Janina Badecka „Storczyk”
Nazywam się Janina Badecka z domu Leszczyńska, urodziłam się 27 grudnia 1925 roku w Paprotni nad Pilicą, powiat kozienicki.
- Od kiedy pani była w Warszawie?
Do Warszawy przyjechaliśmy na początku lat trzydziestych, kiedy mój tata dostał posadę w Warszawie. Mieszkaliśmy krótko na Kujawach, stamtąd przeprowadziliśmy się do Warszawy. Miałam wtedy kilka lat, a do szkoły podstawowej zaczęłam chodzić już w Warszawie.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój tata pracował na poczcie, był listonoszem. Poczta w okresie międzywojennym była bardzo ważną instytucją, bardzo szanowaną, bardziej niż w tej chwili. Moja mama nie pracowała, zajmowała się domem. Miałam jeszcze dwóch młodszych braci, często się nimi zajmowałam, stąd mam instynkt opiekuńczy.
- Jak pani pamięta wybuch II wojny światowej?
/> Bardzo dobrze pamiętam. We wrześniu 1939 roku nie wszyscy mieli radia, nie wszyscy wiedzieli, że już wybuchła wojna. 1 września byłam w gimnazjum, do którego miałam chodzić, bo skończyłam podstawową szkołę w 1939 roku. Oczywiście rok szkolny się nie rozpoczął, jak zresztą we wszystkich innych szkołach, wróciłam do domu. Miałam brata pięcioletniego, kuzynka była w podobnym wieku, bawili się, brat pięcioletni mówi: „Jak bym chciał zobaczyć, jak wojna wygląda…”. Mówię: „Wypluj to słowo i nie wspominaj nic o wojnie”. Jakby dziwnym trafem nagle usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego − tatatata, bardzo tak jakby po szybach to wszystko leciało. Mieszkałam na Sobieskiego, niedaleko był fort, były tereny zajęte przez wojsko, myśleliśmy, że to ćwiczenia. Dalej sobie rozmawiamy, tata przyniósł pisma, czytam. W pewnym momencie mama z drugiej strony rozpaczliwym głosem krzyczy: „Daj mi dzieci przez okno!”. Mieszkaliśmy na wysokim parterze, spuściłam krzesło, po tym krześle przekazałam swojego brata i kuzynkę, też wybiegłam. Mieszkaliśmy w parku Sieleckim, było dużo drzew, była tak zwana lodownia zamieniona na schron, tam się schroniliśmy. Po chwili nadleciały samoloty, dopiero przekonaliśmy się, że to jest wojna, bo dotychczas nie wiedzieliśmy. To była już chyba piąta godzina po południu, a przecież wojna się zaczynała w rannych godzinach. Niedaleko nas rzucili bombę na jeden z budynków, zginęła kobieta z córką, dom się spalił, już wiedzieliśmy, że to jest wojna.
- Co było dalej? Jak się zmieniło państwa życie?
Przez kilka dni mój tata był jeszcze z nami, a potem został powołany i pojechał z pocztą polową na wschód. Straciliśmy kontakt z tatą, a mama [pozostała] z trojgiem dzieci bez środków do życia. Nie wiedzieliśmy co dalej, bombardowania coraz częściej. Mija jeden tydzień, drugi tydzień, coraz gorsza sytuacja, mama mnie wysłała do kuzynów, którzy mieszkali na Puławskiej, żeby dowiedzieć się, co oni mają zamiar [robić]. Mama chciała się do nich przyłączyć. Powiedzieli [mi], że przyjechał z Warki jakiś Żyd z żywnością, bo żywność gwałtownie podrożała, zresztą tak zawsze bywa – jak jej , to jest coraz droższa. Rodzina zatrzymała go i nie chciała go wypuścić, kto tylko mógł [wsiadał] na ten wóz, bo [ten człowiek] pochodził właśnie z tych okolic, gdzie mieliśmy rodzinę. Ponieważ miałam trzynaście lat, to szłam za wozem, a mój [pięcioletni brat] siedział w jakiejś kobiałce po warzywach. Jedziemy, to była noc. Potem się znalazłam, nie pamiętam jak, na tym wozie, otwieram oczy, patrzę i mówię: „Co ten sufit taki w kropki jest?” – a to była bardzo ładna gwieździsta noc, gwiazda koło gwiazdy, jedna koło drugiej, efekt był bardzo ładny. W pewnym momencie słychać krzyk. Okazało się, że nie wolno było świecić, samochody jechały z przeciwka, nie było widać, czy to ktoś idzie, czy kto jedzie, bo wszystko w ciemnościach, jedynie tylko krzykiem alarmowano, że są tam ludzie. Właśnie ten krzyk pochodził stąd, że jechał samochód, a koń w przeciwną stronę, żeby dać sygnał, że są ludzie, to sygnalizowano krzykiem, bo innej możliwości nie było. Jedziemy, bo to było przecież ponad sześćdziesiąt kilometrów z Warszawy. Przejechaliśmy most na Pilicy, ujechaliśmy może z kilometr, półtora, nagle samoloty. Wiedzieliśmy, że samoloty, jak widzą na szosie ludzi, to zniżają się i strzelają z broni pokładowej. Ponieważ już wiedzieliśmy, jak się zachować, wszyscy z tego wozu, dzieci, dorośli [opuścili wóz], obok były kartofle, myśmy się w te kartofle wtulili, tak jak krety chcieliśmy po prostu w ziemię się wkopać, żeby nas nie wiedzieli. Na szczęście nie byli zainteresowani nami. Byli natomiast zainteresowani mostem, zbombardowali most na Pilicy. Gdybyśmy tak dziesięć czy piętnaście minut później przejechali przez most, to byśmy razem wpadli do Pilicy, byłoby po nas. Mieliśmy dużo szczęścia.
Potem dojechaliśmy do rodziny, moja ciocia miała gospodarstwo, dość duże, dużo jedzenia, nareszcie najedliśmy się spokojnie, było tyle owoców, szałas, dzieci oczywiście do tego szałasu, zupełnie inny świat po zbombardowanej Warszawie, a tutaj nagle sielanka. Ogród, owoce, szałas, jedzenia w bród, ile kto chciał, ale to też długo nie trwało, bo Niemcy szybko zaczęli wyłapywać ludzi. Również mojej cioci syn złapany został przez Niemców. Niemcy trzymali [ludzi] pod gołym niebem, nie dawali jeść, z karabinami stali i nie można było uciec. Moja ciocia całe garnki czy kotły nawet gotowała jedzenia i woziła tym ludziom. W pewnym momencie kiedy zawiozła tą żywność, syn się dołączył jakoś do mamy, udało mu się uciec. Oczywiście już więcej nie wrócił do domu, zaczął się ukrywać.
Byliśmy tam przez kilka miesięcy, przeczytałam wszystkie książki, zaczęłam się już nudzić, to była jesień, potem zima. Zima była w 1939 roku bardzo śnieżysta, pamiętam, że był tak zaśnieżony teren, że wozy i sanie to przez płot przejeżdżały. Miałam wtedy trzynaście lat, niespełna czternaście, oczywiście w tym wieku to ma się rozum niezbyt jasny. Postanowiłam wrócić do Warszawy, koniecznie chciałam się uczyć, a nie wiedziałam, co się dzieje w Warszawie, od mamy żadnych wiadomości [nie miałam], postanowiłam przyjechać do Warszawy.
- Pani mama nie była z panią?
Mama była w Warszawie, a nas zostawiła, pilnowała domu, w ogóle całego dobytku, nas zostawiła na wsi, żebyśmy mieli co jeść i byli bezpieczni. Ciocia z wujkiem pojechali na jakiś jarmark, [ja] walizeczkę sobie spakowałam i wybrałam się [do Warszawy].
Sama. Teraz, jak sobie pomyślę, co to był za krok niefortunny, mogłam zginąć, ale w tym wieku się o wielu rzeczach nie myśli. W ogóle w pewnym wieku młodzieńczym nie ma się wyobraźni, nie wie się, co może nastąpić. [W] zaspy po pas wpadałam, siedem kilometrów [szłam] do stacji, do Warki. Tam czekałam, wieczorem przyjechał pociąg. Jakoś wbiłam się do tego pociągu, dojechałam do Warszawy. Warszawa wydała mi się jakaś dziwna, to nie była ta sama Warszawa, którą zostawiłam w 1939 roku. To był Dworzec Zachodni, pamiętam nawet, że był Zachodni. Próbowałam dostać się do domu, ale w okresie międzywojennym komunikacja była dość ograniczona. Mieszkałam na Sobieskiego, a tramwaje jeździły Puławską i Czerniakowską, trzeba było albo Czerniakowską albo Puławską jechać, a resztę dojść, [ul.] Sobieskiego było w połowie drogi między Czerniakowską a [Puławską]. Nie pamiętam nawet, jak szłam, tylko doszłam do Sobieskiego, zaczepiła mnie jedna kobieta, okazuje się, że to była żona kolegi mojego taty, mówi: „Dziecko, co ty tu robisz? Jest godzina policyjna, mogą cię Niemcy zaaresztować”. – „A co to jest godzina policyjna?”. W ogóle nie wiedziałam, co to za zjawisko, ale nie miałam wyboru, byłam zmęczona, głodna, przez cały dzień nic nie jadłam, nic nie piłam, tej walizeczki nie miałam siły nawet nieść, położyłam ją na śniegu, kopałam, tak dokopałam do domu. Doszłam do domu, pukam, stukam, nikt mi nie otwiera, ale wiem, że tam jest moja mama, tak długo waliłam, aż w końcu [mi] otworzyła. Mama, jak mnie zobaczyła, to jakby jakieś zjawisko dziwne zobaczyła. Mówi: „Po coś ty tu przyjechała? Jest głód, zimno, nie ma możliwości egzystowania”. Po tym wszystkim tylko się rozpłakałam, mama rzeczywiście nie miała [mi] co dać jeść. Miała jakiś kompot, który dostała od jednej pani. [Ta pani] bardzo zabiegała o względy mojego wujka, on był bardzo przystojny i bardzo [mu na nim] zależało. [Mama] dała mi ten kompot. Po tylu latach pamiętam, po całym dniu tego marszu napiłam się tego kompotu i poszłam spać.
Ale człowiek, jak już się wyśpi, to rano jest całkiem inny świat. Wydawało mi się, że wszystko jest lepiej, wszystko da się jakoś załatwić. Pobiegłam do koleżanki, z którą chodziłam przed wojną do szkoły. Ona zaczęła chodzić do szkoły do nazaretanek. Nazaretanki otworzyły szkołę, więc powiedziałam, że też muszę chodzić. Zaczęłam chodzić do nazaretanek, ale to było krótko, bo Niemcy wszystkie szkoły średnie zamknęli, nie pozwalali się dalej uczyć. I co dalej? Mój kuzyn, który był oficerem, był z zawodu nauczycielem, musiał uciekać z Warki, został w przebraniu kupca przywieziony jakimś wozem do Warszawy. Ponieważ był nauczycielem, to zaczął nas uczyć − mnie i koleżankę. Przerabiałyśmy program pierwszej gimnazjalnej, potem zdałyśmy eksternistyczny egzamin, czyli tak potajemnie się uczyłyśmy. Potem zaczęłam chodzić na tajne komplety do Żmichowskiej razem z tą swoją koleżanką. Dotychczas się trzymamy razem, odwiedzamy, znamy się prawie osiemdziesiąt lat. Dotąd ta przyjaźń czy kontakt istnieje.
Wszystko byłoby dobrze, ale było takie zarządzenie, że do szesnastego roku życia można się uczyć, po szesnastym roku życia trzeba iść do pracy, kto nie pójdzie do pracy, to wywozili do Niemiec na przymusowe roboty. Był problem, bo jak już miałam szesnaście lat, to trzeba [było] mieć jakiś dowód pracy. [Były] dwa dowody, dowód osobisty − kenkarta, dowód pracy, gdzie się pracowało, tak zwany ausweis. Wtedy był problem, miałam trochę różnych kłopotów, ale nie będę o tym opowiadała. W końcu szkoła Żmichowskiej, kierownictwo było tajne, nawiązała kontakt ze szkołą modniarską na ulicy Żelaznej, dostałyśmy legitymacje, że jesteśmy uczennicami tej szkoły. Przychodziliśmy, nieraz uczyliśmy się, jak kapelusze się robiło coś na drutach, jakieś robótki. Musieliśmy coś wiedzieć, bo jak w razie jakiejś wizytacji to my byłyśmy nie uczennicami Żmichowskiej, tylko uczennicami szkoły zawodowej. Nieraz nie mogliśmy być w tej szkole, to w poszczególnych mieszkaniach mieliśmy lekcje, taki komplet. To było tajne nauczanie, ale dlaczego komplet: bo w mieszkaniu nie powinno być więcej niż sześć osób, tak że jeżeli były lekcje w poszczególnych mieszkaniach, to nie więcej jak sześć osób i dlatego nazywało się to komplet. Oczywiście Niemcy też bardzo prześladowali, jak tylko trafili na taki [komplet], to oczywiście aresztowali, do więzienia, różne represje stosowali, bo wiedzieli, co to znaczy. Chcieli, żeby Polacy byli niewykształceni, byli robotnikami, ludźmi wykształconymi mieli być Niemcy, natomiast Polacy mieli być tylko robotnikami i służyć Niemcom. W ten sposób jakoś udało [mi] się skończyć cztery klasy gimnazjum i jedną [klasę] liceum. Nikt się nie spodziewał, że 1 sierpnia będzie Powstanie, kończyliśmy w końcu czerwca zajęcia, a już po Powstaniu wszyscy się rozproszyli, dalej się uczyłam.
- Już pani doszła do Powstania. Chciałam, żeby pani opowiedziała, pani mówiła, że miała jakieś problemy, to może pani opowie, jakie?
Problemy z czym?
- Jakie było życie, jak się żyło wtedy?
Życie codzienne w Warszawie było, powiedziałabym, superciężkie nie tylko ciężkie. Były problemy z żywnością. Niemcy szczególnie rekwirowali żywność, chłopom bardzo ograniczali przewóz, nieraz zabierali ludziom żywność, którą przewozili do Warszawy. Między innymi mama, która jeździła i przywoziła nieraz jakieś mięso, czy masło – też kiedyś jej wszystko zabrali, ale dobrze, że jeszcze nie zaaresztowali i nie wysłali do Niemiec, bo i tak było. Otóż życie było o tyle trudne, że po pierwsze nie było pracy. Niemcy chętnie wysyłali ludzi [na roboty] do Niemiec. W filmie „Zakazane Piosenki” jest właśnie bardzo dobrze pokazany moment, jak ludzie handlują, jak przewożą, jak starają się Niemców przekupić i tak dalej. Mama miała rodzinę na wsi, troszkę nam przywoziła jedzenie, bo również później brat mój (młodszy o dwa lata) przyjechał do Warszawy, żeby się dalej uczyć, było nas dwoje, mama musiała nas wyżywić. Najmłodszy, (ten pięcioletni) został do końca wojny, dopiero odnaleźliśmy go po wojnie, ale już po drugiej stronie, nie po stronie niemieckiej, tylko po radzieckiej. Losy ludzi w czasie wojny były bardzo różne.
Były problemy z jedzeniem, problemy z opałem. My akurat byliśmy w parku, od czasu do czasu chyłkiem ktoś z dorosłych przyszedł, ściął drzewo, [porąbał] trochę można było ogrzać. Nieraz herbata zamarzała na oknie. Nie było światła. Mieliśmy karbidówkę, płomyczek był [maleńki], przy [tej] karbidówce się uczyłam, to trzeba bardzo blisko [trzymać], żeby cokolwiek widzieć, ale jednak dużo czytałam. Bardzo wiele wtedy książek przeczytałam, bo nie trzeba było tak bardzo kręcić się po mieście, bo to było niebezpieczne. Im mniej się chodziło, to było oczywiście bardziej bezpiecznie, bo nie narażało się na łapanki. Był problem z jedzeniem. Może
à propos jedzenia − były kartki. Niemcy oczywiście są znani z tego, że wprowadzili [je] już dawno, w czasie I wojny światowej, ale na kartki dostawało się bardzo niewiele, chleb był taki, że trudno było go nieraz zjeść, marmolada była z marchwi bardzo wodnista, mydło szare. Dotychczas pamiętam to mydło, ono się nie pieniło, tylko drapało, jakby było z gliny, twarde. Moja ciocia właśnie [ta], u której byliśmy, potrafiła, nauczyła się jeszcze w czasie I wojny światowej robić mydło z jakiegoś tłuszczu. Nieraz nam coś podrzuciła, żebyśmy, mogli się po prostu umyć. Właściwie ze wszystkim [było ciężko], ale poza materialnymi sprawami była jeszcze bardzo dla mieszkańców [Warszawy ważna] sprawa bezpieczeństwa. Nigdy nie było się pewnym, czy jak się wyjdzie z domu, [to] się wróci, czy się nie trafi na łapankę. Niemcy w ten sposób robili, że jak były ulice, które się pod kątem prostym przecinały, to na tych narożnikach Niemcy rozstawiali tak zwane budy, czyli samochody i nie wypuszczali nikogo, zgarniali, sprawdzali, jeżeli ktoś miał ausweis, czyli kartę pracy, to zwalniali, resztę do budy. Takie były ulice jak hasła – Skaryszewska. Jak ktoś powiedział: „Skaryszewska”, to już było wiadomo, o co chodzi. Na Skaryszewskiej 8 był dom, przedtem [to] była szkoła. I potem [też tam] była szkoła. Ładowali tych ludzi, stamtąd na Dworzec Wschodni, wywozili do Niemiec na przymusowe roboty. Przymusowe roboty polegały na tym, że się, pracowało za darmo i nie było możliwości [powrotu] do domu. Nieraz zatrudniali przy bardzo ciężkich pracach, w jakichś zakładach metalowych, szereg osób [zostało] kalekami. Druga sprawa to jest strach. Jeszcze warto powiedzieć, że jeżeli [nawet] ktoś pracował, to otrzymywał pensję taką jak przed wojną, ale wartość złotówki spadła tak, że za tą złotówkę nie można było już wiele kupić, bo w czasie okupacji było trudno o żywność. Jeżeli ktoś dostarczył, to życzył sobie za to odpowiednią sumę. Nawet jeżeli ktoś pracował, to bardzo trudno się było z tego utrzymać, ponieważ pensja była przedwojenna, a ceny były wielokrotnie wyższe niż przed wojną.
- Jak pani pamięta Warszawę?
[Przedwojenną] Warszawę dość dobrze pamiętam. Marszałkowską pamiętam, Puławską, chodziłam do szkoły na Dolną. Raz w miesiącu wychowawca prowadził nas do kina, teraz tam jest Teatr Nowy, ale przedtem było kino „Ton”, za dziesięć groszy oglądaliśmy filmy oświatowe. Potem, ponieważ nie było pracowni [do nauki fizyki] w szkole, chodziliśmy do pracowni na Narbutta, tak że Dolna, Puławska i wszystkie boczne ulice były mi znane już przed wojną. Ale pamiętam [też] Marszałkowską. Marszałkowska była mniej więcej taka jak na tym odcinku między placem Zbawiciela a placem Unii, wąska i zwarta zabudowa. Ta zabudowa była taka aż do Ogrodu Saskiego, z tym że w czasie Powstania cała część, gdzie [stoi] Pałac Kultury, zupełnie została zrujnowana, były gruzy. Pamiętam, jak po tych gruzach się chodziło, zupełnie jak po górach – góry, doliny i tak dalej. Jeszcze był problem – ale to już w czasie Powstania –wody, światła i tak dalej. Poza tym pamiętam dobrze most Kierbedzia. On był, może nieraz na fotografiach można go jeszcze zobaczyć, taki obudowany, jak tunel, miał całą konstrukcję boczną górną, podobno był wyłożony kostką drewnianą, żeby nie było hałasu, bardzo się dobrze jeździło. Most pamiętam. Jeździłam do cioci na Pragę właśnie przez ten most, zapamiętałam [go]. Nazywał się Kierbedzia, bo Kierbedź to był inżynier, który po powstaniu styczniowym [ten] most wybudował. Niemcy oczywiście w Powstaniu zniszczyli most Kierbedzia, już nie został odbudowany w ten sam sposób. Pamiętam też Ogród Saski. Nie wiem, czy to też należy do opowiadań, ale ponieważ mój tata pracował na poczcie, a poczta była przed wojną znaczącą instytucją, to mieliśmy bardzo ciekawie urządzone święta. Zapamiętałam, kiedyś dostaliśmy bilety do Teatru Wielkiego na balet dziecięcy. Dotychczas pamiętam ten balet, małe dziewczynki, raz mniejsze, raz większe, wspaniale tańczyły, a Teatr Wielki wspaniały, wielki. Czerwone wykładane miejsca siedzące. Miałam wspaniałego wychowawcę. W ogóle wspominam z największym sentymentem nauczycieli, którzy nas uczyli, to byli ludzie wykształceni, pełni poświęcenia dla młodzieży. Wiele rzeczy ciekawych dowiedziałam się, nauczyciel prowadził nas na przykład do obserwatorium astronomicznego.
Przed wojną, tak, bo się trochę zaczęłam cofać.
- Jak pani wstąpiła do konspiracji?
W czasie okupacji trzeba [było] być bardzo ostrożnym, wiele ludzi trafiało do więzienia przez to, że ktoś na nich doniósł, między innymi „Grot” Rowecki tak znalazł się w więzieniu, bo ktoś go zadenuncjował. Dlatego też trzeba być bardzo pewnym kogoś, z kim się na ten temat rozmawiało. Nie bardzo wiedziałam, jak wygląda organizacja, ale [miałam] koleżankę, wysiedloną z Kujaw, starszą ode mnie. Kiedyś ona do mnie tak mówi: „Mów coś do mnie”. – „Ale co? Prozą czy poezję jakąś?”. – „Wszystko jedno co, bylebyś mówiła”. Ona stawia kropki, kreski. Mówię: „Co ty robisz?”. – „To jest alfabet Morse’a”. Tak zaczęła ze mną rozmawiać. Zaproponowała mi, żebym przystąpiła do organizacji, ale tylko [ja] i jeszcze druga koleżanka, tylko nas dwie wybrała. Nie wiem, dlaczego mnie – [może dlatego, że nie byłam gadatliwa, trzymałam język za zębami, a to było bardzo ważne w czasie okupacji, nie należało dużo mówić, nie należało za dużo wiedzieć, żeby w razie czego, jak Niemcy aresztują czy torturują, nie wydać nikogo.
To był chyba 1942 rok, już nie pamiętam, już byłam w szkole modniarskiej i ona tam też chodziła, wtedy siedziałyśmy w ławkach, bo [na kompletach] siedziało się przy stole. Ona mi wyjaśniła, że istnieje organizacja, [w której] zajmowała się łącznością. Okazało się później, że była zastępcą [dowódcy] plutonu łączności na Ochotę, ale o tym nie wiedziałam, dla mnie to była koleżanka ze szkolnej ławy. Drugą [koleżanką], która była z kolei z poznańskiego, była córką przedwojennego pułkownika. Mieszkała u cioci i [ona] bardzo ją prosiła, żeby się do konspiracji nie [mieszała], a ona po cichutku, bez wiedzy cioci, oczywiście do organizacji wstąpiła. Chodziłyśmy na zebrania, uczyłyśmy się alfabetu Morse’a, potem kilka razy byliśmy na terenie Włoch, chłopcy przynosili łącznicę, teraz to mamy zupełnie inny układ telefoniczny, ale dawniej były wielkie łącznice, klapka opadała, wkładało się kabel, było połączenie. My w jednym pokoju, [inne] w drugim próbowałyśmy uczyć się. Kilka razy był taki wyjazd. Nawet kiedyś na jakimś zebraniu, bo spotykaliśmy się na zebraniu, przyszedł jakiś kapitan, przyniósł broń i pokazywał nam, z czego się składa, jak się strzela, ale myśmy nigdzie nie strzelały, po pierwsze nie było broni, a po drugie było niebezpiecznie, przygotowywano tylko chłopców do tego, ale nam tłumaczono, jak to wygląda. Tak że dotychczas mniej więcej wiem, jak pistolet wygląda, z czego się składa, jak się strzela, chociaż nie strzelałam. Poza tym wykorzystywano nas, to znaczy zajmowałyśmy się, może lepiej powiedzieć, roznoszeniem prasy. To była bardzo ważna praca, bo nie było gazet, nie było radia, Niemcy wszystkim kazali radia oddać, można było tylko [słuchać] w ukryciu. Było bardzo niebezpiecznie słuchać radia. Była prasa podziemna, pamiętam „Biuletyn Informacyjny”, to była podstawowa gazetka wydawana przez Armię Krajową. Roznosiłam, miałam podane adresy, najlepiej było pamiętać, a jeżeli zapisywać, to mieliśmy– dzisiaj się to mówi kod – jeżeli na przykład było mieszkanie, to się przestawiało mieszkanie z numerem domu, nazwę ulicy się przekręcało, potem różne rzeczy, jeżeli taka kartka czy ktoś wpadnie, żeby Niemcy nie mogli trafić, to było myl.
- W jaki sposób pani to nosiła?
Nosiłam w normalnej torbie. Bez opakowania, wkładałam sobie do torby, na wierzchu kładłam książkę, jadę tramwajem, jestem taka zaczytana, że w ogóle nikt nie wyobraża sobie, że coś takiego [mogę wieźć], tak mi się udawało. Zresztą wydaje mi się, że jakaś opatrzność nade mną czuwała, bo nie wpadłam w ręce Niemców ani w łapance, ani z prasą. Kiedyś byłam u jakiejś pani, podałam jej gazetkę, ona mówi: „Proszę pani, niech pani uważa, bo to bardzo niebezpieczne”, jak bym nie wiedziała, że to jest niebezpieczne. Doskonale wiedziałam, na co się narażam, ale jak trzeba i taka była konieczność. Również rozwoziłam książki wojskowe, bo trzeba było z miejsca czy na miejsce przenosić. Kiedyś miałam taką, nie wiem, czy przygodę, ale wyglądało to niebezpiecznie, mianowicie miałam taki rulon gazetek, tak sobie zwinęłam, idę, nagle patrol przede [mną]. Trochę zamarłam ze strachu, ale tak prosto poszłam na tych Niemców, Niemcy się jakoś rozsunęli, przepuścili mnie, nogi się pode mną ugięły, ale to już jak minęłam. Niemcy, jeżeli ktoś był [pewny siebie], to nie podejrzewali o nic, natomiast, jeżeli ktoś uciekał, to od razu strzelali, uważali, że jak ktoś ucieka, to jest winien i należy go zabić. Zresztą jeszcze raz odwołuję się do tego filmu „Zakazane Piosenki”, jest taka scena, jak chłopak ucieka i Niemiec do niego strzela. Takie wydarzenia były dość częste. Właśnie prasę, książki przenosiliśmy, bo to do nas należało.
Miałam kuzyna, który był oficerem, uciekł Niemcom, on też mnie wysyłał z meldunkami do różnych osób. Ciągle zmieniał nazwisko, musiałam pamiętać, jakie w danym momencie ma nazwisko, żeby trafić, bo w czasie okupacji szereg osób miało po kilka nazwisk, w każdej sytuacji inaczej byli znani. To było ze względu na konspirację, ze względu na to, żeby Niemcy nie trafili szybko na ślad.
- To przejdźmy w takim razie do czasu Powstania. Jak pani pamięta czas przed Powstaniem?
Przed Powstaniem nie wiedzieliśmy, kiedy to Powstanie wybuchnie, ale czuło się, że coś się dzieje. Ponieważ mieszkałam na Sobieskiego, to było dość blisko Wisły, to ciągle było słychać detonacje. To znaczy, że armia radziecka jest coraz bliżej, że coś się będzie działo, że się przygotowujemy do Powstania, ale nic nikt nie mówił, bo chodziło o to, żeby nikt nie zdradził, że Powstanie będzie, ani jakiegoś terminu. Były dwa podejścia do Powstania. Nie będę mówiła, bo to niejedna osoba pewnie wyjaśniała, że w pierwszym terminie Powstanie nie rozpoczęło się, dopiero w drugim. Jako łączniczka powinnam być wcześnie zawiadomiona, bo nie było telefonów, trzeba było na własnych nogach czy tramwajem, dotrzeć do tych osób, zawiadomić. Zresztą cały szereg osób nie zdążyło, nie było zawiadomionych, nieraz błąkało się w innych oddziałach.
O godzinie jedenastej dostałam meldunek, że rozpoczyna się Powstanie. Miałam z tym meldunkiem iść do koleżanki i zawiadomić ją, ona dalej. Chociaż Powstanie wybuchło o piątej, ale nam wyznaczono termin o godzinie drugiej, żeby być już na tym wyznaczonym punkcie, a punktem był róg Asnyka i Niemcewicza na Ochocie. Mój tata, udało mu się jakoś wrócić pod koniec okupacji, pracował, a moja mama była w domu. Mama mnie prosiła, błagała, żebym nie szła do Powstania, bo wiedziała, czym to grozi. Poza tym byłam taką ukochaną córką taty, tata był przerażony, w ogóle strasznie przeżył to, że poszłam do Powstania, być może [dlatego], że przedwcześnie zmarł, bo zmarł na nowotwór w wieku pięćdziesięciu dwóch lat. Denerwował się bardzo, że gdzieś leżę [zabita]. Mama też mnie nie chciała puścić, wyrwałam się dosłownie mamie i poszłam. Niewiele przygotowałam sobie, bo wszyscy byli pewni: „My zwyciężymy, na co nam pieniądze, wszystko będziemy mieli” – ale euforia była przedwczesna. Chociaż zdawałam sobie sprawę, szłam na punkt z ciężkim sercem, mówię: „Z czym my idziemy do tego Powstania, przecież do nas będą strzelać jak do kaczek, my jesteśmy bezbronni. Tu uzbrojeni Niemcy, wszystko mają co trzeba, a my nic”. Ale rozkaz to rozkaz, kazano iść, to wszystko jedno, na śmierć czy nie – rozkaz. Poszłyśmy (to był oddział żeński) o godzinie drugiej się spotkałyśmy. Ponieważ nic nie zdążyłam wziąć do jedzenia ani do picia, mówię: „Pobiegniemy do sklepu”. Przy placu Narutowicza, gdzie jest w tej chwili biblioteka, na samym rogu placu Narutowicza i Grójeckiej, tam był sklep spożywczy, myśmy do tego sklepu pobiegły, żeby sobie coś kupić. Jeszcze ludzie nie wiedzieli, że będzie Powstanie, ale już nic nie było, bo niektórzy wiedzieli i wszystko zostało wykupione. Wróciłyśmy i punktualnie o godzinie piątej po drugiej stronie ulicy (tam był jakiś ogródek) Niemcy zainstalowali karabin maszynowy. Z tego karabinu maszynowego pruli po oknach, po całej kamienicy, to była cztero- czy pięciopiętrowa kamienica, okna, klatka schodowa, okna na klatkę schodową też były od tej strony, tak [pruli] po tych szybach.
Wiedziałam, jaka jest sytuacja, byłam zgnębiona, bo wiedziałam, co nas czeka. Nie było łóżek, tylko był dywan. Pamiętam dywan, jak myśmy na tym dywanie się układały, tak jedna obok drugiej, jak było strasznie twardo, nie można było na tym dywanie zasnąć. Jedna koleżanka, taka ciekawska, wstała i chciała zobaczyć, co tam jest. Zdążyła wstać, od razu dostała w nogę, ale to chyba tak nieszczęśliwie, bo w tętnicę, od razu trysnęła krew, upadła na plecy, powiedziała: „Oj, ranna jestem”. Ponieważ obawiano się, że Niemcy mogą zamknąć Filtry, nie będzie wody, w wannę nałapano wody, jak ona była ranna, zaczęli ją ratować, to ta woda była zupełnie różowa. Czekamy, co dalej. Za ścianą słychać było tylko stuk karabinów, byli chłopcy i nabijali karabiny, mieli iść zdobywać akademik. Jest to jedna tragedia. Przecież akademik to jest jak twierdza, w każdym oknie mógł być karabin, naokoło były zasieki z drutu kolczastego]. Chłopcy poszli i tylu z nich zginęło, niewielu wróciło. Wtedy nasz dowódca „Grzymała” Sokołowski, który właśnie był na Asnyka, tylko go nie widziałam, ale podobno był, podjął decyzję, że my mamy opuścić placówkę.
My tylko w pokojach byliśmy. Jeszcze tylko jedno zdanie, ta koleżanka była ranna, na górze mieszkał lekarz, ale bał się zejść. Dwie koleżanki z karabinem weszły do niego, pod tym karabinem zmusiły go, żeby przyszedł do rannej koleżanki, on się bał. W końcu jakoś przyszedł.
Nas było w pomieszczeniu po kilka osób, a za ścianą byli chłopcy, którzy właśnie szli do tego akademika, zaraz powiem, bo później się okazało, ile nas tam było. W pewnym momencie [znalazło się] małe radyjko, każdy się pchał do tego radyjka, żeby się dowiedzieć czegoś − czy może Anglicy idą nam z pomocą. Naiwni byliśmy bardzo, ciągle myśleliśmy, że jakaś Opatrzność, że ktoś nam pomoże, a rzeczywistość była bezwzględna. Tymczasem w ogóle Anglicy nic nie wiedzieli o nas. To radio skrzeczało, nic nie było wiadomo, spać oczywiście nie było sposobu, bo ciągle tylko się słuchało, jaki oddział wrócił, a czy wrócił, a ilu zginęło, cały czas pod napięciem. O godzinie pierwszej w nocy czy drugiej przychodzi jakiś łącznik i mówi tak: „Jest rozkaz: kto chce, to może wyjść, a kto chce, to zostać”. Myślę: „Co za rozkaz, w wojsku się takich rozkazów nie daje. Albo tak i tak, a nie mówi się »albo, albo«. Ale – mówię – tutaj sytuacja jakaś inna”. Teraz trzeba było zdecydować, czy zostać, czy wyjść. Ale widocznie wszyscy zdecydowali się wyjść, ja też. Mówię: „Siedzimy w domu, Niemcy strzelają, żywności nie ma, umrzemy tu albo nas jak kaczki powystrzelają”. Nocą, godzina pierwsza, druga, zaczęliśmy schodzić. Wtedy było nas pełno, Niemcy przestali strzelać, cisza grobowa, my tak schodzimy w tych ciemnościach, coraz nas więcej. Dopiero później po latach się dowiedziałam, że nas było około siedmiuset osób, ale dopiero z książki, bo nikt przecież nie był w stanie policzyć, ile nas było. Po cichu zaczęliśmy się powoli posuwać wzdłuż kolejki EKD. Teraz nie ma [tam] kolejki EKD, ale wtedy przez Niemcewicza prowadziły tory. Wieczorem tak zaczął mżyć deszczyk, taka mżaweczka była, nie padało, ale mżawka, po tym deszczu idziemy. Jakiś zabity leżał, jeden z chłopców odwrócił go, pomacał czy ma broń, nie miał, to zostawił go, nie człowiek był ważny, ważna była. Tak idziemy, dochodzimy do stacji Włochy, w międzyczasie były druty, zaczepiłam się, zjechałam na brzuchu z tego nasypu. Koło stacji przechodzimy i nagle słychać strzały, strzelają do nas, a tu ciemno, tak strzelali na ślepo. Okazuje się, że postrzelili jednego kolegę, ranny. Wtedy w tych ciemnościach idziemy i tak słychać: „Nosze do tyłu, nosze do tyłu…”. Aż doszło do tego kolegi. Teraz, jak się spotykamy w środowisku, to ten kolega, który właśnie niósł, i ten ranny opowiadali, jak to było dokładnie. Ranny na noszach, do jakiejś pobliskiej wsi go zaniesiono. Jakoś go opatrzono, tak że przeżył. Ten, który go niósł, też. Później spotykamy się raz w miesiącu w tym środowisku kombatanckim, opowiada się o tych różnych wspomnieniach.
Idziemy tak dalej, trzecia, czwarta − robi się widno (w sierpniu to już o piątej robi się widno), tak doszłyśmy do Opacza. Idziemy, byłam strasznie zmęczona, nie jadłam, nie piłam, pod napięciem cały czas, byłam tak zmordowana, nagle widzę, że z jednego budynku wychodzi jakaś pani, a ona miała rodzinę w Warszawie i widzi, że my idziemy z Warszawy, pyta się: „Co się dzieje w Warszawie?”. − „Powstanie, proszę pani, czy mogę się napić wody?”. Weszłam, usiadłam, dała mi wody, nie wiem, czy straciłam przytomność, czy w ogóle [zasłabłam]… Nie wiem, co się ze mną działo, ale nie mogłam po prostu wstać, po tych wszystkich przeżyciach, a przecież miałam niecałe dziewiętnaście lat. Patrzę, że kilka koleżanek za mną też [przyszło]. Potem, jak już ochłonęłam, doszłam do jakiejś przytomności, to zaczęłam szukać tego swojego oddziału, chciałyśmy dołączyć, ale okazało się, że podjechał jakiś wagon, nasi koledzy wsiedli w ten wagon i pojechali w kierunku Pruszkowa, to straciłyśmy kontakt, zostałyśmy. Właściwie dla nas to na szczęście, że zostałyśmy, bo dopiero zaczęła się cała gehenna. Pod Pęcicami, był dwór, gdzie mieszkali Niemcy, zawiadomili samoloty, czołgi, Niemcy byli uzbrojeni, a nasi z karabinkami [byli]. Części udało się zbiec do lasu, a część [stoczyła ciężką walkę]. Ponad sześćdziesiąt osób zginęło, a resztę zgarnęli Niemcy, ustawili do rozstrzelania. Wśród tych osób były [dwie] moje koleżanki i [Jadwiga i Maryna] łączniczki, [które uratowały się dzięki pomocy kolegi].
Zostałam w Opaczy, mój oddział już poszedł dalej. Idę ulicą, jakaś pani mnie zaczepiła i powiedziała, że mnie zna [ja jej] sobie nie przypominałam, ale ona mi zaproponowała, żebym przyszła do jej domu. Bardzo chętnie [mnie] przyjęła, mogłam się zatrzymać, przecież buty zgubiłam, prawie boso szłam, bo mi się po prostu podarły. Mogłam się przespać, dostałam jeść, oczywiście nie za darmo. [Tej pani] zależało na tym, żebym ja wychodziła na tak zwane roboty, które Niemcy wyznaczali gminie, że ileś osób musi pójść kopać okopy i kopać kartofle. Bała się, żeby jej męża Niemcy nie zgarnęli, nie wywieźli, dostawałam jedzenie, mogłam się przespać, miałam chodzić kopać okopy [za niego]. Pamiętam, wysłano nas do Raszyna pod Warszawą, oczywiście z historii coś niecoś o tym Raszynie wiedziałam, o bitwie wiedziałam, że w tym kościele kule ugrzęzły [w ścianie]. Kopiemy, okopy był wysokie mniej więcej na wysokość człowieka, ale byłam mocna, silna, kopałam razem z mężczyznami. Potem schowałam łopatę, i na bosaka do tego kościoła. Następnym razem to były kartofle. Niemcy na gminę wyznaczali tyle i tyle osób, osoby musiały wykonywać różne prace. Właśnie w ten sposób chroniłam tego pana, a dla mnie to była bardzo ważna sprawa, bo dostałam jeść, mogłam się przespać. Nie wiedziałam teraz, co dalej zrobić. Nie miałam grosza pieniędzy, buty mi spadły, nie miałam nic, tak jak stałam, tak wyszłam z Powstania.
Zbliżał się wrzesień, ta pani mówi, że dłużej mnie już nie może trzymać. Teraz jest problem, gdzie mam się podziać, do Warszawy wrócić nie mogę. Nie wiem, gdzie jest moja rodzina, czy są Niemcy, czy są Rosjanie, bo nie wiadomo, gdzie front przebiegał. Poszłam do Pruszkowa, w Pruszkowie do jakiejś administracji, do władz, zapytałam się, jak przebiega linia frontu, czy jeszcze tam, gdzie moja rodzina, to są Niemcy czy już Rosjanie? Okazało się, że są Niemcy. Mówię: „To spróbuję pójść, poszukać”. Byłam [tam] raz w życiu, znałam tylko nazwę miejscowości, wiedziałam, że tam mieszka wujek i jak się nazywa. Spakowałam to, co miałam, a właściwie niewiele miałam, ale miałam plecak, ale z plecakiem nie wolno było chodzić. Dlaczego? Bo jeżeli ktoś miał plecak, to już był podejrzany, że to jest Powstaniec, Niemcy go od razu zgarnęli. Plecak zawinęłam w papier czy w kocyk, pod pachą niosłam. Tak sobie z tego Raszyna wyszłam o godzinie ósmej. Babcia tej [kobiety], dała mi po swoim nieboszczyku mężu buty, oczywiście dwa czy trzy numery większe, ale w ogóle buty miałam. Asfaltu nie było, tylko „kocie łby”, można było sobie nogi nieźle poranić. Tak wędruję przez Raszyn, potem już nie pamiętam, jakie miejscowości, w każdym razie w kierunku Grójca. Doszłam do Pamiątki, przed Głuchowem. Pamiątka to był majątek Górskiego [tego], który w Warszawie założył szkołę, słynna szkoła Górskiego z tymi czapkami specjalnymi. Doszłam do Pamiątki nareszcie. […]
Jak już doszłam do tej wsi, to zaczęłam się pytać o mojego wujka, trafiłam. Okazało się, że u tego wujka jest moja mama z bratem, jeden brat był po stronie rosyjskiej. Mama też chodziła do różnych gospodarzy, pomagała kartofle kopać, żeby dostać trochę żywności, żeby jakoś przeżyć, bo przecież nie mieliśmy z czego żyć. Oczywiście była wielka radość, że nareszcie się spotkaliśmy, jestem ja, mama i jeden brat. Brakuje nam jeszcze taty i drugiego brata. Ponieważ nie było co jeść, było sporo dworów, właściciele wiedzieli, że zbliża się armia radziecka, że upaństwowią, nawet chętnie nam dawali. Powiedziałam, że my jesteśmy takie lepsze dziady, bo dostawaliśmy trochę mąki, trochę kaszy, grochu czy kartofli, z tym do domu przychodziliśmy i mieliśmy co jeść. Bo tak to wprawdzie Wujek miał gospodarstwo, ale sam się ukrywał, bo go ogłoszono komunistą, całą okupację w piwnicy siedział, bo bał się, żeby go nie wydali, tak że nie mógł pracować. Jego córka, która była w moim wieku, to za mężczyznę robiła wszystko. Na niewiele mogliśmy liczyć, ale jakoś udało nam się przeżyć. Mama się dowiedziała, że tych wywiezionych z Pruszkowa wywieźli na jakąś wieś, znalazła mojego tatę, już nas było czworo. Była wielka radość. Nie było bardzo się w co ubrać, zimę w podkolanówkach całą przetrwałam, miałam takie wełniane na drutach robione, w tych podkolanówkach przetrwałam zimę, a zima wcale nie była taka łagodna, ale się zahartowałam i dotychczas nie choruję. To był wrzesień, październik, listopad, w styczniu ofensywa ruszyła. Oczywiście nadzieja, że Niemcy zostaną wypędzeni.
Teraz przychodzi armia radziecka, znów nowe doświadczenie. Nie wiem, opowiadać czy nie opowiadać, jak spotkaliśmy tą armię radziecką.
To nie była armia, tylko w poszczególnych domach kwaterowano żołnierzy. Wujek nareszcie wyszedł z piwnicy, bo jako komunista się ujawnił, chociaż wcale nie był komunistą, ale tak go nazywano. Mówiono, że ci żołnierze mają karabiny na sznurkach, że taka biedota, a my patrzymy eleganccy, w kożuszkach białych, mówię: „Gdzie my jesteśmy, to nie ta armia”. Rzeczywiście pierwsza grupa była bardzo przyzwoicie ubrana, umundurowana. Popili sobie, pojedli, a potem się zaczęli rozglądać za dziewuszkami. Tu był moment dość tragiczny. W ogóle my nie mieliśmy pojęcia, witało się jak tych, którzy wyzwolili. Ale jak oni już zaczęli [się rozkręcać], to mnie się przypomniało, że mój tata coś kiedyś opowiadał, jak oni się zachowują. Drugi pokój był przejściowy, w ogóle spaliśmy w ten sposób, że pół mieszkania było zagrodzone, deski, słoma, tak się spało jedno obok drugiego, bo innych możliwości nie było. Tata mój spał, wtedy do taty się przytuliłam, [myślę]: „Boże, żeby oni sobie gdzieś poszli”. Otwiera Rosjanin, pyta się: „Dziewuszki są?”. A tutaj klęczy sobie i modli się jeden Rosjanin, pewnie Polak. [Tamten] pyta: „Czy są?”. A on mówi: „Nie ma”. Leżę koło taty i dygoczę ze strachu, żeby on mnie nie zauważył, ten żołnierz mnie uratował, powiedział, że nie ma [dziewczyn]. [Tamten] zamknął drzwi i poszedł. Już wiedzieliśmy, co to za ziółko, co to za element. Później okazało się, jak oni się zachowali. Zresztą mój mąż później był na froncie i opowiadał, jak to było, jak to musieli bronić nieraz Niemek przed Rosjanami, jak dochodziło do strzelania, ale to jest inny rozdział. W każdym razie poszli. Potem po nich przyszli właśnie tacy Azjaci, którzy nie wyglądali na żołnierzy i byli bardzo prymitywni. W kilka dni później razem z tatą wyruszyliśmy do Warszawy, oczywiście znów pieszo, to było spod Grójca do Warszawy, około czterdziestu czterech kilometrów. Nie było kolejki, szliśmy, ale nieraz jakiś wóz, nieraz coś się trafiło, kawałeczek podjechaliśmy. Teraz − co po drodze było widać. Widać, jak front przechodził. Nie wiem, czy mam o tym mówić, czy lepiej nie, co widziałam.
[…] Cały czas szliśmy szosą, a w rowach leżeli tym razem już niemieccy żołnierze, obdarci z butów, z ubrania, tylko w kalesonach leżeli. Idziemy dalej, a taki gazik samochodzik malutki, odkryty i jest zwęglona zupełnie postać w takiej pozycji [siedzącej], bez głowy, bez rąk, tylko tułów, tak spalony został na węgiel jakiś żołnierz, już nie będę dalej opowiadała. W każdym razie Polacy zaczęli brać odwet na Niemcach za to, co ich przez lata gnębili.
W końcu doszliśmy do Warszawy, obraz Warszawy to jest jedna rozpacz, można to [teraz] zobaczyć na filmie […], jak wyglądała, jedno gruzowisko.
Warszawa, 25 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich