Jan Pruski „Królik”
Jan Pruski, urodzony 25 czerwca 1930 roku w Łodzi, pseudonim „Królik”. Formacja „Szare Szeregi”, a w czasie Powstania Powstańcza Poczta Harcerska.
W Łodzi.
- Jakie życie było przed wojną? Jak ono wyglądało?
Było bardzo fajne. Mogę powiedzieć, że miałem mało lat jeszcze, byłem małolatem, ale już chodziłem do szkoły, już byłem w zuchach w 1938 roku. Tak że w okres wojny wszedłem nie w harcerstwie, a w zuchach.
Mieszkałem na ulicy Radwańskiej 17 z rodzicami i z braćmi. Kiedy wybuchła wojna, myśmy nie byli w domu, tylko (to były wakacje) poza domem i usiłowaliśmy przedostać się do Warszawy w czasie trwania akcji 1939 roku. Niestety Niemcy zatrzymali nas w połowie drogi. Wróciliśmy do Łodzi, do swojego mieszkania. Tutaj ojciec pracował w elektrowni, był zastępcą głównego księgowego, ale [był] Polakiem, a Niemcy zaczęli obsadzać swoimi. Póki nie mieli zastępcy Niemca na miejsce mojego ojca, miał tak zwany glejt, czyli list żelazny: że go nie wolno ruszyć. Ale w maju 1940 roku odebrali ten list ojcu i stało się tak, że ojciec był w pracy, myśmy byli poza domem i między dwunastą a czternastą przychodzimy, a mieszkanie jest zaplombowane i wejść nie można. Wszystko stracone. Nie ma żadnego oparcia materialnego, nic. Zaopiekowali się nami ludzie, którzy byli nam bliscy, ale zupełnie gdzie indziej. Wreszcie, ponieważ ojciec już nie był chroniony, żeśmy po kolei wszyscy – było nas trzech braci i rodzice – uciekali przez zieloną granicę do Warszawy.
Osobno. Każdy osobno. Ja wyjechałem: przyjechał stryj z Tomaszowa Mazowieckiego, miałem wtedy dokładnie dziesięć lat, i po prostu zabrał mnie, bo Tomaszów był w Generalnej Guberni, a Łódź to było Warthegau, czyli Niemcy. Zabrał mnie pociągiem, nawet Niemcy się pytali, kto to jest, ale on mówił: „To przecież jest Pruski, to jest mój syn. Ja go wywiozłem do Łodzi i zabieram go z powrotem”. Miał zezwolenie na przejazd.
Ja w ten sposób. A inni? Ojciec przechodził przez zieloną granicę, bracia, matka, wszyscy przechodzili. Wszyscy żeśmy się zebrali w pierwszej połowie grudnia 1940 roku w Warszawie w maleńkim pokoiku wynajętym, sublokatorskim – ciężko było wytrzymać. Mieliśmy dość liczną rodzinę w Warszawie, między innymi moja matka miała swoją siostrę cioteczną. Postać bardzo znana, bo była drugą wiceprzewodniczącą Związku Harcerstwa Polskiego – Wanda Opęchowska. Ona się nami zaopiekowała w takim sensie, że załatwiła nam mieszkanie, ojcu pracę i jeszcze do tego w tak zwanym RGO, czyli w Radzie Głównej Opiekuńczej, dostaliśmy obiady. A sama była osobą, która stworzyła z harcerstwa „Szare Szeregi” w dniu 27 września 1939 roku, na ulicy Polnej. Tak się złożyło, że myśmy później na tej samej ulicy mieszkali do końca Powstania.
- Mam pytanie o Łódź przedwojenną. Czy był w Łodzi duży antysemityzm przed wojną? Czy miał pan kolegów Żydów?
Miałem kolegów Żydów, ale antysemityzm był, bo sam go widziałem. Były rozbijane sklepy żydowskie, tak było. Natomiast ja chodziłem do bardzo ekskluzywnej szkoły, o której wyszła książka w Łodzi dwa lata temu, napisana przez syna właściciela. To była prywatna szkoła, która była od szkoły powszechnej (bo podstawówka się wtedy nazywała powszechna). Podstawówka, Gimnazjum i Liceum Aleksego Zimowskiego. To była słynna prywatna szkoła, która tym się różniła od wszystkich innych szkół, że po pierwsze miała zupełnie inne umundurowanie: tak jak Górski w Warszawie, czapki kepi i mundurki, i jeszcze jedna rzecz: nie przyjmowano Żydów do tej szkoły. To znaczy mógł być przyjęty, ale musiał być w drugim pokoleniu wychrzczony. Wtedy był przyjmowany do naszej szkoły.
Były objawy antysemityzmu jako takiego, na pewno. Jak powiedziałem: wybijanie szyb, uliczne starcia. Ale przecież przed wojną w Łodzi, która liczyła ponad sześćset pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, Polacy byli mniejszością. Polaków było dwieście pięćdziesiąt tysięcy, Żydów dwieście tysięcy, dwieście tysięcy Niemców, więc myśmy byli jedną trzecią.
- Jednak Niemcy, Polacy i Polacy żydowskiego pochodzenia potrafili mieszkać razem, współpracować?
Oczywiście. Mieszkałem na ulicy Radwańskiej 17, to była kamienica, która stoi do dzisiaj, tam nawet moi przyjaciele jeszcze mieszkają. Szesnaście mieszkań, z tego Polacy zajmowali tylko dwa mieszkania. Moi rodzice, my – Pruscy, właściciel sklepu Kwaśniak, który mieszkał przy sklepie, i dozorczyni to byli Polacy, a reszta Niemcy i Żydzi.
- Pan się bawił razem z nimi na podwórku?
Tak. Nawet były czasem paradoksalne sytuacje. Nazywam się Pruski, moja mama Zofia Pruska. Mieszkaliśmy na drugim piętrze i mieliśmy takie samo mieszkanie, jak było na pierwszym piętrze, gdzie mieszkała dentystka, Zofia Prus, Żydówka. Korespondencja była bez przerwy mieszana. Do: Zofia Prus, Zofia Pruska. Takie były historie. Ale to nie przeszkadzało w dobrych stosunkach. Na tym piętrze, gdzie myśmy mieszkali, były trzy mieszkania. Mieszkali Niemcy i Białorusinki, Rosjanki. Tak że było bardzo międzynarodowe towarzystwo.
- Jak wybuchła wojna, to jak Niemcy zaczęli się zachowywać?
Różnie. Pod nami (mieszkaliśmy na drugim piętrze) na pierwszym piętrze mieszkała ta pani, która się nazywała Zofia Prus, a na trzecim piętrze, nad nami, takie samo mieszkanie miał właściciel, jeden z [największych] antypolaków, Niemiec, hitlerowiec i do tego profesor. On w 1944 roku tak zwiewał stąd! Między innymi przyczynił się do tego, że myśmy mieszkanie mieli zaplombowane, bo jeden z Niemców, który miał pokój z kuchnią (myśmy mieli trzy pokoje, sto szesnaście metrów), zażyczył sobie mieszkać w naszym mieszkaniu.
- Jak się nazywał ten profesor?
Wanagat.
- On był antypolski jeszcze przed wybuchem wojny?
Nie. To nastąpiło w czasie wojny, ale to jest zaszłość, której nie potrafię opowiedzieć, bo nas już nie było. Mówili.
- Jak wybuchła wojna, to skończyły się wspólne zabawy na podwórku między Polakami, Żydami a Niemcami?
Tak. Zabaw na podwórku nie bardzo bywało, dlatego że podwórko tam jest maleńkie, więc nie było gdzie. Każdy chodził do jakiejś szkoły i to było związane ze szkołą. Ale znaliśmy się i byliśmy w dobrych układach.
Ten, który wziął nasze mieszkanie, Niemiec, nazywał się Minc i był z zawodu malarzem pokojowym. Mieszkał w pokoju z kuchnią. Jemu się zachciało dużego mieszkania i Wanagat mu to załatwił przez to, że nasze mieszkanie zostało wyłączone.
- Wróćmy do Warszawy. Tam ciocia załatwiła…
Załatwiła nam mieszkanie na ulicy Polnej 42.
- Zaczął pan działać w konspiracji, z harcerstwie w Warszawie? Jak to się zaczęło?
Zanim dojechałem do Warszawy, zabrał mnie stryj do Tomaszowa. To był czerwiec 1940 roku. Od 1 września zacząłem chodzić do Szkoły Powszechnej nr 1 w Tomaszowie Mazowieckim. Ale chodziłem bardzo krótko. Dlaczego? Dlatego że zachorowałem na szkarlatynę z bardzo poważnymi powikłaniami. Długo leżałem, już do szkoły nie wróciłem. Do szkoły chodziłem tam paręnaście dni. Tak się rozchorowałem, że ojciec, który już był w Warszawie (wcześniej wyszedł przez zieloną granicę), dowiedział się od swojego brata, a mojego stryja, u którego byłem, że jestem ciężko chory, przyjechał i mnie zabrał do Warszawy. Gdzieś w październiku wylądowałem w Warszawie. Mój drugi brat wylądował w listopadzie, a matka ostatnia, w pierwszej połowie grudnia. Ale już na Boże Narodzenie 1940 roku byliśmy wszyscy razem w jednym mieszkaniu.
- Jak zaczęła się pana działalność konspiracyjna?
Jeszcze nawiązując do tego, że się rozchorowałem. Przez rok czasu nie chodziłem. Dostałem początków gruźlicy kości. Zaczął mnie leczyć i doskonale wyleczył doktor, który był wówczas lekarzem w klinice dziecięcej na ulicy Litewskiej, w słynnej klinice. On mnie zaczął leczyć, ale długo to trwało, bo rok czasu nie wychodziłem z domu, czyli nie chodziłem do szkoły. Dopiero zacząłem chodzić w 1941 roku, od września. Szkoła była na słynnej ulicy Szucha, jeszcze przed włączeniem do dzielnicy niemieckiej. To był 1941 rok.
Wstąpiłem do „Szarych Szeregów” w 1943 roku, a w listopadzie 1943 roku byłem już zaprzysiężony i byłem w organizacji, drużynie, która miała za zadanie czynić Niemcom brzydkie rzeczy, to znaczy kraść, niszczyć, uniemożliwiać jazdę samochodu. Dlatego musiałem kończyć kurs jazdy samochodu, znajomość samochodu i motocykli. Zniszczyłem Niemcom trzy motocykle.
Po prostu wsypałem cukier do benzyny. Na parkingu. Oczywiście Niemców tam wtedy nie było. Oni się rozeszli, a myśmy, mali chłopcy, odkręcili [korek od baku] i cukier [wsypaliśmy]. Już nie pojechał. W listopadzie 1943 roku zostałem zaprzysiężony.
- Był pan sam czy byli koledzy?
Byli, oczywiście. Z klasy. Najpierw to się utrzymywało w wielkiej tajemnicy jeden przed drugim, ale w końcu się to jakoś ujawniało. Myśmy mieli swoje miejsce zbiórek na Mokotowie.
- Gdzie na Mokotowie? W którym miejscu były zbiórki?
To było na Rakowieckiej, a właściwie uliczka w bok od Rakowieckiej. Tam były zbiórki.
- Rodzice wiedzieli, że pan jest w konspiracji?
Tak. Moim inspiratorem do wstąpienia była również moja ciotka Wanda Opęchowska, która tworzyła „Szare Szeregi”.
- Pana bracia też tam należeli?
Nie. Ja byłem dużo młodszy. Mój najstarszy brat już był żonaty i on z żoną do Warszawy uciekał przez zieloną granicę. Drugi był młodszy, ale już był po maturze. Ja byłem najmłodszy. Tak że zupełnie inne były nasze układy.
- Na 1 sierpnia dostał pan jakiś rozkaz? Na dzień wybuchu Powstania? Gdzie pan miał się zgłosić?
Nie, na 1 sierpnia nie dostałem, bo to było tajemnicą. Godzina „W” – wiedzieli tylko wtajemniczeni. „Szare Szeregi” nie wiedziały. Tak że mnie Powstanie zastało w domu o godzinie siedemnastej. Na Mokotów nie można było [przejść], bo Mokotów był odcięty od Śródmieścia. Wobec tego 5 czy 6 sierpnia zgłosiłem się na Hożą, potem na Wilczą, na pocztę. Tak to się zaczęło.
- Gdzie na Hożej był punkt poczty?
Czterdziesty któryś numer.
- Od razu pana przyjęli? Pan powiedział, że jest harcerzem?
Tak.
- Jakie tam pan miał zadania?
Roznosić pocztę, zbierać ze skrzynek, względnie od publiczności i oddawać na pocztę. Przy okazji przenosiłem prasę, bardzo dużo prasy. Przecież w czasie Powstania wychodziło kilkanaście dzienników, tygodników, rozmaitych czasopism. Ja sobie nawet – stąd mam znaczek oryginalny – magazynowałem i w piwnicy, tam gdzie mieszkałem, na ulicy Polnej, składałem pisma, których byłem kolporterem. Niestety po wojnie tam dotarłem: nic nie było, wszystko było ukradzione.
Były dostarczane na pocztę, żeby w razie czego roznosić.
W różnych okolicznościach. Do cywilnych, na zgrupowania wojskowe. To było dla ludności.
- Pamięta pan jakieś miejsca?
Było różnie. Mimo że to było Śródmieście Południe, tam gdzie mieszkałem i tam gdzie działałem, do końca Powstania myśmy nie oddali ani piędzi ziemi. Mimo że ulica Polna była zabudowana jednostronnie, po drugiej stronie było Pole Mokotowskie, dzisiaj już zabudowane. Były [tam] działki, na których Niemcy mieli okopy i strzelali do nas z dział, z zenitówek, które mieli na Rakowieckiej, całe
Flakkaserne tak zwane. Ostrzeliwali nasze domy, nasze mieszkania nawet. Wszystkie, nie było wyjątku.
- Mieszkał pan w domu i tylko chodził na dyżury na pocztę? Jak to się odbywało?
Tak. Nocowałem w piwnicy własnego domu, bo w mieszkaniu nie można było. Myśmy mieli dwa sublokatorskie pokoje od frontu, czyli na Pole. A oni mieli snajperów. Naszego sąsiada ustrzelili, jak bibliotekę otwierał w sąsiednim domu. Takie były przypadki.
- Co ile pan chodził na dyżury i ile czasu one trwały?
Bardzo długo. Szło się, brało się pocztę, roznosiło się, zbierało się i znowu zanosiło. Na noc się wracało do domu.
- Gdzie były rozmieszczone skrzynki?
Skrzynki były rozmieszczone w zasadzie w tych miejscach, gdzie były skrzynki [przedtem], tylko były oznakowane specjalną naklejką poczty harcerskiej, z lilijką.
- Gdzie mniej więcej były, w których miejscach?
Skrzynki pocztowe, tak jak dzisiaj, są w różnych miejscach. Trudno powiedzieć gdzie. Były nawet skrzynki, które były specjalnie robione, bo nie do wszystkich skrzynek mieliśmy klucze, więc trzeba było dawać takie skrzynki, do których mieliśmy dostęp, mogliśmy opróżniać.
- Jak pan roznosił listy, to był adres, prawda? Ale większość ludzi przecież po piwnicach siedziała. Jak pan mógł odnaleźć?
Trzeba było szukać najbliższej rodziny.
- Wchodziło się do piwnicy?
Oczywiście. Nie tylko się wchodziło. Muszę powiedzieć jedną rzecz, bardzo istotną, nie wiem, czy rozpowszechnioną. Niemcy przed Powstaniem, nie wiedząc, jakie to będzie miało skutki, przeprowadzili bardzo dobrą akcję połączenia domów w piwnicach. Można było przejść, nie wychodząc z domu, piwnicami, z jednej ulicy na drugą. To strasznie ułatwiło. Niemcy to kazali zrobić, widocznie przygotowywali się do obrony Warszawy. Nam to strasznie pomogło. Tak że ja nie wychodząc na zewnątrz, szedłem piwnicami, przejściami, pod barykadami – nie wychodząc w ogóle. Takie były przejścia.
- Żeby napisać, wysłać list, były jakieś opłaty?
Znaczki były, nominały i pobierało się pieniądze. Takie, jakie wtedy były w obiegu – grosze i złotówki z Generalnej Guberni.
- Jak było z wyżywieniem w czasie Powstania Warszawskiego?
Rzadko korzystałem z wyżywienia. Bywało. W ogóle z wyżywieniem było fatalnie. Myśmy mieszkali na ulicy Polnej, po drugiej stronie były działki, nawet ja miałem tak zwaną młodzieżową działkę, na której coś uprawiałem. Na działkach wszystko dojrzewało, to był sierpień, wrzesień. Nikt nie mógł po to wyjść. Jeżeli wyszedł, to nie wracał, bo go zastrzelono.
Powiem tragiczną historię, ale bardzo ciekawą. Myśmy mieli sublokatorskie mieszkanie w sześciopokojowym mieszkaniu. Myśmy mieli dwa pokoje, bo nas była czwórka, jeden pokój zajmowała, ale przed Powstaniem się wyprowadziła, pani hrabina Walewska. Niedługo przed Powstaniem się wyprowadziła, coś nią pokierowało. I wprowadziła się młoda, trzydziestoletnia pani, bardzo ładna zresztą. Kiedy została ogłoszona kapitulacja, ludzie rzucili się na działki. Po ziemniaki, po pomidory, po owoce. To wszystko było. A Niemcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych i ta nasza sąsiadka zginęła.
- Chociaż już była podpisana kapitulacja?
To było dokładnie 3 czy 4 października. Ona zginęła, to znaczy, została tak ciężko ranna, że zmarła. Pamiętam, jak ją nieśli na noszach, ona mnie zobaczyła i mówi: „Janku, nie tak trudno jest umierać”.
- Miał pan przyjaciół w czasie Powstania Warszawskiego, kolegów z poczty polowej?
Oczywiście. To był kolega z jednej klasy, o rok młodszy ode mnie. Razem żeśmy byli w jednym zgrupowaniu przed Powstaniem. Z tym że on znalazł się w części Warszawy, niedaleko, w miejscu swojego zamieszkania, ale w zasięgu Niemców. Z rodzicami, z babcią, matką matki, mieszkali w dzielnicy, która od razu znalazła się po stronie niemieckiej, niedaleko Alej Ujazdowskich. W czasie Powstania bywało (byłem świadkiem czterech takich zdarzeń), że Niemcy pozwalali Polakom przechodzić – wychodzić ze strony niemieckiej na stronę polską, pod warunkiem, że szli z białymi, nazwijmy to, flagami. Prześcieradła białe. Ale był to jednocześnie podstęp. Bo wychodzili, Niemcy wypuszczali, przechodzili na polską stronę, a Niemcy strzelali do nich. Tak się stało z tą rodziną. Ojciec Bolka, pseudonim „Jasnotek”, o rok młodszy ode mnie – był znanym adwokatem w Warszawie przed wojną. Oni postanowili przejść na polską stronę. Bez żadnych środków do życia, do niczego. Z tym że ojca nie wypuścili. Ojciec od razu znalazł się na alei Szucha, tam go zabrali. A babcię, matkę i siostrę Bolka wypuszczono. Kiedy przechodzili, zaczęli strzelać. Do wszystkich, oni nie sami przechodzili. Babcia dostała postrzał w nogę, więc ją od razu zabrali do szpitala, a Bolek z siostrą przeszli. Tak się złożyło, że po paru dniach żeśmy się spotkali. Załatwiłem im mieszkanie, poniemieckie, bo Niemcy też byli po stronie polskiej i przechodzili. Było dosyć duże zgrupowanie Niemców, którzy mieszkali w przedwojennych blokach, nowoczesnych, na ulicy Jaworzyńskiej. Oni po prostu uciekali i tam były mieszkania. Bolek z rodziną, z wyjątkiem babci, tam się usadowił i żeśmy zaczęli razem na poczcie pracować.
Dokładnie połowa okresu Powstania, 30 sierpnia, godzina siedemnasta. Przechodzimy razem na skrzyżowaniu Koszykowej z Poznańską, pod barykadą. Przelatuję pierwszy. To była dzielnica polska. Bolek za mną. Strzały padają. Tam Niemców nie było, byli tak zwani snajperzy niemieccy, którzy się usadawiali w pustych mieszkaniach, na strychach, za kominem. Nazywali ich gołębiarze. Strzelali, mając broń z lornetkami... Snajperami byli. I strzelaninka. Ja przeleciałem, Bolek nie przeleciał. Upadł, strzały ucichły. Myślałem, że on po prostu się położył, żeby unikać strzałów. Ale kiedy do niego doszedłem, zobaczyłem, że jest ranny. Zawołałem sanitariuszki, przyleciały po kilku chwilach. Miał niewielką ranę w lewym przedramieniu. Ale kiedy go kładli na nosze, on jeszcze oddychał, to zauważyłem, że z tyłu ma wielką dziurę. Okazuje się, że został postrzelony kulą dum-dum, czyli tak zwaną ekrazytówką, która wchodzi, wyrywa i wychodzi z drugiej strony. Dwanaście minut żył. Nie donieśli go do punktu sanitarnego.
Tak zginął mój przyjaciel Bolek. Została siostra i matka. Tragedia w rodzinie. 30 sierpnia. Matka jego dowiaduje się, tego samego dnia, że jej matka w szpitalu umarła, a mąż został zastrzelony na Szucha. Jednego dnia. Tragedia. Ludzie ginęli w różnych okolicznościach i bardzo często, dużo. Ale żeby tak utracić trzy najbliższe osoby – matkę męża i syna – w trzech bardzo różnych okolicznościach, to było straszne.
- Jak Bolek został pochowany i gdzie?
Właśnie. Bardzo się starałem zająć, pomóc tym dwóm kobietom, które zostały, siostrze i matce. Donosiliśmy im prowiant. Przede wszystkim załatwiliśmy pogrzeb. Msza odbyła się w utworzonej w czasie Powstania kaplicy na ulicy Polnej 40. Ja mieszkałem [pod] 42. Żeśmy mu załatwili pogrzeb. On jest opisany nawet w jednej z książek o „Szarych Szeregach”. Z wszystkimi szykanami, nawet żeśmy się postarali o drzewo, deski, i zrobiliśmy mu trumnę, co w tych dniach było już nie do załatwienia. Miał honorowy poczet sztandarowy, harcerski i wojskowy. Ksiądz, msza święta. Pochowany w ogródku na ulicy Polnej 36. Po wojnie znalazłem go, w latach już późnych, bo matka załatwiła grób na cmentarzu Powązkowskim, w tej części, gdzie są „Szare Szeregi”. Bolek tam leży. Ale to już po wojnie.
Kiedy Powstanie się zakończyło, nastąpiła kapitulacja, wszyscy musieliśmy wyjść i z tą rodziną straciłem zupełnie kontakt. Oni byli warszawiakami, myśmy byli łodzianami. Wszystkich nas przez obóz w Pruszkowie wywozili. Zupełnie straciłem [kontakt]. Oni nigdy w Łodzi przed wojną nie mieszkali. Proszę sobie wyobrazić moje wielkie zdumienie, zaskoczenie… W 1946 roku leżę w szpitalu w Łodzi na Wólczańskiej, który się nazywał wtedy Świętego Jana, dziś inaczej się nazywa. Byłem operowany na ślepą kiszkę. Po operacji – tam były siostry zakonne – leżę na sali, dwadzieścia cztery osoby na tej sali leżały, siostra przychodzi i przynosi mi paczkę. Mieszkałem obok, dosłownie za rogiem, na Radwańskiej, myśmy wrócili do swojego starego mieszkania. Zaraz był szpital. Dostałem ataku ślepej kiszki i mnie wzięto od razu na stół operacyjny. Zabrano mnie, ponieważ miałem zapalenie. No i paczka. Otwieram. W paczce są pomarańcze, tabliczka czekolady i książka „Żądło Genowefy”, z dedykacją od pani Gepnerowej, czyli matki Bolka. Mam ją. Zaskoczenie. Skąd?
Tak. Prawdopodobnie odszukała przez ciotkę Wandę Opęchowską, ponieważ ciotka Wanda Opęchowska była warszawianką, myśmy się zajęli i ona u nas mieszkała. Umarła na moich rękach.
1955.
- Wracając do Powstania: czy były chwile miłe, radosne?
Były.
- Mógłby pan o ich coś opowiedzieć?
Pierwsza spontaniczność, to kiedy wybuchło Powstanie. Że jesteśmy wolni. Flagi, hymn narodowy, piosenki – była wielka radość. Potem to zaczęło wygasać. Ale nadszedł moment, kiedy nad Warszawę nadleciały samoloty angielskie. „Liberatory”, inne, w bardzo dużej ilości, bo było ich ponad trzysta, aż się ciemno zrobiło. Wtedy była wielka, spontaniczna reakcja, że nas wybawią. Kiedy oni zrzucali, to było na spadochronach, Niemcy myśleli – bardzo ciekawa historia – że to desant. A to były zrzuty. W podłużnych kapsułach. Rozmaite: broń, amunicja, lekarstwa, żywność, odzież dla powstańców. Niemcy – bo to z dużej wysokości – widząc, że to są jakieś postacie, zaczęli do tego strzelać. Wszystko, co zestrzelili, spadło na naszą stronę. Oni się wtedy zorientowali, że to nie są żadni żołnierze, żadni spadochroniarze, tylko że to jest zrzut. Przestali strzelać i wtedy wszystko poszło na niemiecką stronę. Zniosło poza teren powstańczy. To była druga [sprawa]. Więcej sobie nie przypominam.
- Coś się panu trafiło z tych zasobników?
Każdemu się coś trafiło. Były odbierane przez specjalne grupy, bo głównie to była broń, amunicja, między innymi Steny angielskie, pistolety maszynowe, różne. I lekarstwa. Żywność czasem też była.
Zaraz na początku, kiedy polscy lotnicy z Anglii nadlatywali nad Warszawę w czasie Powstania, latali nad samymi domami, żeby nie być w zasięgu niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nad samymi dachami robili zrzuty, ale wtedy nie na spadochronach, tylko w workach zrzucano i większa część uległa zniszczeniu.
- To Rosjanie na kukuruźnikach tak zrzucali.
To później, pod koniec Powstania, to znaczy w drugiej połowie września. A to było na początku. Kilka samolotów z polskimi lotnikami zostało zestrzelonych przez Niemców. Gdzieś musiały wyjść, schodzić. Chwil radosnych było [trochę], ale nie było się czym specjalnie radować, bo jedzenia nie było, ludzie ginęli.
- Dużo było harcerzy w poczcie polowej? Ile w grupie mogło być? To przeważnie byli chłopcy, czy dziewczęta też były?
Były dziewczęta, ale sporadycznie. Dziewczęta były raczej łączniczkami, były sanitariuszkami. Ale były przypadki, rzadkie. Na naszym odcinku nie wiem, czy były dwie czy trzy dziewczyny. A miałem zasięg nawet na Powiśle. Przez plac Trzech Krzyży musiałem przejść, dalej docierałem.
- Z listami tam pana wysyłali?
Też, tak. Przecież, jeżeli ktoś pisał list, to nie był ograniczony, że musi na tę dzielnicę wysłać, tylko wysyłał tam, gdzie miał kogoś bliskiego, a kogoś bliskiego mógł mieć w drugiej [części Warszawy]. Zdarzyło mi się nawet, chyba dwukrotnie, że musiałem przelatywać pod barykadą przez Aleje Jerozolimskie, bo miałem po drugiej stronie dostawę.
- Jak przynosił pan listy cywilom, odwdzięczali się, dawali coś do jedzenia?
Do jedzenia, to trudno sobie wyobrazić, ale czasem coś było, nawet przyjmowało się kromki chleba. Przypominam sobie zupełnie niecodzienną historię. To było na ulicy Śniadeckich chyba. Dom był po zbombardowaniu, bomba uderzyła, ludzie pouciekali. Ktoś powiedział, że tam ktoś ma zapasy. Żeśmy poszli i rzeczywiście, na stryszku były worki z suchym chlebem. Żeśmy wzięli, bo wszystko się brało.
- Pan listy roznosił do końca?
Tak, ale jak nastąpiła kapitulacja, to poczta przestała działać. Już nie było sensu.
- Pan wyszedł razem z rodzicami?
Z rodzicami, tak. Z tym że w obozie nas rozdzielono.
W Pruszkowie.
To było tak, że tam noc tylko żeśmy [spędzili]. Szedł transport mieszkańców za transportem. Ustawiła się kolumna, Niemcy stali i: „Na lewo, na prawo, prosto, na lewo na prawo, prosto…” Co to znaczyło? Na roboty, do obozu koncentracyjnego, na tak zwane przeniesienie osób w inny teren, to znaczy gdzieś wypuszczali. Wsadzali w pociąg i wypuszczali. Mnie się trafiło prawdopodobnie, nie jestem w stu procentach pewny, bo uciekłem z transportu za Krakowem, w Kocmyrzewie, ale podobno ten transport wylądował w Oświęcimiu.
- Pan był tam sam, został oddzielony od rodziców?
Tak.
Tak, w nocy.
Nie, sporo osób, w ogóle uciekali. To była straszna historia, dlatego że nas wsadzili w węglarki, w mule węglowym. Deszcz, nie deszcz, żeśmy tam siedzieli. Było osiemdziesiąt osób w jednej węglarce, bez dachu. Co dwa, trzy wagony była tak zwana zwyżka, gdzie stali z karabinami maszynowymi. Jak ktoś był nieostrożny, to pozbawili go życia. Wtedy pociąg zatrzymał się niespodziewanie, w nocy. Tak, to nie można było usiąść, bośmy byli tak ściśnięci, osiemdziesiąt osób w wagonie, w węglarce, a jak żeśmy dojeżdżali, już było dosyć luźno, bo pouciekali. I ja uciekłem.
Wyskoczyłem. W nocy. Przecież jak pociąg się zatrzymał, to kwestia tylko przeskoczyć.
- Gdzie się pan później znalazł? Miał pan kogoś znajomego? Przecież miał pan czternaście lat.
Tak. Nikogo nie miałem. W Kocmyrzewie zajął się mną aptekarz. W nocy wziął mnie do siebie do domu. U niego czterdzieści osiem godzin spałem. W ogóle się nie budziłem, bo byłem taki wycieńczony. Potem zgłosiłem się do komitetu, do RGO, mam na to zaświadczenie. Oni mnie skierowali rozmaitymi okazjami: wozem konnym, samochodem. Dobrnąłem znów do Tomaszowa, tam skąd rozpoczynałem, do stryja. I tam spotkałem rodziców.
- Bracia też przeżyli Powstanie?
Tak, z tym że brat, który był żonaty, mieszkał zupełnie gdzie indziej, na placu Narutowicza, na wprost kościoła, w bloku koło akademika. Tam w czasie wojny była niemiecka policja:
Stadtpolizei. W najgorszej dzielnicy się znaleźli – Ochota była najbardziej prześladowana w czasie Powstania, mimo że nie brali udziału w Powstaniu, bo tam od razu byli Niemcy. Przecież tam całe grupy ludzi wyprowadzali do kościoła, z kościoła, rozstrzeliwali. Na cmentarzu na Woli są.
- Na Ochocie był Zieleniak.
Na Zieleniaku. Wywieźli brata z moją bratową do obozu. Znaleźli się w obozie we Wrocławiu, a Wrocław był w czasie wojny jednym z największych miejsc obrony Niemców. Wojna się skończyła, a Wrocław się jeszcze bronił.
Festung Breslau, czyli Twierdza Wrocław. Tam do końca wytrwali i po wkroczeniu Rosjan zostali uwolnieni i wrócili do Łodzi.
- Pan był represjonowany za to, że brał pan udział w Powstaniu Warszawskim, że był pan w „Szarych Szeregach”?
Tak. To znaczy, represjonowany to za dużo powiedziane. Nie byłem aresztowany, ale nie dostałem się na studia trzykrotnie. To chyba tyle. Później, ale to już zupełnie inna historia, jakiś „ubowiec” mnie zadenuncjował, co było zupełnie niezgodne z prawdą. We Wrocławiu pracowałem jako inspektor w „Zjednoczeniu”, gdzie mi podlegały zakłady w całej Polsce. Facet, który mnie podlegał, był byłym pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa, a ja od niego wymagałem pewnych zobowiązań, po prostu żeby pracował. On się nie bardzo chciał z tego wywiązać, to mu się nie podobało i donosił na mnie. Ale to nie było związane z harcerstwem. Był 5 czerwca 1954 roku, kiedy mnie w „Zjednoczeniu” od biurka kazano odejść, oddać klucze i przestałem być na tym stanowisku.
- A skąd pseudonim „Królik”?
To trochę śmieszne, bo ja sobie go wymyśliłem. Nie wiem, czy warto to przedstawiać.
- Proszę opowiedzieć, bo to ciekawe.
W klasie były dziewczyny. Ja bardzo dobrze z dziewczynami żyłem i chłopcy nazwali mnie babski król. Stąd „Królik”.
- Miał pan czternaście lat, to może miał pan sympatię w Powstaniu?
Nie. Przed Powstaniem tak, ale w Powstaniu nie.
- Czy jakby pan miał znowu czternaście lat i by była taka potrzeba, to też by pan poszedł do Powstania działać w poczcie polowej?
Tak.
Łódz, 18 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama