Nie wiem od czego mam zacząć?
Urodziłem się w Mohylewie na terenie Związku Radzieckiego w 1921 roku. Z rodzicami wróciliśmy do Polski dopiero w 1925 roku i od tego czasu zamieszkałem w Warszawie.
Tutaj zacząłem uczęszczać do szkoły powszechnej na Żoliborzu. Ukończyłem tam drugą, trzecią i czwartą klasę szkoły powszechnej. A potem poszedłem do III Gimnazjum Miejskiego, jeszcze do starego typu szkoły. To było ośmioklasowe gimnazjum. Ale był to akurat okres, w którym zmieniała się struktura szkolenia. III Gimnazjum Miejskie mieściło się na ulicy Śniadeckich, tzn. dojeżdżałem z Żoliborza przez całe miasto. Tam chodziłem trzy czy cztery lata, a w trzeciej klasie nowego typu przeniosłem się do Gimnazjum imienia Jasińskiego, czyli IV Gimnazjum Miejskiego na ulicy Skaryszewskiej. A w następnym roku 1938 na skutek pewnych trudności wychowawczych rodzice wysłali mnie do Drohiczyna do internatu. To było gimnazjum biskupie, tak zwane seminarium. Nazywało się Minori Dioecesialis Scientiis , czyli gimnazjum biskupie diecezji pińskiej. Tam ukończyłem czwartą klasę gimnazjum, czyli ostatnią. Kończyła to tak zwana mała matura, w 1939 roku. Oczywiście w tym roku zakończyłem tam moją naukę i potem byłem na wakacjach na letnisku z rodzicami.
Ojciec pracował w miejskich tramwajach. Był urzędnikiem w zajezdni tramwajowej na ulicy Sierakowskiego. Ta zajezdnia była na Muranowie,.
Prowadziła dom w tym momencie. Miałem starszą o dwa lata siostrę, która początkowo chodziła do gimnazjum Sióstr Zmartwychwstanek, a potem do II Gimnazjum Miejskiego na ulicy Rozbrat. Maturę kończyła w 1939 roku.
1 września 1939 roku... Ta wojna zaczęła się dla nas na dwa dni przed rozpoczęciem działań wojennych. Mój ojciec dostał powołanie do wojska. Powołali go jako rezerwistę do Modlina do batalionu mostowego. Już wiedzieliśmy co nastąpi dalej. 1 września byłem z matką i siostrą na Żoliborzu. Tutaj były pierwsze ważne momenty wojny. Mieszkaliśmy w miejskich blokach na Żoliborzu. Zaczęły się pierwsze bombardowania. Niepewna sytuacja. Ojciec w wojsku. Postanowiliśmy, że zawiozę matkę i siostrę do pewniejszego mieszkania, do Śródmieścia na ulicę Mokotowską, do ciotecznego dziadka Antoniego Fertnera. To była taka solidna kamienica i wiedziałem, że tam się nic złego nie stanie. Zostały tam. Ja wróciłem do domu. 7 września był apel pułkownika Umiastowskiego, żeby młodzi ludzie opuścili Warszawę, aby kierowali się w kierunku wschodnim. Mieli iść ci, którzy nie byli tu bezwzględnie potrzebni. To była znana sytuacja i w odpowiedzi na to z dwoma kolegami zdecydowaliśmy, że wyjedziemy. Liczyliśmy, że być może będzie możliwość przystąpienia do wojny. Wtedy nie mieliśmy świadomości tego co się dzieje, jak będzie wyglądała wojna. To było dla nas strasznie trudne i zaskakujące. Ja w 1939 roku — jak wynika z mojego rocznika — kończyłem 18 lat, więc byłem człowiekiem w zasadzie dorosłym i zdolnym do jakichś ewentualnych działań. Tak jak mówiłem, wraz z dwoma kolegami postanowiliśmy wyjść z Warszawy. Zabrałem rower, plecak i wyszliśmy. Był to exodus ludności nie tylko z Warszawy. Przez Warszawę przewalały się dziesiątki, setki tysięcy uchodźców z Poznańskiego, terenów już zajmowanych. To była taka ucieczka cywilów z terenów objętych już działaniami wojny. Bardzo dramatycznie przeżywaliśmy. Zaczęło się w ten sposób, że jak wyszliśmy we trzech z Warszawy, kierując się na Mińsk, na wschód, to widzieliśmy drogi zawalone dziesiątkami tysięcy furmanek, pojazdów, cywilów, całą falę uchodźców i oczywiście olbrzymi bałagan. Sytuacja nie do opowiedzenia. Te całe kolumny uchodźców były atakowane przez samoloty niemieckie. Wśród tłumu zrobił się nieprawdopodobny bałagan. Po kilku, kilkunastu godzinach, wieczorem, koledzy, którzy podjeżdżali kawałek na furmance. Ja jechałem rowerem. W konsekwencji zgubiliśmy się. To była pierwsza noc, w tym tłumie, żeśmy się całkowicie zagubili. Było to niedaleko Mińska Mazowieckiego. Postanowiłem przenocować gdzieś, przesiedzieć do świtu. Rano jak się rozwidniło zobaczyłem w okolicy taki zwarty oddział wojskowy — uformowana jednostka, gdzieś na skraju tego lasu obozowała. Poszedłem tam zobaczyć i okazało się, że był to tak zwany Batalion Obrony Narodowej, złożony z uczniów starszych klas, którzy mieli za sobą przysposobienie wojskowe (przed wojną czwarte klasy miały lekcje przysposobienia wojskowego). Ten batalion był dowodzony przez jakiegoś majora rezerwy i zbieg okoliczności, że spotkałem tam kolegów swoich. Był to batalion, w którym służyli uczniowie gimnazjum imienia Poniatowskiego, które mieściło się koło mojego domu. Miałem tam cały szereg bliskich znajomych, między innymi Wieśka Raciborskiego, z którym spotkałem się w moich późniejszych działaniach wojennych.
To był początek wojny, pierwsze dni wojny. Zaopatrzenie było tak jak w tym oddziale. Wracając do tej opowieści z pierwszych dni, to właśnie tak zostałem przyjęty. Dowódca dał zgodę na przyjęcie mnie do oddziału. Dano mi jakiś szynel wojskowy i karabin i rozpoczęła się dalsza wędrówka.
„Walczyłem” to za dużo powiedziane, bo właściwie ciągle szliśmy na jakąś koncentrację. Myśmy nocami szli, a w dzień wyznaczany był kolejny punkt jakiejś koncentracji i wtedy okazywało się, że trzeba dalej i dalej iść. W ten sposób 17 września doszliśmy do Kowla. Stąd wyszliśmy raniutko, przeszliśmy kilkanaście kilometrów i w tym momencie zatrzymaliśmy się. Rozlokowano nas w jakimś tam lasku, zarządzono przygotowanie do obrony. Okazało się, że z przeciwnej strony nastąpił exodus ludzi i wojskowych rozproszonych. Dowiedzieliśmy się, że wojska radzieckie wkroczyły na te tereny. Był 17 albo 18 września. Dowodzący nami major zakazał otwierania ognia bez rozkazu i rzeczywiście pokazały się w niedługim czasie pierwsze oddziały, pierwsze szpice wojsk radzieckich. Major przeprowadził jakieś rozmowy i dostaliśmy się do niewoli radzieckiej. Uformowano z powrotem ten oddział, nawet nie rozbrojono. Otoczeni wojskiem wróciliśmy do Kowla. To było kilkanaście kilometrów. Tam umieszczono nas w przejściowym obozie, który mieścił się na terenie budynku związku zawodowego kolejarzy. Przebywaliśmy tam ok. tygodnia.
Około tygodnia. Oczywiście wszystkich oficerów koncentrowano na terenie tego obozu, ale poza nami. Wojska radzieckie nas pilnowały, przychodzili komisarze, namawiając nas: „Jesteście uczniami, możecie pojechać dalej się uczyć w Moskwie, w Kijowie.” Taka propaganda ordynarna, ale ja zacząłem się orientować, że coś tu zaczyna być bardzo niedobrze. Razem z trzema kolegami postanowiliśmy uciec stamtąd i wracać do Warszawy. Zrobiliśmy to prostym sposobem. Kolega, który umiał pisać cyrylicą napisał „przepuścić” na naszych legitymacjach. To była jakby przepustka. Myśmy sobie wyszli, obóz nie był wtedy tak ostro pilnowany. W ciągu tygodnia się wychodziło na miasto, żeby zdobyć jakieś środki żywności, bo tam nie zaopatrywali. No i zaczął się powrót do Warszawy.
Ten powrót trwał dosyć długo. Jak policzyłem, to było około czterysta kilometrów w jedną i w drugą stronę. Większość drogi przebyliśmy pieszo. Do Warszawy jak żeśmy doszli to była połowa października. Doszliśmy do Otwocka. Z Otwocka złapaliśmy jakąś kolejkę dojazdową do Warszawy i w przedziale trafiłem na starszych przyjaciół, kolegów mojej siostry. Dowiedziałem się, że matka z siostrą żyją i że są w Warszawie.
Wróciłem do Warszawy. Ojca nie było, bo został wzięty do niewoli. Początkowo przez ten pierwszy okres, robiło się wszystko. Łapało się jakieś doraźne roboty. Pod koniec października przyszła kartka do domu, że ojciec jest na ul. Koszykowej w takim obozie przejściowym. Do niewoli został wzięty do Działdowa i przesiedział tam miesiąc. Stamtąd przenieśli ich do Warszawy, do takiego przejściowego obozu i gdzieś tam rzucił kartkę po drodze, która dotarła do nas i stąd dowiedziałem się, że ojciec przeżył. Udało mi się skontaktować z nim i dowiedział się, że wszyscy żyją. Wtedy powiedział: „ja mogę spokojnie iść do niewoli”. Ja oczywiście zaprzeczyłem. Przy pomocy jego kolegów umówiliśmy się na następny dzień. Przyszedłem z tymi ojca kolegami w mundurach tramwajarzy i ojciec przeskoczył przez mur. W ten sposób wyszedł. Uciekł przy naszej pomocy. W tym momencie nie było jakichś wielkich zasobów materialnych, wobec tego trzeba było dorabiać czym się dało. Szklenie okien, w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym i inne roboty, żeby zarobić.Gdzieś w listopadzie zgłosiłem się do szkoły, bo miałem zamiar się normalnie uczyć. Okazało się, że właściwie rok szkolny się nie rozpoczął nawet. Wtedy dowiedzieliśmy się, że szkoły nie będzie, że Niemcy nie godzą się. Nie ma mowy na jakiekolwiek kontynuowanie gimnazjum.
Za okupacji mój kontakt z konspiracją rozpoczął się w grudniu. Szukając różnych zajęć, trzeba było zapewnić sobie bezpieczeństwo. Zostałem zatrudniony w tak zwanym RGO - Rada Główna Opiekuńcza, w takim zespole młodzieżowym opiekunów społecznych. Jako wynagrodzenie dostawało się talerz zupy codziennie. To dawało zaświadczenie o pracy. Zbieg okoliczności był taki, że zwierzchnikiem RGO na ulicy Miodowej był harcmistrz. To był dowódca hufca „Grzybów” dawnego ZHP i pracownicy tego zespołu to byli w większości jego harcerze. Tam po bardzo krótkim okresie - ponieważ to wszystko była tylko przykrywka - zaproponowano mi rozpoczęcie działalności konspiracyjnej. I po złożeniu tam przysięgi wszedłem do oddziałów Szarych Szeregów. Tak rozpoczęła się moja działalność konspiracyjna.
W pierwszym okresie polegała na szkoleniu. Podwójnym — wojskowym i harcerskim. Jednocześnie była tak zwana mała dywersja. Polegała na robieniu napisów, rozlepianiu i rozwożeniu ulotek. Kolportowaliśmy prasę, roznosiliśmy na takie hurtowe punkty. Jednocześnie rozpoczęła się jakaś normalna działalność szkolenia wojskowego. Przysięgę składałem w grudniu 1940 roku. Od tego czasu rozpocząłem działalność w Szarych Szeregach.
Jak powiedziałem, cały czas trwało szkolenie harcerskie — zdobyłem stopień orlego. Szkolenie wojskowe było w dalszej kolejności. To wyglądało tak, że ukończyłem w okresie przedpowstaniowym szkołę podchorążych o kryptonimie Agrykola, organizowaną przez Szare Szeregi. Ukończyłem kursy już wtedy gdy z Szarych Szeregów wyłoniono grupy starszoharcerskie.
Był to zalążek batalionów „Zośka” i „Parasol”. Znalazłem się w tej grupie. W tym czasie w stopniu podplutonowy podchorąży kończyłem szkołę podchorążych i kurs Wielkiej Dywersji prowadzony przez oficerów „Cichociemnych”. To było szkolenie z zakresu minerki i różnych działań dywersyjnych. Także motorowe, dostałem prawo jazdy. Kurs motorowy o kryptonimie „Iskra” był gdzieś na ul. Targowej. Tam znajdowała się taka przedwojenna szkoła nauki jazdy.
Po skończeniu tej szkoły brałem udział w różnych akcjach i jedna z większych to była akcja na „sto pięć milionów” na placu Zamkowym. Ona jest znana, bo opisywana w całej literaturze wojennej. To była akcja - polowanie.
Dobrze, zresztą z nią związany był następny epizod.
Główny skarbiec Banku Emisyjnego znajdował się w przedwojennym banku na ulicy Bielańskiej. Stamtąd przewożono pieniądze między innymi do Krakowa. Przewożono duże ilości banknotów przewidzianych do obrotu. Zaplanowano akcję na odbicie transportu z pieniędzmi w ten sposób, że z banku wyjeżdżał samochód ciężarowy wyładowany pieniędzmi, eskortowany przez dwa inne. One przejeżdżały przez plac Teatralny, do ul. Senatorskiej, później skręcały w ul. Miodową do Nowego Zjazdu i Mostem Kierbedzia na Pragę. Tam na Dworzec Wschodni. Na tej trasie postanowiono dokonać akcji. W określonym dniu oddział z Kedywu Komendy Głównej, oddział „Osa Posa” i późniejszy batalion „Zośka” miały dokonać tej operacji. W związku z tym spowodowano, żeby transport nie jechał dalej ul. Miodową tylko ul. Senatorską, która była zwężona i schodziła do placu Zamkowego. Tam został zablokowany i zaatakowany przez grupę atakującą, składającą się z kilkunastu osób oddziału „Osa Posa”. Myśmy obstawiali cały teren, dawali zabezpieczenie na placu Zamkowym i na terenie Krakowskiego Przedmieścia. Działo się to około dziesiątej, jedenastej, więc w okresie największego ruchu. Akcja była bardzo udana. Zatrzymano samochód, zastrzelono eskortę składającą się z dwóch samochodów. Samochód z pieniędzmi został zarekwirowany i schowany, natomiast my z obstawy zebraliśmy później wszystkie osoby do samochodu, który czekał i wycofano się. Akcja się udała całkowicie i później była opisywana w całej literaturze.
Może jeszcze co było przedtem. Jeśli chodzi o udział w takich ściśle bojowych zadaniach, to jeszcze brałem udział w wysadzaniu pociągu Urlau Zugu pod Szymanowem. To było też wykonywane przez późniejszy batalion o kryptonimie „Zośka”. Byłem w tym okresie dowódcą drużyny pierwszej kompanii pierwszego plutonu. Jeszcze była akcja pod tytułem „Polowanie”, na powracającego z polowania Ludwiga Hahna i Ludwiga Fischera, to znaczy gubernatora dystryktu Warszawy. Akcja się odbywała na szosie lubelskiej na wysokości Anina i brało w niej udział kilkudziesięciu żołnierzy też z Kedywu. Ta akcja była połowicznie udana Nie udało się zlikwidować całkowicie tych dostojników, ale w każdym razie nie ponieśliśmy jakichś strat. Z mniejszych — były akcje polegające na rekwizycji z rusznikarni obsługujących urządzeń do kalibrowania luf itd.
Tak, ale przed Powstaniem jeszcze na początku 1944 roku zostałem przeniesiony do batalionu „Parasol”. W batalionie „Parasol” pluton wykonał akcję zdobycia środków opatrunkowych z apteki Wendego. To była niemiecka apteka na Krakowskim Przedmieściu. To było tuż przed Powstaniem w lipcu. Poza tym przez okres trzech miesięcy zajmowałem się organizacją skupu i transportu amunicji ze Skarżyska Kamiennej do Warszawy. Korzystając z tego, że kiedyś pracowałem w tramwajach, miałem dokumenty oryginalne pracownika tramwajów. To było organizowane w ten sposób, że z Warszawy do Ostrowca jeździły ciężarowe samochody MZK po części do tramwajów. W drodze powrotnej jedna z tych ciężarówek dojeżdżała do Skarżyska, myśmy tam pakowali i zbierali kilka dni tę amunicję. Amunicja była stąd, że w Skarżysku była jej fabryka zbudowana przez Niemców. Wiozło się ja potem samochodem w odpowiednich skrytkach. Była to dosyć uciążliwa i żmudna, i niebezpieczna robota. W ciągu tych trzech miesięcy to chyba sześcio- albo siedmiokrotnie jeździłem do Skarżyska.
Zaraz przejdziemy właśnie do samego Powstania. Jeszcze tylko chciałem powiedzieć, że batalion „Parasol” miał w związku z prowadzonymi akcjami wielu rannych. Na przykład po zamachu na Franza Kutscherę. W związku z tym, żeby uniknąć konieczności przewożenia rannych do szpitali, gdzie łatwo mogliby ich rozpoznać, dowództwo „Parasola” zakupiło na ulicy Kossaka willę. Tu stworzono punkt sanitarno-szpitalny. Ktoś musiał to legalizować i dostałem polecenie, żeby mieszkać tam. Zameldowano mnie właśnie na ulicy Kossaka.
Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że to wiąże się z dniem wybuchu Powstania. Jako dowódca plutonu miałem wyznaczony swój lokal alarmowy. Tuż przed Powstaniem wiedzieliśmy, że lada dzień nadejdzie rozkaz o wybuchu.
Wobec tego do lokalu alarmowego dotarła wiadomość, że o tej i o tej godzinie poszczególny pluton ma się stawić w takim i takim miejscu. Przychodziły łączniczki poszczególnych drużyn i za ich pośrednictwem zawiadamiało się poszczególnych żołnierzy. Ja dostałem taką wiadomość w dniu 1 sierpnia o godzinie dziesiątej – jedenastej. Zawiadomiłem wszystkie podległe mi pododdziały i sam poszedłem po swoje osobiste rzeczy na ulicę Kossaka na Żoliborzu. Miałem się udać na ulicę Elektoralną. Było po drugiej. Kossaka była na tyłach kościoła przy ulicy Krasińskiego. Wyszedłem na Krasińskiego i w tym momencie na Żoliborzu Powstanie zaczęło się przez przypadek nie o piątej tylko o drugiej z minutami, bo na ulicy Suzina jeden z tych oddziałów żoliborskich trafił w czasie koncentracji na niemieckie samochody. Zaczęła się strzelanina. Po pół godzinie — bo tam wszystko się rozwijało, trwało i nie było możliwości przejścia — wycofałem się znowu do domu na ulicę Kossaka. Już nie było możliwości, bo to była godzina czwarta – wpół do piątej. Nie miałem jak dostać się na miejsce mojej koncentracji i musiałem przesiedzieć do wieczora w swoim lokalu.
Straciłem kontakt miedzy Żoliborzem a Wolą, bo tam właśnie była wyznaczona koncentracja mojego plutonu. Następnego dnia całe oddziały żoliborskie wycofały się z Żoliborza na jeden dzień, a potem wróciły. Nie dotarłem do swojego oddziału, do batalionu „Parasol”, który miał zgrupowanie na Woli. Zostałem na Żoliborzu. Zameldowałem się do dowództwa na Żoliborzu. Powiedziałem, że mam do dyspozycji rządowy budynek - willę, którą daję do dyspozycji i poprosiłem o przydział. Dostałem przydział do 206 plutonu pułku Żaglowiec [...] Pierwsze moje dni polegały na tym, że zajmowaliśmy barykadę na ulicy Broniewskiego. W zasadzie niewiele się tam wtedy działo. Dowodził tą drużyną taki przedwojenny podchorąży Leon Żok — to był jego pseudonim, nazwiska nie przypominam sobie chyba Żbikowski. Zaprzyjaźniłem się z nim, bo byliśmy razem przez ten okres początku września.
Cała drużyna, w której ja byłem i która ten teren zajmowała, była całkowicie bezbronna. Ja miałem pistolet. Razem mieliśmy jeden karabin, jeden pistolet i jeden pistolet maszynowy, butelki zapalające i kilka granatów. Jak mało wartościowe było to, przekonaliśmy się następnego dnia. Chcieliśmy wypróbować butelki zapalające. Zaczęliśmy rzucać w słup ogłoszeniowy. Rzuciliśmy sześć, siedem i cały stan posiadania, a potem jeszcze dwie filipinki i cisza. Te butelki się nie zapaliły.
Na szczęście nie mieliśmy zagrożenia ze strony Niemców, bo w tym okresie niewiele się działo. Jeśli chodzi o wspomnienia z tego okresu, to w zasadzie na tym odcinku na Żoliborzu niewiele się działo. Moja działalność polegała na szkoleniu przypadkowych ludzi.
Nie. Ja się z tym nie spotkałem.
Przykre tylko takie wspomnienia, że dwukrotnie interweniowaliśmy, bo na ulicy Wyspiańskiego stacjonował oddział AL, który miedzy innymi trudnił się bandytyzmem. Dostaliśmy wiadomość, że na ulicy Broniewskiego dopadła grupa aelowców starszą panią i zrabowali dobytek. Nie było to powszechne, ale było to bardzo przykre, że w takich momentach byli i tacy.
Z takich rzeczy dramatycznych było natarcie. Połowa sierpnia. Usiłowanie przebicia się do Dworca Gdańskiego oddziałów Żoliborza, a przede wszystkim przejście z Kampinosu na Żoliborz z zadaniem przebicia się na Starówkę. Cała akcja miała tragiczny koniec. Zginęło kilkuset co najmniej ludzi. Przebijano się na Wyspiańskiego na tory Dworca Gdańskiego po złym rozpoznaniu i skończyło się rzezią w Instytucie Chemicznym przy al. Wojska Polskiego z jednej strony, a z drugiej przy Cytadeli. Cały ten teren był pod silnym bardzo obstrzałem, zginęło bardzo dużo ludzi. Byłem uczestnikiem, brałem udział w tej całej nieudanej akcji.
Potem ten pluton został przeniesiony z alei Wojska Polskiego na ulicę Kaniowską nad obecną Wisłostradą na wysokości Cytadeli. Zadaniem była obrona od tej strony, cały teren był pod silnym ostrzałem ze strony Cytadeli. Wtedy spotkałem kolegę, to był podoficer z batalionu „Zośka”. Tadeusz Huskowski, który był dowódcą plutonu w 9 kompanii dywersyjnej na Żoliborzu. Spotkaliśmy się przypadkowo i uzyskał zgodę na przeniesienie mnie do swojego oddziału. Ponieważ między innymi zajmowałem się rozpoznaniem terenu, podczas jednego wypadu stwierdziłem, że na wysokości ulicy Krasińskiego na plaży leżą kajaki. Myśmy postanowili przepłynąć na drugą stronę Wisły - tam się na wysokości Golędzinowa pasły się jakieś krowy. Pomyśleliśmy, że można by było przeprawić taką krowę na naszą stronę, bo na Żoliborzu był głód. Nie było żadnych magazynów. Poza warzywami z ogródków nic. No więc uznaliśmy, że warto. Obserwowaliśmy przez lornetki gdzie są stanowiska niemieckie. Zgodę z wodzem załatwiał Leon Szurkowski. Brać udział w tym miał między innymi Leon [Wrzos] - mój poprzedni dowódca, który tam na Kaniowskiej stacjonował, ja oraz jeszcze jeden kolega. Kiedy przebieg całej akcji został ustalony, w przeddzień przyszedłem na Kaniowską i okazało się, że [Wrzos] kiedy przeskakiwał przez ulicę został trafiony w klatkę piersiową i zmarł. Zmienił się plan i wybraliśmy się na tę wyprawę bez niego a z jeszcze innym kolegą. Było to już 12 albo 13 września. Rzeczywiście dotarliśmy tam kajakami. Płynęliśmy przez Wisłę i w tym momencie jak byliśmy na środku, w środku nocy, Niemcy wysadzali wszystkie mosty Warszawy. Widok był fantastyczny - kilkanaście wybuchów, fajerwerki. Wylądowaliśmy po stronie praskiej. To był czas ostatnich natarć wojsk radzieckich na Pragę. Dziesiątki katiusz, Niemcy wycofywali się w sposób paniczny. Widzieliśmy odwrót tych wojsk. Czołgi, furmanki, to wszystko się działo pod szalonym obstrzałem artyleryjskim. Wróciliśmy na stronę warszawską. Rano złożyliśmy meldunek dotyczący co widzieliśmy i otrzymaliśmy zadanie. Następnego dnia mieliśmy przeprowadzić łączniczkę z AL na stronę Praską w celu nawiązania kontaktu ze stroną radziecką. Ale okazało się, że ta droga była niemożliwa, bo następnego dnia Niemcy całkowicie obsadzili wał Wiślany. Na całym brzegu od Cytadeli do Marymontu były czołgi. Następnie byłem w plutonie 226, w 9 kompanii dywersyjnej. Duże walki się wtedy zaczęły. Niemcy nacierali na halę Opla w kierunku Bielan. Te walki były dosyć intensywne. Niemcy zaczęli nacierać na nasze linie obrony. Ostatnia noc to była dwu-, trzydniowa walka na terenie hali Opla. Pamiętam, że była bardzo intensywna.
Kiedy zaczęliśmy się wycofywać, to już był okres, kiedy zbliżał się koniec Powstania. Dwudziestego dziewiątego wycofaliśmy się w kierunku placu Wilsona i potem na wysokość „szklanych domów”. Tam dwudziestego dziewiątego czy trzydziestego zostało ogłoszone zawieszenie działań wojennych na Żoliborzu. Następnego dnia zostaliśmy wzięci do niewoli. Było nas stu kilkudziesięciu oficerów. Ja zakończyłem działania w stopniu podporucznika. Zawieźli nas parku i stamtąd do Pruszkowa. Tak zaczął się okres niewoli.
Na ogół nie było negatywnej reakcji. Ale Żoliborz był specyficzną, willową dzielnicą, gdzie warunki bytowania ludności były odmienne niż na Starym Mieście, gdzie było olbrzymie zagęszczenie ludności w piwnicach. Chodziłem po Żoliborzu, widziałem dość dużo. Stosunek ludności cywilnej do nas był bardzo pozytywny.
Na Żoliborzu były największe problemy, bo tutaj nie było żadnych magazynów. Nie było skąd zdobywać żywności, tylko z ogródków działkowych. Względnie warunki, jeśli chodzi o higienę. Sytuacja jeśli chodzi o zabudowę, to raczej nie była dramatyczna.
Myślę, że nie było żadnych. Nie umiałbym sprecyzować, o czym się mówiło. Nie mówiło się o żadnym dramatyzmie sytuacji. To było bardziej spontaniczne niż tragiczne.
W czasie Powstania była rozgłośnia radiowa, jakieś biuletyny docierały.
Najlepsze wspomnienie to, jak ja to nazywam, wycieczka na Pragę... Poza tym dwukrotnie byłem w takich patrolach we wrześniu z Żoliborza na Bielany po broń z Kampinosu... W zasadzie wiele dobrych wspomnień to nie zostało mi w pamięci. Ale i odwrotnie — jakiś takich bardzo dramatycznych rzeczy nie pamiętam. Poza dramatycznym wspomnieniem, kiedy przyszedłem do swojego przyjaciela, a on umierał postrzelony przypadkowym postrzałem z Cytadeli.
Później się znalazłem w obozie, w takiej części oflagowej. Z Żoliborza wszyscy się dostali do Altnegrabow ale tu był Stalag. Był dla nas specjalny barak. Warunki były bardzo złe, był duży głód. Dosłownie człowiek jak schodził z pryczy to się musiał przytrzymać. Jakkolwiek ja nigdy nie odczuwałem bólu głodowego, ale jednak było to trudne, ciężki okres, szczególnie do grudnia. Pamiętam pierwsze paczki, jakie otrzymaliśmy z kraju. Pierwsze i ostatnie paczki z Polski. Wysyłało się zapotrzebowanie na paczki, ale nikt nie miał adresów swoich rodzin, bo Warszawy nie było. Ktoś tam wpadł na taki pomysł, że sto kilkadziesiąt adresów zostało wysłane do „Społem” w Częstochowie. Z tego „Społem” wszyscy otrzymali paczki żywnościowe z podstawowymi rzeczami: cebula, smalec. To był pierwszy okres, kiedy można się było najeść. Później, czwartego lutego, ponieważ Niemcy twierdzili, że oficerów nie mogą trzymać na terenie Stalagu więc zawieźli nas do Oflagu Sandbostel. Tam była część oflagowa i stalagowa. I już czuliśmy koniec wojny. Ciągłe, powtarzające się naloty. Na mapie to było tak mniej więcej między Hamburgiem a Bremą. Tak więc naloty na Hamburg, które odbywały się masowo, po parę tysięcy samolotów. W ciągu nocy oglądało się tylko łuny. Już się czuło koniec wojny. Któregoś dnia pierwszego lub drugiego kwietnia, kiedy po porannym apelu zaprowadzono nas z powrotem do baraków, te zostały otoczone. Obstawiono wszystkie baraki. Z naszego i z sąsiedniego wyprowadzono wszystkich i zobaczyliśmy oficerów SS i gestapo między tymi żołnierzami. Zaczęto odczytywać nazwiska i numery. W ten sposób wyczytano dwudziestu sześciu czy siedmiu oficerów - wszystkich z Żoliborza. Z 9 Kompani Dywersyjnej było siedmiu albo ośmiu, ale, co ważniejsze, to było tam czterech pułkowników, starszych dowódców. Pułkownik Wachnowski, który kilka dni przedtem trafił do obozu, pułkownik „Żywiciel” z Żoliborza, pułkownik „Bogumił”, dowódca Śródmieścia i pułkownik „Leśnik”, który był dowódcą na Starym Mieście. Poza tym kilku majorów i kapitanów. W sumie dwadzieścia osiem osób. Pod bagnetami wyprowadzono i kazano zabrać rzeczy, a potem wyprowadzono przed bramy obozu. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Nikt nam nie powiedział, ale już przerażenie zaczęło ogarniać, dlatego że byli ci oficerowie gestapo i SS, a nie Wermachtu, który był normalnie. Podjechały dwie budy, pod eskortą trzech samochodów z obstawą. Wywieziono nas. Nikt nie mógł się dowiedzieć, o co chodzi. Normalnie mówili, że jak ktoś będzie próbował uciekać, to zostanie zastrzelony. Tak przejechaliśmy parę godzin. Przejechaliśmy przez cały Hamburg. Pamiętam to stąd, że jechaliśmy na sygnale, kto się znalazł na drodze to go eskorta wywalała z drogi. Zniszczony spalony Hamburg. Potem jechaliśmy dalej i dalej, i po dwóch czy trzech godzinach dojechaliśmy i był jakiś napis: Arbeit macht frei. Znaleźliśmy się w obozie koncentracyjnym Neuengamme. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Dlaczego my, skąd takie zestawienie? Co ja - młody oficer mam wspólnego z pułkownikiem? To był olbrzymi szok. Po pierwszej nocy przeniesiono nas do bloku. To blok nazywany blokiem śmierci, opasany zielonymi pasami z napisem [...], żeby wiadomo było, że nie wolno opuszczać tego rejonu. Tu byli partyzanci holenderscy, kilku oficerów z francuskiego ruchu oporu, trochę komunistów niemieckich, także nasza grupa dwudziestu kilku ludzi. Szok był jeszcze dodatkowy, że po każdym alarmie z powrotem nas wyprowadzano, liczono i tak dalej. Skończyło się pod koniec kwietnia. Interweniowano, bo tam znajdowali się internowani policjanci norwescy, którzy byli pod opieką szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Przyszli ludzie z Czerwonego Krzyża i tam nawiązano z kimś kontakt Pułkownik Wachnowski to miał chyba jakieś znaczenie. Więc Niemcy zdecydowali demonstracyjnie nas zwolnić, a przedtem byliśmy przebrani w mundury i wszystkie rzeczy osobiste. Zostaliśmy ustawieni z powrotem przed bramą. Cały obóz widział, że nas zwalniają. Przyjechały ciężarówki, zawieziono nas na stację, wsadzono pod eskortą esesmanów do wagonu. Wysiedliśmy na stacji w Drisburge i poprowadzono nas aleją. Czerwony budynek z flagami czerwonymi, autokary ze znakami Czerwonego Krzyża. Jakby nas zwalniali. Oprowadzili naokoło tego budynku, okazało się, że tam był punkt zborny, skąd wywożono do Szwecji tych Norwegów. Nas poprowadzono dalej bramą i znaleźliśmy się w więzieniu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. To więzienie było ewakuowane, kilka tysięcy więźniów wyprowadzono, przeprowadzono przez Hamburg, załadowano na statek i przewieziono do Kilonii. W Kilonii kilka kilometrów od miasta mieścił się wychowawczy obóz pracy. Taka mordownia, obóz koncentracyjny, ale mordownia. Nie będę się rozwodził, potem przewieziono nas do Szwerina, do takiego małego obozu i stamtąd do Lubeki i w ten sposób z powrotem znaleźliśmy się na terenie Oflagu. Było to około 1 maja, a po niecałych pięciu, sześciu dniach Anglicy wyzwolili ten obóz i tak skończyła się moja niewola.
Potem okazało się, że zostaliśmy aresztowani w Sandbostel pod zarzutem usiłowania wzniecenia powstania w obozie. Spowodowane to było jakimś donosem. Jeden oficer, który popełnił niehonorowy czyn został za to ukarany i o wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć, zaczął donosić do Abwery.
Do kraju wróciłem po zakończeniu wojny. Były na terenie Niemiec tworzone oddziały jeńców wojennych. Organizacje batalionowe. Parawojsko. Dostawaliśmy jakiś żołd. Przebywałem tam prawie rok. W tym czasie jeździłem trochę po Niemczech, kilkanaście razy byłem w Brukseli. Tak sobie żyłem. W 1946 roku we wrześniu postanowiłem wrócić do kraju. Wróciłem normalnie. Zgłosiłem się i transportem kolejowym przewieźli mnie do Szczecina. A w lutym 1946 roku udało mi się przyjechać do Polski w charakterze członka eskorty, bo statkami przywożono repatriantów z Niemiec - z Lubeki do Gdańska. Eskorta powracających składała się z kilkunastu żołnierzy angielskich i pięciu, sześciu żołnierzy polskich z ramienia rządu londyńskiego. Przyjeżdżaliśmy, odstawialiśmy tamtych i wracaliśmy. Ja tam byłem raz. Przyjechałem do Gdańska i stwierdziłem, że chcę zobaczyć jak to jest. Wracając do Polski wiedziałem, co tu się dzieje. Lądując w Gdańsku pierwsza rzecz, jaką zobaczyłem, a mieliśmy przepustki na dwa dni, to plakaty, że AK to zaplute karły reakcji. I ludność miejscowa reagowała tak: „Wróciłeś! Jak mogłeś? Żeś zgłupiał?” Oczywiście już wiedzieliśmy jak tu wygląda życie. Jeden z moich kolegów pojechał do Warszawy, zobaczył jak jest i wrócił. Ja też wiedziałem. Ale, niestety, sytuacja była taka, że będąc w Niemczech czułem się obywatelem trzeciej kategorii. Przez aliantów nie byliśmy traktowani z równością. Ja nawet miałem załatwioną sprawę. Zapisałem się na uniwersytet do Lubeki, ale z tego wszystkiego zrezygnowałem i wróciłem do Polski.
Praktycznie nie. Ja tego nie ukrywałem, ja nie byłem represjonowany. Ale miałem trudności z otrzymaniem pracy. Nawet później, w 1956 roku, kiedy można było ujawnić te dokumenty, co w kadrach były, to ja miałem opinię osoby politycznej i żołnierza Armii Krajowej. To rzutowało na awanse. Ale w porównaniu z innymi, którzy przesiedzieli po siedem, osiem lat nie mogę powiedzieć, żebym był represjonowany
Po powrocie rozpocząłem pracę w Związku Rewizyjnym Spółdzielni RP jako instruktor organizacyjny, a później lustrator. Robiłem rewizje ekonomiczne spółdzielczości pracy. Działałem cały okres do 1952 roku, kiedy wyszedłem z tej instytucji do pracy w bezpośredniej spółdzielni i byłem prezesem kolejno jednej, drugiej, trzeciej spółdzielni.