Nazywam się Janina Czaplińska. Urodziłam się 11 czerwca 1916 roku na ziemiach polskich na wschodzie, pod Stanisławowem, w wiosce Lipica Dolna. Pierwsze zapamiętane przeze mnie miejsce to Nadworna, też w tej okolicy, gdzie jako dzieci bawiliśmy się w ruinach, to było po wojnie polsko-rosyjskiej. Potem pamiętam Wybranówkę pod Lwowem i przeniesienie się tam rodziców. Mieszkaliśmy tam dwa lata od 1920 do 1922 roku. W 1922 roku rodzice przenieśli się do Stryja i jako sześciolatek zaczęłam chodzić do szkoły w Stryju. Tam ukończyłam sześć klas szkoły podstawowej. Potem rodzice przenieśli się do Grybowa, miejscowości rodzinnej mojego ojca, tam chodziłam jeszcze rok do szkoły i szkoła zadecydowała, że powinnam się uczyć dalej. Złożyłam podanie do Krakowa, do jedynego tam gimnazjum żeńskiego. Rodzicom było dość ciężko, więc na egzamin nie dojechałam, ale przyjechała z Krakowa kuzynka we wrześniu 1929 roku i poprosiła ojca, że ona mnie jednak weźmie do Krakowa i pokaże mi to miasto. Mieszkała na Zwierzyńcu, tam jedzie się przez centrum miasta. Ponieważ całe wakacje myślałam o tym gimnazjum i pamiętałam jego adres, zapytałam, przez jakie ulice jechałam. Stwierdziłam, że pójdę do tego gimnazjum. Przejeżdżałyśmy koło Wawelu, zapytałam czy to jest Wawel, ona potwierdziła i na drugi dzień rano nie mówiąc jej gdzie idę, poszłam do gimnazjum. Zapytałam gdzie jest ulica Franciszkańska, bo tam było gimnazjum, wzięłam ze sobą świadectwo, ponieważ było ono bardzo dobre dyrektor powiedział, że mam przyjść na drugi dzień do „zdawki”. Przyszłam, zdałam i zostałam przyjęta. Ponieważ to był koniec września, a obowiązkowy był język francuski musiałam do świąt Bożego Narodzenia przygotować się do jego zdania i jeśli zdam to zostanę, a jeśli nie to nie. Trochę się ucieszyłam, że się dostałam. Onieśmielona i osamotniona, i wtedy podeszła do mnie koleżanka, która gdy jej powiedziałam o tym francuskim, zaproponowała, że jej mama może mnie uczyć tego języka. Rzeczywiście, tak mnie przygotowała, że zdałam. Złożyłam w 1935 roku maturę i poszłam na uniwersytet w Krakowie na psychologię. To jeszcze wtedy to nie była samodzielna psychologia tylko wydział filozoficzny. Siostra moja szczęśliwie wtedy skończyła seminarium i dostała pracę. Jak już byłam w gimnazjum, to ona ojca uspokoiła, że będę na jej utrzymaniu w Krakowie. Tak więc te sześć lat ona finansowała mój pobyt w internacie. Ponieważ dawałam w czasie gimnazjum korepetycje, miałam już spore znajomości powiedziałam bratu, który skończył gimnazjum w Sączu, że teraz ja go będę finansować, będziemy razem, a on podejmie studia. Był starszy ode mnie. I tak się szczęśliwie złożyło, że on podjął studia na prawie, a ja na wydziale filozoficznym. Tam była psychologia, socjologia i pedagogika. W ciągu czterech lat skończyłam studia.
Wspaniale. Gimnazjum miało swój wielki urok. Nauczyciele byli chyba najlepsi na święcie. Dyrektor był bardzo miły. Gdy dostałam się do gimnazjum, to było jedyne gimnazjum żeńskie i dostałam się na popołudniówkę. Ale gdy w piątej klasie dostałam korepetycje poprosiłam dyrektora, żeby mnie przeniósł na ranne oddziały i oczywiście się zgodził. Wymyślił dla nas wakacje poza świętami, pod Krakowem w Harbutowicach w okolicy Wadowic. Był to piękny dworek. Ponieważ w tym okresie Juliusz Osterwa wrócił do Krakowa i zorganizował teatr szkolny, młodzież chodziła raz w miesiącu do teatru. Byliśmy wszyscy oczarowani teatrem i w tych Harbutowicach nasza klasa też robiła przedstawienie dla wiejskich dzieci. Niektóre nasze przedstawienia (grałyśmy i Szekspira i bajeczki dla dzieci), musiałyśmy powtarzać w Krakowie, bo się bardzo wszystkim podobały. Od pierwszej chwili zaprzyjaźniłam się z koleżanką, która w Krakowie jest wielką plastyczką – Helena Bożykowa, razem ten teatr montowałyśmy. Potem ona poszła na Akademię, a ja na uniwersytet. Ten okres nauki w gimnazjum cała nasza klasa wspomina bardzo dobrze. Klasa maturalna w Krakowie zawsze jeździła gdzieś w świat. Oczywiście dla nas najważniejsza była stolica. Więc pojechałyśmy i nocowałyśmy w obecnym liceum Batorego. Opiekowała się nami wspaniała nauczycielka, która oczarowała nas Warszawą. Oczywiście ja też byłam oczarowana i pomyślałam, że kiedyś tu wrócę. Byłyśmy w teatrze, między innymi na Zamku, w Łazienkach. Zafascynowały nas szczególnie Łazienki, bo byłyśmy wtedy oczarowane Wyspiańskim („Noc Listopadowa”). W tamtym roku mijało dwadzieścia pięć lat od jego śmierci. Do dziś pamiętam, że niektóre jego utwory umiałyśmy na pamięć. Potem jak poszłam na uniwersytet to mimo woli stałam się dość częstym gościem Warszawy. Tu się zaczęła moja inna rola, zainteresowałam się losami młodzieży wiejskiej na studiach. Już na pierwszym roku poznałam dwóch wspaniałych ludzi, którzy byli do swojej śmierci moimi najbliższymi przyjaciółmi – Stefan Miłkowski na Akademii Rolniczej i Antoni Kozioł na politechnice. Oni już wtedy tworzyli akademickie Koło Młodej Wsi, do którego oczywiście się zapisałam. Kończąc studia byłam już jego przewodniczącą. Na studiach również było wspaniale, bo nasi profesorowie nie tylko wykładali, ale i zaprzyjaźnili się z nami. Tak, więc egzaminy często składaliśmy w ich prywatnych mieszkaniach. To było niesłychanie zobowiązujące, ale i piękne, bo każdy egzamin kończył się jakąś herbatką. W ciągu czterech lat skończyłam studia, z tym że byłam w kole akademickim i byłam wierna swoim wiejskim zainteresowaniom. Centralny Związek Młodej Wsi „Siew” spowodował, że kolega Romuald Tyczyński, zaraz po wybuchu wojny 1939 roku zjawił się w Krakowie i od razu zaproponował mi przyjazd do Warszawy. W międzyczasie na studiach zaprzyjaźniłam się z koleżanką z prawa, która również kończyła nasze gimnazjum Barbarą Wolską. Przyjazd do Warszawy był jeszcze trochę związany z moimi wakacjami. Jeden z kolegów z Młodej Wsi był kierownikiem obozu wakacyjnego dla młodzieży polskiej polonii w Kościelisku pod Zakopanem. Byłam wtedy na drugim roku studiów. Pojechałam do Zakopanego i Janek Kultys zaproponował mi pracę instruktorską z młodzieżą. To skończyło się tym, że wakacje spędzałam zawsze z młodzieżą w Zakopanem. W roku wybuchu wojny w 1939 roku miałam wyjechać za granicę, bo już przez trzy lata byłam związana z MSZ, ale od strony pracy z młodzieżą. Chciano, abym przyjechała albo do Francji albo do Belgii do pracy. Ponieważ w maju 1939 roku zmarł mój ojciec, przełożyłam egzamin magisterski na po wakacjach. Będąc już absolwentem podjęłam pracę zawodową w Uniwersytecie Ludowym w Szycach pod Krakowem. Wojna wybuchła i stwierdzono w MSZ, że jednak nie wyślą mnie za granicę. Wojna zaskoczyła mnie w Krakowie, zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża. Do Krakowa wróciłam pod koniec września i czekaliśmy na profesorów. Oni zostali aresztowani 6 listopada, myśmy – młodzież w to za bardzo nie wierzyli, myśleliśmy, że to tylko okresowe przesłuchania. Do Bożego Narodzenia podjęłam pracę jako robotnica, myłam butelki. Pojechałam na Boże Narodzenie do matki. Ponieważ miałam zniszczone ręce mama powiedziała, żebym do tej pracy nie wracała. Przyjechali wtedy do mnie koledzy z Warszawy, [żeby namówić mnie] do pracy w konspiracji.
Ale w Krakowie też zaczęliśmy robotę, tak więc trochę byłam wciągnięta w robotę krakowską, nawiązywanie kontaktów. Była miedzy innymi taka przygoda. To było po nowym roku, miałam pojechać do Myślenic i Tymbarku nawiązać kontakty. W Myślenicach było bardzo miło, organista bardzo się wzruszył, że ktoś jeszcze o nim pamięta. Nocowałam w małej izdebce. Pojechałam rano do Chabówki i do Tymbarku. Tam młody chłopak, kierownik tego owocowego zakładu jakoś nie zareagował na hasło, ale powiedział, że mnie przenocuje. Jakoś wspomniał, że kończy gimnazjum w Nowym Sączu i nawiązał do moich braci, on ich znał. Dopiero wtedy jak wymieniłam imiona i nazwiska moich braci – uczniów tegoż gimnazjum, uwierzył, że jestem emisariuszem z Krakowa. Pojechałam rano do Grybowa, a potem nawiązałam kontakt z kolegami z Kobylanki koło Gorlic. Dwa miesiące mi zeszły na odnawianiu kontaktów.
Warszawa jednak prosiła o przyjazd. Zdecydowałam się zajechać do Basi Wolskiej w Warszawie i podjęłam pracę z Romualdem Tyczyńskim. To był kwiecień, maj. Był pewien problem, bo ruch ludowy nie był jednolity, była młodzież „Wiciowa” i „Siewowa”. Tyczyński z kolegą Władysławem Szczerbą pojechał do Krakowa uzgadniać współpracę. Romuald żegnając się ze mną na Filtrowej 65 powiedział, że jak po dwóch dniach nie wróci, żeby zawiadomić żonę. Nie wrócił. Wtedy sama pojechałam do Krakowa żeby dowiedzieć, co się stało. Obaj i Tyczyński i Szczerba zostali aresztowani w drodze na dworzec. Szczerba przeżył Oświęcim, ale Tyczyński zginął. W komitecie „Siewowym”, wojennych „Racławicach” przejął pracę Józef Marszałek, profesor Franciszek Piaścik i Halina Brzoskówna. Zawiązał się zespół oświatowy. Wydawaliśmy „Walkę i wolność” i „Wojsko i niepodległość” – dla młodzieży organizującej się do wojska POZ – Polskiej Organizacji Zbrojnej. Oficjalnie wtedy pracowałam w czasie wojny w ośrodku młodzieżowym na Miodowej 24. W 1941 roku aresztowano bardzo dużo tramwajarzy i ktoś musiał się podjąć doręczania zapomóg ich rodzinom. Podjęłam się tego, kilkanaście rodzin miesięcznie. Rodziny były rozrzucone po całej Warszawie. Poznanie miasta przydało mi się nawet w późniejszej pracy. Tak było do 1942 roku, kiedy w Delegaturze w komórce centralnej wytworzyło się zapotrzebowanie na pracownika i tam trafiłam. Pociągu do wojska nigdy nie miałam, bo mówiłam, że jestem pacyfistką, ale roznosiłam prasę konspiracyjną. Bardzo się ucieszyłam, gdy zaproponowano mi pracę cywilną, bo wojsko „POZ Racławice” przekazało swoje oddziały wojskowe do AK. W międzyczasie były cały czas rozmowy połączeniowe z PSL. W czasie wojny nie miało to większego znaczenia tym bardziej, że prezes „Siewu” był za granicą. Dla nas młodych walka o wolność była najważniejsza. Poznałam sporo kobiet z Ludowego Związku Kobiet i z PSL. Pracując w Delegaturze RP w biurze prezydialnym Delegata Rządu najpierw pełniłam funkcję łączniczki i miałam pseudo „Aleksandra”, potem pełniąc funkcję kierownika łączności – „Biruła”. Naszym kierownikiem był Grabowięcki, dyrektorem – Stefan Pawłowski, a jego zastępczynią Wanda Modlibowska, pseudo „Halszka”. Byłam bardzo blisko niej, bo tam była komórka szyfru. W międzyczasie zmieniałam mieszkania. W Warszawie Halina Brzoskówna z „Racławic” została aresztowana i wywieziona do Ravensbrück, Marszałek został aresztowany i wywieziony na Majdanek, zginął w maju 1943 roku. Na przewodniczącego został wytypowany Krasowski. Byłam zameldowana na nazwisko Górska na Akademickiej 3 i [na nazwisko] Czaplińska na Żoliborzu. Na Akademickiej poznałam łączniczkę „Racławic” Urszulę Tynelską, z która zaprzyjaźniłam się. Jej ojciec był dyrektorem szkoły zawodowej, która odegrała ogromną rolę w oświacie, bo mieściła się przy ulicy Świętokrzyskiej, to był dobry punkt kontaktów.
Powstał w Delegaturze departament oświaty, którym kierował Czesław Wycech, pseudonim „Sadowski”. Ten departament został wyjątkowo szczegółowo opracowany.
Wybuchło Powstanie.
Czerwiec, lipiec to były bardzo ciężkie chwile. Miałam kontakt z wieloma stosunkowo wysoko postawionymi ludźmi. Uważam, mimo że byłam tylko kierowniczką w biurze prezydialnym, w oświacie tkwiłam cały czas. Ponieważ byliśmy w każdej chwili narażeni na śmierć, życie nie przedstawiało żadnej wartości. Natomiast wychowani w tradycji walki o wolność przez Wyspiańskiego, Mickiewicza, Słowackiego. Walka o wolność była rzeczą absolutną, wartością była walka, a wiedzieliśmy, że ktoś musi ocaleć. Orientowałam się w sprawie „Burzy”. Profesor Jan Piekałkiewicz i Jan Stanisław Jankowski, którzy stali kolejno na czele delegatury byli ludźmi całkowicie oddanymi Polsce. Piekałkiewicz zginął na gestapo 19 czerwca 1943 roku. Ten 1943 rok był dla nas bardzo ciężki, wyszła sprawa Katynia, układ między Polską a Związkiem Radzieckim, zginął profesor Piekałkiewicz, [niezrozumiałe] na placu Narutowicza, wokół którego krążyły moje mieszkania, a potem 4 lipca zginął generał Sikorski. Byliśmy dobrze informowani o froncie w skali światowej, mieliśmy prasę. Podjecie walki w Warszawie 1 sierpnia 1944 roku było dla nas rzeczą bardzo odpowiedzialną.
W pierwszą noc nikt z nas nie spał. Poszłam na jeden z punktów na Mokotowskiej i zatrzymałam się tam. Chłopcy biegli śpiewając: „Jeszcze Polska nie zginęła”, na Koszykowej. Punkt zapalny Niemców był na Pięknej. Chciałam się dostać do skrzynki na Kruczą, do apteki, bo tam byłam zaprzyjaźniona z jej kierowniczką. Dostałam się do apteki późnym wieczorem, ale i tak nikt nie spał, bo budowaliśmy barykady. Rano przedostałam się do Wandy Modlibowskiej z Delegatury i cały czas byłyśmy razem. Do swojego mieszkania nigdy już nie wróciłam. Trochę mieszkałam u Wandy i byłam do dyspozycji moich władz. Łączniczka pierwszego zastępcy Delegata Adama Bienia, „Bronowskiego” nie dotarła do Powstania i zastępowałam ją w różnych sprawach. Pięknym momentem było, kiedy on wydrukował dziennik ustaw i martwił się, bo chciał go przerzucić na druga stronę Alej Jerozolimskich, żeby dostał go Delegat Jankowski. Powiedziałam, że nie ma sprawy, chociaż było przez Aleje bardzo ciężkie przejście. Od strony Kruczej stała nasza warta, podeszłam do żołnierzy (mieliśmy całodobowe przepustki), puścili mnie. Zapytałam, kiedy mam się czołgać i dotarłam. W pierwszej połowie sierpnia bardzo przeżyłam dwie śmierci łączniczek z Departamentu Informacji, „Kasia” – Halina Beisertówna, szalenie dzielna dziewczyna, bardzo łatwo się kontaktowałyśmy, była też w redakcji „Rzeczpospolitej”, [zginęła] w pokoju, do którego wpadła „krowa” – wszyscy zostali oblani benzyną, ona męczyła się najdłużej. To był chyba około 15 sierpnia, potem tak samo zginęła jej siostra Kama. Dwa dni później zginęła Basia Wolska, moja koleżanka z Krakowa. Wcześniej został ranny dyrektor departamentu łączności. Dostawałyśmy z drukarni komplet prasy dla delegatów, miedzy innymi im ją doręczałam, wtedy właśnie temu rannemu dyrektorowi doręczałam pocztę. Poszłyśmy razem z „Halszką”. Jego gabinet był obok wejścia, pielęgniarka, która wtedy przechodziła przez korytarz, spojrzała na mnie i powiedziała, że wczoraj zginęła dziewczyna w moim wieku. A ja od razu zapytałam jak się nazywa i usłyszałam nazwisko: Barbara Wolska. We mnie jakby piorun strzelił. Basia pracowała w BiP-e. Powiedziano nam, wtedy że jej ciało jest na Mokotowskiej. Była bardzo zmieniona, ale miała na palcu złoty pierścionek z orzełkiem od swojego ojca, jeszcze z I wojny światowej. Nasza szyfrantka w Biurze Prezydialnym mieszkała na terenie politechniki, (to była żona profesora), pani Czesia. Często z nią byłam w kontakcie. Na politechnice w ogrodzie kwitły róże, zapytałam czy mogę naścinać te róże na pogrzeb Basi. Obie trumny i „Kasi” i Basi zostały wiosną w 1945 roku przeniesione na cmentarz wojskowy na Powązkach.
My – powstańcy w Warszawie – cały czas na swój sposób byliśmy pogodni. Było trochę problemów z wodą i żywnością, trochę chorób było, ale to nie było problemem. Problem był, gdy inna łączniczka Magdalena została ranna i nie mogła działać. Dała mi klucze do mieszkania, rozprowadziłam jej żywność i siłą rzeczy przejęłam kontakt z jej szefem, czyli ministrem finansów – Bryją. Zachorował on wówczas na paskudną chorobę colitis i był w szpitalu Orłowskiego. To już była druga połowa września i wrócił do swojego domu. Operowaliśmy wtedy nie pseudonimami, ale nazwiskami, wszyscy się znaliśmy. Wierzyliśmy, że Polska będzie wolna. W piwnicy odebrałam materiały, a jego zastępował pan Tadeusz Stankiewicz – zięć marszałka Rataja z żoną Hanią. Tą rodzinę wcześniej poznałam, w jakimś sensie przyczyniłam się do zdobycia dla nich żywności, dlatego że poruszając się swobodnie po Śródmieściu w części od Królewskiej po Plac Zbawiciela poznałam chłopaków, żołnierzy AK z ulicy Hożej, gdzie były zapasy żywności. Dostarczali mi oni nawet mleko w proszku dla małego synka Hani. 14 września to był tragiczny dzień. Dzień wcześniej umówiłam się z nimi, że będę w kontakcie z ministrem Bryją i u nich będę gdzieś przed ósmą, bo wtedy Niemcy zaczęli atakować ulicę Hożą. Atakowali po kolei Królewską, Świętokrzyską, Złotą, Aleje, Wspólną, Nowogrodzką i Hożą w połowie września. Bryjowie mieli syna Rysia. On się żalił, że ja chodzę tak swobodnie, a jemu nie wolno. Powiedziałam wtedy, żeby poszedł ze mną, ale jak będzie źle to się wróci. Niestety rozmowa służbowa się przeciągnęła, potem wyszliśmy, Niemcy koło ósmej zaczęli zrzucać z samolotów bomby. Doszliśmy do ulicy Śniegockiej, akurat pod skarpę na Głuchoniemych. Powiedziałam, że umowa była i chłopak ma się wrócić. Ja niestety czołgałam się pół dnia, bo kule nade mną świstały. U Stankiewiczów znalazłam się dopiero koło pierwszej, brudna nieprawdopodobnie, ale żywa. Oni mnie już opłakali, myśleli, że nie żyję. Oddałam pocztę i powiedziałam, że przyjdę do nich za pół godziny, bo muszę się umyć. Poszłam do „Halszki”. Po drodze znowu inna pani prosiła mnie o załatwienie ubranka dla chłopaczka, którym się opiekowała, załatwiłam to. Już szłam do Stankiewiczów, dochodziła trzecia, już niestety słyszę samoloty. Szłam ulicą Hożą. Wpadłam wtedy pod numer osiemnasty. Jak wyszłam po nalocie nie było ani połowy szesnastego, czternastego wcale, ani dwunastego, kamienice zburzone do fundamentów, wszyscy zginęli. W pierwszej chwili byłam nieprzytomna – oni – Stankiewicze – pół dnia martwili się o mnie a teraz ja jestem bez nich... Poszłam na punkt do kierownika Walki Cywilnej Stefana Korbońskiego na Wilczą, zawiadomiłam ich o tej tragedii, ale ludzie dopiero nocą tam się dostali, nikogo już żywego nie uratowano.
Tak doczekaliśmy końca Powstania. „Bora” żegnaliśmy na Placu Politechniki.
Ostatnie dwa tygodnie spędziliśmy razem z radiostacją naszej Delegatury, panem Jasiem Uchmanem i jego żoną – łączniczką Hanią. Przy ulicy Śniadeckich było małżeństwo, nie pamiętam ich nazwiska, najpierw to był kontakt służbowy, potem serdeczny bezpośredni, czasem się tam zatrzymywałam, myłam. Od żony niej dostałam nawet ubranie na zmianę, bo przecież wyszłam z mieszkania w bluzeczce i spódniczce. To byli bardzo dobrzy ludzie i oni pomogli nam znaleźć mieszkanie na radiostację. Mieszkanie było albo pod ósemką albo dziesiątką a moi znajomi mieszkali pod dwunastką na Śniadeckich. Wtedy już nocowałam razem z radiostacją, bo nie znam się na tym, ale musieliśmy wymieniać lokale, bo nas łapały fale goniometryczne. Ale to już robił Jasio Uchman. Ostatnia nadana depesza do rządu do Londynu to była decyzja o kapitulacji.
Delegat postanowił opuścić Warszawę na linii Otrębusy – Milanówek [niezrozumiałe]. A my razem z Jasiem i jego żoną zostaliśmy na placu przed Politechniką.
Z moich kontaktów wynika, że wszyscy byli za Powstaniem. Zakłady pszenicy były na Prostej, my ratowaliśmy się tam żywnością. Ze Śródmieścia piwnicami, bo we wrześniu poruszaliśmy się tylko piwnicami. Poszłam po tę pszenicę, dostaliśmy ją, potem jak widziałam się z ministrem Adamem Bieniem to mu o tym opowiedziałam. On się śmiał z naszej przygody i zapytał czy ja bym poprowadziła taką grupę po pszenicę. I poprowadziłam ją. Żołnierze palili ogniska dla ewentualnych zrzutów i dla siebie, bo trzeba przyznać, że Niemcy nas w nocy nie atakowali. Nauczyłam się Warszawy i nie miałam z tym trudności. Pszenicę mieliliśmy w prostokątnych młynkach. Zupa z pszenicy nazywała się zupa „pluj”, bo miała łuski, ale się jadło... Jeśli chodzi o nastroje to ja się nigdy i nigdzie nie spotkałam z ludźmi przeciwnymi Powstaniu, a chodziłam dużo po mieście. Byłam w kontakcie z wieloma osobami, delegatami i ludźmi cywilnymi, na przykład panią Julią, która przepisywała depesze na maszynie, mieszkała w okolicach placu Powstańców. Tam ludzie przeważnie siedzieli w schronach, ten odcinek był bardzo poharatany. Nowy Świat i Świętokrzyska były okropnie zniszczone, ludzie siedzieli w piwnicach. Mieliśmy przekonanie, że Powstanie jest przedsionkiem wolności, że to jest ofiara, ale przecież my wszyscy byliśmy na to przygotowani. To, że zginęła ta „Kasia” i inne osoby to był przypadek, ja nie zginęłam. Odezwała się do mnie łączniczka ministra Wycecha, pani Świderkówna, ona w Powstaniu została ranna. Teraz się przypomniała, że chciałaby się ze mną spotkać.
Nie.
Nie było czasu wolnego. Cały czas albo się załatwiało służbowe sprawy – kontakt z radiostacją, drukarnią, ministrami. Wszędzie na przejściach były przeszkody. Życia osobistego człowiek raczej nie miał. Wspomnienia Jeziorańskiego, on wziął ślub z Gretą, ale nawet na to owało czasu, na pogrzeby jednak musiało go starczyć. Ślubów było trochę w międzyczasie.
Były problemy z wodą. Tam gdzie były kopane studnie głębinowe, Niemcy oczywiście je dostrzegali i zrzucali na nie bomby, więc w wodę zaopatrywaliśmy się nocą. Jak mieszkałam na Lwowskiej, to tam, między Lwowską a Śniadeckich, w ogródku była studnia i zaopatrywaliśmy się tam w wodę w nocy.
Cały czas toczyły się rozmowy i dyskusje. Byliśmy przekonani, że Polska będzie wolna, a zachód jest z nami. Gdy z dyrektorem Grabowięckim – Pawłowskim znalazłam się w Niemczech, tam bardzo nam pomagali Holendrzy, którzy mieli dla nas wiele życzliwości, bo Armia Polska dużo im pomogła. Przynosili nam żywność i nasłuchy z radia londyńskiego. Wyszliśmy z Warszawy 6 października 1944 roku i znaleźliśmy się w obozie w Pruszkowie. Tam bardzo krótko byliśmy, dotarliśmy wieczorem, a już rano zapakowano nas do wagonów. Pojechaliśmy na zachód, w okolice Nysy. Tam trzymano nas dwa tygodnie, potem byliśmy w Erfurcie, i zatrzymano nas w końcu w Turyngii w podziemiach fabryki amunicji. Właśnie tam pracowali Holendrzy. Wtedy te informacje z radia londyńskiego były dla nas bardzo optymistyczne... Spotkałam się tam z dwiema koleżankami z AK, które znalazły się w tym transporcie, który wyjechał z Pruszkowa. Postanowiłyśmy się trzymać razem. Jedna była prawniczką, a druga lekarką. Lekarka w lutym 1945 roku dostała przydział do wojska, postanowiłyśmy nie rozłączać się i uciekać z Turyngii. Pomógł nam w tym miejscowy młody chłopak, Polak, który był zatrudniony u bauera. On wyniósł nam nasze bagaże, my poszłyśmy na pociąg, w którym na czterdzieści kilometrów można było dostać bilet. Koleją dotarłyśmy do Kolonii. Kolonia była właśnie bombardowana i gestapo nas aresztowało. To była druga połowa lutego. Ponieważ mówiłam trochę po niemiecku, poszłam pierwsza na przesłuchanie. Żeby nas nie odtransportowali z powrotem do Turyngii, powiedziała, że jesteśmy uciekinierkami z Monachium, bo po drodze usłyszałam, że Monachium jest bombardowane. Powiedziałam, że jesteśmy bezpańskie, kierujemy się na wschód, do Polski. Jak wychodziłam, one były pod drzwiami i powiedziałam koleżankom, żeby powiedziały München, ponieważ obie nie mówiły niby po niemiecku wcale. Niemcy zamknęli nas w więzieniu. Potem dowiedziałyśmy się, że miałyśmy wyrok: dwa miesiące. Byłyśmy w wiezieniu, siedziałyśmy w celi, używano nas do robót typu wybieranie lepszych cegieł z rozburzanych budynków. W pracy nie opuszczało nas poczucie humoru. Jaga, która była sędzią powiedziała: „Dobra, ja jestem sędzia a wy jesteście, aplikanty, sprawa wpływa na wokandę!”. Bawiłyśmy się cały dzień, Niemcy patrzyli na nas jak na pomylone bohaterki, bo wszystkie inne więźniarki, które były wzięte do roboty pomdlały przy tej robocie, bo to była ciężka praca, cegły nosiło się do piwnic, a my trzy byłyśmy przytomne. W ten sposób się uratowałyśmy. Była jeszcze jedna ładna historia. To było w Kolonii, wyprowadziła nas Niemka na spacer więzienny. Ponieważ to była Wielkanoc, rozległ się głos dzwonów, a my przez cała okupację nie słyszałyśmy dzwonów. Dźwięk tych dzwonów był taki śliczny, popłakałyśmy się. Jak Niemka po tych piętnastu minutach prowadziła nas do celi pytam ją: „Skąd są te dzwony?”. Ona bardzo dumna powiedziała, że z katedry, powiedziałam, że są prześliczne. Ją to wzruszyło, zobaczyła jak płaczemy. Dała nam wtedy cudowną robotę, czyli swoje firanki do cerowania. Czyste firanki! I lepszą porcję zupy.
Nie. Niedługo nas trzymali. Potem wysłali nas do Rudersbergu. Wysyłali nas do paskudnych robót. Między innymi pracowałyśmy z Rosjankami przy jednym stole, trzy po jednej, trzy po drugiej stronie. Takie słuchy były, że robiłyśmy jakieś części do samolotów. To była paskudna robota, bardzo ciężka. Dostawałyśmy w kościach jakiegoś drętwienia i spać nie mogłyśmy. Ale potem się przyzwyczaiłyśmy i już było w porządku. Pod koniec tych dwóch miesięcy, pod koniec kwietnia nie mieli już roboty w fabrykach i one dwie – Irka i Jaga dostały się do bauerów. A ja akurat trafiłam fatalnie do lasu, gdzie trzeba było nosić drzewo. Ale tu też było wesoło, dlatego, że ja chyba miałam wtedy dar przewidywania. Jakaś Niemka była w tym naszym gronie. Nosiłyśmy te drzewa, więc byłyśmy utaplane w błocie, bo to była wiosna, drzewa za ciężkie dla nas i ciągle upadałyśmy. Trzeba było z górki na dół znosić, a potem znów pod górkę. Siedzimy na górce, jakoś nie widziałyśmy żadnego strażnika. Popatrzyłam na tę Niemkę i mówię, że ona dziś dostanie zwolnienie, a my wszystkie żyłyśmy nadzieją zwolnienia. Ona przyjęła to z zadowoleniem. Wracamy do obozu, głodne jak pieski, bo nic nie jadłyśmy ani razu przez te dwanaście godzin. Moje koleżanki, które były u bauera, jedna mi dała jajka, druga chleb, a Niemka istotnie dostała zwolnienie i z radości dała mi swój chleb. Były historie wesołe, ale i dramatyczne, które mogły się źle skończyć. Jak byłyśmy w Kolonii na przesłuchaniu w gestapo to ukryłyśmy swoje dokumenty. Irka schowała swój dyplom lekarski, Jaga legitymacje sędziowską, a ja swoją kenkartę. Udawałyśmy, że nie mamy dokumentów, że było bombardowanie i zginęły. Miałyśmy te dokumenty cały czas przy sobie, mimo tego, że dali nam więzienne mundurki. Którejś niedzieli znowu do roboty. Każą nam czyścić ubikacje. One dwie poszły do sprzątania ubikacji, a mnie wyciągnęła jedna z Polek do szwalni. Ona była taką podręczną, krawcową. Ja dałam się jej wciągnąć do pracowni. Praca ta nas omal nie zgubiła. Do tej pracowni poszły także inne więźniarki. Robota tam była tego rodzaju, że Niemcy powynosili z żydowskich świątyń różne aksamity, na których jednak były różne napisy po hebrajsku. Nam kazano wydzierać te litery, a aksamity odkładać na inną kupkę. Robota trwała do południe, w południe był posiłek. Kiedy Niemki się zorientowały, że więźniarki nakradły aksamitów, zarządziły rewizję. Ponieważ ja byłam wśród więźniarek, też stałam się podejrzana, a ja naprawdę nie kradłam. I wytworzyła się szczególna sytuacja. Więźniarki, które szły na roboty do bauerów, oni zawsze się nad nimi litowali i cos im dawali do jedzenia. Jednego dnia, to był Wielki Tydzień, Niemka zrobiła rewizję. Jaga zdążyła wsunąć ten dowód sędziowski do buta, ja też coś takiego zrobiłam, a Irka nie zdążyła i dyplom lekarski miała przy sobie. Niemka go odkryła, zaprowadzili ją do szefa, ja poszłam jako tłumaczka. Tłumaczę mu, że byłyśmy w Powstaniu, że każdy z nas nosił jakiś dowód przy sobie. On powiedział, że u niego będzie bezpieczniej. Wcześniej jakąś więźniarkę Niemcy rozstrzelali, więc myśmy były w strachu, że nas też rozstrzelają. W tym czasie, gdy ja byłam u tej krawcowej niespodziewana wiadomość, że dostajemy Entlassungkarten – zwolnienie, a podczas obiadu okazuje się, że te, które były w szwalni są podległe rewizji. Stały z nami trzy Rosjanki i my trzy razem. Myślę: „Matko Boska, teraz my, przez tę pracownię stracimy naszą Endlassungkarte”. Strzeliło mi do głowy i mówię do tej wachmanki, która robiła rewizję, że ja nie kradłam żadnych aksamitów, bo przecież ja mam Endlassungkarte. Odsłoniłam moje ubranie i mówię: „Przecież nie mam żadnych aksamitów”. Niemka uwierzyła mi i nas puściła. Potem ta wachmanka wywołała nas i powiedziała, że się przeprowadza, żebyśmy jej niosły walizkę. Niemcy drabiniastych tym czasie używali małych drabiniastych wózków, zamiast takich jak teraz urządzeń do walizek. My miałyśmy ciągnąć te wózki. W tym jej domu gotował się obiad, pachniało pięknie, ona nas nim nie poczęstowała, tylko dała nam jabłka i powiedziała: „Na szczęśliwy powrót do Warszawy”. Po dwóch dniach zwolniono nas rzeczywiście. To był koniec kwietnia. Dotarłyśmy do Monachium autostopem. Pierwsza rzecz, może gdzieś będą Polacy to nam coś powiedzą. Spotkałyśmy dwóch młodych ludzi mówiących po polsku, zapytałyśmy ich, gdzie się można zatrzymać, bo jesteśmy głodne i nie wiemy, co ze sobą zrobić. Oni powiedzieli, że w Monachium za bardzo nie ma gdzie, ale czternaście kilometrów dalej w Esslingen jest fabryka, w której pracują Polacy. Poszłyśmy na dworzec. Miałyśmy trochę marek, bo brat Jagi – prawniczki jej przysłał i kupiłyśmy bilety i tam pojechałyśmy. Wysiadamy, tam zaszedł nam drogę człowiek, zapytał czy jesteśmy Polkami, czy z Powstania, ucieszył się i zaprosił nas do siebie. Polacy mieszkali w baraku i pracowali w fabryce. Od razu nam zrobili kącik, zasłonili kocami, żebyśmy się wymyły, wyspały. Tak było kilka dni. Zgłosiłyśmy się do Urzędu Pracy z prośbą o pracę. Dostałyśmy przydział do pracy i podjęłyśmy w jakiejś fabryce. Powiedziano nam, że kilka kilometrów stąd jest obóz kobiecy, ale te kobiety prowadziły trochę zarobkowy sposób życia, więc było trudno. A ponieważ ci chłopcy zrobili się naszymi ogromnymi przyjaciółmi, więc po robocie z nimi się spotykałyśmy. Troszczyli się o nas ogromnie. Obie koleżanki paliły papierosy. W tej fabryce wypłacali nam jakiś ekwiwalent finansowy. Załatwiałam te sprawy jako tłumaczka. Zobaczyłam, że szef ma na stole papierosy i poprosiłam o przydział papierosów dla Polaków. Powiedział, że dla Polaków nie ma, ale on mi może dać swoje. Powiedziałam, że chcę przydział i okazało się, że na drugi dzień taki przydział się znalazł. Popatrzył na nas i zapytał czy zawsze byłyśmy robotnicami, bo my od czasu tej fabryki jesteśmy Turyngii podawałyśmy, że jesteśmy robotnice bez wykształcenia. Tym razem powiedziałam, że nie, mamy wyższe wykształcenie. Obiecał, że załatwi mieszkanie dla nas w Esslingen, poleciałyśmy do tych naszych Polaków – przyjaciół powiedzieć im o tym. Oni znali Niemkę, która wynajęła już Czechom pokój, to nam też wynajmie, bo ma jeszcze wolne pokoje. Na drugi dzień zapytałam Niemca czy już coś dla nas wynajął, on powiedział, że nie, a ja powiedziałam, że wiem, kto wynajmuje. Tak, więc zakończyłyśmy roboty w przyzwoitym mieszkaniu, Niemka dała nam wodę do mycia i nawet nam gotowała jedzenie. Stamtąd do kraju nie szły transporty. Zarejestrowałyśmy się w Esslingen jako Polki. Zatrudniono nas w biurze, żebyśmy im pomagały przy tej rejestracji. Dano nam mieszkanie w koszarach niemieckich, ale bardzo czyściutkie. Dwa pokoje bardzo ładne. W pewnym momencie doszłyśmy do przekonania, że możemy coś dla siebie załatwić. W tak zwanym poszukiwaniu rodzin postanowiłyśmy dostać się do Wiednia, bo liczyłyśmy, że Wiedeń ma tak zwaną strefę rosyjską. Byłyśmy przez Holendrów dobrze poinformowane, co się dzieje. Lekarka Irka i jeszcze jeden lekarz – zrobiliśmy dla nich gabinet. Ten lekarz załatwił dla nas autostopem do Monachium. Tak, więc po dwóch, trzech dniach dostałyśmy się do Linzu. Tam było dużo Polaków i innych narodowości. Szukałyśmy noclegów, chciałyśmy tylko kucnąć przy więzieniu pod dachem na noc. Okazało się, że to był teren Gusen – Mauthausen, obozu koncentracyjnego, a ja miałam kolegę, który tam był. Poszłyśmy do biura obozu, tam nas przyjęli uroczo, bo byłyśmy z Powstania, dali nam czyściuteńki barak i powiedzieli, że jak się nadarzy możliwość wyjazdu do Polski, to oni nam to ułatwią. Oni jeszcze wtedy nie mieli zamiaru wracać. Będąc za granicą bardzo chciałam się dostać do Włoch, podobały mi się tam obiekty historyczne i sztuka. Ale wróciłyśmy do Polski przez Petrowice, Pawłowice. Jesteśmy wreszcie w Polsce, witają nas napisy: „Jesteście u siebie w kraju” i jedziemy na Kraków. Jechałyśmy do Sącza linią podkarpacką, na Grzybów, gdzie moja matka mieszkała. W niedzielne południe dojeżdżamy do Grzybowa, wysadzony był tunel do Krynicy i pociąg stanął. Dom był blisko, akurat moja matka była na podwórku, wołam, że zamiast jednej moja matka ma trzy [córki]. To był sierpień 1945 roku. Do Polski wróciłyśmy trochę autokarami i pociągami.
Niestety byłam. Początkowo nie wiedziałam czy będę w Krakowie czy w Warszawie. Myślałam, że będę w Krakowie. Ale przesądziła Warszawa i zrujnowane Stare Miasto, postanowiłam, że zostaję w Warszawie. Tu związałam się oczywiście z PSL i z prezesem Mikołajczykiem. Potem śledztwa, trzy lata bez pracy. Dopiero po październiku 1956 roku wróciłam do pracy. W 1958 roku był zjazd psychologów na Uniwersytecie Warszawskim, wtedy ministrem [oświaty] był Władysław Bieńkowski i przywrócił na uczelniach między innymi psychologię do nauk obowiązujących. Wtedy, ponieważ miałam trochę kontaktów z ludźmi i z TPD pan Stanisław Papuziński, który pracował w Zarządzie Głównym TPD, zachęcił mnie, żeby przejść do poradni psychologiczno-wychowawczej. Podjęłam tą pracę. Najpierw to była praca pod egidą służby zdrowia, a potem oświaty. Byłam kierownikiem poradni w Warszawie. W 1976 roku przeszłam na emeryturę.