Kajetan Zieliński, urodzony w 1928 roku w Warszawie, pseudonim Kajtek. Stopień starszy strzelec, przynależność do oddziału – 3. kompania Zgrupowania „Chrobry II”.
Uczyłem się w szkole powszechnej numer 60 w Warszawie. Budynek do dziś stoi, na rogu ulic Grochowskiej i Siennickiej.
Mieszkałem na Grochowie, przy ulicy Grenadierów. Dwa razy na Grenadierów, na tej samej ulicy, zmieniałem tylko adres.
Mój ojciec był – z wykształcenia i wykonywał ten zawód – nauczycielem historii w IV Miejskim Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym, Męskim, imienia Generała Jakuba Jasińskiego. Moja matka nie pracowała przed wojną. Byłem pierwszym dzieckiem w tym małżeństwie, a w roku 1936 urodziła mi się siostra.
W 1935 roku rozpocząłem naukę w szkole powszechnej. Uczyłem się do czasu wojny, to znaczy cztery klasy do 1939 roku. Szkoła powszechna zostawiła w mojej pamięci bardzo miłe wspomnienia. Miałem bardzo miłych nauczycieli, szczególnie wychowawczynię. Poza tym grałem w piłkę, [biegałem], miałem psa, którego przejechał samochód na tej nieszczęśliwej Grenadierów.
Wyjeżdżałem na wakacje, ale głównie do rodziny ojca. Ojciec pochodził z siedleckiego. Był przybyszem do Warszawy w swoim pokoleniu. Do jego rodziny jeździliśmy w siedleckie na wakacje.
Trudno mi w tej chwili powiedzieć dokładnie, bo pamięć jest zawodna. Momentu wybuchu wojny nie określę, nie wiąże się to w tej chwili w mojej pamięci z czymś – oprócz bombardowania Warszawy. Po paru dniach ojciec nas wysłał na wieś.
Tak. Mnie, matkę i siostrę wysłano na wieś, do rodziny ojca (to jest osiemdziesiąt kilometrów od Warszawy w kierunku Siedlec). Ktoś znajomy z tamtych okolic przyjechał z tak zwanymi podwodami do Warszawy. Wojsko zabrało człowieka razem z furmanką i tą furmanką w drogę powrotną żeśmy jechali i z całych przejść wrześniowych pamiętam tylko podróż Traktem Brzeskim na Siedlce. Była straszna noc (jechało się całą noc), szosa była zajęta przez różne oddziały wojska w tym i w tamtym kierunku, przez masy uchodźców z Warszawy. Ale szczęśliwie nad ranem dotarliśmy poza Mińsk Mazowiecki, dotarliśmy do wsi rodzinnej ojca.
Mój ojciec został w Warszawie i dopiero na rozkaz wzywający mężczyzn do opuszczenia Warszawy wyszedł. Ojciec nie podlegał służbie wojskowej, albowiem był inwalidą. Miał coś nie w porządku z nogą, tak że nie podlegał rygorowi wojskowemu. Tym niemniej jako mężczyzna w sile wieku wyszedł z innymi mężczyznami i też skierował się do swojej rodzinnej wsi.
Przebywałem na wsi i tam w połowie września, nie pamiętam dokładnie – 13 czy 14 września, gdy Niemcy okrążali Warszawę, przechodził front. Była dosyć krwawa bitwa o tę wieś, przez półtora dnia chyba. Wieś w połowie poszła z dymem, a w połowie ocalała.
Wola Wodyńska. Była krwawa bitwa, poległo tam mnóstwo Niemców i poza tym mnóstwo naszych żołnierzy. Po zajęciu wsi przez Niemców pamiętam, że siedzieliśmy tam jeszcze co najmniej ze dwa tygodnie. W końcu września, po kapitulacji Warszawy, ojciec się wyprawił do Warszawy. Przysłał nam wiadomość, że dom, w którym mieszkaliśmy na Grochowie, jest cały.
Nie pamiętam, czy ojciec przyjechał, czy przez kogoś znajomego przysłał (ludzie się poruszali wówczas) i myśmy w pierwszych dniach października przybyli. Podwieziono nas furmanką do Warszawy, bo innych środków komunikacji nie było.
Z bitwą, która rozegrała się we wsi, gdzie siedzieliśmy cały wrzesień, nie mam specjalnych wspomnień poza tym, że byliśmy w gospodarstwie, które było niecały kilometr poza wsią. W związku z tym cały dramat tego boju rozgrywał się z drugiej strony wsi. Pamiętam tylko w nocy, [kiedy] schroniliśmy się w wykopanym schronie za domem (wszyscy mieszkańcy tego gospodarstwa, to znaczy mój stryjek, stryjenka i my), [był] przejazd dużej ilości naszej kawalerii. Było bardzo dużo wojska, które wycofywało się ze wsi i poszło gdzieś na południe. Natomiast pamiętam po tym boju spalone niedaleko gospodarstwa (między gospodarstwem a wsią) samochody niemieckie – między innymi z różnym sprzętem, niedokładnie z bronią, ale różnym sprzętem wojskowym, samochody z zaopatrzeniem medycznym. To był wynik tego boju. Niemcy przemieszczali kolumnę, [która] została spalona, zniszczona. To jest to, co mi utkwiło w głowie. Z drogi do Warszawy nie przypominam sobie żadnych szczegółów, natomiast po przyjechaniu do domu, do Warszawy, pamiętam groby żołnierskie, bo było ich sporo przy Grenadierów. Pamiętam nieuprzątniętą padlinę końską, która tam leżała. Grochów był wówczas częściowo niezabudowany.
Na ulicy, na trawniku.
Trudno mi sądzić, miałem jedenaście lat...
Dla mnie było jasne, że jest wojna, że Niemcy napadli na Polskę. Wojna była dla mnie zupełnym novum, któremu przyglądałem się z zaciekawieniem, nie zdając sobie często sprawy, czym to wszystko grozi i jak to wyglądać będzie, czy jak to wygląda rzeczywiście i co się za tym kryje. Zobaczyłem pierwszych Niemców jeszcze we wsi, w Woli Wodyńskiej. Po powrocie zobaczyłem pierwszych Niemców w Warszawie. Dla mnie to wszystko odbyło się strasznie błyskawicznie.
Owszem. Nie jest tego dużo. Znajomi moich rodziców, którzy znaleźli się we wrześniu poza linią Bugu, wiem, że w październiku przybyli do Warszawy, przedostali się przez linię Bugu i opowiadali o najściu Armii Czerwonej na Polskę – to pamiętam. Natomiast generalnie wiedziałem, że z drugiej strony był drugi front i druga napaść.
Mieszkałem w Warszawie. W 1940 roku zmieniliśmy mieszkanie. [Zamieszkaliśmy] na tej samej ulicy, bliżej Waszyngtona. Mieszkałem na rogu Waszyngtona i Grenadierów (ten dom istnieje do dzisiaj).
Chodziłem nadal do szkoły powszechnej, do tego samego budynku, dopóki Niemcy nie wyrzucili stamtąd szkoły.
O ile pamiętam, to pierwszy rok wojenny – jesień, zima, wiosna – jeszcze spędziliśmy jako uczniowie w gmachu, o którym wspominałem. Nowoczesny gmach, bardzo ładny. W 1940 roku, w lecie, Niemcy zajęli go na swoje potrzeby – chyba szpitala wojskowego, już tego nie pamiętam dobrze. Później w związku z tym szkołę przerzucono do domów mieszkalnych. Magistrat wynajął mieszkania w dwóch czy trzech domach na ulicy Waszyngtona i porobił klasy. To była prowizoryczna szkoła. To znaczy była szkoła, tylko bez stałej siedziby, gdzie lekcje odbywały się w dużych pokojach, rzędu dwadzieścia pięć, trzydzieści metrów. To było wszystko. Do tej szkoły uczęszczałem do ukończenia siedmiu klas, czyli do roku 1942. W 1942 roku, żeby mieć właściwą legitymację – Ausweis, ojciec posłał mnie do handlowej szkoły miejskiej dla młodszych. [Szkoła] była przy ulicy Miodowej 25. [To] była dwuletnia szkoła, którą ukończyłem w latach 1942–1943, 1943–1944. Równocześnie od 1941 roku uczęszczałem na komplety tajnego nauczania, zorganizowane przez gimnazjum i liceum, w którym pracował mój ojciec (IV Miejskie Gimnazjum imienia generała Jasińskiego). Tam do czasu wybuchu Powstania ukończyłem trzy klasy gimnazjalne.
W mieszkaniach prywatnych, tak jak wszystkie komplety. To były grupy pięć, siedem osób. Lekcje odbywały się według ustalonego kalendarza raz u tego, raz u tego. W moim przypadku, ze [względu na to] że to było liceum praskie, to się odbywało na Pradze. Na Grochowie, na Pradze centralnej, na Radzymińskiej, na ulicy Targowej w dwóch miejscach, u mnie w domu na Grenadierów róg Waszyngtona. Drugie miejsce było w tym samym domu u innego chłopaka. Nauczyciele i uczniowie dochodzili.
Do konspiracji trafiłem na przełomie 1943 i 1944 roku, w okresie przedświątecznym.
Tak, szesnasty rok mojego życia. To jest najciekawsze, że nie pamiętam jak trafiłem, przez kogo. Dość, że się znalazłem w drużynie harcerskiej, w „Szarych Szeregach”, w średniej grupie, w tak zwanych BS (Bojowe Szkoły). Drużyna była na Ochocie, nosiła numer OC 100 – „Ochota 100”. Od stycznia do okresu Powstania przechodziliśmy szkolenie harcerskie, ale głównie bojowe w tym zakresie, że uczyliśmy się broni, wielu rzeczy podstawowych, jak na przykład zakładanie min. Do dziś dnia posiadam zapiski z tego okresu, ocalały w piwnicy mojego domu.
Pamiętam dwóch drużynowych. Jak trafiłem do drużyny OC 100 moim pierwszym drużynowym był „Orlik”. To był jego pseudonim, a nazwisko – Wiesław Perlikowski. Poległ w maju – był z bronią na Nowogrodzkiej, Niemcy go osaczyli i został zabity. Bronił się. Natomiast drugim drużynowym był „Vis”, Witold Gutowski. Oni prowadzili szkolenie. Nie tylko oni, [ale] innych prowadzących szkolenia z tego okresu nie pamiętam. Nie pamiętam pseudonimów, nazwisk, pamiętam tylko tych dwóch drużynowych. W drużynie było kilka zastępów, moim zastępowym był kolega „Pozorny”, Gerard Niewiadomski. Szkolenia odbywały się w różnych miejscach, w lokalach prywatnych. Szkolenia – mam na myśli zaznajomienie się z bronią, rozładowanie, załadowanie, składanie, czyszczenie. Pamiętam zbiórki u drużynowego „Visa”. Mieszkał na Żoliborzu, na placu Wilsona (ten dom też do dziś dnia stoi). Tam miał schowki na broń. Broń się czasami transportowało w różne inne miejsca, tam gdzie była potrzeba, żeby była broń do nauki albo ćwiczeń. Pamiętam dwa czy trzy wyjazdy do lasu pod Warszawę. To była stacja Michalin, na linii otwockiej. W Michalinie, w lesie, ćwiczyliśmy różne rzeczy.
Jeździliśmy grupami. W lesie było sporo chłopców, sześćdziesięciu nawet. Natomiast jeździło się pojedynczo, po dwie, po trzy osoby na określoną godzinę. Spotykaliśmy się i wtedy odbywały się ćwiczenia.
Szesnaście – osiemnaście lat.
Uczyliśmy się ze świadomością, bezwarunkowo, że będziemy bili się z Niemcami – w takim czy innym czasie, w takiej czy innej formie. Idea Powstania – w tym okresie przebąkiwano [coś] dopiero. Ale to nie było, że myśmy się uczyli dla Powstania. Myśmy się uczyli, żeby być zdolnymi żołnierzami, żeby umieć obchodzić się z bronią, żeby umieć walczyć. Wtedy jeszcze w naszym mózgu – mój okres konspiracyjny jest dosyć krótki, pół roku, ale na początku nie było mowy, że będzie Powstanie. Później idea zaczęła się pojawiać.
W okresie maja, czerwca 1944 roku.
Nie, byłem na utrzymaniu rodziny.
Mój ojciec pracował oficjalnie w magistracie, w zarządzie miejskim jako urzędnik – już nie pamiętam – do spraw zaopatrzenia chyba. Natomiast wykładał na kompletach tajnego nauczania, o których wspomniałem, i działał w podziemiu politycznym. Był związany z ludowcami, ze Stronnictwem Ludowym.
Była to paradoksalna sytuacja, albowiem ojciec się domyślał, że ja coś robię – krótko mówiąc, że należę do harcerstwa. Pytał mnie czasami, czy nie mam świeżej prasy podziemnej w domu. Jak miałem, to mu dawałem do przeczytania. I odwrotnie. To było wszystko, o co pytałem ojca, czy nie ma świeżej prasy podziemnej. Ojciec jak miał coś, to mi dał.
Ja miałem „Biuletyn Informacyjny” i „Rzeczpospolitą”.
Brałem udział w kolportażu tego.
Nie, dlatego że nie pamiętam tych szczegółów. Wkraczamy w szczegóły. Wiem, że otrzymywałem prasę jako łącznik na placu Narutowicza, w każdym razie w rejonie Ochoty. Przewoziłem ją w określone miejsce i oddawałem.
Te same. „Biuletyn Informacyjny”, względnie „Rzeczpospolita”, ale raczej „Biuletyn Informacyjny”. Nie wiem, skąd ojciec to miał. Wiem, że ojciec działał, był związany z PSL. Raz zastałem w naszym domu grupę panów naradzających się. Później, po wojnie, dowiedziałem się, kto to był. Znani działacze ruchu ludowego.
Ojciec mój przed wojną był bardzo żywo związany z „Wiciami”, z ruchem młodej inteligencji wiejskiej. Studiował w Warszawie, na Uniwersytecie Warszawskim, był zaangażowany w wydawanie prasy „wiciowej” – prasy ludowej. Ze znanych bardzo nazwisk – wiem, że współpracował, jednym z czołowych ludzi był Adam Bień.
Stricte bojowych, nie.
Tak zwany mały sabotaż.
Wszystko robiliśmy – przenoszenie broni, kolportaż prasy, [wpuszczanie śmierdzących gazów] do kin, rozklejanie plakatów. I to, plus minus, było taką podstawową rzeczą. Przed Powstaniem – czerwiec, lipiec – mieliśmy bardzo dużo obowiązków [związanych] z określeniem pozycji niemieckich w mieście. To była praca typu rozpoznanie wywiadowcze – gdzie są Niemcy, co mają, jakie uzbrojenie, jaką pozycję, w jakim domu, w jakim bunkrze. Zlecano nam zbadanie tych spraw przez obserwację.
Wybuch Powstania zastał mnie na miejscu zbiórki dwóch zastępów naszej drużyny. Zbiórka była wyznaczona i podana systemem alarmowym na Żelaznej 31, w bramie domu, na godzinę 15. I tam żeśmy się stawili. Jeden zawiadamiał drugiego. Dostałem wiadomość od kolegi – pseudonim „Młot” Jurek Zakrzewski. Sam miałem w planie przekazanie wiadomości dalej [i] przekazałem ją swojemu koledze „Kunie” – Bogdan Zadrożny – i z nim razem, bo on był już ostatni do zawiadomienia, przybyliśmy na Żelazną 31. Jak żeśmy się zebrali, to żeśmy przeszli do lokalu Żelazna 29, gdzie zajęliśmy jedno z mieszkań. I tam było nasze pierwsze oryginalne miejsce postoju. Było nas razem dziesięciu.
Może trzeba zacząć od tego, co mieliśmy robić. Zadaniem naszym było utrzymywanie łączności typu goniec, łączności pomiędzy Śródmieściem Północ a Ochotą. Konkretnie mieliśmy dostać instrukcje, z kim mamy się kontaktować w rejonie Żelaznej i mieliśmy utrzymywać łączność z drugą częścią naszej drużyny, która była na Ochocie, na Niemcewicza. Niestety, przed godziną piątą przybył harcerz z Niemcewicza, przyniósł nam opaski z numerem plutonu, parę granatów i na tym się skończyło. Z powodu odcięcia, od pierwszych chwil, Ochoty od – nazwijmy to umownie – Śródmieścia Północ, rejon Żelaznej, od Towarowej w kierunku Marszałkowskiej, nie było możliwości utrzymania żadnej łączności. [Po drugie] nie wiedzieliśmy, z kim mamy utrzymywać łączność na miejscu, w okolicach Żelaznej. Nie dostaliśmy żadnych instrukcji, więc siłą rzeczy przyłączyliśmy się do tych ludzi, którzy rozpoczęli Powstanie w tym rejonie.
Tak jak powiedziałem były dwa zastępy, jeden to zastęp, do którego ja należałem. Tam zastępowym był „Pozorny” – Gerard Niewiadomski. Drugim zastępem dowodził zastępowy o pseudonimie „Generał” – Mirosław Biernacki.
Tak, w „Szarych Szeregach”. Myśmy mieli zbiórkę jako szeregowcy. Z tych dwóch zastępowych „Generał” objął dowództwo i z tego powstała dwuzastępowa drużyna, dziesięciu harcerzy.
Myśmy praktycznie nie mieli broni. Mieliśmy dwa pistolety plus kilka granatów, które przyniósł łącznik z Ochoty. Mieliśmy utrzymywać łączność. Byliśmy przeszkoleni wojskowo, ale naszym zadaniem było utrzymywanie łączności, z której nic nie wyszło, od razu, od pierwszych godzin. Nie mieliśmy żadnych instrukcji w tym zakresie z tej strony, w Śródmieściu. W związku z tym jak się zaczęło Powstanie, myśmy zgłosili się do formujących się grup powstańczych już 1 sierpnia wieczorem, że jesteśmy tu w liczbie dwóch zastępów harcerzy, mamy parę granatów, dwa pistolety i chcemy się bić. Oczywiście nas przyjęto, dano nam nawet trochę amunicji.
Pistolety miało dwóch kolegów. Skąd mieli – nie wiem. Prawdopodobnie była to może nawet ich prywatna broń. Kazano nam czekać na tym miejscu, dano nam trochę amunicji. W międzyczasie akcja się rozwijała. Pierwszego dnia, już po południu, stoczyliśmy walkę (duże słowo – walkę) z samochodem niemieckim, który chciał jechać Żelazną. [Samochód] z kilkoma Niemcami, coś wieźli. Chłopcy, którzy byli na dole, nie z naszej grupy, tylko inni – w pierwszej chwili był organizacyjny chaos, szczególnie w tej dzielnicy – strzelali z dołu, myśmy z góry rzucili granaty, ten samochód uległ spaleniu i kilku Niemców [było] zabitych. W nocy znów trzy samochody chciały przejechać, z czego jeden został spalony przez nas, dwa uciekły z powrotem, w kierunku Alej. Akcja się rozwijała, równocześnie budowano barykady. 2 sierpnia dowiedzieliśmy się, że formuje się zgrupowanie. Nie wiedzieliśmy jeszcze jakie. Wtedy wyszło, że to zgrupowanie będzie nazwane „Chrobry”. Później nazwane „Chrobry II”, bo był „Chrobry I” gdzieś dalej na północ. To było zgrupowanie sformowane w czasie pierwszego, drugiego dnia Powstania. Trafiliśmy, z punktu widzenia organizacyjnego, do tego zgrupowania. Trafiliśmy do kompanii porucznika „Zdunina”. [Kompania] początkowo miała inny numer, a później, po paru dniach zaczęto wprowadzać porządek organizacyjny, to była kompania 3.
Co myśmy robili: pierwszego dnia w nocy jeden z naszych kolegów – zdobył to jest duże słowo – przyniósł pistolet maszynowy bez magazynka. Proszę sobie wyobrazić pistolet maszynowy bez magazynka – pokazuje, w jaki sposób zbierało się broń. Ktoś miał, przekazał mu, z innych powstańców, którzy się poruszali. Jest pistolet maszynowy bez magazynka, teraz trzeba było zdobyć magazynek do niego. To się później zdobyło.
Z jakiegoś zaopatrzenia. Nie pamiętam, jak to ten kolega załatwił, w każdym razie na drugi dzień mieliśmy pistolet maszynowy. Mieliśmy karabin, nie pamiętam, w jaki sposób trafił w nasze ręce. Później drugi karabin. Trudno to wszystko dzisiaj odtworzyć tak szczegółowo. W każdym razie zaczęliśmy działać łącznie z tymi grupami, które były. Pierwsza rzecz to była sprawa ostrzału przez gołębiarzy niemieckich, którzy nam bardzo dokuczali w tym rejonie – nam, ludności. Część kolegów się tym zajęła, że latali po dachu i próbowali zlikwidować tego gołębiarza, co zresztą im się udało. Patrole: część kolegów patrolowała sąsiedni dom kolejowy, w którym nie wiadomo kto był. Niemców nie było, siedzieli przynajmniej cicho, powstańców nie było – też nie wiadomo kto był. Trzeciego dnia po zajęciu poczty dworcowej…
Nie. Dworzec pocztowy. To była budowla, też nowoczesna, której część, jedno skrzydło wzdłuż Chmielnej, róg Żelaznej do dziś dnia jeszcze stoi. Był łącznik łączący to nad tunelem kolejowym linii średnicowych i był drugi budynek wzdłuż Alej – vis-à-vis dzisiejszej redakcji „Rzeczpospolitej”. Krótko mówiąc to była nieforemna litera „H” z łącznikiem w poprzek przechodzącym nad torami linii kolejowej. I tę pozycję, ten wielki budynek – trzeciego dnia braliśmy udział w jego zajęciu. Wykorzystano moment, że Niemcy przestraszyli się. Siedzieli tam bardzo mocno, mieli bunkry na rogu Chmielnej i Żelaznej, i Chmielnej, głębiej. Nastąpiło o świcie przegrupowanie, czy oni się wycofywali, dość że wtedy nastąpił atak polskich grup żołnierzy i zajęto ten budynek. Myśmy brali udział w zajmowaniu. Siłą rozpędu zajęliśmy tak zwany dom turystyczny po drugiej stronie Alej (dzisiejsza siedziba „Rzeczpospolitej”). I rozpoczęła się próba zobaczenia, co jest po południowej stronie Alej. Okazuje się, że WIG był zajęty już poprzednio przez jakąś grupę powstańczą ze Zgrupowania „Gurt”. Wysyłano patrole. Pamiętam, że 3 [sierpnia] myśmy w patrolu doszli aż do skrzyżowania Chałubińskiego i Alej. Proszę pamiętać, że wtedy wykop kolejowy był odkryty, że vis-à-vis Pankiewicza była bryła dawnego Dworca Głównego, z którego był ostrzał. Krótko mówiąc, prowadziliśmy rozeznanie terenu zgodnie z otrzymanymi poleceniami, już jako żołnierze 3. kompanii.
Spaliśmy początkowo na Żelaznej 29. Później – nie pamiętam, czy to był 3 czy 4 – przenieśliśmy się na jeden dzień na Złotą chyba 78, Złota róg Żelaznej. Tak nam kazali zająć pozycję, ale to była tylko jedna noc. Później wróciliśmy na Chmielną 126. Zajęliśmy narożne mieszkanie na drugim piętrze i tam byliśmy do 13 sierpnia.
13 sierpnia, po tym jak Niemcy zajęli już całą Ochotę i doszli od strony Ochoty (Filtry były zajęte przez Niemców) do placu Starynkiewicza i po opanowaniu polskich stanowisk po południowej stronie Alej, które straciliśmy, została linia Alej jako linia frontu. Nas, ponieważ tamci ludzie przeszli na tę stronę oraz ze względu na to, że linia Towarowej też była linią frontu (Niemcy z tamtej strony napierali), naszą drużynę, dziesięć (wtedy już było nawet więcej, bo dwóch harcerzy jeszcze przybyło w czasie pierwszych dni) [osób] przerzucono na Towarową do fabryki Bormana. To jest fabryka między wylotem Srebrnej na Towarową a wylotem Siennej na Towarową. Mówię o starej mapie Warszawy, bo Sienna dzisiaj nie dochodzi do Towarowej. Tam byliśmy cały czas do końca Powstania. Z tym, że naszą główną siedzibą był zajęty domek administracyjny, jednopiętrowy dom jakiegoś biura, magazynu budowlanego na rogu Siennej i Towarowej. Myśmy ten domek ochrzcili nazwą „kurza stopka”. Konkretnie nasza drużyna stacjonowała na „kurzej stopce”, względnie w fabryce Bormana, względnie u Hartwiga (dalej, na północ był magazyn Hartwiga, bardzo nowoczesny, ognioodporny dom, magazyny). Ale głównie naszym lokum była „kurza stopka” – miejsce postoju, miejsce walki – i tam nasza drużyna była do końca Powstania.
Przede wszystkim trzeba powiedzieć i wyjaśnić, że Towarowa była linią frontu. Dla Niemców była to dosyć istotna arteria, bo zapewniała im łączność Woli z Ochotą (Towarowa, Okopowa – łączność całej zachodniej Warszawy z Ochotą, którą Niemcy opanowali w pierwszych dniach sierpnia). Niemcy siedzieli na tak zwanym dworcu towarowym. Po drugiej stronie Towarowej, pomiędzy Alejami a wylotem ulicy Srebrnej, po drugiej stronie – zachodniej – siedzieli Niemcy. Dalej były bocznice, różne warsztaty, składziki – to była tak zwana Syberia, teren bocznic kolejowych, gdzie rozładowywano pociągi towarowe. To było miejsce znane w Warszawie. Nazwa „Syberia” wzięła się z 1905 roku, kiedy stamtąd odprawiano pociągi z rekrutami na wojnę rosyjsko-japońską. Później zrobiło się to miejsce przeładunków kolejowych, handlowych. Niemcy mieli to w swoich rękach. Naszym zadaniem było nie dopuścić, żeby Niemcy przeszli na [drugą] stronę Towarowej. Niemcy strasznie chcieli wejść w ulicę Srebrną, w Sienną. Chcieli wejść, dlatego że chcieli odciąć – wzdłuż Srebrnej, Twardej – Pocztę Dworcową, która ciągle była w naszych rękach, polskich rękach i ciągle blokowała Aleje Jerozolimskie. Tutaj Niemcy robili bardzo silne ataki wzdłuż Towarowej w Srebrną i Sienną, przede wszystkim w Srebrną. Szczególne nasilenie tych bojów było około 21, 24, później 29 sierpnia (ale wcześniej też). Na tym polegała nasza służba, mieliśmy porobione stanowiska – fabryka Bormana była wypalona, stały tylko wielkie mury, z wyjątkiem jednego budynku wzdłuż Srebrnej przy rogu Towarowej. Reszta była ogrodzona, były mury, a w środku było wypalone.
Tego dokładnie nie pamiętam. Chyba tak. Jak myśmy tam przyszli 13, to już to było wypalone. Być może spaliło się to wcześniej. Nie było żadnego dachu, wszystko runęło. To chyba było częściowo zniszczone w 1939. Pamiętam, że jak nas tam przerzucili, to się tliły resztki siarki czy czegoś [podobnego]. Być może był to świeży ogień z okresu Powstania. Mieliśmy tam porobione barykady – wzdłuż Siennej, Srebrnej – mieliśmy umocnione stanowiska i polegało to na tym, że pilnowało się Niemców.
Już wtedy mieliśmy trochę uzbrojenia. Byliśmy cząstką „Chrobrego” i częścią organizacyjną 3. kompanii, to był III pluton. Mieliśmy uzbrojenie, z tym że uzbrojenie ciągle było takie, że uzbrojenie było przywiązane – [powiedziałbym] – bardziej do stanowiska niż do ludzi. To znaczy przychodziłem zmienić kolegę na stanowisku – na wysokości drugiego piętra, przy wypalonym murze wybita strzelnica, urządzone miejsce – i otrzymywałem od niego w darze karabin, przejmowałem od niego broń.
I po kilku godzinach, jak ktoś przychodził mnie zmienić, to oddawałem mu tę broń. To było to, że w zasadzie broń nie należała do ludzi. Broń należała bardziej do stanowiska. Nie wiem, czy wszyscy koledzy powstańcy zgodzą się z tym stwierdzeniem, ale to jest moje odczucie, które zostało. To nie znaczy, że ktoś nie miał – na przykład zdobył na Niemcu – pistoletu i trzymał go sobie w kieszeni, ale broni było ciągle za mało, więc jeżeli się mówiło: „Idziemy we trzech”. – „Co bierzemy?”. „Bierzemy to, to, to. Ty bierzesz pistolet maszynowy, ty weźmiesz ten karabin, a ty weźmiesz to”. I szliśmy na określone zadanie.
[…] Były takie zadania jak wyprawy na torowisko zwane „Syberią” (zresztą odgrodzone murem od ulicy Towarowej). Chodziliśmy zakładać miny pod szyny kolejowe, bo jedną z odnóg podjeżdżał pociąg pancerny i dzielnicę bardzo raził ogniem.
Tak, to znaczy pociąg już nie podjeżdżał tak blisko. Drugi raz żeśmy poszli z zamiarem poszukania niemieckiego cekaemu, który miał tam swoje stanowisko. Nie wiem czyśmy trafili na ten cekaem, na to stanowisko, w każdym razie w budzie znaleźliśmy trzech Niemców jedzących kolację. To było wszystko w nocy. Skończyło się na tym, że rzuciliśmy granat, Niemcy zostali ranni (czy zginęli), zabraliśmy broń, jaką mieli, i wróciliśmy. Spowodowało to ogromną strzelaninę, nie było jak wrócić, bo to był w zasadzie teren odkryty. To są [niektóre] z tych akcji, poza główną służbą, taką jak wymiana ognia, ostrzał części niemieckiej. [Niemcy] siedzieli za murem. Przede wszystkim siedzieli w kasach towarowych vis-à-vis Srebrnej oraz mieli bunkier na Towarowej, zaraz za Sienną (jakieś sto metrów). Siedzieli w różnych miejscach na torowisku (tak je nazywam) – olbrzymia przestrzeń. Dalej były warsztaty kolejowe, siedzieli w warsztatach kolejowych w odległości stu pięćdziesięciu, dwustu metrów. Wymiana ognia, pilnowało się, żeby Niemcy nie podchodzili – w razie czego strzelało się.
Każdy dzień był czymś nowym. Były dni spokojniejsze – jak zwykle bywa – w okresie sześciu czy siedmiu tygodni, jak tam byliśmy, były dni bardzo niedobre, tak jak mówiłem, kiedy Niemcy usiłowali przerwać [linie obrony] i ruszali z czołgami na Srebrną i na Sienną. Z tym że na Siennej była bardzo potężna barykada, bardzo dobrze zrobiona. Tutaj by [Niemcom] nie udało się, natomiast na Srebrnej wpuścili się czołgami – tam był krwawy bój (to, co mówiłem) 21 sierpnia.
Sytuacja na Towarowej do końca Powstania nie zmieniła się. Niemcy nie przełamali tego, mimo swoich prób.
Wydarzenia są różne. Ciekawa rzecz, że pamięć jest bardzo zawodna i wybiórcza. Robiliśmy punkt obserwacyjny na dachu „kurzej stopki” – razem dwa piętra. Był tam duży komin i za kominem siedziało się na dachu, nogi spuszczone w otwór, drabina na pierwsze piętro i schody na parter. Obserwowało się (często mieliśmy lunetkę – nie wiem skąd się wzięła), względnie strzelało się […]. W komin rąbnął granatnik. Cudem boskim nic się nie stało oprócz tego, że siłą wybuchu zleciałem w otwór, prosto na pierwsze piętro, z pierwszego piętra, po schodach, na parter i straciłem przytomność. Jak mnie pozbierali, to się okazało, że na szczęście jestem cały, tylko tyle że porozbijany.
Było tych przypadków bardzo dużo. Co mi utkwiło w głowie, to – wtedy chyba miałem czternaście lat czy piętnaście – to, kiedy byłem u lekarza. Przychodnia mieściła się na rogu Jagiellońskiej i, bodajże, Kępnej – na Pradze. Raptem – zamieszanie, nikogo nie wpuszczają, nie wypuszczają, strzały seryjne. Później, jak mnie wypuścili, okazuje się, że obok odbyła się egzekucja publiczna (na Kępnej, pod murem). Poszedłem tam – coś okropnego. Zwłoki były zabrane, ale – zapamiętałem do dziś dnia – plama z mózgu na murze. Okropne przeżycie jak na psychikę młodego chłopaka. To jest to, co mi utkwiło z okresu okupacji. Tych różnych przypadków było sporo.
Z okresu Powstania: jak się Niemca widziało, to się do niego strzelało. To jest jedno, generalne stwierdzenie. Nie miałem do czynienia z Niemcami wziętymi do niewoli, bo myśmy byli na pierwszej linii. Widziałem, jak pędzili ludzi przed czołgami w Alejach Jerozolimskich – powstał dylemat, czy strzelać czy nie strzelać (wtedy jeszcze, kiedy byliśmy na rogu Chmielnej i Żelaznej). Skończyło się na tym, że myśmy nie strzelali, ludność rozproszyła się. Do ludzi nie strzelaliśmy, to był ostrzał z boku, więc można było do ludzi nie strzelać – strzelało się do Niemców kryjących się za czołgami (od Chmielnej do Alej jest [około] dwieście metrów).
W każdym razie bestialstwo niemieckie czy zbrodnie niemieckie – to było okropne. Problem polega na tym, że człowiek nie opowiada, nie pamięta ilości trupów, które widział, ilości zabitych. Chociażby taka masakra, kiedy pocisk działa kolejowego, niemieckiego, rąbnął w halę na placu Kazimierza. Hala zawaliła się, zawalił się strop piwniczny. Chowała się tam ludność cywilna przed ostrzałem, przed bombardowaniem, przed ostrzałem artyleryjskim. Coś okropnego.
Tak. Myśmy brali udział, proszono nas, żeby pomóc wydobywać tych ludzi. To było coś okropnego, nie da się tego opowiedzieć.
Jedzenie – sierpień nie zostawił mi wspomnień o bardzo dużym głodzie. Z wyżywieniem było różnie, ale coś się jadło. Było dużo cukru, dostawaliśmy dużo makaronu, klusek, tego typu rzeczy. Przynoszono nam jedzenie.
W mojej drużynie było około dwunastu–czternastu ludzi, natomiast w całym III plutonie było chyba około pięćdziesięciu ludzi.
Nas było kilkunastu plus łączniczki, sanitariuszki. Piętnaście, dwadzieścia osób.
Poległa. Bardzo dużo poległo.
Wracając jeszcze do wyżywienia – we wrześniu było bardzo ciężko. We wrześniu dostawaliśmy tak zwaną zupę „pluj” – jęczmień z browaru, gotowany, tylko że w łuskach i to się żuło, wypluwało. Coś okropnego. Tam już był głód. Jeśli można żartobliwie coś powiedzieć, to wtedy człowiek różnych rzeczy się napatrzył – w sensie – popróbował. Mieliśmy jednego z kolegów w plutonie – nie w naszej drużynie, a w plutonie – który trafił do Warszawy z partyzantki leśnej. Miał pseudonim „Dobi”. To była już chyba druga połowa września, głód ciężko dokuczał. „Dobi” raptem, wieczorem, w fabryce Bormana rozpalił sobie ogień na ziemi i coś gotuje w garnku. Zapach – mięso. Przynosi garnek do szopy (byliśmy w szopie wówczas, [było] zrobione spanie, czyściło się broń – szopa w ramach muru [fabryki] Bormana) – wszyscy, co byli w szopie, rzucili się, głodni. Musiał ich poczęstować i później był trochę zły, bo dla niego mało zostało. [To był] jakiś gulasz. Wszyscy zjedli i później przyszło opamiętanie – „Co myśmy jedli? Skąd ty masz gulasz? Druga połowa września!”. Okazuje się, że jakiegoś psa dopadł i ustrzelił. Oczywiście co bardziej delikatni pieska zwrócili naturze – ja nie należałem do delikatnych. Takie różne historie wydarzały się.
Wodę nosiło się, skąd się dało. Już teraz nie pamiętam, w każdym razie na naszych stanowiskach wzdłuż Towarowej nie było żadnych wodociągów. Wodę zdobywało się i tak, jak można było, to higienę utrzymywało się.
Tak.
Powiem szczerze, że w pierwszych trzynastu dniach Powstania, kiedy myśmy byli na Żelaznej, to stosunki z ludnością cywilną, która tam mieszkała w domach, to były domy zamieszkałe (proszę wziąć pod uwagę specyfikę – człowiek siłą rzeczy był cały czas w otoczeniu ludności cywilnej), były bardzo dobre, ludzie byli pełni entuzjazmu, pomagali, w czym mogli – zaopatrzenie, żywność, koszule, ubrania, bo człowiek przecież nie miał na zmianę żadnej odzieży. Absolutnie wszystko było ok. W drugiej części mojej przygody powstańczej, w tej dłuższej, nie było ludności cywilnej.
To był teren – wypalona fabryka, dom „kurza stopka”, który Niemcy w końcu, praktycznie, rozwalili nam z czołgów, plus magazyny Hartwiga. Na Srebrnej było parę domów mieszkalnych, ale ludzie opuścili je. Krótko mówiąc, myśmy nie mieli bezpośredniego styku z ludnością cywilną. Ludność była po drugiej stronie Wroniej (Wronia to [ulica] równoległa do Towarowej), więc trudno powiedzieć, z tym że uważam, że stosunki z cywilami były bardzo poprawne i do końca były raczej serdeczne. Były później, tu i ówdzie, narzekania cywilów – „Po coście to zrobili?”. „Kiedy będzie koniec temu?”.
Pamiętam moment, kiedy część ludności cywilnej, na skutek ulotek niemieckich i uzgodnionej trasy wyjścia, chciała wyjść i wychodziła. Wychodziła ulicą Wronią na północ i później Chłodną na zachód.
Przed końcem Powstania, konkretnie było to w pierwszej dekadzie września. Wychodzący chcieli nam, na przykład, rozebrać barykadę – „Dlaczego oni Sienną nie mogą przejść?”. Tutaj był bardzo nieprzyjemny incydent, gdzie nam kazano broń obrócić przeciwko ludności cywilnej – w takim sensie, że nie strzelanie, tylko zapobiegnięcie zniszczeniu barykady, stanowisk bojowych.
Ale generalnie bardzo, bardzo mile wspominam. Przed pójściem do niewoli miałem problem z obuwiem. Wypuściłem się w okolice placu Kazimierza. Ludzie żyli w piwnicach, w budynkach, które nie były całkowicie zniszczone. Prosiłem, dostałem i spodnie, i buty porządne.
Buty były zniszczone. Już nie pamiętam, jakie miałem buty.
Moja matka i siostra, natomiast ojciec – o czym nie miałem zielonego pojęcia – był w Warszawie i pracował jako urzędnik w Delegaturze Rządu. Co robił – nie wiem.
Przeżył Powstanie, trafił do obozu pracy w Wiedniu.
W czasie Powstania?
Żadnych. W czasie Powstania nie mogłem w ogóle mieć myśli o tym, dlatego że rodzina została na Pradze. Nie wiedziałem o ojcu, że jest w Warszawie – ojciec był też w Śródmieściu. Byłem przekonany, że wszyscy są na Pradze. Wyszedłem z domu, nie mówiąc nic nikomu, w dniu 1 sierpnia. Domyślali się, ale ojciec, jak się okazuje, też był po tej stronie. Byłem przekonany, że wszyscy troje są na Pradze, więc w ogóle nie myślałem o nawiązaniu żadnego kontaktu, bo wiadomo, że na Pradze – niestety, Praga była zajęta przez Niemców – Powstanie trwało chyba trzy dni. Nie myślałem o tym, jak nawiązać kontakt, bo nie miałem żadnej możliwości.
Przede wszystkim w pierwszych dniach był generalnie bardzo duży optymizm. Ten optymizm przyćmiewał wszystkie bolączki czy niepowodzenia, z których człowiek zdawał sobie sprawę. Pierwszym momentem było to, kiedy 2 czy 3 sierpnia zamilkła zza Wisły kanonada zbliżającego się frontu wschodniego. Jedna z możliwości, która nam przyszła do głowy – front stanął, na Pradze siedzą Niemcy, jesteśmy tu sami. Ale ciągle, zwłaszcza jak przyszły pierwsze zrzuty, był entuzjazm walki. Przynajmniej u nas, młodych. Muszę się przyznać, że nikt z nas nie rozważał, co będzie. We wrześniu, po upadku Starówki, zaczęły przychodzić do głowy różne myśli – kiedy na nas kolej – Wola, Starówka, Śródmieście. Ale trudno mi odpowiedzieć. Człowiek brał to tak: działo się, to się działo. Człowiek był wciągnięty z dnia na dzień w jakieś wypadki, wir, i szedł. I w końcu przyszła kapitulacja.
Wiedzieliśmy, że Powstanie na Pradze się nie udało. Wiedzieliśmy, że na Pradze ciągle są Niemcy. Wiedzieliśmy, że front wschodni stanął. Skąd wiadomości? Z radia, z prasy, od przełożonych, oficerów.
Jaką kto przyniósł, to się czytało.
Nie, z okresu Powstania nic niestety nie powiem. Różną. Prasa była [też] rozlepiana w piwnicach, na domach, tam gdzie można było, dla ludności. Mówię tylko o źródłach informacji. Mieliśmy aparat radiowy, który usiłował wyłapać różne radiostacje – czy polskie, czy niemieckie, czy Londyn.
Ach, skąd mogę wiedzieć. Dzisiaj nie odpowiem. Podejrzewam, że zabrany z jakiegoś mieszkania i żeśmy nasłuchiwali sobie. Ale nie opowiem historii tego aparatu, bo po prostu nie pamiętam, tylko wiem, że był.
Wiedzieliśmy ze [źródeł] podstawowych – z prasy, z wieści od przełożonych, nawet od ludności cywilnej, która przenosiła się w ramach Warszawy (tam, gdzie mogła się poruszać) – ludność też mówiła, co się dzieje na innym odcinku). Później była walka o Pragę. Jak Rosjanie przyszli, zajmowali Pragę 13–14 września, to było słychać walkę, było widać, pokazały się samoloty rosyjskie. Takie było nasze źródło wiedzy.
Nie, nie byłem. Widziałem lecące zrzuty, tylko nie na mój teren, bo zrzuty lądowały bardziej w głąb, w rejonie Żelaznej, dzisiejszej Emilii Plater, natomiast ja byłem na Towarowej. Pierwsze parę dni zrzutów nie było na Śródmieściu.
Na to pytanie nie odpowiem. W zgrupowaniu, przez które przewinęło się ponad trzy tysiące ludzi, w Zgrupowaniu „Chrobry II”, zginęło około pięciuset ludzi – nie licząc rannych.
Tam, gdzie walczyłem, zginął jeden z naszych zastępowych, zginął jeden z kolegów. Z naszej dziesiątki zginęło trzech, nie licząc rannych.
Miałem i mam do dziś dnia. Jednym z przyjaciół, z którym byłem w tym samym zastępie, z którym przeżyłem całe Powstanie, przeszedłem też część niewoli, był pan Jerzy Zakrzewski pseudonim „Młot”, który do dziś dnia, szczęśliwie, żyje jeszcze. Mój zastępowy, Gerard Niewiadomski pseudonim „Pozorny” – też żyje do dziś. Koledzy, co prawda z innego zastępu, ale też ci, których pamiętam z czasów Powstania i popowstaniowej niewoli – pan Zygmunt Krzywicki pseudonim „Wiktor” (też żyje), drugi drużynowy – „Vis” Witold Gutowski (też żyje) – nie był z nami w czasie Powstania […], był w innym miejscu.
Specjalnie bezpośredniego kontaktu nie miałem. W 3. kompanii zgrupowania był oficer, Rumun, ale nie miałem z nim żadnego kontaktu. Nie był ani dowódcą naszego plutonu, ani nie był w tamtym miejscu, gdzie ja byłem.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że przez całe sześćdziesiąt trzy dni było tyle wydarzeń – mówię o tych gorszych wydarzeniach, nie o pozytywnych, ale złych – że trudno jakieś wyodrębnić. Trudno mówić o jakimś strachu. Strach przeżywałem w obozie jenieckim. Powtórne przeżycie psychiczne, chłopcy nie mogli spać po nocach, wrzeszczeli. To wyłaziło, te sześćdziesiąt trzy dni.
Jedno ze smutnych dla mnie przejść to było to, kiedy z dowódcą naszego harcerskiego oddziału, „Generałem”, wracaliśmy z Hartwiga (poszliśmy do Hartwiga z „kurzej stopki”, wzdłuż Towarowej) z patrolu. [„Generał”] zatrzymał się, mówi: „Leć pierwszy”. Cały czas były ostrzały, cały teren był pod ostrzałem. Z szopy do domu – „Leć pierwszy”. Poleciałem, a on zatrzymał się, rozmawiał z posterunkiem. Leciał chwilę za mną. Strzelali do mnie, strzelcy wyborowi siedzieli po drugiej stronie Towarowej. Dostał w samo serce. [A] leciał po mnie minutę, dwie. To mi utkwiło [w pamięci]. Raz, że bliski kolega z konspiracji i z Powstania, i taki zbieg okoliczności.
Drugie wydarzenie – (trudno o tym mówić, bo tych rzeczy było do licha i trochę) kiedyś siedziałem na posterunku na wysokości pierwszego piętra – w narożniku fabryki Bormana wykuliśmy dwa wizjery i żeśmy zbudowali sobie tam stanowisko. Słychać czołg – jedzie czołg. Przez jeden wizjer go nie widzę, przez drugi wizjer go nie widzę. Czołg jest tu, za murem fabrycznym. Gdzie ta cholera jest?! Ja go nie widzę! Wyleciałem i poleciałem na barykadę. W barykadzie na Siennej mieliśmy zrobiony bardzo solidny bunkier. Powinien tam siedzieć kolega, nie wiem, gdzie wyszedł, może przeszedł na drugą stronę barykady? Wpadłem do bunkra, zobaczyłem – czołg stoi [na wprost] mojego nosa, [patrzę] prosto w lufę. [Czołg] zaczyna zgrzytać i cofać się. To był moment, który psychicznie… Wyleciałem, spojrzałem w wizjer – nic tylko lufę widzę, środek lufy. I widzę, jak lufa się oddala, bo zaczął cofać się. Moment może nawet i wielkiego przestrachu, w ogóle ogłupienia. Straszne. Na ten temat trudno jest mi mówić, bo tych momentów było bardzo, bardzo dużo. Koledzy palili się, nie można było im nic pomóc. Stanowisko, o którym mówiłem, było robione na stercie desek. Leżały beczki ze smołą. Niemcy strzelali granatnikami i zapaliła się smoła. Smoła płynęła jak [lawa], odcięła nasze wejście z „kurzej stopki” do Bormana przez Sienną. Zapaliły się deski, a tam był ranny chłopak. Było dwóch rannych, którzy nie mogli uciec! Można było zeskoczyć z desek, tylko że oni byli ranni. Nic nie można było im pomóc.
Też były różne momenty, ale jeżeli chodzi o momenty radosne, to powiedziałbym, że to pierwsze dwa tygodnie, zanim poszliśmy na Towarową. Sukces był, jak żeśmy opanowali Dworzec Pocztowy. Dworzec Pocztowy, druga strona Alej – wypady, to miało posmak optymizmu, parcia naprzód. Optymizm był w zasadzie do końca, nikt nie tracił ducha, ale to są te jaśniejsze dni. Nie mogę jednego, konkretnego [wydarzenia] sobie umiejscowić.
Trafiłem Niemca, widziałem, że leżał. Patrzyłem – człowiek leży. Czy jest ranny, czy jest zabity – diabeł go wie. Leży sto metrów ode mnie, widzę go w dziurze muru. Później – ściągają go hakami. Człowieka ogarnęła złość, dlaczego nie strzelił drugi raz, nie dobił go, bo jak go ściągają hakami, to znaczy, że jest ranny. Tego typu rzeczy, ale trudno coś mówić na ten temat, to żaden sukces.
W miarę możliwości były sanitariuszki. Szukało się pomocy.
Nie, były na pierwszej linii. Wzywało się sanitariuszkę, żeby pomogła. Ich było dosyć sporo. To były dziewczyny bardzo waleczne, odważne, pełne poświęcenia. Zajmowały się rannym. Jeżeli nie, to samemu kogoś się ciągnęło. Pamiętam – na Towarowej (to było [około] 15–20 sierpnia) jechał samochód. Skąd się wziął samochód? Od Kercelego Towarową leciał jakiś wariat niemiecki, ciężarowy samochód, na platformie wiózł trzech czy czterech ruskich jeńców i wjechał na minę, którą żeśmy założyli. Poszedł mu przód, stanął. Niemcy prowadzący samochód, było ich dwóch, uciekli na drugą stronę Towarowej w kupy żarzącego się węgla (bo tam ciągle popielił się węgiel, były składowiska) – myśmy pogonili za nimi. Jeńców radzieckich żeśmy zabrali, kazaliśmy im przejść na naszą stronę. W momencie kiedy żeśmy przeskakiwali Towarową, to jeden z kolegów, też z naszej drużyny, Ryszard ([nazwisko] bodajże Zubik) zatrzymał się przy samochodzie, bo chciał jeszcze coś sprawdzić w szoferce – na samochodzie były warzywa (nie wiem skąd, pewnie spod Warszawy). Zabraliśmy cebulę, nie pamiętam, co jeszcze było. [Kolega] zatrzymał się przy samochodzie, szperając w szoferce i dostał straszny postrzał z tyłu, w kręgosłup. Trzeba było go ściągnąć, to myśmy go ściągali pod ogniem, bo cała Towarowa była pod ostrzałem. Niestety – do szpitala zdążył, ale umarł w szpitalu.
[…].
Zapamiętałem momenty przeważnie bolesne, kiedy człowiek nie może nic zrobić dla swojego bliźniego obok, a widzi, że coś złego się dzieje. Nie chodzi o to, ilu człowiek zabił Niemców, ilu ranił, czego to nie dokonał bohatersko.
Stanowisko „Kurza stopka” – rozwalona. Pierwsze piętro rozwalone, ściana działowa, czyli w drugiej połowie pierwszego piętra jest zrobione stanowisko ogniowe, obłożone cegłą, workami z piaskiem i tam się siedzi. Już jak się wchodzi po schodach na poziom pierwszego piętra, [to] jest ostrzał niemiecki, bo ściany są poprute, porozwalane. Wchodzi sanitariuszka, dziewczyna miała chyba piętnaście lat, pyta się: „Co ci przynieść?”. Mówię: „Ty tu nie wchodź! Jest ostrzał! Uciekaj stąd szybko!”. Ledwie skończyłem – po niej. Odwróciła się, po schodach – trup na dole.
Nie, na ten temat nie powiem, poza tym że parę razy przychodził do nas ksiądz kapelan. To wszystko. Nie mam tego w pamięci. Chyba raz byłem na mszy na Dworcu Pocztowym – odprawiał ksiądz kapelan. To było w pierwszych dniach sierpnia. Owszem, przychodził kapelan, trudno mi powiedzieć, jak często bywał, ale wiem, że przychodził.
Bardzo smutny okres. Pogoda była wściekła, bo było zimno, lał deszcz, [pogoda] już jesienna. Pierwsza decyzja, [to] czy iść do niewoli, czy nie iść do niewoli. W końcu różnie chłopcy decydowali się. Zdecydowałem, że pójdę [do niewoli] i szereg kolegów z naszego najbliższego grona poszło. Zbiórka, wymarsz przez plac Kercelego, gdzie żeśmy zdawali broń. Broni żeśmy za dużo nie zdali. Większość broni, którą w końcu posiadaliśmy, została ukryta i zakopana – z nadzieją, że zawsze kiedyś może się przydać. Część broni jednak trzeba było oddać i oddało się na placu Kercelego. [Dalej] Wolską do Ożarowa.
To było 5 października.
Był obóz. Brano część wychodzących oddziałów i ładowano do pociągów. [W Ożarowie] byliśmy chyba dzień i załadowani do wagonów towarowych zostaliśmy przetransportowani. Ja ze swoim transportem trafiłem do stalagu VIII F – to jest Lamsdorf (dzisiejsze Łambinowice).
Do połowy listopada. W połowie listopada przewieziono nas do Norymbergi, stalag XIII D. W stalagu XIII D byłem do drugiej połowy stycznia. W drugiej połowie stycznia przerzucono nas do tak zwanego Arbeitskommando – to jest miejsce pracy dla jeńców, które należało do innego stalagu, do XIII C, Hammelburg. Miejscem pracy była kopalnia węgla w północnej Bawarii. Węgiel to był przeważnie miał, żeśmy śmieli się, że to najlepsza kopalnia węgla, jaka pewnie została Hitlerowi z powodu frontu na Renie. Stara kopalnia, w większości wydobywany był miał. W kopalni pracowałem w charakterze konia pchającego pod ziemią wózki z węglem do windy, względnie w olbrzymim zbiorniku – winda wywoziła wózki z węglem wysoko na wywracalnicę i wysypywano z góry węgiel do olbrzymiego zbiornika, silosu węglowego. Jak spadał miał, to strasznie czepiał się ścian silosu i trzeba było grabić, więc jak wózek – jeden, drugi – sypnęli z góry, to własnej ręki nie było widać. To była „piękna” praca.
Okropne. Przede wszystkim głód. Obok fabryki był tartak, były pomieszczenia warsztatowe i na pierwszym piętrze były dwie czy trzy sale, gdzie mieszkało nas sześćdziesięciu – chyba [tylu] nas było na komandzie, na miejscu pracy. Niewola, bardzo przykre.
Ale były [też] bardzo radosne momenty w niewoli. Jak byłem w Norymberdze, to było strasznie głodno. Pędzili nas do odgruzowywania miasta, czyszczenia, odwalania gruzu – do takich robót. Po pierwsze – w parowozowni. Bomby rozwaliły im parowozownię, to trzeba było to uporządkować. Później, jak były większe naloty, to [brano nas] do odgruzowywania domów w mieście, porządkowania ulic – też bardzo paskudna praca. Tam były okropne, chyba najgorsze warunki, bo było przeraźliwie zimno, to już był grudzień. W barakach było przeraźliwie zimno, głodno. Pamiętam, jak przyszedł sylwester, jak przyjechali Amerykanie załatwić Norymbergę. To był nalot, który praktycznie rozwalił to miasto. Satysfakcja niesamowita, że kogoś spotyka to samo. Obóz był pod miastem (tak jak Warszawa a Wilanów), miejscowość nazywała się Langwasser. W nocy – palące się powietrze (bo rzucano palący się fosfor). Coś fantastycznego. Przepraszam – mówi się, [że] to nienawiść, nie powinno się może tak mówić, ale szukał pan jasnych momentów. Jest to straszne. Pierwsze wyjście z niewoli, to było – kogo jeszcze z tych Niemców zabić.
W kopalni węgla trafiłem w końcu do szpitala dla jeńców wojennych. Miałem w transporcie odmrożone palce u nóg, z powodu za ciasnych butów, które dostałem w podarunku na placu Kazimierza. Wieźli mnie z Lamsdorfu do Norymbergi, jechaliśmy chyba ze cztery dni, [to] dała znać o sobie zła pogoda i miałem później odmrożone nogi, więc w końcu zabrali mnie do [szpitala]. Dostaliśmy drewniaki, używałem drewniaków, bo mogłem w nich chodzić, nie miałem nacisku na [palce]. Trafiłem do szpitala. Szpital był w kinie, w małym miasteczku Neustadt (północna Bawaria). Tam byli wszyscy – Belgowie, Francuzi, Jugosłowianie, Rosjanie, Polacy. Nogi trochę mi podleczyli i 10 kwietnia przyjechali na czołgach Amerykanie – skończyła się niewola.
Owszem, było nas czterech z Warszawy, ale [tylko jeden] był z mojego oddziału, dwaj inni nie.
Trafiłem do punktu zbornego dla byłych jeńców wojennych, najpierw w Coburgu a później – nomen omen – w Norymberdze, w tym samym obozie. Z tym że obóz był już wtedy trochę rozbudowany. Langwasser to było miejsce, gdzie był obóz jeńców wojennych, ale równocześnie, przede wszystkim, było tam miejsce na zjazdy partii NSDAP. Teren był olbrzymi, splantowany, uzbrojony – kładło się podłogę, stawiało się baraki, później się to zwijało. [Była] sieć dróg. Jak przyszli Amerykanie, zajęli, zrobili tam sobie swoje depo i zrobili obóz dla byłych jeńców wojennych. Tam trafiłem. Stamtąd były dwie alternatywy. Przede wszystkim mieliśmy bardzo mądrego dowódcę obozu, pułkownika Tomaszewskiego, który przede wszystkim wysupłał ludzi młodych, mojego pokolenia i utworzył – najpierw nazywało się to pluton szkolny, wynalazł nauczycieli i – pierwsza rzecz – nauka, kontynuacja: „Coś ty skończył?”. Ten kończył to, ten kończył to. Rozpoczęła się nauka w szkole średniej, w gimnazjum – dalszy ciąg.
Tam były tysiące ludzi, ale w plutonie szkolnym – trudno mi powiedzieć. Nie wiem, czy pluton miał sto osób, czy więcej. Z tą szkołą później Amerykanie przerzucili nas nad granicę austriacką koło Passau i później nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Jedni ludzie chcieli wracać, drudzy nie chcieli wracać. Jest problem – Amerykanie chcieli pozbyć się tego ciężaru, [to] były w ogóle miliony ludzi – nie [tylko] Polaków, ale miliony ludzi były w Niemczech. Powstał problem, przerzucili nas do obozu UNRRA. Myśmy ciągle trzymali się szkoły. Tam zrobiłem maturę. Jak zrobiłem maturę, to wróciłem do kraju.
Czerwiec 1947. Z tym że cały czas po wyzwoleniu był problem złapania kontaktu – co się dzieje z rodziną. […] Pierwsze listy dawałem przez ludzi, którzy wówczas wyjeżdżali, repatriowali się do kraju. Nie wiedziałem, co się dzieje z rodziną, trzymała mnie szkoła, chciałem tę szkołę skończyć, ale nie chciałem zostawać. Część kolegów trafiła do II Korpusu. Zostałem, czekałem na wiadomość, zresztą byłem za młody do II Korpusu, ale część kolegów przeszmuglowała się. Czekałem, żeby skończyć szkołę i chciałem wrócić do domu. Pierwszą wiadomość dostałem dopiero na Wielkanoc 1946 [roku] – list z domu. Wtedy ten list przyszedł chyba już pocztą. To była pierwsza wiadomość, że rodzina żyje.
Wróciłem do Warszawy w 1947 roku, do tego samego mieszkania. Ojciec już był. W 1947 roku, we wrześniu, rozpocząłem studia na SGH (to jeszcze było SGH, później zmieniło się, kończyłem już jako SGPiS).
Nigdy nie kryłem, że byłem w AK. Pierwszy moment był w 1947 roku, jak wróciłem. Była komisja, która przydzielała stypendia na wyższą uczelnię. Komisja [była] zorganizowana przy Ministerstwie Obrony Narodowej. Składałem tam podanie – dla małoletnich powstańców, szesnastoletnich, siedemnastoletnich. Oczywiście nie dostałem stypendium (nie wiem dlaczego, ale nie dostałem). Wtedy już pisałem, gdzie byłem, co robiłem. Drugi moment to był rok 1948, kiedy byłem studentem pierwszego roku i dostałem wezwanie na normalną komisję poborową. Poszedłem i było pytanie: „Coście robili w czasie wojny, powstania?”. To był pierwszy moment wahania się, co mam powiedzieć. Chłopak, który zapisywał na maszynie, mówi do mnie szeptem: „Mów wszystko, wygrasz na tym”. Coś takiego powiedział. Powiedziałem znowu otwarcie, gdzie byłem. Był moment wahania, nie wiedziałem, co ode mnie chce, dlaczego każe mi mówić wszystko. Powiedziałem, że byłem w Powstaniu, byłem w AK, byłem w „Szarych Szeregach”. Skończyło się na tym, że zostałem przeniesiony natychmiast do ewidencji rezerwy. Dostałem książeczkę: „Zdolny do służby wojskowej. Służba liniowa. Kategoria A”. Fajnie, odroczona służba. Jak skończyłem studia, wezwali mnie, wbili mi: „Przeniesiony do rezerwy”. Krótko mówiąc, ojczyzna ludowa zrezygnowała z mojej służby wojskowej, co mnie ucieszyło poniekąd.
Nie, to nie tak. W 1948 roku poszedłem do pracy. Najpierw było spokojnie, a później, w okresie 1950–1953, dwukrotnie chcieli wyrzucić mnie z pracy.
Wówczas nazywało się to Biuro Handlu Zagranicznego Centrali Rybnej, zaczynałem od ryb. To była mała firma, ale przyszli już „odpowiedni” kadrowcy. Na szczęście w końcu udało mi się to przeżyć. Zawsze wlokło się przez kilka lat za mną (szczególnie w latach pięćdziesiątych) – „Skąd on pochodzi?” w ankiecie. Ja odpowiadam jeszcze raz: „Wszędzie pisałem”. Trudno to nazwać represjami. To znaczy – zawsze wyciągano mi AK. Na szczęście to nie było tak, żeby przychodzili do domu. To tyle, jeżeli chodzi o moje przykrości.
Zastanawiam się często, czy taki zryw, olbrzymi zryw patriotyczny, jakim było Powstanie (nie dyskutujmy jak celowy, nie dyskutujmy jak przemyślany), szczególnie młodzieży – świat się zmienia, czasy się zmieniają – czy powtórzyłby się w dzisiejszych czasach? Przeciwko komu – nie wiem, ale czy zaistniałby grunt wśród młodego pokolenia, żeby dać z siebie tyle patriotyzmu, tyle woli. Nie wiem, jak to wytłumaczyć – czy byłoby stać młode pokolenie. Sądzę, i mam nadzieję, że tak. To jest jedna z myśli, która przewija się. Dla mnie było to coś takiego, co człowiek przeżył jak sen w przyspieszonym tempie, olbrzymi sen. Okupacja, zryw, trochę wolności.
Przede wszystkim miałem ojca historyka. Moim życiowym hobby jest historia i to jest coś, co miało na mnie wpływ. Mój ojciec w 1939 roku razem ze mną, w lesie, zbierał broń do przechowania (po boju we wsi, gdzie żeśmy przebywali). Uczył mnie składać i rozkładać broń – mój ojciec był harcerzem (1918–1920 rok). Sądzę, że dużo rzeczy wyniosło się z domu. Mam nadzieję, że mimo zmiany poglądów, może innego ducha wychowania, ten patriotyzm wśród młodzieży dzisiaj też istnieje. Ale niemniej należy pewnych rzeczy uczyć, pewne rzeczy przypominać, znać własną historię – to daje jakiś pogląd dla młodego człowieka i jest motorem jego działań.