Jadwiga Sobol „Jadwiga”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Jadwiga Sobol, z domu Waliszewska. Mój pseudonim „Jadwiga”. Brałam udział w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku, po stronie Pragi. Urodziłam się w Warszawie 9 października 1923 roku. Byłam sanitariuszką.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pani przed wojną mieszkała, czym zajmowali się rodzice?

Przed wojną aż do Powstania i w czasie całej okupacji mieszkałam w lewobrzeżnej Warszawie, na ulicy Twardej 55A mieszkania 8. Ojciec, jako inżynier z zawodu, prowadził pierwsze w Polsce prywatne biuro patentowe. Mama była nauczycielką, ale z powodu utraty zdrowia wcześnie przerwała pracę.

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie, jestem jedynaczką.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

To były pamiętne wydarzenia. Mój ojciec został już przed 1 września powołany do Modlina, bo był w stopniu kapitana w stanie spoczynku. Został powołany do twierdzy modlińskiej, ponieważ już w kołach wojskowych wiedziano, że wkrótce wybuchnie wojna. Dlatego mój ojciec, chcąc nas chronić – uważał, że przede wszystkim Warszawa będzie atakowana, również przez samoloty – wywiózł nas pod Warszawę, do Józefowa. Tam zrobił wykop, schron do chowania się przed bombami i w Józefowie nas zostawił. To były bardzo ciężkie przeżycia. Dlaczego? Do końca sierpnia, do ostatniego dnia sierpnia wszystko było otwarte, wszystko normalnie działało. 1 września, godzina czwarta rano – bomby na całą Polskę… Z tą chwilą, z chwilą kiedy zaczęło się bombardowanie, oczywiście momentalnie wszystko się zamknęło, wszystkie sklepy, wszystkie banki. Pieniądz stracił całkowicie wartość, jak również wszelka biżuteria. Liczył się kawałek chleba, ale tego kawałka chleba nie było skąd brać. Moja matka chodziła na pole i wygrzebywała z ziemi po parę kartofli. To było nasze całodzienne pożywienie. Wtedy poznałam, co to jest głód. Może dlatego założyłam, teraz już, pod koniec życia, organizację pod nazwą „Akcja Bezpośredniej Pomocy Głodującym” – ponieważ wiem, na własnej skórze doznałam, co to jest głód. Józefów był bombardowany, tym bardziej że w lasku józefowskim (w Józefowie są niewielkie lasy) ukrywano przeciwlotnicze działa. W związku z tym, ponieważ strzelali do samolotów, to samoloty oczywiście rzucały bomby. Dlatego rzeczywiście było w Józefowie, mimo że poza Warszawą, gorąco. Mama [chorowała], miała krwawą dyzenterię, bo zjadła jabłko z ziemi. Pod bombami biegałam [do apteki] po lekarstwa. Tak że przeżycia wojenne w 1939 roku były bardzo ciężkie.

  • Był jakiś kontakt z tatą?

Z ojcem nie było kontaktu. Ojciec bronił Twierdzy Modlin, ale wkrótce musieli się wycofać pod naporem wojsk niemieckich i armia wycofała się na południe, do Rumunii. Niestety, Rumuni w porozumieniu z Niemcami wydali naszych oficerów do rąk niemieckich.

  • Tata znalazł się w oflagu?

Tak, znalazł się w oflagu i całą wojnę przebył w oflagu.

  • Kiedy przyszła pierwsza wiadomość? Jak panie dowiedziały się o tym, że tata jest w oflagu?

Wolno było ojcu napisać raz na miesiąc, a nam wolno było raz na miesiąc wysłać pięciokilową paczkę żywnościową.

  • Pamięta pani ten moment, kiedy dowiedziała się pani, co się stało z tatą? Czy to był jakiś moment szczególny, ktoś przyszedł z listem czy z wiadomością?

Przyznam się, że już nie pamiętam, jak to było, ale na pewno drogą korespondencji dowiedziałyśmy się o tym, że ojciec jest w oflagu. Po prostu napisał do nas. Kwitował zawsze paczki. Mama te paczki zawsze bardzo skrupulatnie opracowywała, to znaczy starała się, żeby każdy gram był jak najbardziej pożywny, więc masło zalewała słoninką dla niepoznaki, poza tym dodawała zawsze cebulę, czosnek, dlatego że to były jedyne witaminy. Dzięki tym paczkom, bardzo skrupulatnie przemyślanym, ojciec jakoś przetrwał. Po wyzwoleniu rok był pod aliantami i kurował się, bo był tak wyczerpany, że nie byłby w stanie stanąć do pracy, a zdawał sobie sprawę, że jak przyjedzie, to musi nam pomóc, a nie iść do szpitala.

  • Te paczki były normalnie wysyłane pocztą?

Pocztą wysyłane, tak. Ojciec później nam opowiadał, jak to było. Paczki wszystkich tych, którzy byli więźniami oflagu, komendant obozu zbierał, jak przychodziły i przy wszystkich rozpakowywał. Jeżeli były [produkty popsute] w paczkach, to te paczki Niemiec rozpruwał i wyrzucał, ku rozpaczy biednego więźnia.

  • Jakie rzeczy były niedozwolone?

W tej chwili może nie bardzo pamiętam, co było niedozwolone, ale prawdopodobnie jakieś rzeczy luksusu w ich pojęciu, a przede wszystkim rzeczy psujące się. Mama bardzo uwagę zwracała, żeby posyłać takie rzeczy, które się nie będą psuły. Jak otwierał paczkę i wszyscy widzieli, że produkty są spleśniałe, nie nadają się do jedzenia, wtedy [była] rozpacz tego, który tej paczki już nie mógł otrzymać.

  • Jak pani z mamą radziła sobie w czasie okupacji w Warszawie?

Moja mama była bardzo dzielna. Mieliśmy dosyć duże mieszkanie, cztery pokoje z kuchnią. Trzy pokoje mama wynajmowała i za wynajmowanie pokoi pobierała jak gdyby komorne, ale bardzo umiarkowane, mama nie wykorzystywała sytuacji, chociaż lokatorów mieliśmy rzeczywiście nietypowych. Jeden pokój zajmowali Rosjanie białogwardziści, drugi pokój Żydzi, małżeństwo żydowskie ukrywało się u nas przez całą okupację. Później zawiadomiłam władze żydowskie w Polsce, że ukrywałyśmy Żydów, dostałam podziękowanie. Trzeci pokój zajmował pułkownik AK, więc towarzystwo nietypowe. Przeżyłyśmy jedną okropną noc, kiedy gestapo po mieszkaniach w nocy szukało kogoś konkretnego, bo biegali z fotografią w ręku i świecili wszystkim latarką w oczy. Na szczęście, zasugerowani widocznie tą twarzą, nie zwrócili uwagi, że w jednym pokoju ukrywają się Żydzi, bo do nich też trafili.

  • Jak u państwa znaleźli się Żydzi? To byli jacyś znajomi?

Nie. Nie wiem, czy mama ogłoszenie dała w gazecie, w każdym razie to nie byli nasi znajomi. Ani ci Rosjanie, ani ci Żydzi, ani ten pułkownik. Dobrze nie pamiętam, byłam wtedy dziewczynką, mnie te sprawy tak bardzo nie interesowały od strony praktycznej, jak to wszystko się dzieje. Tak że myślę, że po prostu mama dawała ogłoszenie i w ten sposób.

  • Pamięta pani nazwisko tej rodziny?

Rosjanie byli Anikin, a Żydzi – Jan Mazur i w tej chwili zapomniałam imienia żony, w każdym razie nazwisko Mazur. Przyjęli nazwisko wybitnie polskie, to na pewno nie było ich nazwisko, ale po wojnie zostało.

  • To znaczy, że przeżyli Powstanie?

Przeżyli Powstanie i wyszli razem ze wszystkimi wtedy, kiedy ludność była wypędzana.

  • Czy pani spotkała ich po wojnie?

Tak, on od razu po wojnie zrobił się wielkim dyrektorem w CPN-ie. Jego żona zapytała: „Jak możemy państwu się odwdzięczyć za uratowanie życia, że u was uratowaliśmy życie?”. Moja mama odpowiedziała: „Umożliwienie córce nauki, tak żeby mogła jednocześnie pracować i uczyć się”. I on, jako ten wielki dyrektor CPN-u, to mnie umożliwił. Rzeczywiście, wstąpiłam od razu na wydział prawa i mogłam kontynuować studia.

  • Mama dostała medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”?

Nie, nic nie dostała, nic nie dostaliśmy, aczkolwiek, tak jak mówię, zawiadomiłam. Nie pamiętam, koło placu Dzierżyńskiego była ich siedziba.

  • Żydowski Instytut Historyczny.

Tak, Żydowski Instytut Historyczny, tam to złożyłam. Podziękowali i na tym się skończyło.

  • A pułkownik AK? Skąd pani wiedziała, że jest pułkownikiem AK?

Bo jak żeśmy się lepiej poznali, to on nam powiedział po prostu, że jest w randze pułkownika i że jest w AK.

  • A Rosjanie skąd się wzięli?

Tak samo jak reszta, z ogłoszenia. Oni uciekali przed bolszewikami oczywiście, bo to z kolei byli białogwardziści.

  • To było małżeństwo?

Tak, to było małżeństwo, nazwisko, o ile pamiętam, Anikin.

  • Nie wie pan, czy oni przeżyli Powstanie, wojnę?

Nie, z nimi już nie miałam kontaktu.

  • A z pułkownikiem AK?

Też nie.

  • Jak nazywał się ten pułkownik?

Może sobie przypomnę, w tej chwili zapomniałam.

  • Jak pani wstąpiła do konspiracji?

To była taka historia, że moi kuzyni byli w AK, współpracowałam z nimi. Na razie nie w ramach AK, tylko organizowałam na terenie Szpitala Ujazdowskiego warsztaty dla żołnierzy, żeby ozdrowieńcy wyrabiali pierścionki z orzełkami. To nawet dosyć rozpowszechniło się w Warszawie. Za te pierścionki z orzełkami ludzie płacili i w ten sposób żołnierze, jak wychodzili ze szpitala, mieli parę groszy przy sobie. To była moja koncepcja i ci właśnie moi kuzyni, Wojciech i Witold Stanisławscy, przynosili mi [skrawki duraluminium]. Dla tak zwanego Ausweisu byli zatrudnieni w fabryce samolotów, to była przedwojenna fabryka samolotów ich wuja, ale oczywiście przejęta przez Niemców. Dla Ausweisu byli tam zatrudnieni, a de facto po uszy w konspiracji. Potem, drogą denuncjacji ktoś doniósł Niemcom, że jest zebranie konspiracyjne właśnie u nich i Niemcy ich aresztowali. Zostali skatowani w alei Szucha tak, że mój kuzyn w ciągu jednej nocy osiwiał, i wywiezieni do Oświęcimia. Bardzo szybko przyszło zawiadomienie o śmierci. Pod wpływem tego postanowiłam wstąpić do AK. Nawiązałam kontakt. Moje koleżanki z gimnazjum Słowackiego – uczyłyśmy się na tajnych kompletach – były już zaangażowane w AK i dlatego mnie udostępniły, umożliwiły dojście i zaangażowanie się w tej organizacji.
  • Pamięta pani, jak pani składała przysięgę?

Tak, było bardzo skromnie, ponieważ to były warunki konspiracyjne, więc żadnych uroczystości nie było. Po prostu kilka nas się zebrało i przyszedł ktoś nam nieznany – nie znałyśmy ani nazwiska, ani nawet pseudonimu – i odebrał od nas przysięgę. Tak że to odbywało się wszystko w warunkach konspiracyjnych. Dlatego starałyśmy się notatki [ograniczać] do minimum, jeżeli było wyznaczone miejsce zbiórki, miejsce spotkania, to doraźnie, ale starałyśmy się już potem tego nie pamiętać. To wszystko dla względów bezpieczeństwa. Od razu szykowałam się jako sanitariuszka, dlatego w ramach AK kończyłam kursy sanitarne pod kierunkiem lekarza. Miałyśmy także praktykę w szpitalu Przemienienia Pańskiego, a więc na Pradze, i tam pod kierunkiem lekarza asystowałam przy operacjach, po operacji musiałam założyć opatrunek, zabandażować chorego. Jednym słowem w ten sposób, nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie przygotowywałyśmy się do Powstania. Powstanie było tak jakby ciągle w perspektywie, ale wydawało się w jakiejś bardzo mglistej i odległej perspektywie.

  • Ktoś do pani przyszedł, jakaś łączniczka z rozkazem, gdzie pani ma się stawić?

Na jednym zebraniu przekazano mi polecenie, że mam się stawić na ulicy Floriańskiej 12, w dniu 1 sierpnia, o godzinie siedemnastej, ale to było już na parę dni przed Powstaniem. Mnie do głowy nie przyszło, że to jest godzina wybuchu Powstania, po prostu miałam powiedziane, że mam się stawić o tej porze na zbiórce. Ponieważ miałam rodzinę na Pradze, więc na parę dni przed wybuchem Powstania [poszłam tam pieszo z ulicy Twardej na ulicę Łochowską]. Moja mama przeczuwała widocznie, że jednak może być Powstanie, aczkolwiek nie było to wiadome oficjalnie. Niemniej uszyła brezentową torbę na przybory medyczne dla mnie jako sanitariuszki. Parę dni przed wybuchem Powstania już było niespokojnie na mieście, mosty były bardzo mocno obsadzone przez Niemców, wstrzymany ruch kołowy, tylko pieszo można było przejść. Mama mnie przeprowadziła przez most, bo się bała, żeby mnie nie zatrzymali, z tą torbą w dodatku i za mostem, już po stronie Pragi żeśmy się pożegnały. Pamiętam, że ze wzruszenia uklękłam na ulicy i podziękowałam Panu Bogu, że szczęśliwie przeszłam przez ten most, silnie obsadzony przez Niemców, przez patrole niemieckie. Parę dni pobyłam u moich stryjostwa i 1 sierpnia o godzinie szesnastej wyruszyłam w kierunku ulicy Floriańskiej. Gdy dochodziłam już, to zbliżała się godzina „W”, zaczęły się strzały. Ostrzeliwanie było tak silne, że już było niebezpiecznie.

  • Gdzie pani mieszkała u wujostwa?

Na ulicy Łochowskiej, to jest Praga Środkowa. Z Łochowskiej [do] mostu Kierbedzia to spory kawałek. Oczywiście szło się pieszo, tak że zanim doszłam, to zbliżała się już godzina „W”. Był tak silny obstrzał, że musiałam się schować. Schowałam się w bramie, wszystkie bramy się pozamykały. W tej kamienicy, już blisko mojego punktu, przenocowałam chyba gdzieś w piwnicy. Przed świtaniem poprosiłam dozorcę o otworzenie bramy. Wypuścił mnie i wtedy pomaszerowałam na Floriańską. Gdy szłam, przede mną bardzo energicznym krokiem prawie biegł wysoki, młodych człowiek w wysokich butach oficerskich. Niemcy byli usadowieni na dachach, między innymi na dachu kościoła Świętego Floriana, ale także na dachach domów, z erkaemami, czyli ręczne karabiny maszynowe. Jak on zaczął biec, to puścili salwę i padł tuż przede mną. Teraz miałam świadomość, że Niemcy mnie obserwują, co zrobię. Gdybym się schyliła, gdybym chciała jemu pomóc, [gdybym] patrzyła, czy zabity, czy nie zabity i tak dalej, prawdopodobnie byłabym poczęstowana kolejną salwą. W ogóle nawet nie spojrzałam na niego i sobie spokojnym krokiem, tak jakbym szła na spacer, szłam dalej. Prawdopodobnie dzięki temu, tej rozgrywce psychologicznej, zostawili mnie, to znaczy nie puścili kolejnej salwy i w ten sposób doszłam na Floriańską.

  • To był chłopak, który miał opaskę, broń?

Czy miał broń? Jeżeli miał, to jakąś ukrytą, w każdym razie tej broni nie widziałam, ale miał znamienne właśnie te oficerki, wysokie buty. To już zwracało uwagę, bo przeciętny cywil nie chodzi w oficerkach.

  • Miał biało-czerwoną opaskę?

Tego nie pamiętam, czy miał czerwoną opaskę, czy nie. My później, w czasie Powstania, owszem. Od razu gdy przybyłam na punkt, dali białe fartuchy [i] opaski AK.

  • Jak wyglądał punkt na Floriańskiej? Czy to było mieszkanie?

To było prywatne mieszkanie, dosyć duże. Gotowała nam Żydówka, która wiecznie podziwiała nas, że w ogóle wychodzimy. Nie boimy się, że kule nas dosięgną, tylko idziemy ratować. Zawsze powtarzała [z] takim żydowskim akcentem: „Nu, nu, gdybym ja musiała iść, to bym umarła ze strachu, zanim bym wyszła na ulicę”. A my wychodziłyśmy, od rana do wieczora ratowałyśmy rannych. Były zacięte walki [uliczne. Niemców] wspomagały samoloty z góry, poza tym żołnierze, którzy usadowili się na dachach domów z erkaemami w ręku, do każdego, kto zjawił się na ulicy, strzelali. Dlaczego my jakoś uchodziłyśmy śmierci? Otóż paradoks zdawałoby się: białe fartuchy [były] z daleka widoczne i to powinno nas gubić, a nas ratowało. Dlaczego? Dlatego że w szpitalu Przemienienia Pańskiego, wokół którego toczyły się walki i wokół którego zbierałyśmy rannych, przód szpitala, front zajmowali Niemcy. Dla ludności polskiej pozostawili tylne budynki szpitala. W związku z tym, że Niemcy zajmowali front szpitala, siostry niemieckie, też w białych fartuchach, uwijały się i zbierały swoich rannych. W związku z tym ci z góry bali się do nas celować, żeby nie zabić przez omyłkę własnych sióstr. Ale nieraz mimo to musiałyśmy padać plackiem razem z nieszczęsnym rannym. Mimo to był zawsze bardzo nam wdzięczny, łzy wdzięczności, nawet całował po rękach. Niosłyśmy do szpitala.

  • Do szpitala czy na punkt sanitarny na Floriańską?

Nie, zanosiłyśmy bezpośrednio do szpitala, do tylnych budynków przeznaczonych dla ludności cywilnej.

  • Niemcy tam nie wpadali, nie widzieli, że tam są ranni powstańcy?

To był ferwor walki. Może później, gdy zaczęła się denuncjacja, donoszenie przez folksdojczów. Zaraz do tego dojdę. Dlaczego oni tak wściekle denuncjowali? Otóż powstańcy, w miarę jak zajmowali kolejne kamienice i ulice, miejscowych folksdojczów – a ludność miejscowa doskonale wiedziała, kto jest folksdojczem – pakowali do piwnic pod klucz. Nie rozstrzeliwali, oni mieli po zwycięstwie Powstania stanąć przed sądem wojskowym. Oczywiście Powstanie na Pradze, jak wiemy, upadło bardzo wcześnie, po siedmiu dniach. I folksdojcze donosili na nas.
Nasz oddział sanitarny, tylko nie ten, w którym walczyłam wokół Szpitala Przemienienia Pańskiego i wokół mostu Kierbedzia, ale mój oddział sanitarny, z którym byłam związana zanim Powstanie wybuchło, działał na Targówku. Tam przeprowadziła mnie łączniczka po upadku Powstania. Tam działałyśmy w opuszczonej hali fabrycznej. Warunki były bardzo prymitywne, spałyśmy na garstce słomy, na betonie, pompa podwórkowa musiała nam służyć za łazienkę, ale w dalszym ciągu udzielałyśmy pomocy sanitarnej powstańcom rozmieszczonym po prywatnych domach.

  • W którym to było miejscu na Targówku?

Tak jak pamiętam, to była ulica Radzymińska. W każdym razie to była opuszczona fabryka, nieczynna, tuż przy torach kolejowych. O ile mnie pamięć nie myli, to była ulica Radzymińska. Natomiast moje koleżanki, które działały także w czasie Powstania, działały w punkcie sanitarnym na ulicy Oszmiańskiej. W hali fabrycznej nie było żadnego punktu sanitarnego, bo tam nie było warunków do tego. Niestety, znowu była denuncjacja, ale byłyśmy ostrzeżone o tym, że Niemcy są na naszym tropie. Akowcy widocznie, nie wiem jakimi drogami, czuwali nad nami. Kiedy zrobiło się dla nas niebezpiecznie, wtedy komendantka zdecydowała, że musimy uciekać.
Uciekłyśmy pieszo do pobliskiego majątku, do Marcelina. W Marcelinie przenocowałyśmy tylko jedną noc i zajechały tak zwane budy, samochody ciężarowe z platformami pełne wojska [uzbrojonego „po zęby” – po siedem dziewcząt. Dlaczego taka obstawa wojska niemieckiego? Ponieważ w pobliżu za Marcelinem ciągnęły się już lasy, lasy były pełne partyzantki i oni bali się, że partyzanci nas odbiją, dlatego przyjechały po nas dwie platformy wojska. Był taki moment, że wszystko trzeba było zostawić, nic nie wolno było brać ze sobą, wszyscy musieliśmy zejść na dół i stanąć pod ścianą. Gestapowiec zapowiedział, że jeżeli coś znajdą, [na przykład] broń, to będziemy wszyscy rozstrzelani. Jeśli chodzi o broń, to znaleźli tylko starodawne polskie szable. Niemiec, chcąc się popisać przed nami, wyciągnął z pochwy szablę i usiłował ją złamać. Tymczasem szabla zrobiona z bardzo dobrej stali, wywinęła mu się i uderzyła w twarz. Oczywiście cisza grobowa, bo nie daj Boże, gdybyśmy się roześmieli, ale w duszy pomyśleliśmy sobie: „Dobrze ci tak, Niemcze, polska szabla wiedziała, co robi”. Po zakończeniu rewizji zapakowali nas na ciężarówki, zabrali i wylądowałyśmy w byłych koszarach Wojska Polskiego na 11 Listopada.
Na 11 Listopada przeżywałyśmy okropne rzeczy, bo oczywiście wymuszali zeznania. Moje nazwisko na nieszczęście, nie wiem jakim cudem, przez omyłkę po prostu, było dwa razy na liście konspiracyjnej – na końcu i gdzieś w środku. Uparli się, że to oczywiście znak konspiracyjny, a nie jakaś pomyłka. Twierdziłam, że pomyłka, a oni swoje [w czasie zeznań]. Byłam bardzo pobita, do utraty przytomności, kilkakrotnie. Przy pomocy lania wody i uderzania w twarz przywracali mi przytomność i zeznania odbywały się od początku z tym samym skutkiem.

  • To było w jakichś piwnicach? W więzieniu siedzieliście, w salach?

Nie, to były baraki na terenie koszar. Tam były różne budynki, były i budynki murowane, wysokie, ale były i niskie baraki. Byłyśmy w tych barakach, więc to nie były piwnice, po prostu zakratowane cele na parterze.

  • To były same dziewczyny, czy byli też mężczyźni?

Trafiłyśmy [do więzienia na moment, gdy] przed nami byli tylko Żydówka i chyba Żyd. Pamiętam tylko Żydówkę. Oficer gestapo, chcąc mnie postraszyć, wezwał i osobiście rozstrzelał tę Żydówkę w moich oczach. Oczywiście pilnie patrzył, jakie to wrażenie na mnie wywarło. Byłam oswojona z widokiem śmierci w czasie Powstania. Koło mnie padali ludzie, ja nie doznałam nawet draśnięcia, tak że widocznie miałam przeżyć.
Komendantka została po kilku dniach rozstrzelana, natomiast my wszystkie stanęłyśmy pod ścianą na rozstrzelanie i tu znowu działała chyba Opatrzność, bo ten dzień, w którym miałyśmy być rozstrzelane… Już stałyśmy pod ścianą, wszystko było przygotowane, karabiny maszynowe, żołnierze stali przygotowani do tego, żeby pociągnąć za cyngiel, raptem wpada gestapowiec: Halt! Nicht schiessen! – Stać, nie strzelać!. Okazało się później, dużo później, na razie nie wiedziałyśmy, co to za cud, że zbieg okoliczności, akurat od tego dnia obowiązywał rozkaz traktowania powstańców na prawach międzynarodowych, nie wolno rozstrzeliwać. Więc oni nie z miłości do nas, tylko dla Niemca przekroczyć rozkaz, to było coś strasznego. Wtedy byliby odpowiedzialni. Dlatego z takim pośpiechem wpadł [gestapowiec] na podwórko i krzyknął, żeby nie strzelać. Wróciłyśmy do cel. Nawet raptem stali się bardzo [dla nas] uprzejmi, jak już zbliżały się coraz bardziej wojska radzieckie.

  • Jak stałyście, to miałyście ręce podniesione, jak to się odbywało?

Na razie stałyśmy bez podniesionych rąk, dlatego że jeszcze nie było rozkazu na rozstrzelanie. Żołnierze, którzy mieli wykonać egzekucję, czekali na rozkaz, a zamiast rozkazu rozstrzelania, padł rozkaz, żeby nie strzelać, więc wszystko się odwróciło.

  • Ile tam wtedy stało dziewczyn?

Nas było siedem, z komendantką chyba było osiem, a siedem zostało.

  • Komendantka wcześniej była rozstrzelana?

Komendantka była rozstrzelana po przesłuchaniach. Wszystkie nas przesłuchiwali i komendantkę również. Ta nieszczęsna lista konspiracyjna trafiła do ich rąk i dlatego wiedzieli, kto jest komendantką. Była okrutnie bita. Gdy wyprowadzali mnie po kolejnym przesłuchaniu, to widziałam: była rozpięta na drzwiach i miała twarz bardzo spuchniętą, zupełnie zniekształconą od bicia.
  • Jak to była rozpięta na drzwiach?

Ręce i nogi przywiązane rzemieniami, tak że rozkrzyżowane nogi, rozkrzyżowane ręce.

  • To znaczy przywiązali ją i tam rozstrzelali?

Przywiązali i bili ją, a później rozstrzelali na cmentarzu żydowskim. Ale zanim rozstrzelali, to bardzo cierpiała, zresztą każda z nas, może w mniejszym stopniu. Byłam parokrotnie bita do utraty przytomności. Moje koleżanki, nie wiem na ile, ale wiem, że też były maltretowane. Natomiast, co ciekawe, straż więzienna, która rekrutowała się z oficerów zdegradowanych za przestępstwa polityczne, odnosiła się do nas bardzo przyjaźnie. Wykradała na przykład coś z obiadu dla nas, przynosiła z kantyny, albo jak prowadzili nas do kantyny, nie wiem dlaczego, to coś dla nas kupowali i dawali. Jednym słowem zupełnie inny stosunek do nas oficerów niż gestapowców. Ale później, w miarę jak wojska radzieckie i polskie coraz bardziej się zbliżały do Pragi, taktyka wyraźnie się zmieniła. Raptem zatroszczyli się, że my przecież teraz pójdziemy do obozu, a jesteśmy tylko w letnich sukienkach, czy mamy możność dostania jakichś ciepłych rzeczy. Powiedziałam, że mam na Pradze rodzinę, poza tym jest majątek Marcelin, gdzie nas aresztowano. U mojej rodziny właściwie nic nie dostałyśmy, bo wszystko mieli spakowane w piwnicach. Natomiast w Marcelinie bardzo dużo rzeczy, tak że tam rzeczywiście dostałyśmy zaopatrzenie, każda dostała ciepłe rzeczy. Z więzienia, poprzez obóz przejściowy na Pradze, poprowadzono nas…

  • Gdzie był obóz przejściowy na Pradze?

Był chyba tutaj, jak jest obecna aleja Solidarności i Targowa, tu gdzie pomnik tak zwanych czterech śpiących, właśnie gdzieś w tych okolicach był obóz. Stosunkowo nieduży obóz prowadzony przez Ślązaka. Mówił łamaną polszczyzną i był bardzo zażarty, jeśli chodzi o folksdojczów, nazywał [ich] świniami i w ogóle znęcał się w okropny sposób nad nimi, katował ich dosłownie. Natomiast my, że nie wyrzekłyśmy się, że przeszłyśmy więzienie, miałyśmy stosunkowo dobre warunki jak na taki obóz. Taki obrazek Ślązaka, trochę Polski, a trochę Niemca w nim [było], to znęcanie się. Rzeczywiście folksdojcze to byli straszni ludzie, mieli na sumieniu wielu Polaków.

  • Gdzie pani trafiła z obozu?

Z obozu przejściowego znowu nas popędzili. Ciągle byłyśmy jako polityczne, pod osobną opieką. Popędzili nas i najpierw przejściowo byłyśmy w takim punkcie, gdzie byli oficerowie niemieccy. Ten punkt mieścił się na Nowym Zjeździe 1, tam gdzie mieści się przychodnia dentystyczna. Nowy Zjazd 1, pamiętny dla mnie, wchodzi się po schodkach, jest balkonik. Na ten balkonik wychodzili oficerowie niemieccy i sobie dla zabawy strzelali przez Wisłę do oficerów radzieckich. Taka była zabawa między jednymi a drugimi. Jedni i drudzy czekali, aż Polacy się wykrwawią. Tak że podawali sobie ręce przez Wisłę, mimo że do siebie strzelali. Tam byłyśmy krótko i wykonywałyśmy po prostu brudne roboty, trzeba było sprzątać ubikacje i tak dalej.
Stamtąd popędzili nas na Dworzec Zachodni i pociąg zawiózł nas do obozu w Pruszkowie. Obóz w Pruszkowie – znowu objawienie Opatrzności. Nocowałyśmy tylko jedną noc, a następnego dnia – przyjazd międzynarodowej komisji genewskiej. Niemcy od rana szaleli. Mleko dla dzieci, chleb, zupa na mięsie, same nadzwyczajne rzeczy. W pewnym momencie podeszłam do drutów okalających, tam gdzie przebywałyśmy, bo przebywałyśmy nie ze wszystkimi, tylko w osobnym lokum. Podeszłam do drutów, patrzę: moja koleżanka idzie na czele sanitariuszek, w otoczeniu komisji genewskiej. Pisnęłam do niej po cichu: „Danusiu!”, a ona wycofała się do tyłu. Mówię: „Słuchaj, ratuj nas, nas tu jest siedem. Zrób coś, żebyśmy stąd wyszły”. Bardzo szybko zjawiły się sanitariuszki, miały przepustkę z tak zwana wroną, czyli orzeł niemiecki. Nie wiem, co na tej przepustce było napisane, dość, że strażnik nas przepuścił i [sanitariuszki] zaprowadziły nas wprost na peron, a na peronie Niemcy i komisja genewska. Oczywiście zajeżdżały wagony pulmanowskie, eleganckie: jak to dobrze Niemcy traktują wysiedlonych z Warszawy.
Chciałabym powrócić jeszcze do okresu Powstania na Pradze. Mianowicie nasza działalność zasadnicza to było zbieranie rannych na nosze i zanoszenie do szpitala, ale oprócz tego miałyśmy jeszcze dodatkowe zadanie. W kościele Świętego Floriana był zamknięty olbrzymi tłum, który zebrał się w dniu 1 sierpnia na nabożeństwie. Były tam i matki z dziećmi, i starzy ludzie, rozmaici. Cały tłum ludzi i ten tłum ludzi już nie mógł opuścić kościoła, bo tak jak mówiłam, Niemcy usadowili się na dachach domów i na dachach tegoż kościoła z karabinami maszynowymi w ręku i do każdego pruli, kto się pokazał na ulicy. Wszyscy byli zamknięci w kościele, a ponieważ w ręce powstańców jako jedne z pierwszych obiektów, a było ich wiele, dostały się rzeźnia i piekarnia miejska, wobec tego łączniczki przynosiły mięso, przynosiły pieczywo, a nawet mleko dla dzieci i my te produkty dostarczałyśmy dla uwięzionych w kościele. Tłum zachowywał się spokojnie, ludzie rozlokowali się przy konfesjonałach, przy ołtarzach, gdzie kto mógł. W każdym razie sytuacja tam była tragiczna – cały tłum ludzi bez możliwości sanitarnych, więc naszym zadaniem były nie tylko zadania sanitarne jako sanitariuszek, ale także ratowanie tych ludzi w miarę możności, szczególnie dzieci. Zanosiłyśmy dla nich [żywność], tak że miałam możność obserwowania tego odcinka w czasie Powstania Warszawskiego na Pradze.
Trzeba podkreślić, że gdyby nie amunicji, Powstanie bezwzględnie trwałoby o wiele dłużej, ale już do ostatniego naboju walczyli powstańcy. Mimo że już był rozkaz powrotu do konspiracji, ale rozkaz nie wszędzie od razu dotarł, ponieważ oczywiście były trudności przedarcia się dla łączniczek. Poza tym była chęć walki z okupantem za wszelką cenę. Walki trwały, jak mówię, tydzień, a na pewno trwałyby dłużej, gdyby było lepsze uzbrojenie. Niestety, przewaga Niemców po stronie Pragi była druzgocąca. Dlaczego? Tutaj Niemcy zgromadzili największe swoje siły, bo Wisła stanowiła dla nich ostatnią nadzieję obrony przed pójściem [wojsk radzieckich i polskich] na Berlin. Zdawali sobie sprawę, że gdy wojska radzieckie razem z polskimi sforsują Wisłę, to koniec z nimi, to już pójdą bezpośrednio na Berlin. I tak się stało. Dlatego tutaj gromadzili największe siły. Pułkownik Żurowski, komendant Pragi, w swojej książce „Walka z dwoma wrogami”, w rozdziale „Powstanie Warszawskie”, opisuje poszczególne odcinki walki z Niemcami na ulicach Pragi, jak to wszystko było prowadzone, jakie obiekty były zdobyte. W swoich wspomnieniach, na początku, umieściłam wyjątki z książki pułkownika Żurowskiego.

  • Którędy pani i koleżanki były pędzone z Nowego Zjazdu do Dworca Zachodniego? Którymi ulicami?

Trudno mi dzisiaj powiedzieć, którymi ulicami, ale chyba głównie Alejami Jerozolimskimi, bo Aleje Jerozolimskie idą w kierunku na Dworzec Zachodni, więc wydaje mi się, że tędy. W każdym razie najpierw z Nowego Zjazdu dotarłyśmy do kościoła Świętej Anny. Tam był taki obrazek, że drogocenne meble, eleganckie kanapy i tak dalej, które były wystawione oczywiście dlatego, żeby tworzyć barykady w czasie Powstania, wszystko to stało na ulicy. Poza tym domy to były tylko kikuty kominów, wszystko wypalone. Jedyna tylko ocalała figurka Matki Boskiej, która jest do dnia dzisiejszego obok kościoła Świętej Anny na Krakowskiem Przedmieściu.

  • Gdzie później panią skierowali z Pruszkowa?

Gdy dostałyśmy się do wagonu pulmanowskiego razem z ludnością Warszawy, pociąg zawiózł nas i otworzyły się drzwi we Włoszczowej. Włoszczowa – znowu obóz przejściowy. Tam z kolei miała szczęście nasza koleżanka, której ojciec był przed wojną wojewodą kieleckim, bo to już była Kielecczyzna. Komendant tego przejściowego obozu, pół Niemiec, pół Polak, pamiętał ojca naszej koleżanki i traktował nas ulgowo. Dość, że wylądowałyśmy we wsi Dzieżgów i tam założyłyśmy szpital. Oficjalnie ten szpital działał jako szpital Czerwonego Krzyża dla chorych i rannych z Warszawy. Owszem, miałyśmy trochę staruszków z Warszawy, trochę chorych, ale szpital bardzo szybko zaczął działać dla partyzantów i to było główne przeznaczenie tego szpitala. Byłyśmy rozlokowane po chałupach we wsi Dzieżgów. Wieś Dzieżgów jest położona w pobliżu Włoszczowej, tam są ogromne lasy i partyzantka działała na wielką skalę. Byli oczywiście ranni, więc szpital miał znowu pełne ręce roboty. Ale to już popowstaniowe działanie.

  • Pani mama przeżyła Powstanie? Została po lewej stronie, w Warszawie?

Mama w dniu Powstania poszła do znajomych i u nich już została. Później wróciła do swojego mieszkania. W naszym mieszkaniu na przykład znalazła się moja siostra stryjeczna, ja znalazłam się w jej mieszkaniu na Pradze.

  • Kamienica na Twardej przetrwała Powstanie?

Przetrwała Powstanie, a po Powstaniu Niemcy, kamienica po kamienicy, wysadzali w powietrze. Moja mama po Powstaniu przedarła się jakoś do Warszawy, bo miała ukrytą biżuterię w piwnicy. Przedarła się z narażeniem życia i tę biżuterię wyniosła, ale widziała już, jak podkładają materiały wybuchowe [pod dom przy ulicy Twardej 55 a – pod nasz dom].

  • Wszyscy przyjmują pseudonimy. Dlaczego pani przyjęła „Jadwiga”, taki jak imię? Dlaczego pani nie wymyśliła sobie jakiegoś innego?

Trudno mi odpowiedzieć dlaczego. Widocznie to imię jakoś mnie… Może przez cześć, jaką mam dla królowej Jadwigi, może dlatego. I moja patronka, święta Jadwiga, księżna Śląska była bardzo zasłużona, jeżeli chodzi o działalność charytatywną. Zakładała sierocińce, zakładała szpitale, natomiast była bardzo surowa dla siebie i dla otoczenia, tak że na przykład zamek tonął w ciemnościach, nie wolno było palić świateł, bo pieniądze trzeba oszczędzać. Wtedy paliło się łuczywem, to było drogie oświetlenie. Poza tym trzeba było ogrzewać. Nic nie ogrzewano, nic nie było oświetlane, wszystko szło na sierocińce, na szpitale, na domy sierot, wdów.

  • Jak wybuchło Powstanie, miała pani [dwadzieścia jeden] lat, prawda?

Byłam już pełnoletnia, dlatego mama uważała, że mam prawo decydować i nie może mi zabronić udziału w Powstaniu. […] [Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat. Według przedwojennej ustawy byłam pełnoletnia].

  • Jakby pani miała dwadzieścia jeden lat, poszłaby pani znowu do Powstania Warszawskiego?

Teraz?

  • Jakby pani miała znowu dwadzieścia jeden lat.

Cóż, moje nastawienie się nie zmieniło, to znaczy priorytety nie zmieniły się i zawsze uważam, że takie priorytety jak potrzeba walki o niepodległość, jak potrzeba walki z głodem, co teraz realizuję, kierując organizacją „Akcja Bezpośredniej Pomocy Głodującym”, te priorytety się nie zmieniły. Dlatego myślę, że poszłabym do Powstania.


Warszawa, 1 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jadwiga Sobol Pseudonim: „Jadwiga” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga Dzielnica: Praga, ulica Floriańska 12 Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter