Janina Chmielińska „Chmiel”

Archiwum Historii Mówionej
Janina Chmielińska, urodzona w Warszawie 8 sierpnia 1927 roku. Pseudonim „Chmiel”. W czasie Powstania byłam w zgrupowaniu „Kryski”, właściwie „Siekiera-Kryska”, na Czerniakowie. Byłyśmy z koleżankami z harcerstwa patrolem sanitarnym przy pani profesor Irenie Semadeni, pseudonim „Doktor Konstancja”.

  • Jak siostra wspomina swoje dzieciństwo?

Urodziłam się w Warszawie. Mieszkałam na ulicy Foksal 13. Mój brat żył tylko jeden dzień, więc go nie znałam, bo przede mną się urodził. Moja siostra [jest] o cztery lata starsza. Niestety, kiedy miałam cztery i pół roku, straciłam matkę, która nagle umarła. Stała, upadła i nie żyła. Potem wielką opieką otaczał nas tatuś, który był rzeczywiście bardzo dobrym ojcem. Był prawnikiem, radcą prawnym Zarządu Miejskiego przy prezydencie Stefanie Starzyńskim. Potem po pięciu latach samotności, ożenił się z wieloletnią sekretarką prezydenta Starzyńskiego, Stefanią Witkowską-Chmielińską. To było w 1937 roku. Jako dziecko byłam zawsze dosyć słaba. Jestem autentyczny siedmiomiesięczniak. Ciągle słyszałam o tym, że jestem słaba. Niemniej do okupacji dzięki ojcu, zawdzięczam to, że byłam bardzo dobrze prowadzona i pielęgnowana.
Wybuchła wojna. Tu zaczął się inny etap życia. Po prostu, tak jak my wszyscy w trakcie konspiracji. Dosyć szybko zaczęłam się interesować działalnością społeczną czy ojczyźnianą. Ponieważ sytuacja była trudna. Niemcy jednak starali się nas wszystkich doprowadzić do tego, że będziemy narodem tylko pastuchem i byle urzędników. W Generalnej Guberni były tylko czynne szkoły podstawowe i zawodowe. W 1939 roku zdałam do Gimnazjum II Miejskiego. Samą wojnę, 1939 rok nie przeżyłam w Warszawie, tylko nas tatuś tuż przed wojną [zabrał] do majątku w Lubelskie do rodziny. Tam zresztą zobaczyłam pierwszego Niemca.
Wróciłyśmy do Warszawy pod koniec października. Wtedy poszłam do pensji Kowalczykównej na Wiejskiej, do tak zwanego siódmego oddziału. To była [klasa] pierwsza gimnazjalna. Ponieważ represje niemieckie się powiększały, sytuacja się robiła trudna, więc tatuś jednak stwierdził, że nie widzi możliwości, żeby dalej mnie ciągnąć na komplety konspiracyjne, na które chodziła już moja siostra, ona już była w liceum, tylko dał mnie do szkoły handlowej.
W szkole handlowej byłam dwa i pół roku. W tym czasie usiłowałam zacząć coś działać. Z koleżanką poszłyśmy do Czerwonego Krzyża, żeby nam dali pracę. Wtedy w Czerwonym Krzyżu dawali nam do roznoszenia pocztę, która nieraz dla ludzi była szaloną radością. Pamiętam, byłyśmy jednak jeszcze strasznie dziecinne. Dali nam naturalnie ankietę do wypełnienia, kim jesteśmy. Był stan cywilny. Pytam: „Kamila, co to jest?”. „Nie wiem”. „A ty?”. „Ja też nie wiem, co to jest”. „Napiszemy, żaden stan cywilny”. Naturalnie osoba, która nas tam włączała do pracy, roześmiała się i wpisała: „Chyba panny jesteście”. Handlówkę musiałam skończyć po dwóch i pół roku, ponieważ koleżanka w tym czasie wciągnęła mnie do konspiracji. Zupełnie nie orientowałam się jako piętnastolatka, że to był tak zwany „Miecz i Pług”. Chyba komunizująca, w każdym razie nieciekawa organizacja, w której nam zaproponowano po miesiącu korzystania ze zbiórek, że mogę jechać do partyzantki nad Bug. Tam zresztą podobno bardzo dużo pojechało i zginęło, i młodzieży, i dzieci.

  • Gdzie „Miecz i Pług” miał siedzibę w Warszawie?

Miałam na Żoliborzu zbiórki. Wobec tego [koleżanka] powiedziała, że musimy, z moją koleżanką wtedy i wtedy stawić [się] i zostaniemy wysłane nad Bug. Wobec tego stwierdziłam, że jak trzeba iść, to trzeba iść. Ale przecież nie puszczą mnie. Zostawiłam w domu list, że ojczyzna wzywa, idę. Wsiąkłam. Moja siostra po latach mi opowiadała, że to był straszny szok, naturalnie, gdzie jestem. Niemniej władze różnych organizacji, których było bardzo dużo, znały się. Doszło do wiadomości, że nieletnie dzieci wyciągają. Kenkarty tak zwane, czyli dowody osobiste w tym czasie dawano od szesnastego roku życia. Myśmy jeszcze nie miały. Powiedzieli, że to jest w ogóle skandaliczne. Zrobił się wielki skandal. Myśmy się zgłosiły z koleżanką do komendantki. Powiedziała, że nie [zgadza się]. Sytuacja tragiczna. Tu człowiek poszedł walczyć dla ojczyzny. Tutaj nie może. Spotkałam moją nauczycielkę z handlówki, z którą byłam zaprzyjaźniona. Ona mi wytłumaczyła, że najmądrzej to jednak wrócić do domu. Tak się stało. Wobec tego potem już chodziłam na terenie Warszawy, to się nazywało albo Szkoła Farbiarska albo Krawiecka, to było II Miejskie [Gimnazjum] pani dyrektor Rościszewskiej, [gdzie] zrobiłam małą maturę do Powstania.
W tym czasie na terenie szkoły było harcerstwo konspiracyjne, i nie wszyscy należeli do niego. Wtedy weszłam w harcerstwo. Moją harcmistrzynią była Hanka Zawadzka, siostra Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”. Tutaj mogę tylko powiedzieć, co było. W tym czasie myśmy na Hankę patrzyły jak na Pana Boga. Ona potrafiła, mając Niemców dookoła, na Zielnej, w szkole swoich ciotek, urządzać zbiórki setki dziewczyn. Ojciec Tomasz Rostworowski przychodził i uczył nas różnych piosenek, a Hanka w mundurze instruktorskim przyjmowała przyrzeczenia harcerskie. Nawet na ten czas szarej rzeczywistości komunistycznej, to było coś niebywałego. Miałyśmy zbiórki, miałyśmy różne biwaki. Nawet zbiórki były czasami u nas w domu. O harcerstwie wiedziano w domu, że jestem i już.
W 1944 roku w lipcu, prowadziłyśmy działalność społeczną, byłyśmy chyba w Skórczu, tego dokładnie nie pamiętam. [Byłyśmy] pod Warszawą z setką dzieci takich, naturalnie opiekowała się [nimi] opieka społeczna i jako harcerki miałyśmy zająć się dzieciakami. Byłyśmy z koleżankami – Nina Bemówna-Dymecka, która już nie żyje, Zocha Kreowska-Rusiecka, która żyje i jesteśmy w kontakcie. Jeszcze inne też [były], ale już się robiło gorąco. Przed końcem lipca nas przywieziono do Warszawy. Pierwsza zbiórka była ze trzy dni przed Powstaniem. Już byłyśmy zmobilizowane. Jak poszłam tatusiowi powiedzieć, że idę na Powstanie był strasznie zdziwiony. Powiada: „Jak to ty? Ja rozumiem Rysia, starsza siostra, ale ty?”. „Pamiętasz, zbiórki były nawet u nas w domu? Jestem już po przysiędze wojskowej. Jestem żołnierzem Armii Krajowej, więc nie mamy w ogóle o czym dyskutować”. Widziałam, że był wtedy bardzo poruszony. Tym sposobem znalazłam się [w Powstaniu]. Wpierw trzy dni siedziałyśmy na Czerniakowskiej, czekając na wiadomość. Potem było rozwiązanie na trochę i natychmiast alarm.

  • Wróćmy jeszcze, siostro, do lat okupacji. Siostra pierwszą przysięgę złożyła w „Mieczu i Pługu”?

Tak.

  • Później drugą przysięgę w harcerstwie.

Tak.

  • Czy siostra pamięta niebezpieczne sytuacje z okresu okupacji, łapanki, rozstrzelania?

Owszem. O tak. Pierwsze rozstrzelanie na Nowym Świecie przy Wareckiej. Moja bardzo zaprzyjaźniona, starsza o półtora roku Zosia Stefanowska-Tregutt, żona Stefana Tregutta, mieszkała na Kopernika, ja na Foksal, więc to tuż tuż i dała mi znać: „Słuchaj, pierwsze rozstrzelanie. Idziemy tam położyć kwiaty”. Myśmy tam pobiegły. To był chyba nawet 1939 rok albo 1940. Pamiętam, że wtedy, jak się nachyliłam, jeszcze krew była wszędzie, to stary Niemiec, chyba Ślązak, zaklął dosłownie: „Głupie dziewczyny!”. Dummen Kindern! , i pchnął nas gdzieś w bok. On się bał, że ktoś nas zaaresztuje. To pamiętam.
Potem pamiętam, jak z Zosią Stefanowską spacerowałyśmy pod aleję Szucha. To był teren niemiecki [i] nie wolno było wchodzić. To myśmy specjalnie chodziły i śpiewały sobie głośno. To już dziecinada była, nie akcja, [to był] mały sabotaż.

  • Co siostry śpiewały?

Typowo polskie [pieśni], „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Potem taką rzecz pamiętam. To już musiał być maj 1944 rok, kiedy wyszły pierwsze wydania „Kamieni na szaniec”. Wiem, że miałam książkę przenieść ze Śródmieścia na Saską Kępę, ale przedtem poszłam do szkoły. W momencie, kiedy wsiadłam do tramwaju, róg Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, nagle Niemiec [krzyczy]: Raus! Schnell! „Wszyscy wychodzić i pokazywać, co się ma!”. Mam w teczce tą książkę, na wierzchu miałam niemiecki podręcznik. W jednej chwili myślę sobie tak: „Pawiak, zatrzymanie. Co będzie?”. Jednak otworzyłam [teczkę], Niemiecką [książkę] wysunęłam, a on powiada: Ja. Gut! Sehr gut! Niemiec mnie poklepał i puścił. Wiem, że przyszłam do klasy zupełnie zielona. Koleżanka, która orientowała się, mówi: „Co się stało?”. Mówi: „Czyś ty mądra? 3 Maja, a ty niesiesz taką książkę. W ogóle nie zostawaj na lekcjach za długo, bo mogą wpaść i tutaj robić nam rewizję. Jak najszybciej idź, ale nie wsiadaj do żadnego pojazdu. Tylko idź piechotą przez most. Przechodź dumnie koło posterunków niemieckich. I zanieś to”. Pamiętam, tak zrobiłam wtedy. Poza tym sytuacji takich z okupacji nie [pamiętam], bo w pełni nie byłam w małym sabotażu. [...]
Mój kuzyn Zbyszek, który u nas mieszkał, a u którego byliśmy w majątku, jak wojna wybuchła, wchodzi nagle z dwoma Niemcami na teren mieszkania. O co chodzi? Ponieważ to był majątek, [to] dawali przydziały materiałów. Wtedy były dorożki albo riksze. [On wiózł] zwój [materiału] i Niemcy go zatrzymali. Przyszli tu robić rewizję, w pokoju, we wszystkim. Potem go zabrali na policję. Tu, gdzie Uniwersytet, tam była policja niemiecka. My wszyscy bladzi, zieloni. Nie wróci pewnie. Po czterech godzinach wraca. Też ciekawe, bo tłumaczem jego rozmowy był policjant polski, który usłyszał jego nazwisko, Strzeszewski. Powiada: „O! Miałem takiego kolegę, bo ja też jestem od koni. Myśmy skakali”. On mówi: „To mój stryj!”. Policjant tak tłumaczył i kręcił, że Niemcy go puścili. To było [duże] przeżycie.
Poza tym ciągłe były wiadomości. Siedziało się przy stole i nagle [się słyszy], tego aresztowali, tamtego aresztowali. To było rzeczywiście. Poza tym bardzo niespodziewanie wyszła sprawa Kampinosu, Palmir. O tym się nie wiedziało dosyć długo. Nagle gruchnęła wieść, że wywożą z Pawiaka i ludzi rozstrzeliwują.
Ponieważ Stefa Chmielińska-Witkowska, druga żona tatusia, pracowała ze Starzyńskim do końca, do aresztowania jego, więc ona była na bieżąco z tym. To ciekawostka, czego chyba nawet w książce o prezydencie Starzyńskim nie ma. Ona z prezydentem Starzyńskim pracowała chyba ze trzydzieści lat, jeszcze zanim był prezydentem. Zresztą dostała piękne zdjęcie królowej sekretarek, które kazała włożyć do trumny, więc tak zrobiłam. Z tym, że ona miała ciągle wiadomości. Była też przez gestapo przesłuchiwana. Starzyński był dwukrotnie wywożony z Ratusza na Szucha na rozmowy. Za trzecim razem, jak [go] wywieźli, już nie wrócił. Ona też była przesłuchiwana. Potem się nawet trochę ukrywała.
Z tym, że prezydent Starzyński miał propozycję, bo się zorientowali. Jedną, żeby natychmiast wszedł do podziemia. Chcieli go charakteryzować. Odmówił. Chcieli jeszcze samolotem go na lewo przerzucić na Londyn. Nie zgodził się. Liczył podobno, że jednak Niemcy uszanują pewne rzeczy. Potem wiem, że ci wszyscy, którzy byli z nim związani, usiłowali się dowiedzieć, gdzie jest. Jedną noc przebywał na Daniłowiczowskiej w więzieniu. To wiem z opowiadań Stefy. Podobno w nocy już zorganizowało się podziemie. Jeszcze były strażniczki polskie. W nocy przyszła strażniczka. Powiedziała: „Niech pan prezydent idzie ze mną, bo chcemy [pana] uwolnić”. On powiedział: „O nie! Już się zorientowałem, że za mnie pójdą setki ludzi”. Wtedy już został. Wiadomo, że bardzo szybko go wywieźli do Berlina, gdzie potem dalej? Trochę śledziłam prasę. Tak szukali. Właściwie do końca nie wiadomo, gdzie i kiedy zginął. Dokładnie pamiętam prezydenta Starzyńskiego, ponieważ czasami wpadałam do Ratusza, czy do Stefy czy do tatusia, który pracował w zarządzie miejskim.
  • Jaki to był człowiek?

Wzrostu niskiego, bardzo życzliwy i serdeczny, interesujący się każdym człowiekiem. Stefa, jak już była nieprzytomna i chorowała, to opowiadała, jak przyjął biedną dziewczynę do pracy. Potem się dopytywał, czy ona jest zadbana odpowiednio. W Ogrodzie Saskim dziewczynę umieścił. Był bardzo ludzki. Był człowiekiem, który przeszedł duże cierpienia, bo jego ukochana żona umarła tuż przedtem na raka. Pamiętam tylko, że starał się [jej pomóc]. Podobno wyjeżdżał, do Francji. Nie pomogli nic. On bardzo kochał Warszawę. Jeszcze piękne jego przemówienie, że Warszawa jest wielka i piękna teraz, tak konająca i umierająca. Niemcy zażądali, żeby też on podpisywał kapitulację. Zażądali tego tak dosyć wyraźnie. Notabene, kapitulacja była podpisywana w Ożarowie, tam u Reicherów.
Poza tym, okupacja, ulica Szara. Ciekawe rzeczy mówiła nam pani profesor Semadeni, człowiek bardzo ciekawy, była ciotką cichociemnych. Opowiadała nam kiedyś bardzo ciekawą historię. Dostała wiadomość, że ma odebrać pod Krakowem na wsi ciężko chorego zrzuconego, którym ma się zająć. Wiadomo, że pierwsza rzecz, trzeba było tym ludziom zmieniać buty. Niemcy poznawali po butach. Myśmy mieli kapcie, byle jakie, sznurkowe, a oni porządne, jak tu przyjeżdżali. To była pierwsza rzecz. Lewe papiery i wszystko trzeba było [załatwić]. Opowiada, [że] przyjeżdża tam, a człowiek chory na tyfus, w malignie, cały czas mówi po angielsku. I teraz, jak go wywieźć? Ma umówiony w Warszawie szpital. [Niedługo] godzina policyjna. W końcu zdecydowała, że bierze [go] do auta. Miała auto. [Założyła] białą chusteczkę i [zrobiła] napis: „Tyfus”. Niemcy się szalenie bali wszelkich chorób zakaźnych. Wobec tego na sygnale jechali. Dojechali do Warszawy tuż przed godziną policyjną. W każdym szpitalu była jakaś opieka niemiecka. A [pacjent] bredzi cały czas. W końcu się udało. Takich kawałków różnych było dużo, jak opowiadała.
Poza tym, zbiórki. Myśmy były jeszcze strasznie młode, trochę jeszcze dziecinne [i] bawiłyśmy się na zbiórkach. Potem było szkolenie sanitarne. Szkoliła nas Krystyna Osińska, która sama kończyła medycynę. Mówiła, że miała z nami sto światów, bośmy się zabawiały bandażowaniem, zastrzykami, wszystkim. Miałyśmy praktykę w dwóch szpitalach. Jedną pamiętam, była u świętego Rocha, to był szpital przy Uniwersytecie. Drugą u Karola i Marii, to był właściwie dziecinny szpital. Z tym, że do dzisiaj pamiętam pierwszą operację. U świętego Rocha były bandaże tylko papierowe. Nie było [bawełnianych]. Bardzo trudno się bandażowało. Pamiętam do dzisiaj – to była resekcja żeber. Nas kilka było. Patrzę, jedna już zwiała. Druga zwiała. Myślę sobie: „Eee! Trzeba odejść”. Ale jak zaklnął chirurg i kazał sobie coś podać, to zostałam do końca. Nie było wyjścia. Miałyśmy przeszkolenia, minimalne. Z tym, że dostałam już do ręki klucze od apteki. W gmachu ZUS-u, to jest obecnie Szpital imienia Orłowskiego, róg Książęcej i Czerniakowskiej. Już miałam klucze od całej apteki. Tam też byli Niemcy. Tyle, że mnie nauczono: „To jest trucizna. Uważaj!”. Już, pamiętam, że miesiąc przed Powstaniem zachodziłam [do apteki], patrzyłam, sprawdzałam, przygotowywałam.

  • Tata pani cały czas pracował?

Normalnie pracował. Zarząd Miejski funkcjonował jako taki. Stefa potem już pracowała. Jeszcze bardzo ciekawa rzecz. Prezydent Starzyński zostawił prawdziwe pieczątki Zarządu Miejskiego Kulskiemu, swemu zastępcy. Stąd, jak oni wyrabiali lewe papiery, to dawali prawdziwe pieczątki. To było bardzo ważne. Przecież zawsze odpowiedni czynnik pilnujący niemiecki był. Wobec tego Stefa musiała jeszcze jakiś czas pracować w Zarządzie Miejskim. Potem dopiero przeszła pracować do „Desy”. Mówiła, że dzięki temu masę różnych wystawili papierów. Jak ktoś zmarł, to na [niego] szła legitymacja i prawdziwa pieczątka. Nie można było podważyć. To było bardzo ważne. [...] Moja siostra chodziła na komplety. Potem też II [Gimnazjum] Miejskie Rościszewskiej. Potem chodziła na SGH, które było konspiracyjne. Zajęcia były na Konopackiej.
To było typowe, nie udzielało się wzajemnie informacji na temat, co kto robi. Skąd się zaczęła u mnie cała historia? Wpierw mieszkałam sama w pokoju. Potem z Rysią w czasie okupacji, bo pokój był odnajęty Zbyszkowi. Zobaczyłam u niej tak zwaną „bibułę”, czyli chyba „Biuletyn Informacyjny”. Pytam się: „Skąd to masz?”. Ona powiada: „Najgorzej jak dzieci wchodzą w takie rzeczy. To zaraz są wsypy. Nie wtrącaj się w to”. Myślę sobie: „Jak ty taka mądra, to ja też będę wiedziała, jak to załatwić”. Cztery lata różnicy między nami jest. Więc stąd się zaczęło. Poza tym, przeżywało się bardzo aresztowanie mojej matki chrzestnej, całej rodziny, jej męża i dwóch córek. To niestety, podobno, jeden z kolegów stale przychodzących zdradził. Oni na Wareckiej mieszkali. Pamiętam tą wiadomość. To była straszna.

  • Za co zostali aresztowani? Jak to zostało zrobione?

Bo ktoś zdradził, że oni siedzą w robocie konspiracyjnej. Byli na Pawiaku. Potem on umarł na Pawiaku, a ciotka Marylka z dziewczynkami została wywieziona do Oświęcimia. One nawet przeżyły Oświęcim. Krysia podobno, ta starsza, umarła. Ciotka już w Szwecji będąc, po wojnie, też na jakimś zebraniu umarła.

  • A jak nazwisko?

Wilczyńska. Była szara okupacja. Były pewne promienie [nadziei]. Przecież ludzie nie mieli z czego żyć. Bardzo dużo dawnych [właścicieli] wyrzuconych ze [swych] majątków, tu była Generalna Gubernia, z Reichu, Warthegau, pracowało w kawiarniach dla Polaków. Tam też odpowiednie roboty szły. Śpiewał Fogg.
Ciekawostkę mogę opowiedzieć. Pamiętam, że wtedy byłam zakochana w Foggu. Moja siostra mi na imieniny obiecała, że [mnie] weźmie do kawiarni na Nowy Świat do Fogga. Spóźniła się. Co to było za przeżycie, jak się miało czternaście lat! Ale potem doszłyśmy na to. Zresztą w kawiarniach też były spotkania różnego rodzaju. Więc się działo.

  • Jak pani wspomina urodziny w kawiarni?

Spóźniłyśmy się, ale jeszcze śpiewał „Czerwony kapelusz”. Potem żeśmy posiedziały. Coś się napiło, zjadło i już. Właśnie tu były całe tereny, gdzie było Nur für Deutsche. Tylko dla Niemców. Kapitalni byli „Antek z Powiśla”, jak to się mówiło, chłopcy z gazetami, którzy [wołali]: „Kurier! Kurier! Kurier!”. „Łapanka! Łapanka! Łapanka!”. W ten sposób ratowali wiele osób. Albo wskakiwał do tramwaju i śpiewał o Hitlerze, że „głupi malarz”. Tak, że nastrój był. Tylko znowuż [słyszało się] wiadomości, ten aresztowany, ten umarł. Tu się coś stało, tu wykończyli. To jednak dochodziło wszędzie.
Naturalnie od czasu do czasu włączało się chyba radio „Błyskawica”. Nasi z sabotażu małego dawali wiadomość, to Niemców szlag trafiał. Naturalnie, że tak.
Jeśli chodzi o pojazdy, to tramwaje [były] pełne ludzi. Jeździły riksze, inaczej wyglądały niż teraz. Co zwróciło moją uwagę, to tydzień przed Powstaniem ulica wyglądała zupełnie inaczej. [Chodziły] całe gromady młodych chłopaków i dziewczyn. Lipiec, ciepło, wszystko w porządnych buciskach i z paczuszkami, w lewo, w prawo. Czyli czuło się, że coś się dzieje. Niemcy widzieli, że coś się dzieje. Przecież tu się przenosiło, tam się wynosiło, tu się robiło. Jeszcze przepraszam, trochę chaotyczna wzmianka. W organizacji „Miecz i Pług” już po tygodniu dali nam do ręki karabiny. I od razu szkolenie.
Tak samo, pamiętam do dzisiaj przysięgę. Kazali mi mówić wiersz, chyba, „Stepy akermańskie” czy coś innego. Pamiętam, że oni już właściwie nas przygotowywali do akcji, do przenoszenia karabinów, przenoszenia wszystkiego. To już była na całego robota.

  • Bo tam pani miała z nimi spotkania na Żoliborzu?

Pamiętam, [dom] stał na Żoliborzu długo. [...] Była też sprawa, to też może powiem, bo to jest bardzo istotne. W przysiędze, było wyraźnie [powiedziane], że wszelka zdrada i odejście [to] kara śmierci. „Na kości pomordowanych w Majdanku” i odejście od organizacji – kara śmierci. Pamiętam, jak już się wycofałam, to się bałam nawet troszkę. Myślę sobie: „Ale to były początki”. Nie był człowiek tak zaawansowany. Poza tym oni sami zrobili głupstwo nas wciągając aż tak. Na szczęście to się rozmyło. Potem harcerstwo, to już co innego.
Poza tym, teraz jak patrzę na Warszawę, to się człowiek uśmiecha. Pamiętam, jako wielki wyczyn, jechało się do Natolina. Tam, w Natolinie miałyśmy podchody czy ćwiczenia. To było za Warszawą. To była wielka wyprawa. Poza tym tu, gdzie teraz są ulice, to były Pola Mokotowskie pełne jarzyn i obsadzone. Warszawa była wtedy zupełnie inna jeszcze.

  • Powiśle też było inne?

Z Powiślem wtedy miałam mniej do czynienia, bo mieszkałam na Foksal. To jest vis á vis Chmielnej, od Nowego Światu, a potem Czerniaków. Tutaj było bardzo dużo, jeszcze pamiętam po wojnie, drewnianych, byle jakich budek. Był lęk [w czasie okupacji]. Była kontestacja wewnętrzna, bardzo niemądra, przeciwko językowi. Przymusowo uczyłyśmy się i mówiło się: „Der, die, das, świnie pasł”. W ogóle nie chciało się uczyć. Bez sensu, bo to język jednak jest językiem...
Już nie wróciłam do handlówki. To już za dużo, cała szkoła wiedziała, że znikłam. Musiałam dorobić bardzo dużo z przedmiotów normalnego gimnazjum. Nam owało historii i literatury polskiej, łaciny, algebry, i innych przedmiotów. Więc to trzeba było zrobić.

  • Czy siostra siostry też należała do konspiracji?

Ale nawet dokładnie nie wiem do czego. Wiem, że ona w czasie Powstania była jako Służba Pomocniczna, była na Placu Powstańców [Warszawy]. Tu zakwaterowanie mieli. Mówiła, że przyjmowały zrzuty, raz i drugi. Nie miała nic wspólnego z harcerstwa.

  • Jak ma na imię?

Maria, Rysia. […] Ciekawostka, jak już pani zahacza, ponieważ [siostra] wychodziła, jak już była kapitulacja – choć miała możliwość wyjścia – poszła z koleżankami do stalagu. Potem, opowiadała, jak przewozili je do różnych stalagów. W ostatnim stalagu byli na terenie Holandii. Mówi, że tam ich chyba Dywizja Maczka odnalazła. Potem, prawie że konspiracyjnie za workami ziemniaków przewożono [je] do Londynu. Nasi przyjaciele ze Wschodu zażądali, żeby wszystkich Polaków przerzucać do Polski. Ona się znalazła w Londynie. Tam do RAF-u jeszcze należała. Stąd jest ważną działaczką jeszcze. Jest przewodniczącą skrzydła lotniczego w Chicago. Ciągle tam działa. To już starsza pani, bo jest o cztery lata [starsza] ode mnie. Ostatnim transportem z mężem, bo tam się pobrali w Londynie, który latał na samolotach nad Londynem, pojechali do Ameryki. Tam już została. Myśmy się nie widziały dwadzieścia jeden lat. Przyjechała w 1965 roku dopiero.

  • Jakie nosi teraz nazwisko?

Chudzińska Maria. […]

  • Teraz właśnie wybuch Powstania Warszawskiego.

Już pierwsze strzały przed piątą były na Placu Trzech Krzyży. Myśmy [zeszły] na dół. Pierwszy nasz punkt to był właśnie szpital róg Książęcej i Rozbrat, [gdzie] byłyśmy do 16 sierpnia. Tam byłyśmy tak przeszkolone, to śmiesznostka...
Po rannego, czerwone opaski. Nie miałyśmy jeszcze opasek żołnierskich, tylko Czerwonego Krzyża i fartuchy białe żeśmy włożyły. Chyba po to, żeby być dobrym celem dla Niemców.
Pamiętam pierwszego rannego na Frascati. To była godzina szósta po południu. Powstanie ledwo się zaczęło: „Ranni, ranni!”. Myśmy w cztery wtedy pobiegły. Potem biegło się po dwie. To było blisko Rozbrat. Pamiętam, nachyliłyśmy się. [Sprawdzamy], żyje, czy nie żyje. Po kolei stwierdzałyśmy. W końcu żeśmy go wzięły. Niemcy stosunkowo niedaleko stali. Grupa Niemców, którzy zaczęli nas wołać, bo z kolei mieli rannego. Naturalnie, żeśmy uciekły. Zaczęli strzelać do nas. Na szczęście wróciłyśmy, więc tam byłyśmy. Tu gdzie są teraz między Czerniakowską a Solcem, drzewa, park, to były domy. Pamiętam tak, tam dużo zbierałyśmy [rannych]. Potem tu, gdzie jest teraz po drugiej stronie Ludnej, tu była Gazownia. Tam miałyśmy ciekawy wypadek. W nocy nas zerwali. Z Zochą wtedy [szłam], chyba tak. Nachylamy się nad rannym, a to był Niemiec ranny. Jak on nas zobaczył, to się strasznie przestraszył, zaczął rzucać się. Dzięki temu, żeśmy go wzięły. To był moment, że [zawahałyśmy się], ale bierzemy. Wzięłyśmy [go] do szpitala, to przez dwadzieścia cztery godziny było zawieszone, strzelanina niemiecka. Bo z mostu nam tak zwane krowy [wrzucali]. To słyszało się, jak je nakręcali, strzelano. Wtedy było zawieszenie broni, [prowadzono] rozmowy z dowództwem. [...] Pamiętam tę noc. Niemiecki głos i on zaczął się strasznie denerwować. Był w rękach powstańców.
Poza tym pierwsze przeżycie patriotyczne... Naszym kapelanem był ksiądz Józef Stanek. Właśnie przyszedł do nas do piwnicy i [pyta], czy chcemy się spowiadać. Była ze mną Danka Remiszowska „Remi” i mówi tak: „Wiesz co, ja przeszło rok nie byłam”. Powiadam: „Ja też przeszło rok nie byłam. To się wyspowiadamy”. Wyobraźcie sobie, że „Remi” 16 [sierpnia] zginęła. 14 [sierpnia] wieczorem się wyspowiadała, a 16 [sierpnia] zginęła. Zresztą bardzo dobrze zginęła, bo dostała właściwie w serce. Tak że prawie że od razu. Pani Irena to widziała, „Doktor Konstancja”. Dawała jej jeszcze zastrzyk ze strychniny, ale już nic [nie dało].
Teraz cofając się jeszcze, to był 14 [sierpnia]. 15 sierpnia był pierwszy oddech wolnościowy. Na olbrzymim korytarzu szpitala msza święta, biało-czerwone flagi i śpiewamy. W trakcie [mszy] wezwali nas, że mamy biegnąć, [bo są] ranni. Pamiętam do dzisiaj moment. Leżał ranny bardzo mocno czymś przywalony, młody chłopak, nie mogłyśmy go wyciągnąć. Któryś mówi: „Pamiętaj, co mówiono, że trzeba robić zastrzyk, jak leci. Nawet przez ubranie, przez wszystko, byle ratować serce”. Do dziś od tego momentu mam trochę uraz do zastrzyków. Pamiętam, że mu tak walnęłam zastrzyk.
Dlaczego myśmy były tak długo w szpitalu? Ponieważ tam został ranny nasz pierwszy komendant, tak zwany „Siekiera”, Rozwadowski on się chyba nazywał, przy którym z Zochą miałyśmy dwudziestoczterogodzinny dyżur bez przerwy.
16 [sierpnia] wbiega nasza koleżanka Nina Dymecka-Bemówna i mówi: „»Remi« nie żyje! Akurat w tej chwili ranna. Chodźcie w tej chwili, bo chłopcy będą ją grzebać”. To był pierwszy i jedyny pogrzeb prawdziwy. Dlatego, bo wtedy rzeczywiście na podwórku Okrąg 2 były przemówienia, odznaczenia pośmiertne. Myśmy klęły ze złości. Na co nam przemówienia, jak koleżanka nie żyje! Zosia wtedy poczołgała się na Frascati i czerwone goździki przyniosła. Powiedziała: „Chociaż tyle jej damy”. Potem już myśmy zostały, Okrąg 2, Wilanowska 16. To był teren, w którym myśmy były.
Dalszy teren, „Kryski”, to była tak zwana „Blaszanka”, na Zagórnej dalej. Myśmy były tu. Tutaj był i szpital zakaźny i pani profesor z nami. Myśmy głównie latały do rannych. Mogłabym tylko powiedzieć uwagę, myśmy były jednak strasznie młode. Wobec tego nastawione na maksimum. Pamiętam do dzisiaj momenty, gdy przychodziła starsza o kilka dobrych lat dziewczyna i mówiła: „»Chmiel«, trzeba lecieć po rannych”, ale oni się już nie śpieszyli, tak jak my trochę. Co u nas było niebezpieczne, to tak zwani „gołębiarze”. Niestety, to był teren swego czasu niemiecki, było sporo folksdojczów. Tu teren w rękach naszych w całości i nagle strzały z dachu.
Tutaj miałam bardzo przykre i chyba najtrudniejsze przeżycie, chociaż było wiele innych też. W którymś momencie pamiętam, że chłopak dostał rozkaz „gołębiarza” rozstrzelać i przy tym byłam. Potem miałam skojarzenia, bo rozstrzelać a rozstrzelać, to też jest różnica. Potem stałam na rozstrzał przy Niemcach, to troszkę inaczej wyglądało. Chłopak się strasznie męczył wtedy.
  • To znaczy, jaka różnica?

Dla mnie Niemcy rozstrzeliwali w okropny sposób. Nas brali własowcy i esesmani, najgorsze regimenty. To on musiał albo kopnąć w brzuch albo trzasnąć w twarz albo dać salwę w brzuch, więc wiadomo, że ta osoba się będzie męczyć. Jak miał rozstrzelać, to drżącą ręką robił to.
Może z ważniejszych momentów, bo trudno o wszystkim mówić. Może tak ku odprężeniu. Do nas przyszła Starówka i [tam był] młody chłopak. On musiał mieć ze trzynaście lat najwyżej. Miał hełm niemiecki, który mu wchodził potąd, karabin, który z trudem ciągnął. Uważał się za starszego sierżanta, bo z butelką benzyny zdobył czołg czy coś innego. Myśmy trochę sobie z niego żartowały. On wtedy nam powiedział, że do odpowiedzialności wojskowej [nas] pociągnie. Bo my szeregowcy, on starszy sierżant, jak my traktujemy starszego sierżanta. Dziecinada jeszcze.

  • Jaki miał pseudonim?

Nie pamiętam. Za to pamiętam, że po dziesięciu dniach, kiedy to wszystko trwało jak trwało, ojciec Niny Bemównej-Dymeckiej, który tam też był, powiedział w którymś momencie do którejś z nas, że: „Słuchajcie, niedobrze. Bo Powstanie albo by wyszło gdyby trwało, najdłużej tydzień, jak to tak się przeciąga, czekamy na pomoc zza Wisły, która wiadomo, jaka jest, to już jest niedobrze”. Pamiętam, że Zocha to wtedy strasznie przeżyła. Powiada: „Słuchaj? Jak to?”.
Poza tym może ciekawostka. Póki byłyśmy w szpitalu, w ZUS-ie, jak to się nazywało, to nas karmiono normalnie. Była ekipa pomocnicza. Panie nam dawały [jedzenie]. Sago się jadło. Potem to już było coraz trudniej. Przy końcu Powstania to był tylko cukier. Można się było kąpać w cukrze, bo magazyny „Społem” poszły. Cukru było w ilościach niesamowitych. Tylko czy człowiek może samym cukrem żyć? Nic więcej nie było. Potem nawet i do cukru nie było dostępu.

  • Mówiła siostra, że pierwszy pogrzeb był bardzo uroczysty?

Tak. Chłopcy trumnę zbili z desek. Było normalnie. Przecież ksiądz Stanek żył, normalne pomodlenie się, chowanie. Normalny pogrzeb i jeszcze pośmiertnie odznaczona. To nas najbardziej zezłościło, przyznam się szczerze. Bo co nam z tego, że odznaczona, jak nie żyje! Pierwsza z nas, najbliższa koleżanka. To było duże przeżycie wtedy.

  • Później już pogrzeby wyglądały już inaczej.

Tak. Pogrzeby? Nie było żadnych pogrzebów. Ciekawa tutaj wzmianka, że organizm ludzki potrafił wiele się przeciwstawić. Myśmy w piwnicach już potem [były], bo w piwnicach był głównie [szpital]. Mieliśmy rannych, mieliśmy tyfus i szkarlatynę, i jedno od drugiego się nie zarażało. Dopiero jak przyszła czerwonka to nam pokotem umierali. Jak przyszła czerwonka, to już byłam na Wilanowskiej. Miałam rozkaz schodzić rano i patrzeć, kto nie żyje. Wtedy chłopców się brało, kopało się dół i wrzucało się do dołu, nic więcej. Nie było żadnych innych możliwości, żadnych.

  • Krzyż jakiś się stawiało.

Tak. Potem zresztą, już jak była Warszawa „wolna”, to przychodzili, ekshumacje [robili], szukali swoich. Nie żadnych pogrzebów, gdzież tam. Bardzo dużo wtedy przy czerwonce poszło. Nie miałyśmy żadnych środków, żeby ratować. Czerwonka to nam pokotem [umierali]. Pamiętam, że miałam taki rzeczywiście rozkaz żeby obchodzić, chłopaków brać, już nieżywi leżą, to trzeba ich chować.

  • A śluby tam były jakieś?

[...] Były śluby. Pamiętam moment, co troszkę przeżyłam. Jako dosyć młoda, naiwna i dosyć dobrze wychowana, że moja koleżanka…Wchodzę do rannych. Oni krzyczą: „My sobie nie życzymy, żeby na naszych oczach odbywały się czułości tych państwa”. Po prostu. Pamiętam, że do dowódcy mówię. On mówi: „Co chcesz? Może to ich ostatnie chwile? Zostaw ich w spokoju”. I na pewno, bo oni się pobrali. Z tym, że ona, jak zginęła, trudno mi powiedzieć. Bo tuż przed tym, jak nas Niemcy wzięli, wpadła. Dawała mi do ręki spluwę, pokazała mi: „Będziemy strzelać do ostatniego! Ja tu jestem z chłopakami”. Mówię: „Ja nie będę strzelać. Daj mi święty spokój. Poza tym nie możecie tu strzelać, bo mamy dwieście rannych w piwnicach. To się liczy, że uszanują”. Nie uszanowali. Ale to inna sprawa. Ona mówi: „To idziemy do następnego domu i bronimy się”. Wiem tylko tyle, że ona przeszła z chłopakami, strzelała, że Niemiec podobno siłą wyrwał jej z ręki rewolwer i chciał ratować. Nic dalej już nie wiemy.

  • Jak ona się nazywała?

Halina Wilczyńska „Wilk”. Nic dalej nie wiemy, nic. Matka się dowiadywała wszędzie. Nic. Nie wiemy, czy tam zginęła, czy potem, czy została przy kościele na Woli. Nic nie wiemy o niej zupełnie.

  • Siostra pamięta Berlingowców?

Tak, dokładnie. 15 września przyjmowaliśmy [ich] na przyczółku czerniakowskim. Oni płakali, myśmy płakali. Dlatego, bo myśmy liczyli po pierwsze na sanitarne [środki]. Nie mieliśmy już sanitarnych materiałów. Broni też prawie nie było. Oni mieli pepesze, siedemdziesiąt dwa naboje i koniec. Powiedzieli, że byli pod Warszawą i rozkaz Stalina: „Cofnąć się pięćdziesiąt kilometrów w tył”. Poza tym tam była jatka do strzelania. Nad brzegiem Wisły z jednej strony strzelali Niemcy, z drugiej strony Rosjanie.

  • Berlingowcy nie byli w ogóle przygotowani do tego, żeby walczyć w mieście. Dużo ich tam zginęło.

Poza tym oni przyszli, już był 15 września. To już właściwie był prawie koniec. Do nas wtedy przyszedł „Radosław”. [...] Jak już przyszedł „Radosław”, któryś z chłopaków był chirurgiem. Pamiętam do dzisiaj w piwnicy operacje, gdzie wyjmował odłamki z głowy. Wróciłam, przynosiłam rannych, miałam brudne ręce. Wróciłam. Mówią mi, w piwnicy, że tam daleko stoi zupa, pomidorowa, jak dziś pamiętam. „Jeszcze możesz zjeść”. Jadłam, patrzyłam, co oni robią. W pewnej chwili: „Podaj instrumenty!”. [Nie było] żadnego zachowania warunków czystościowych, aseptycznych. Chłopaka widziałam dwa tygodnie potem w Pruszkowie spacerującego. Nic mu nie było, absolutnie. Najtragiczniejsze były momenty, kiedy myśmy mieli tak zwanych zasypanych. My z nimi rozmawiamy, bo zawalił się dom, ale oni są w piwnicy. My ich słyszymy. Zaczyna się odkopywanie. W pewnej chwili druga część zawala się i koniec. To było bardzo przykre.
Może jeszcze o „goliacie”. To były już ostatnie dni. Tam był tak na okrągło dom. Całe dowództwo było tutaj, a w środku było podwórko. Tędy można było przejść. Myśmy były w piwnicy, Zocha, ja i tak zwana „Urszula” czyli Halina Żelaziewicz. Dużo starsza, jak się potem okazało. W pewnej chwili myślę sobie: „Trzeba donieść rivanolu, bo uje”. Jak myśmy były tu, tu był punkt, tu mieliśmy trochę opatrunkowych rzeczy. W tej chwili chłopcy krzyczą: „»Goliat« podjeżdża!”. Jak strzelą w linkę, to… Ale nie strzelili. Szłam z manierką w ręku. Straszny wybuch, przede mną się zawala wszystko. Ogień, oczy zamknęłam, miałam wrażenia, że mam spalone, w ogóle nie widziałam, co się dzieje. Cofnęłam się do piwnicy, gdzie oni byli. Zocha na mnie: „Otwieraj oczy!”. Powiadam: „Nie mogę. Nie wiem, co się dzieje”. Bo to ogień poszedł [na oczy]. Rivanol jeszcze znalazły, przemyły mi. Mówią: „Tu nie ma zabawy. Ty tu nie histerycz! Mamy zawaloną piwnicę”. Rozmawiałam z ludźmi i to było straszne. Trzeba ich zacząć wyciągać. Nagle orientujemy się, że my we dwie nie damy rady ich wyciągnąć, nikogo więcej nie było, tylko Halina. Albo trzeba wynosić ludzi, co są na płaszczyźnie na wierzchu, naszej. W tym momencie chłopaki przyleciały: „Szybko, szybko, szybko, bo Niemcy podchodzą. Podpalamy wszystko, żeby Niemców nie [dopuścić]”. Pamiętam, że myśmy stanęły obie nad piwnicą. Widziałyśmy, że zostawiamy ludzi bez pomocy. Nie było wyjścia.
Kiedy myśmy już tak wynosili, kogo się dało... Tylko wynoszenie już było w nocy. Wynoszenie było trudne. Nie wiem, dlaczego, ale widocznie Niemcy byli w części budynku, żeśmy musiały w ten sposób, że brać z dołu, wchodzić na piętro, z piętra schodzić na dół, przebiegać przez podwórko, gdzie Niemcy strzelali, na drugą stronę, gdzie było dowództwo, tego samego domu. Pamiętam, że wpadłam do dowództwa i mówię: „Dajcie ludzi! Dajcie ludzi!”. Dali nam trzech cywilów, mężczyzn. W ostatniej chwili wynosimy już wszystkich, a w kącie piwnicy chłopaczek może ośmioletni śpi w najlepsze. Prawie, że się go na rękach wyniosło. Właśnie jak przebiegałam przez podwórko, to byłam lekko ranna w kolano. To już się zaczęło bardzo gorąco.
Jeszcze była ciekawostka, chyba przedtem, gdzie były pokoje jedne za drugim. W pokoju na czymś gotowałam. Kluski wtedy jeszcze były. Chłopcy czekali na kluski. Nagle słyszę, że chłopcy lecą i krzyczą: „Uciekaj! Niemcy tuż!”. Patrzę, że widzę już karabin niemiecki z drugiego pokoju. Nawet zostawiłam [kluski]. Mieli straszną pretensję, że klusek nie wzięłam. Ale nie wzięłam klusek, tylko uciekłam w te pędy. Potem już było bardzo gorąco, cały czas. Mieliśmy koło dwustu osób rannych w piwnicach Wilanowska 16/18. Pani profesor troiła się i rzeczywiście była fantastyczna wtedy.
Zarządzono, będzie przeprawa za Wisłę. To był też makabryczny moment, bo myśmy [stały] w ciemnościach, w korytarzu, w nocy nas mieli przeprowadzić nad samą Wisłę. Tam mieliśmy się przedostawać do przyjaciół na drugą stronę. Ci, co się tam dostali, to znaleźli się na „niedźwiadkach” niektórzy. Stał statek „Bajka”, na którym zginęli wszyscy, przecież cały zatonął. Myśmy stały całą noc w korytarzu trzymając się za ręce. Cisza, spokój, ale niektórzy ranni krzyczeli, szaleli, bo widzieli, co się dzieje. Mówiono, że: „Przyjedziemy po was i będziemy was transportować na tamtą stronę”. Bzdura. Potem była przerwa. Następna noc tak samo. Następnej nocy zgubiłam się z moją przyjaciółką Zosią, a zostałam z Haliną, pseudonim „Urszula”, Halina Żelaziewicz.
Nie pamiętam, czy to było zaraz następnego rana czy potem, to już nie powiem. Niemcy już przyszli nas wywlekać. To był 23 września. 22, 23 [września], bo w tym czasie księdza Stanka po drugiej stronie ulicy prawie że wieszali Niemcy. Zocha znalazła się przy „Bajce”. Na szczęście nie weszła na „Bajkę”, nie było możliwości. Krzyki niemieckie: Raus! Schnell! Weg! „Wychodzić!” W kącie leżała Nina Bemówna-Dymecka ciężko ranna w pośladek. Pamiętam, że podobno z niej zdjęłam cały mundur harcerski i wszystko. Pani profesor wszystkie nam opaski [zabrała]. Mogę się cofnąć?
Jeszcze była taka rzecz, że z 1 września na 2 przyszłyśmy do Śródmieścia. Wtedy przyszła właśnie Nina, Zocha, ja, pani profesor, która poszła specjalnie na Politechnikę, gdzie zginął jej mąż i starszy syn, po młodszego syna, profesora matematyki zresztą, Semadaniego. Wtedy pamiętam, jak myśmy szły, bo miałyśmy meldunki na Sienną. Paliło się wszystko wszędzie. Wtedy się widziałam z moją siostrą na Placu Powstańców [Warszawy]. Przedtem ona raz u mnie była. Wtedy błagała mnie, żebym nie szła do niewoli, tylko żebym uciekała. Nie miałam wyboru.
Przyszłyśmy zawiadomić panią Remiszewską, że Danka „Remi” nie żyje. Byłam jedną noc w domu u siebie. Potem wracałyśmy. Jak wracałyśmy przez Plac Trzech Krzyży, to już wodociągi poszły, woda była do kolan. Chłopcy nas nie chcieli przepuścić do [Instytutu] Głuchoniemych. Tamtędy [się szło], bo Niemcy wszędzie, wszędzie. Jak szłyśmy pod górę poprzedniej nocy, to stał Kościół świętego Aleksandra, jak wracałyśmy, już leżał w ruinach. Tośmy schodziły, ale doszłyśmy. Znałyśmy hasło, odzew, to nas przepuszczali. Przez Aleje [Jerozolimskie], wszędzie żeśmy wtedy chodziły.
Dlaczego mówię? Bo właśnie przy mojej rannej koleżance, jak Niemcy weszli, był mały chłopak on miał z dziesięć lat. Syn pani profesor, „Żaba”, jak myśmy go nazywali. Teraz nastąpiło: Raus! Schnell! „Wychodzić!” Wychodzimy, piękne słońce, ślicznie. Stoją esesmani i własowcy. Wściekli, zaczynają rozstrzeliwać. Ze trzydzieści koleżanek i kolegów rozwalili Niemcy. Dosłownie, jedno po drugim.

  • Oni robili selekcję, czy nie?

Nie, wszyscy młodzi byliśmy. Przecież widzieli. Wszyscy mieliśmy opaski pozrywane. Pani Irena przypilnowała. Przecież, pamiętam, że miałam torbę sanitarną. Co z nią potem zrobiłam, nie wiem. Pamiętam, że miałam na ramieniu. Im wystarczyło jak zobaczyli nas, młodych, więc zaczęli od razu, bo to akurat całe grono wychodziło młodych, z tej piwnicy. Piękna dziewczyna, zaczęła wołać: „Błagam, niech mnie pan nie zabija!”. Naturalnie, że kopnął, trzasnął, zabił. Wtedy stałam z „Urszulą” tylko, z tą ze Starówki. Ona przyszła do nas ze Starówki. Żeby było weselej, była chora na szkarlatynę w tym czasie. O dwanaście lat starsza, jak się potem dowiedziałam. Mocno się trzymałyśmy za rękę. Myślę, że tak, trzeba krzyknąć: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. I [myślałam:] „Czy to będzie bardzo bolało?”. Wtedy takie dwa momenty. W tym momencie Niemcom się znudziło. Za dużo mieli do rozstrzeliwania po kolei. Ponieważ mieli cały pluton, więc ustawili nas do egzekucji wszystkich razem i koniec. Dużo prostsza sprawa. Myśmy z „Urszulą” stały na końcu szeregu, mocno trzymając się [za ręce]. Do tej pory nie rozumiem, opatrzność Boża. Wściekły Niemiec podskoczył do nas. Chwycił mnie za rękę. Szarpnął mnie i pchnął w tłum cywilów wychodzących z drugiej piwnicy, kobiet i dzieci. Teraz idąc powoli, myślę sobie: „Teraz będzie strzelał z tyłu”. Nie. Potem myśmy [szli] w tłumie z innych piwnic wychodzących, przegnali nas przez Frascati, gdzie stali Niemcy rozkraczeni i rzucali nam pod nogi chleb. Kto się schylił, to naturalnie kopnęli, naśmiewali się.
Potem na Polu Mokotowskim to już z całej Warszawy było masę ludzi. Oni pytali się: „Powstańcy, powstańcy?”. Nikt nie spieszył się mówić, że powstaniec. Na Polu Mokotowskim była przerwa. Do dziś pamiętam, że wszyscy się rzucili na jarzyny, które tam były. Do dziś pamiętam [smak] ziemniaka surowego, co jadłam. Potem nas przegnali pod Dworzec Zachodni, [przesiedziałam] na betonie całą noc, [i] do Pruszkowa [poszliśmy].
  • Tamci zostali rozstrzelani?

Tak.

  • Niemiec siostrę wyciągnął?

Tak, a resztę egzekucja się odbyła. To już nie byłam na egzekucji, bo by mnie tu nie było.

  • Spod muru uratowała się siostra i koleżanka „Urszula”?

Tak, bo żeśmy się za rękę trzymały. Jak on mnie szarpnął, to ją automatycznie szarpnęłam. […] Niemcy nas przegnali. To, co mówiłam, że to utrwalone na piśmie, to mi potwierdziło, że to było. Człowiek wyrzucał z podświadomości to. Poza tym ktoś mówi: „Dlaczego nie uciekałaś?”. O uciekaniu tam nie było mowy. Człowiek był tak zszokowany, że tylko czekał, że za chwilę zginie i już.
Na początku to mnie właśnie bardzo uderzało, metoda własowców i esesmanów. Oni sobie kpili, żartowali. Tu trzasnął w twarz, tu w brzuch. Więc to było bardzo bolesne. Potem [nagle] Niemiec [nas] uratował. Może mu się skojarzyło z jego córką małą. Coś się stało, że to zrobił. Bez tego bym dawno nie żyła. Potem znalazłam się w Pruszkowie. Znowuż warto wiedzieć, że w Pruszkowie bardzo ratowali. Nie wiem do dzisiaj, kim była ta pielęgniarka. Byłam na olbrzymim baraku. Były ze trzy tysiące osób. Niemcy przywozili dwa razy dziennie zupę. Trzeba było mieć swoje naczynia. Myśmy nic nie miały. Nic, dosłownie. Pamiętam, że obeszłam cały barak. W końcu staruszkowie, dziadek i babcia, pożyczyli mi stary rondel. Oddałam im zegarek, którego mi nie zdjęli z ręki, bo [on] nie miał wartości, a rondel miał wartość. Wtedy dostaliśmy [zupę] do jedzenia.
Druga rzecz przykra, ale właśnie do pokazania, że to zależy od człowieka. Niemiec uratował. W którymś momencie, myśmy dwa biedactwa dosyć… „Urszula” mi się zgubiła. Byłam z inną koleżanką. Jakiś chłopak, wtedy mi się wydawało, może trzydziestoletni, powiada: „Ja mam tu trzy futra. Jesteście takie zziębnięte. Połóżcie się. Wyśpijcie się”. Za przeproszeniem, obudziłam się w ostatniej chwili, jak on się zaczął do mnie dobierać. Polak, który przeżył to samo, który widział nas jako dzieciaki. Pamiętam, że wyskoczyłam, na drugi koniec baraku uciekłam. Ale co to znaczy? Tu Niemiec ratuje życie, a ten jest gotów zrobić krzywdę człowiekowi. Bo w nim się obudziło coś zwierzęcego i musi.
Potem była selekcja. W momencie selekcji, to pamiętam, że z jednej strony pielęgniarka polska szarpała mnie, a z drugiej Niemiec. On mówi, że jadę albo do roboty do Niemiec albo do obozu. Ona mówiła: Nein, Kranke. „Chora, nie.” Pokazywała nogę zabandażowaną. Rzeczywiście, ona trochę ropiała, bo nie zmieniało się [opatrunków]. Jak mnie wyciągnęła, powiedziała: „Masz rozkładającą gruźlicę”. Mówię: „W życiu nie miałam gruźlicy!”. „Ale już ją masz”. Jest barak gruźliczy, co Niemcy się bardzo go bali. „Masz codziennie mieć gorączkę”. Pokazała mi, jak mam to robić. Tamten barak obsługiwali niewolnicy rosyjscy. Niemcy się strasznie bali [gruźlicy]. Na harmoszkach nam grali. Potem transportem...

  • Jak się robiło gorączkę codziennie?

Trzeba odpowiednio nacierać termometr. Potem jechaliśmy znowuż w transporcie do Krakowa. Byle jakie wagony i znowuż, ludzie cywilni, którzy mieli jedzenie swoje, myśmy nie miały nic. Pamiętam, przeszedł Niemiec. Myślę, że z Wehrmachtu. Zobaczył. Za chwilę przyniósł duży bochen chleba, który miał i kawałek kiełbasy. Na to się strasznie oburzyłam: „O nie. Po tym, co widziałam, od Niemca? Nie, dziękuję”. On chyba coś zrozumiał, bo: Essen Sie. Ich habe Kindern. „Niech pani je. Ja mam dzieci”. Znalazłam się potem w kasynie niemieckim w Krakowie, gdzie pracowałam w kalte Küche, gdzie miałam szefa Czecha, bardzo życzliwego. Tylko, że tam się pracowało od rana do drugiej albo od drugiej do dziesiątej. To już była godzina policyjna. Miało się Ausweis naturalnie. Daleko dosyć mieszkałam. Nie mogę ciągle odtworzyć, gdzie kasyno oficerskie było w Krakowie. Nawet, jak byłam, [nie zlokalizowałam]. Szef mi nie pozwalał zostawać wieczorem, bo tam się działy orgie zupełne. Oficerowie szaleli. Potem, tuż przed Bożym Narodzeniem uciekłam stamtąd. Odnalazł mnie mój kuzyn i ciotka. Uciekłam do Pruszkowa pod Warszawę, wiedziałam już, że tatuś jest. Z tym, że to mi pokazało jedno, że wszędzie są dobrzy Polacy, są dobrzy Niemcy, nie można pod strychulec mówić, że wszyscy źli czy dobrzy.
Mogę jeszcze dwa słowa opowiedzieć. Pani Irena nam opowiadała, co się potem działo, po wielu latach, jak żeśmy się spotkały. Może na początek powiem, po iluś latach był pierwszy rejs szlakiem Czerniakowa. W pewnej chwili jedna z dziewczyn mówi: „Och, jak ja bym się cieszyła, gdybym zobaczyła „Doktor Konstancję”, panią profesor Semadeni. Dzięki niej żyję”. Mówimy: „Kochanie, tam stoi”. Więc wielka radość.
Dlaczego dzięki niej żyję? W piwnicy było dwustu rannych. Między innymi była nasza koleżanka Nina, [jedna] z najbliższych. Pani Irena powiada, że elegancki Niemiec, który nas wyrzucał, młody, przystojny, wszedł. Zapytał: „Co tu jest?”. Ona mówi: „Są ranni i są chorzy. Jestem tutaj główną osobą, która się zajmuje [chorymi]”. Mówiła doskonale po niemiecku. Nagle leżący na ziemi ranny zaczął krzyczeć po niemiecku: „Wszystko nieprawda!”. Folksdojcz prawdopodobnie. „Mnie zmusili, że tu leżę jako ranny. To są wszystko powstańcy”. Wtedy Niemiec włożył piękne białe rękawiczki, wziął rewolwer. Po kolei zaczął zabijać wszystkich rannych, każąc stwierdzać pani Irenie stwierdzać: Tot. „Nie żyje?” „Nie żyje!” Ona się zorientowała, że niektórzy byli tylko postrzeleni. Sobie robiła znaczki na tych [ludziach]. W ten sposób siedemnaście czy osiemnaście osób uratowała. Jak on skończył już rozstrzeliwać, Niemcy jednak powynosili, żeby się trupy nie rozkładały.
Ona siedemnaście [osób] uratowała, bo któryś z Niemców, który tam się kręcił, zainteresował się dziewczyną ranną. Potem pomógł jej wszystkich wynieść. Przenieśli [ich] do lokalu, gdzie była możliwość [ukrycia]. Potem mówiła, że ciągle wpadali, własowcy czy inni. Mówili, że będą zabijać. Ona wtedy mówiła: „Jesteście głodni. To wiecie, tam są magazyny »Społem«. Przynieście mi klusek i pomidorów, zrobię wam zupę, zjecie i będziecie zabijać”. To potem odchodzili. Ale też ciekawostka. Ona nawet nie wiedziała, że już Powstanie się skończyło. Bo ciągle, [ktoś wpadał]. Powiada, [że] w pewnej chwili widzi, jedzie karetka Czerwonego Krzyża, szwajcarska. Ona chyba też miała obywatelstwo szwajcarskie. Szalenie się ucieszyła. Wybiegła. Widzi, że się kręci [mężczyzna]. To był Szwajcar. Niemcy gdzieś dalej. Mówi do niego, po francusku czy po niemiecku, że ma tu rannych: „Jak macie karetkę, weźcie, pomóżcie mi”. Wtedy dowiedziała się, że Powstanie [się skończyło]. Powiedział: „Niech pani w tej chwili ucieka. Niemcy wiedzą, że nie rozumiem po niemiecku ja wszystko rozumiem. Oni mówią, że kogokolwiek teraz tu jeszcze znajdą żywego, będą rozstrzeliwać. Więc niech pani ucieka”. Już jak wiedziała, że po Powstaniu, poszła na gestapo na Frascati, oni tam byli. Podobno byli strasznie zdziwieni. Zażądała przepustki poruszania się po mieście. Prosiła, żeby pomogli jej przenieść [rannych]. Ona uratowała ludzi, bo potem do Śródmieścia do szpitali [ich zabrano]. Byli powywożeni.

  • To cywile przynosili rannych powstańców z Wilanowskiej do Śródmieścia. Jak to właśnie było?

Potem ona łapała, kogo się dało, jakieś transporty. To już było po kapitulacji, więc jeszcze na Śródmieściu były szpitale, które wywozili z Warszawy wszystko, więc jej pomogli. Wiem, że Nina, które była ciężko ranna, szła podpierając się szczotką. Tak się przenosiło. To była wspaniała kobieta. I miała poczucie, że chyba jesteśmy najmłodsze z towarzystwa. Miała nas trochę [na oku]. Trzymała ostro, ale z poczuciem dużej odpowiedzialności za młodzież. Z mojej najbliższej gromadki właściwie została tylko Zocha Rusiecka-Kreowska i ja. […] W akcji ze mną była z tego towarzystwa tylko Zocha. Tak jak każdy z nas, przeżyć miałam dużo. Mówię fragmenciki.

  • Siostra miała kontakt ze Słowakami, z Plutonem Słowaków?

Tak.

  • Jak siostra ich wspomina?

Bardzo życzliwi. […] Okazuje się, że któryś się znalazł wyrzucony ze Słowacji, potem zorganizował tu całą robotę. […] Lata minęły, trudno wszystko pamiętać. Poza tym, naprawdę, to były przeżycia bardzo mocne. Przeżycia, które człowiek na początku wyrzucał z siebie. Sama byłam sobą zdziwiona. Już byłam wtedy zakonnicą w klasztorze.

  • Gdzie zastał siostrę koniec wojny? W Pruszkowie, gdzie siostra spotkała się z tatą?

Tak. Tatuś pod Warszawą miał daczę, jakby się teraz nazywało, w Ożarowie. Tam się znalazłam i [były] Urszulanki, rodzona siostra matki Górskiej.
Matka Górska była dyrektorką tajnych kompletów. Poszłam do pierwszej licealnej, do tajnych kompletów. Tam spotkałam [Urszulanki] pierwszy raz tak bliżej. Na Tamce, w domu róg Tamki i Topiel, siostry nasze miały, bursę. W bursie była Hala, była Bogna, byłyśmy w Powstaniu razem. Tylko tak wpadałam.
1 września, jak przyszłam, to tam zaniosłam od nich wiadomości. Siostra Szczepańska się bardzo cieszyła. Miała rannych wszędzie. Pierwsze wiadomości miała wtedy. Prawdziwe [Urszulanki] poznałam w pierwszej licealnej, to już był grudzień. Maturę zrobiłam już w Milanówku. Tam się skończyło, bo już weszli nasi wybawiciele. […]

  • Kiedy siostra podjęła decyzję, żeby wstąpić do klasztoru?

Wstąpiłam pod koniec trzeciego roku studiów.

  • Który to był rok?

1949. Maturę zrobiłam w Milanówku w 1946 [roku]. Potem zaraz poszłam na studia. Zaczęłam polonistykę, potem przeszłam na psychologię z pedagogiką. Pod koniec trzeciego roku studiów wstąpiłam [do zakonu], w 1949 roku, w Warszawie. Potem to już różne rzeczy były.

  • Czy na przykład siostra była represjonowana za przynależność do AK, za udział w Powstaniu?

Nie. Myśmy były za smarkate. Myśmy potem nie działały w szkołach. Ponieważ znalazłam się w Ożarowie... Tam zresztą były fantastyczne chłopaki, bo były z lasów.
Pamiętam moje pierwsze w życiu rekolekcje przed Wielkanocą, siostra Urszula Górska, rodzona siostra [siostry Andrzei] była dyrektorką, w przerwie chłopaki wołają: „Chodź, chodź! My tu na polu mamy masę granatów, wszystkiego”. Pamiętam, że żeśmy się zaczęli naturalnie tym zabawiać. Nie pamiętam, kiedy nas tak objechała, jak wtedy.
Jest jedna rzecz. Absolutnie się o tych rzeczach nie mówiło. Jak potem pamiętam jako studentka, tutaj był internat akademicki, w którym też byłam. Mieszkałam z koleżanką, która była w Narodowych Siłach Zbrojnych. Krystyna już nie żyje niestety. W ogóle się o tym nie mówiło. Żadna, o nikim, nic. To były tematy, których się nie dotykało, żeby nie wyszło, broń Boże! Nawet Zocha mi opowiadała, że spotkała „Renę”. To była jedna z naszych komendantek. Na początku czule, dobrze, w pierwszych momentach po wojnie. Potem ona była w ministerstwie, a ta coś z Ministerstwa Zdrowia potrzebowała. Udawała, że jej nie zna. Bo się ludzie tak bali. Dlatego właśnie Halina Żeleziewicz „Urszula” siedziała w więzieniu? Bo ona miała... Jak ja miałam siedemnaście, to ona miała dwadzieścia…

  • Dwadzieścia dziewięć lat.

O dwanaście lat starsza. To ona już była w komendzie przedtem chyba akowskiej. Ona siedziała pięć lat w więzieniu. Byłyśmy za młode. Nie wpadłyśmy od razu wtedy w konspirację. Dzieciaki, co potem weszły w konspirację jeszcze, to tak. A tutaj nie. Rzeczywiście, nie. Ale mówię, nie mówiło się. Temat nie istniał. Przecież moja siostra [wyjeżdżała] – Londyn, potem Chicago, w Chicago jest do końca. Byłam już w klasztorze, jak dostałam pierwszą, jedną paczkę od niej, byłam wezwana do Wydziału Wyznań, to pani mi mówiła, co w paczce było i dlaczego.
Potem pamiętam, bo w pewnym momencie poważne sprawy Zgromadzenia załatwiałam. Pan minister Kąkol, który był w Wydziale Wyznań, chwalił się, że on też był w AK. Bo chyba wiedział, że ja [byłam]. Od tego się zaczęła rozmowa. Ucięłam rozmowę. Przecież człowiek był naprawdę jeszcze bardzo młody, a to sześćdziesiąt dwa lata minęły.

  • Pseudonim siostry, to siostra sobie od nazwiska przyjęła czy już tak po prostu już wołali na siostrę?

Nie, to był wyraźnie przyjęty. Każda pseudonim wzięła. Wzięłam „Chmiel”. Tak jakoś mi wyszło, „Chmiel, Chmiel”. Tak jak pamiętam spotkanie z panią Ireną Semadeni po latach. Kilka lat żeśmy się nie widziały: „Och, kochany »Chmiel« się zjawił!”. To było tak przyjęte normalnie. Tak najprościej „Chmiel” Chmielińska.

  • Mam na zakończenie pytanie. Jakby siostra miała znowu siedemnaście lat, czy poszłaby siostra do Powstania Warszawskiego?

Naturalnie. Na pewno tak. Z tym, że bym powiedziała, że te przeżycia są prawie najważniejsze. Równolegle ważne, jak wstąpienie do klasztoru. To w nas siedzi. My wszyscy, cośmy to przeżyli, to tego się nie przekreśli. To w człowieku jest. Jak w tej chwili opowiadam o pewnych rzeczach, mam te obrazy przed oczami. Pewne sprawy, one zostały zakodowane! One są i muszą być! Zresztą, uważam, że żadnego z tych przeżyć bym nie oddała. Są to trudne, bolesne, ale piękne przeżycia. Poza tym, solidarność wzajemna, sobie pomaganie wzajemne. To dało dużo. To człowieka nauczyło dużo.
Ktoś się pytał, dlaczego wstąpiłam do klasztoru? Nie uświadamiam sobie wprost, ale pośrednio myślę, że zetknięcie się ze śmiercią w każdej chwili, zetknięcie ze strasznym bólem, cierpieniami, na pewno podziałało. Z tym, że naprawdę nie byłam ani wychowana pobożnie, ani nie byłam taka. Nasz dom to była typowa inteligencja warszawska, solidna, uczciwa, po chrześcijańsku żyjąca, ale absolutnie bez żadnej dewocji, pobożności. Tak że myślę, że po to mnie Pan Bóg wyrwał z tamtej [sytuacji], właściwie ze śmierci, żeby potem mieć mnie dla siebie. Nie wiem, myślę, że jakoś tak. Nie, za nic bym nie oddała tych przeżyć. To są przeżycia mocne, ale są.
Za to się cieszę, z czego, w tej chwili? Był okres, kiedy nie mówiono, bo niebezpiecznie. Potem to mówiono: „Ech, to już nie ma co mówić. Stare i tak dalej”. Że teraz to wróciło jako korzenie naszej rzeczywistości polskiej, że to wróciło… Że ludzie już wierzą, że to było, że chociaż [była] ofiara duża młodzieży i dzieciaków, i wszystkiego, ale mimo wszystko warto było. […] Poza tym, to, co nam dawało harcerstwo i potem przeżycia powstańcze, to poczucie wzajemnej odpowiedzialności za siebie, wzajemnej życzliwej serdeczności i poczucia, że tego... Z tym, że widzę, po Zosi, że to w niej bardzo siedzi.
To już ciekawostka drobna. Moja siostra mi to już kiedyś powiedziała, niestety to też u siebie widzę, że myśmy zablokowały niemiecki. Przecież człowiek po niemiecku nawet trochę mówił. Zablokowane kompletnie. Pierwszy raz, jak zobaczyłam Niemca w mundurze, film kręcili, to pamiętam, że aż człowiek się skurczył. Moment, oj, oj. Teraz, tyle lat, to już człowiek zupełnie inaczej podchodzi. Ale w nas jakaś [zadra] została. Zostało coś takiego, czego się nie wymaże do końca. Wiem, że wszędzie są ludzie. Są tacy i tacy, bo sama żyję dzięki Niemcowi. Ale jest coś takiego, że człowiek podświadomie…
Warszawa, 31 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Janina Chmielińska Pseudonim: „Chmiel” Stopień: sanitariuszka liniowa Formacja: V Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter