidacja kartotek w gminach. Była poważna akcja likwidacji kartotek w gminie Młociny. Grupa była piętnastu, dwudziestu ludzi. Część ludzi wtargnęła do gminy, wszystkie kartoteki i księgi zaczęli palić. Mieli pretensje, że to się nie chce palić, bo to był karton nie karton, ale podleli benzyną. Byłem dowódcą obstawy budynku. Tam chciał Ukrainiec, który był szefem uciekać, to go zmusiliśmy, położył się, przeleżał cały czas. Po całej akcji wycofaliśmy [się] w stronę Woli. Charakterystyczne było to, że mijaliśmy akurat lotnisko Boernerowo, koledzy patrzyli. Stał pilot niemiecki [ze] Stasi, machał nam, my też mu machaliśmy. W duchu wszyscy [myśleliśmy] dobrze, że nas olałeś, a nie zrobiłeś alarmu, wtedy byśmy wszyscy wpadli. To jest jedna akcja, drugą akcję mieliśmy w gminie Okęcie. To było w ciągu dnia. Klientów poprosiliśmy, żeby zostali w innym pokoju. Wtedy spaliliśmy wszystkie akta, tam było bezpiecznie, wycofaliśmy się. To kilka akcji, które w tej chwili pamiętam.
Tak. Jak nam później powiedziano, to była kompania osłonowa sztabu „Obroży”.
Zasadniczo nie pracowałem. Wyrobiono mnie po cichu kenkartę, żeby miał w razie łapanek nie łapanek, że jestem pracownikiem. Ale nie pracowałem, bo miałem dużo pracy konspiracyjnej.
Jeszcze mieliśmy z „Sylwestrem”... To był mój dowódca, ale ponieważ on pochodził z Kresów Wschodnich, to nie miał gdzie mieszkać. Miałem duże mieszkanie, więc on mieszkał u mnie. W kilku akcjach brałem z nim udział. Któregoś dnia mówi: „Idziemy, dzisiaj będziemy kupowali pistolety”. Mówię: „Gdzie?” „Na Kercelak”. Na Plac Kercelego było niedaleko, byłem jego obstawą, on dostał pieniądze i kupowaliśmy od Niemców pistolety. Raz się nam udało, raz nie udało. Z tym, że to było ryzykowne, bo niejednokrotnie Niemcy specjalnie nastawiali się, że takich [jak my] chcieli likwidować. Musiałem uważać na wszystkie strony jak kupuję pistolet, żeby pistolet donieść do domu, żeby po drodze ci sami Niemcy [go] nie zabrali i później jeszcze nie wsadzili.
25 lipca dostaliśmy rozkaz, że jest rozkaz z Londynu – przygotowanie do Powstania. Wtedy zarządziliśmy wśród naszych kolegów, że spotykamy się na Hożej 41 u jednego z naszych kolegów. Tam się spotkaliśmy. Przez kilka dni, bo to było od piątku, a Powstanie było we wtorek, pomalutku zwoziliśmy do mieszkania z magazynów broń, amunicję, granaty. Szczęśliwie do 1 [sierpnia] dobrnęliśmy. 1 dostaliśmy wiadomość rano, że Powstanie będzie o siedemnastej. Wtedy każdy miał obowiązek powiadomić swoich najbliższych, żeby się stawić na Hożą. Z Hożej 41 wychodziliśmy do Powstania.
Tak, widzieliśmy. Niemcy wycofywali się, widzieliśmy całe rodziny niemieckie z dobytkiem, z krowami, ze wszystkim przechodzili przez Warszawę. Wiedzieliśmy, że to już jest prawie koniec, ale obawialiśmy się Niemców, żeby nie zrobili akcji, żeby nas nie zabrali. Później dowiedzieliśmy się, że planowali nas wszystkich wziąć do akcji okopywania Warszawy, całą młodzież. Ale jakby to się skończyło – nie wiadomo.
Jeśli chodzi o początek Powstania, to w mieszkaniu „Sylwester” nas wszystkich zebrał. Powiedział, jakie będziemy mieli zadanie. Naszym zadaniem było opanowanie mleczarni, która była na Hożej 51. Dlaczego mleczarnia? Dlatego, że mleczarnia miała bardzo duże zapasy żywności. Chcieliśmy zabezpieczyć żywność dla walczącej Warszawy, dla naszych żołnierzy warszawskich.
Wtedy nazywaliśmy się „Zaremba”. Tam było pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób.
Byliśmy dobrze uzbrojeni. Całą okupację chodzili, kupowali, zdobywali, że prawie każdy miał broń. Jak nie miał broni, to miał granaty, miał butelki, każdy miał obciążenie.
Gdzieś o godzinie szesnastej „Sylwester” mnie polecił, żeby wyjść na zewnątrz budynku, żeby kierować wszystkich naszych, co przychodzą na zbiórkę. Przez godzinę krążyłem po Hożej, po Poznańskiej, Marszałkowskiej, zbierałem naszych kolegów, żeby nie było wpadki. Uważałem, jaka jest sytuacja. O w pół do piątej wróciłem, bo wezwał mnie „Sylwester”. Otrzymałem pistolet, opaskę, amunicję, granaty. „Sylwester” podzielił grupę na oddziały. Pierwszemu oddziałowi kazał od razu wyjść, był pod dowództwem sierżanta „Jara”. On miał za zadanie dotrzeć do sióstr, Hoża 53 i atakować, jak będzie o siedemnastej atak, z prawej strony mleczarnię. Sam „Sylwester” z grupą, też dwudziestu kilku osób, miał za zadanie uderzenie od czoła. Obsadził budynki vis a vis mleczarni, strzelali, żeby się dostać do mleczarni. Miałem ostatnią grupę, która miała za zadanie ubezpieczenie Hożej od Marszałkowskiej, żeby ewentualnie nie wtargnęli Niemcy i od Poznańskiej, z resztą grupy miałem uderzać z lewej strony na mleczarnię. Udało mi się, o tyle dobrze, że dozorca 49 mówi: „Proszę pana, mam tu mieszkanie na drugim piętrze. Okna wychodzą na dach biur mleczarni”. Przez dach dostaliśmy się do mleczarni. Wtedy cały czas była akcja.
Po pewnym czasie zdobyliśmy mleczarnię, zginęło kilku Niemców. Bramę otworzyliśmy i już mleczarnia była nasza. „Sylwester” mianował mnie oficerem informacyjnym. On biegał po okolicy, robił różne zasieki, robił barykady, a ja informowałem, bo masa młodzieży nawet i starszych, zgłaszała się na ochotnika. Organizowałem plutony, oddziały i to wszystko na mleczarni pomagaliśmy robić. Wieczorem miałem szczęście przyjąć dowódcę, naszego rotmistrza „Zarembę”. Szedł z wózeczkiem, z piękną blondynką. Mówi: „Melduję się [z] Komendy Głównej jako wasz dowódca”. Powiedziałem mu: „Proszę poczekać panie rotmistrzu, poproszę ”Sylwestra” i panowie sobie uzgadniajcie”. Od tego czasu, później przyszli jeszcze inni oficerowie, zaczęliśmy organizować batalion „Zaremba”.
Każdy dostał zadanie, nie zadanie, organizowaliśmy grupy, kompanie, drużyny i tak dalej. Ze swoimi kolegami objąłem dowództwo w jednej z drużyn. W plutonie „Sylwestra” byliśmy grupą wypadową. Przez tydzień czasu tylko biegaliśmy, mówiliśmy „A zagrożenie jest na Placu Zbawiciela” „A zagrożenie jest koło Politechniki”. – „Zagrożenie jest od Ministerstwa Komunikacji”. Po tygodniu, dwóch tygodniach, byliśmy na stałe, siedzieliśmy na Poznańskiej 12 i czekaliśmy na meldunki, gdzie mamy iść. 13, 14 sierpnia „Sylwester” polecił nam obsadzić budynki na Wspólnej, róg Emilii Plater. Tam Niemcy z Kościoła Świętej Barbary chcieli nam odebrać budynki jakie, były po drugiej stronie. Były „Goliaty”, później był i czołg, tego odcinka broniliśmy. Po południu – mieliśmy obsadzone pierwsze piętro – zostałem raniony granatem. Jak granat wpadł do pokoju, to sam, nie wiem. Czułem, że jestem przylepiony do ściany, czułem drętwe nogi. Szczęście, zapalnik od granatu musnął mi po hełmie. Gdyby troszkę [poleciał] w innym kierunku, to bym dostał zapalnikiem. Obudziłem się, jak mnie koleżanki, sanitariuszki niosły do szpitala na Poznańską 11.
Tam była sytuacja taka, że jak mi zdjęli buty, to z butów musieli wylewać krew, bo po nogach [dostałem]. Decyzja lekarzy: „Najlepiej dopóki jeszcze nie ma zakażenia, obciąć nogi do kolan”. Jeszcze byłem na tyle przytomny, że mówię do sanitariuszki: „Małgosiu, masz moją parabelę, jak będą chcieli mi obcinać, to strzelaj! Nie pozwalaj”. Ale szczęście było takie, że akurat miałem znajomego z podchorążówki lekarza, który nam wykładał. On się dowiedział, że jestem ranny, przyleciał. Mówi: „Dajcie, zrobię z nim porządek”. Obmył mi wszystko, „Teraz go trzymajcie mocno”. On mi nacinał nogi i wyciągał odłamki. Jasne, że to było „przyjemne”. Nie krzyczałem, bo one [sanitariuszki] mnie głaskały, całowały. Tak się skończyło. Leżałem dwa dni w szpitalu, trzeciego dnia przylecieli moi koledzy z Poznańskiej, bo to było vis a vis i zabrali mnie, bo akurat było bombardowanie i szpital dostał kilka pocisków. Miałem kłopot z nogami, że mogłem się schować tylko pod łóżko. Wyciągnęli mnie spod łóżka: „Chodź, lekarz powiedział, że możesz u nas leżeć, a będziemy cię przynosili na opatrunki do szpitala, bo tak to zginiesz głupio na łóżku”. Przez dwa tygodnie kurowałem się.
Po trzech tygodniach troszeczkę krzywo, ale już zacząłem chodzić i wróciłem do swojego oddziału. Nasz oddział był na Nowogrodzkiej, Marszałkowskiej. Mieliśmy linię od Nowogrodzkiej, bo od Marszałkowskiej był drugi, inny pluton i tam ubezpieczaliśmy cały [teren] od Niemców, gdzie była przed wojną EKD. Tam zasadniczo nic takiego nie było, czuwaliśmy. Od czasu do czasu postrzelaliśmy, troszkę Niemcy. Nieraz Niemcy chcieli nas atakować. Mieliśmy tam w piwnicach dobry obstrzał. Głupi incydent, kiedyś alarm był – to się wiąże akurat z „Sylwestrem” Mieszkaliśmy na Żulińskiego, który numer nie pamiętam. „Sylwester” mieszkał na parterze, a my niżej [w] suterynie. W pewnym momencie łączniczka przychodzi: „«Sylwester» prosi do siebie na rozmowę”. Poszedłem do niego. Patrzę wszyscy siedzą: łączniczki, „Sylwester”, koledzy i mają kieliszeczki z winem, z wermutem. „Sylwester” mówi: „Słuchaj, »Wiktor«, znaleźliśmy dobry wermut, popijemy nasze zdrowie”. W tym czasie, oni to już wzięli, też miałem kieliszek, wpadła moja Małgosia, mówi: „»Wiktor«, na Nowogrodzkiej coś się dzieje, chyba atak Niemców”. Wszystko rzuciłem, poleciałem na Nowogrodzką. Coś w ruinach się rusza. Mówią: „To się Niemiec czołga”. – „To walcie!” Walimy. Doczekaliśmy do wieczora, okazuje się, że to był wielki kot. On się ruszał i narobił nam alarmu. Ale jak wróciłem, to się dowiedziałem, że wermut był zatruty i wszyscy, co go pili, zostali zatruci.
Tak.
Na stanowiskach byliśmy do końca Powstania, broniliśmy. Miałem Nowogrodzką, a koledzy mieli, kolega „Flak”, mieli od poczty swoje stanowiska. Pierwszego [października] już dowiedzieliśmy się, że będzie kapitulacja, bo nie mamy amunicji, nie mamy żywności, mamy się szykować do wyjścia.
W tej chwili ciężko powiedzieć. Podwórza obok wszystkie były zasiane grobami. Z mojej drużyny zginęło cztery, pięć osób, z plutonu więcej. Straty były duże, ale nie były wielkie. Poza wielkim atakiem na Wspólnej, to specjalnych ataków nie mieliśmy.
Przychodzili zawsze. Później mieliśmy obsadę, ochotników było coraz mniej. Ochotnik jak przyszedł bez broni, to był małowartościowy. Chętnie przyjmowaliśmy, jak ktoś był z bronią, to zawsze się nam przydał. Później nastąpiła kapitulacja.
W Powstaniu atmosfera była bardzo dobra. O tyle, że mam sytuację taką moją osobistą, że moi wszyscy najbliżsi przyjaciele zginęli.
Jeśli chodzi o Maćka, to był plutonowy. Jak byłem ranny i leżałem, to on objął dowództwo drużyny po mnie. Był atak od politechniki, on poszedł z całą drużyną, odpierał ataki. W pewnym momencie pocisk z czołgu trafił go w nogi, a że on miał granaty, to wszystko wybuchło, aż mu urwało prawie nogi, rękę urwało. Pół godziny i zginął. Drugi dobry przyjaciel ze szkoły to był podchorąży „Śpioch”, on był z „Zośki”.
„Śpioch” pseudonim, nazywał się Laskowski. Nie zdążył na swój punkt zborny, więc przyleciał do mnie, powiedzieli mu w domu, że jestem na Hożej 4. Przyleciał: „Przyjmiecie mnie?”. „Przyjmiemy ciebie”. On był u nas. Później jak „Zośka” wycofywała się ze Starówki przez Śródmieście, spotkał swoich przyjaciół. Zameldował do mnie, że on chciałby koniecznie ze swoimi kolegami, z którymi całą okupację walczył iść na Czerniaków i walczyć na Czerniakowie. Musiałem go zwolnić, na Czerniakowie zginął. Koniec Powstania.
Zawsze było przyjemnie, ludność była bardzo dobrze nastawiona. Pierwsze dni były tak przyjemne, że jak mnie na punkt mój – bo stałem przez dwa dni na rampie mleczarni – przynieśli grochówki, to więcej było boczku niż grochu. Przynosili różne rzeczy, dożywiali i zawsze nam pomagali.
Nie zmieniało się. Stosunek był bardzo do nas przyjemny.
Na początku mieliśmy duże zaplecze z mleczarni. Na sery później nie mogliśmy patrzeć, bo za dużo już było. Wszystkie zapasy rozchodziły się po całej Warszawie. Później była sytuacja taka, że nie mieliśmy co jeść, to mieliśmy kaszę z jęczmienia. Koledzy chodzili do „Haberbuscha” na Grzybowską i przynosili jęczmień w workach. To nam nasze koleżanki prużyły. Kiedyś miałem libację w czasie Powstania, bo jak na Wspólnej nieparzysta, druga strona, Niemcy, zaczęli atakować, to ludność przechodziła na naszą stronę. Przeszedł jeden z naszych lekarzy, nie wiem, jak on się nazywa, Bogdan miał chyba na [imię], ginekolog. On rzucił się do mnie, bo akurat dwa budynki zabezpieczaliśmy, żeby z ludnością, broń Boże, Niemcy nie przedostali się. „Mam dużo drogiego materiału w moim gabinecie lekarskimi i chciałbym to zabrać”. Posłałem tam dwóch kolegów, oni to wszystko wzięli i przynieśli. Po południu on zaprosił nas na sutą kolację: mięso, wino i tak dalej. Na drugi dzień powiedział: „Złapaliśmy kota i zrobiliśmy wam…”. Pierwszy raz kota jadłem.
Tak.
Było dużo naszych szpitali, warunki były dobre, tylko coraz więcej brakowało lekarstw. Tutaj, jak mówiłem o nogach, lekarz [uważał] lepiej obciąć niż leczyć, nie było czym leczyć. I tak było. Mieliśmy kolegę, który pierwszego dnia Powstania był ranny w rękę, to mu cztery razy chcieli obciąć rękę. On nie dawał i szczęśliwie wytrwał, dzisiaj ma poharataną, ale ma rękę.
Mieliśmy, bo wychodziliśmy. Od czasu do czasu wzięliśmy przepustki, chodziliśmy szukać, czy gdzieś rodziny nie znajdziemy. Moja rodzina była na Lesznie. Słyszałem, że Leszno, Wola była zaatakowana. Tam dostać się nie można było. Nie miałem żadnej wiadomości, co się stało z rodziną. Dopiero później. W oflagu pisaliśmy, było RGO i oni dawali wiadomości, gdzie jest rodzina. Dostałem wiadomość, że rodzinę wywieźli do Pruszkowa, z Pruszkowa do Ożarowa i w Ożarowie gdzieś u kogoś oni byli. Przed oswobodzeniem z oflagu już miałem wiadomość – rodzina żyje, jest pod Warszawą.
Wiadomości mieliśmy, że pomoc przyjdzie. Początkowo liczyliśmy, że Powstanie będzie [trwało] kilka dni, że będzie wielka pomoc, że dostaniemy zrzuty, że dostaniemy broń.
Okazuje się, że jak zrzuty były, to większość zrzutów spadło na stronę niemiecką. Niemcy tak silnie ostrzeliwali samoloty, że musieli zrzucać z dużej wysokości. One nie trafiały do nas, zrzutów bardzo mało dostaliśmy.
Byłem, ale nie brałem udziału. W zrzucie brał udział kolega „Flet”. Zrzut był nieraz na styku, na ulicy po jednej stronie my, po drugiej Niemcy, teraz kto pierwszy, to zabierze. Tamci strzelali i my strzelaliśmy. Ale nam się udawało zawsze zabrać.
Dostaliśmy zrzuty rosyjskie pod koniec Powstania. Rosjanie zrzucali bardzo nisko [bez spadochronów], że dużo rzeczy jak spadło, to się rozbiło i poharatało. Dostaliśmy kaszę gryczaną czy jęczmienną w puszkach, to puszki były całe porozrywane. Łyżeczkami wyciągaliśmy trochę kaszę. Karabiny często były poharatane, pogięte, popękane, ale niektóre były dobre. To już było pod koniec Powstania.
Jak samoloty radzieckie mogły nad nami robić loty bojowe, to mniej mieliśmy nalotów niemieckich. Nas często Niemcy gnębili granatnikami, granatami. Granatniki ustawili po podwórkach, po blokach, po dachach i one tak biły, że nie mogliśmy nosa wysunąć.
Tak zwane „krowy”. To były pociski kolejowe ale był tak wielki kaliber, że jak pocisk uderzył w budynek, to budynek usiadł. Słuchaliśmy. Słychać było zgrzytanie, to znaczy, że już krowa będzie leciała. Chowaliśmy się. Nieraz się udało schować, nieraz nie. Nieraz ktoś był w budynku, to zginął w gruzach. Granatniki i pociski [„krowy”] były najgorsze dla nas, jeśli chodzi o zagrożenie, bo nie było gdzie się schować.
Chcieli nam szyć mundury z drelichów. Dostaliśmy drelichowe spodnie i bluzę. Jeśli chodzi o nakrycie głowy, to berety mieli, hełmy, część było starych, część było zdobycznych, część ludność dawała. Ludność często nam dawała różne rzeczy, które miała zakopane czy buty żołnierskie czy hełmy, to nam przynosili na punkty.
Zawsze były. Miałem u siebie dwie łączniczki: Kasię, Małgosię, bardzo przyjemne. Wytrwały do końca Powstania.
Były bardzo przyjemne.
Zasadniczo ludność cywilna miała na podwórzach kapliczki. Wieczorami sobie robiła różańce, godzinki i tak dalej. Jeśli mieliśmy czas, to uczestniczyliśmy ale przeważnie pilnowaliśmy naszych stanowisk, bo się ciągle baliśmy, że mogą gdzieś Niemcy uderzyć.
Jak były wolne, to odwiedzałem kolegów z bocznych oddziałów, chodziłem zobaczyć, jak oni mają. Kiedyś miałem wolny cały dzień, to chodziłem po szpitalach, czy nie ma znajomych. Tak to cały czas byliśmy na swoich stanowiskach.
Trzeba było mieć przepustki.
Tak, czuliśmy. Wszyscy wiedzieliśmy. Mieliśmy pocztę. Niemcy już wychodzili, my też chodziliśmy, patrzyliśmy na siebie. Stwierdziliśmy, że już jest zawieszenie broni. Oni już nie strzelali, my też nie strzelaliśmy. Niektórzy troszkę znali niemiecki, to nawet dyskutowali z nimi przez ulicę.
Nie wiem, ale to było. 3 [października] dostaliśmy rozkaz, że mamy zdać amunicję, broń, że wychodzimy z Warszawy w grupach, tak jak są plutony, oddziały i tak dalej.
Przez kilka dni już wiedzieliśmy, że kapitulacja będzie, bo sami nie mieliśmy amunicji, jedzenia. Każdy zastanawiał [się], co będzie dalej. Część naszych kolegów zdecydowała, że nie idzie do niewoli niemieckiej, została z ludnością. My wszyscy byliśmy w oddziałach, wyszliśmy z Warszawy.
Wychodziliśmy Koszykową do Śniadeckich, do Niepodległości. Na Niepodległości zdawaliśmy broń. Przykro nam było, ale niestety taki był rozkaz.
Niemcy spokojnie. Dużo zdjęć nam robili. Później jak zdaliśmy broń, to wychodziliśmy w szyku do ulicy Wolskiej i Wolską prościuteńko byliśmy skierowani do Ożarowa. Tam były hale fabryczne.
Na pieszo. Po drodze z pola, nieraz była brukiew, marchew, co się udało, to ukradliśmy, żeby się pożywić. Później w Ożarowie Niemcy nas posegregowali.
Zaczęli wysyłać partiami. Miałem to szczęście, że byłem w Ożarowie krótko, tylko trzy dni. Z Ożarowa wzięli około pięciuset oficerów, w pociągi nas załadowali i skierowali w stronę Niemiec. Gdzie, nie wiedzieliśmy. Okazało się, że do oflagu Murnau. Po drodze mieliśmy przypadek, że staliśmy dłuższy czas w Częstochowie i ludność cywilna do nas przychodziła, podawała nam różne rzeczy. Ponieważ mieliśmy dużo pieniędzy, bo dostaliśmy żołd, daliśmy im pieniądze, które były w obrocie i oni mam nakupowali kiełbasy, różnych rzeczy i nam przynieśli. Niemcy pozwolili im doręczyć. Później dalej jechaliśmy. Mieliśmy incydent w Dreźnie, że nas wyprowadzali do latryny z wagonu i kilku Niemców chciało nas atakować. Okazało się, że to byli ranni esesowcy z Warszawy. Jak się dowiedzieli, że Powstańcy, to chcieli nas zlinczować. Ale Wehrmacht nas uratował. Szybko wróciliśmy do wagonów. Później patrzymy Murnau. Wielu z nas znało Murnau, bo miało tam dużo [...]. To był wielki obóz oficerski, jeńców wojennych, z 1939 roku. Tam było przeszło pięć i pół tysiąca oficerów. Tam trafiliśmy. Były trzy baraki dla nas przygotowane. Część była skierowana do baraków, do starych oficerów, gdzie były wolne miejsca. To był nasz żywot w oflagu.
Pierwsze kilka dni było pięknie, bo nas wszyscy rozchwytywali. Każdy chciał wiadomości. Później powolutku zaczęliśmy – oni ważniejsi, my ważniejsi... To był duży obóz, wielki obóz. Mieliśmy o tyle szczęście, że to był obóz blisko granicy szwajcarskiej, że wszystkie transporty paczek [do nas] dochodziły. Nawet w późniejszym okresie czasu, jak oni nie mogli wysłać paczek do innych, to dostawaliśmy więcej paczek. Nie było luksusów, ale głodni nie byliśmy. Mieliśmy paczki amerykańskie i żywność niemiecką. Później zaczęliśmy handlować. Tam były komisy prowadzone przez oficerów, były sklepy spożywcze.
Tak. Dostawaliśmy papierosy. Za papierosy kupowaliśmy. Niektórzy mieli więcej. Akurat chleb sprzedawali czy masło, tym się dożywialiśmy.
Niemcy pozwalali na to, pozwalali na wszystko nam, żebyśmy tylko nie szkolili się wojskowo, nie robili zbiórek wojskowych. Chodziliśmy na języki, tam były organizowane [lekcje] języka niemieckiego, angielskiego i innych. Było dużo profesorów, były różne wykłady: historyczne, geograficzne. Stołek pod pachę i chodziliśmy. Oflag był bardzo ładnie zorganizowany, była piękna orkiestra symfoniczna, która składała się z kilkuset osób. To byli oficerowie, którzy się tam nauczyli. Dla nas był piękny koncert od walca do walca. Jak wspominam, że tak pięknego koncertu, to w życiu nie słyszałem. Druga sprawa – koncert był tak ładny, że pierwsze rzędy ławek były zarezerwowane dla oficerów niemieckich, którzy chętnie całymi rodzinami przychodzili na koncerty. Tam siedzieliśmy do kwietnia. W kwietniu byliśmy wyzwoleni.
Przez oddziały kanadyjskie. Ale mieliśmy ostatni incydent, że nasza dwójka obozowa dowiedziała się, że nasz obóz ma być zlikwidowany. Mieli nas wszystkich zwołać na plac apelowy i z wieżyczek naokoło ogniem broni maszynowej esesmani mieli nas zlikwidować. O tym dowiedzieli się nasi koledzy z drugiego oddziału. Tam byli Niemcy. Niemcy szybko [zostali] poinformowali, że muszą nam szybko pomóc. Ponieważ słyszeliśmy, że oddziały kanadyjskie stoją kilka kilometrów od nas – on się nie spieszyli, bo nie mieli po co – dojechał jeden z gońców niemieckich, poinformował. Ochotniczo kilka czołgów a szczególnie Polacy przyjechali i oni nas oswobodzili. Była sytuacja taka, że – obóz był na dole [między] górkami – oni z jednej górki wjeżdżali a esesmani z drugiej zjeżdżali [żeby nas] likwidować. Rozpoczęła się walka. Wszyscy byliśmy na dachach, nie uciekaliśmy, pełno pocisków świstało ale szczęśliwie tylko jeden został ranny. Czołgi weszły, oswobodziły nas i byliśmy wolni. Wtedy Kanadyjczycy poszli dalej a z nas stworzyli oddział Murnau, uzbroili naszych oficerów. Pełniliśmy funkcję w całym okręgu dopóki oni nie wrócili.
Mieliśmy kiedyś troszeczkę wolne i kilku nas poprosiło o przepustki – szukanie rodziny po obozach niemieckich. Kupiliśmy za dwadzieścia pięć dolarów ładnego „Mercedesa” od Amerykanów i pojechaliśmy w Niemcy. W jednym, w drugim obozie byliśmy, odwiedzaliśmy Polaków. Wróciliśmy, to była lista sporządzona przez starych oficerów, którzy chcą wracać do kraju. Z kolegą zdecydowali, że nie jedziemy do Włoch, tylko jedziemy do kraju. A dlaczego do Włoch? Dlatego, że 9 maja w dzień zwycięstwa na nasze uroczystości przyjechał Anders z całą swoją grupą, mówi: „Muszę dużo zabrać oficerów, szczególnie młodych, bo mnie Niemcy dużo wybili”. Nasi wszyscy młodzi oficerowi zapisywali się i pojechali do Włoch.
Nie zdecydowaliśmy się [z] różnych względów. Pierwszy transport był mniej więcej październik, listopad 1945 roku. Cały transport, dwa tysiące pięćset, dwa tysiące osiemset, oficerów pojechało do kraju. Chcieli nas wykołować, bo nas zawieźli do Francji i powiedzieli: „Dalej nie pojedziecie, niedługo i tak będzie wojna, to pojedziecie na czele naszych oddziałów”. Dzięki interwencji u jednych, drugich, puścili nas. Przyjechaliśmy do Dziedzic. Tam władza powiedziała: „Stop! Musicie zaczekać, aż przyjedzie komisja weryfikacyjna z Warszawy”. Czekaliśmy na komisję. Każdy z nas miał rozmowę. Mieliśmy [problem] jako „akowcy”, czy mamy powiedzieć czy mamy nie powiedzieć, ale powiedzieli nam: „Wszystko musicie mówić, bo oni wszystko wiedzą, całe kartoteki otrzymali, o każdym [wiedzą] więcej niż ty wiesz”. Wtedy dostałem rozkaz wyjazdu do Warszawy.
Kazali nam się zameldować w Warszawie od razu jak przyjedziemy – na Cyryla i Metodego. Tam była sławna komórka, znowuż było przesłuchanie.
Od tego czasu jak wróciłem, organizowałem dla rodziny [pomoc]. Miałem siostry, bracia byli starsi. Szukałem pracy. Znalazłem u jednego z naszych kolegów, byłem w pracy. Jeśli chodzi o naszą władzę, to miałem co kwartał, co pół roku, wezwanie, żebym się stawił do Urzędu Bezpieczeństwa.
To trwało przez pięć, sześć lat. Najpierw meldowałem się: „Jestem!” „Aha! Jesteś, to siadajcie tutaj”. Siedziałem trzy, cztery, pięć godzin czekając na łaskawe rozmowy. Później rozmowa: „Co z wami jest?” Chcieli coś wiedzieć: „Czy macie znajomych? Czy może kogoś w Warszawie z akowców?” Człowiek tak musiał lawirować, żeby nikogo nie zdradzić. To było przez ładnych kilka lat.
Jestem dumny z całego Powstania, że jednak tyle włożyłem, tyle zrobiłem... Szczęście moje wielkie, że kilka razy uciekłem Niemcom, śmierci czy w okupacji, czy w czasie Powstania. Obowiązków było bardzo dużo. Kwestia obrony naszego odcinka na Wspólnej trzynastego i czternastego. Niemcy bardzo nas atakowali, koniecznie chcieli zdobyć odcinek co mieliśmy. Tam była bardzo ciężka walka. „Goliaty” dochodziły do budynków. Jak doszły do budynków, to były wybuchy. Jak „Goliat” wybuchł, to pół budynku szło w gruzy. Mieliśmy jeszcze jedną akcję na Frontleitstelle. To była szkoła samochodowa blisko Ministerstwa Komunikacji. Tam jednego dnia kapitan „Zaremba” zgromadził oddziały, po cichu tam doszliśmy. Niemcy na podwórzu mieli granatniki. Przy każdym granatniku było masę różnych pocisków. Oni chodzili porozbierani, nie przeczuwali. Naszym zadaniem było, żeby zniszczyć to wszystko. Jak zaczęliśmy strzelać do Niemców, to się odezwały karabiny maszynowe niemieckie. Zniszczyliśmy bardzo dużo amunicji, bardzo dużo Niemców poległo na podwórzu. Nie mogliśmy się stamtąd wycofać, bo już od Emilii Plater czołgi nas zaczęły atakować, nie mogliśmy przelecieć przez ulicę, ale przebrnęliśmy i na tym się skończyło. Było dużo rannych przez pociski z czołgów, ale nikt nie zginął.
Tak.
Pracowałem jako rzeczoznawca w przedsiębiorstwie handlu zagranicznego, ekspert od spraw nasion zbóż i tak dalej, bo akurat to znałem.
Warszawa, 14 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek