Nazywam się Danuta Szlajmer, z domu Krempa, z pierwszego męża Borowska. Urodziłam się 19 sierpnia 1927 roku.
Gdzie pani się urodziła?
Urodziłam się u babci w Chełmcach, w małej miejscowości na Kujawach.
W jakiej formacji służyła pani w czasie Powstania Warszawskiego?
Byłam u „Kilińskiego”, chociaż (miałam telefon) miałyśmy się zgłosić w „Szarych Szeregach”, Świętokrzyska 28. Nie doszłam tam.
Gdy wybuchła wojna, miała pani dwanaście lat. Proszę opowiedzieć o przedwojennej Warszawie.
W Warszawie było bardzo dziwnie. Poznań był czysty, porządny, a tutaj panował bałagan. Tam nie było „narodu wybranego”, takiego jak tutaj. Te całe dzielnice, inny język, to było trochę dziwne.
Dlaczego rodzina się przeprowadziła z Poznania?
Bo ojciec dostał pracę w firmie „Tudor” w Piastowie, w biurze przy ulicy Złotej 35, dzisiaj tam jest Pałac Kultury. O pracę nie było lekko, a tu dostał.
Miała pani rodzeństwo?
Nie, jestem jedynaczką.
Gdzie państwo zamieszkali w Warszawie?
Mieszkaliśmy Aleje Jerozolimskie 51, dawniej był to numer 45. To był dom budowany [w 1907 roku przez] Hosera. Była to bardzo przyzwoita firma. […]
Jak pani zapamiętała przedwojenną szkołę?
Nauczyciele byli wspaniali. Chodziło się w fartuszkach czy w mundurkach. To [było] bardzo mądre, bo młodość jest tylko raz. Potem się ma dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat, bo się nie dodaje, raczej się odejmuje. Jestem za mundurkami. Nie było strojenia się, bo dziewczynki były biedne, z biednych domów i z bogatych domów. To było bardzo dobre i tego mi .
Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?
Wiem, że tatuś miał [pieniądze] w banku, bo tam załatwiał różne firmowe sprawy. Pieniądze zdążyli mu wydać, a że bał się papierków, to miał srebrne monety. Było ciężko. Myśmy z tym też uciekały, z walizką srebrnych pięciozłotówek, dwuzłotówek, już nie wiem, dziesięciozłotówki też chyba były. To nie była słodka wojna. Przeżywaliśmy to ogromnie. Założyłam (nie powinnam tego mówić) biustonosz mamy, wypchałam watą, z warkoczy zrobiłam kok. Chciałam kopać rowy, ale nie przyjęli [mnie], mówili „Idź dziecinko do domu”. Dziewczynki wówczas wyglądały młodziej, inaczej. Dzisiaj dwunastoletnia dziewczynka jest prawie dorosła. Tego nie było kiedyś. Byłyśmy skromne, inaczej wychowane. Żal mi tych lat. To były najlepsze lata. Czekało się na życie.
Życie w czasie okupacji zrobiło się pewnie bardziej szare, smutne?
Tak, ale była jakaś ogromna więź międzyludzka. W domu myśmy mieli masę ludzi. Przyjeżdżali, to znaczy musieli wyjechać z Poznania, z tych terenów, gdzie była stworzona Rzesza. U nas się zatrzymali, bo nie mieli pieniędzy. Musieli uciekać czy wywozili ich z walizeczką, więc byli biedni. Trzeba było ich utrzymać, żeby pospali, nim się gdzieś ulokują. To było bardzo trudne. Trudno było zdobyć jedzenie dla nich, nakarmić ich. Nawet jak się kupiło kurę, to trzeba było skubać, a nie jak dziś – bierze się z półki gotową. Czasy były inne. Zdobyć [środki na] życie było trudno.
Pamiętam, że ojciec pamiętał pierwszą wojnę i głód. Przed samą wojną kupowaliśmy ogromne ilości bułek paryskich. Kroiło się je i suszyło w piecach. To się bardzo przydało, bo jak wybuchła wojna, to ludzie z dworca przyszli tutaj, do naszego domu, bo Dworzec Główny był naprzeciwko. Ludzie ci spali po klatkach schodowych, po piwnicach. Byli głodni i pamiętam, że na czerwonej tacy nosiłam herbatę i sucharki. Ludzie byli wdzięczni, że nie są głodni. Trzy razy dziennie to nosiłam. Tata był mądry – trzy wory sucharów się przydały, bo pamiętał [głód]. Urodził się w Baranowie, tam była wojna – wojna bolszewicka, Moskale spalili dom, tak że życie było zupełnie inne.
Tata zmienił pracę w czasie okupacji czy dalej tam pracował?
Nie, pracował jeszcze tam i bardzo dobrze, że pracował, bo ta firma istniała jeszcze. To były biura firmy z Piastowa – fabryka w Piastowie. Miller, chociaż był pochodzenia niemieckiego, ogromnie dużo zrobił. Dawał ludziom fikcyjne papiery [potwierdzające], że pracują w tej firmie. Dawał nawet pieniądze na szkoły, przecież były komplety, naprawdę bardzo pomagał. Potem siedział w więzieniu na Rakowieckiej. Nie wiem, czy sprawa była, tego nie pamiętam. Został zwolniony, zresztą umarł. Zostawił mieszkanie. Jego dom ocalał, ale później go zburzyli, bo budowali Pałac Kultury. Dali mu mieszkanie gdzieś na Pradze, gdzie ubikacja była na podwórku. Warunki były bardzo prymitywne. To byli bardzo prawi ludzie, nie powinnam o tym mówić, bo nie mam sentymentu do Niemców, ale on był Polakiem z krwi i kości, chociaż z niemieckiej rodziny. Jak przyjechał jego brat Miller – pułkownik, to jego żona podała mu rękę w rękawiczce, żeby nie dotykać ręki niemieckiej, chociaż ona była z Hennebergów. Też niemiecka rodzina, tylko długo osiadła w Polsce. [Bracia] Henneberg robili platery, które widzę, gdy jestem za granicą. Bardzo dużo widziałam w Rosji.
Pani znała rodzinę Hennebergów?
Znałam żonę Millera. Po wojnie przychodziła do nas w kapeluszu, w rękawiczkach. Mój synuś się jej bał. Biedni byli ludzie.
Czy w czasie okupacji chodziła pani do szkoły na tajne komplety?
Oczywiście, że tak.
Gdzie?
Szkoła powszechna, pierwszy rok, Wspólna 47a, dom czynszowy. Było tam przyjemnie. Potem wybudowano nową szkołę, piękną, pomiędzy muzeum a partią, tam z boku. To była piękna, nowa, elegancka szkoła. Została zniszczona w 1939 roku. Nauczyciele w tej szkole byli niespotykani, oddani, a podczas okupacji, to już w ogóle nie ma co mówić.
Jak wyglądały te zajęcia? Jak pani pamięta?
Podczas okupacji?
Tak.
Chodziłam potem do prywatnej szkoły Statkowskiej, ale tam nie było łaciny ani nic. To było obok, róg Pankiewicza i Alej Jerozolimskich, tam chodziłam. Znajomy – Tadeusz Kiełczewski – też wyrzucony z Poznania, skierował mnie na komplety Ruckiej, ale jeszcze nie było kompletów, tylko była oficjalnie szkoła hotelarska. Uczyłyśmy się na pokojówki hotelowe. Podczas okupacji nie mogło być gimnazjów, uczelni, bo mieliśmy być tylko siłą robotniczą. Tam dochodziłam na Zielną 13, gdzie nauka wyglądała tak, że na pulpicie była gazeta i buty. Uczyło się czyścić buty. W sali fizycznej, gdzie miałyśmy uczyć się gotowania, było przygotowane ciasto naleśnikowe i rozłożona patelnia, że jak przyjdzie niemiecka komisja – kontrola, to my smażymy naleśniki. Właściwie to myśmy uczyły się wszystkiego innego.
Zdarzyło się, że przyszła komisja niemiecka?
Przyszła i po roku zamknęła. Była tam pani Ulanicka, która uczyła nas francuskiego i wszystkich rzeczy związanych z prowadzeniem domu. Podczas Powstania, gdzieś w piwnicy, przewróciłam się o jej trupa. To było w podziemiach [na Próżnej], bo przejścia były podziemne.
Będąc na aukcji pana Legutko w Nowym Jorku widziałam, że jest do sprzedania książka Ulanickiej „Jak prowadzić dom” [red. Michalina Ulanicka, „Zasady prowadzenia domu”]. Podniosłam rękę, że biorę tą książkę (przyszłam później i nie miałam numeru). Cała sala w śmiech, że stara baba potrzebuje taką książkę, a książka była wydana osiemdziesiąt lat temu – to taki sentyment do historii. Zresztą książka była ukradziona z biblioteki, bo była pieczęć polskiej biblioteki w Bydgoszczy.
Kiedy rodzice zetknęli się z działalnością konspiracyjną?
Nie mówiło się o tym, ale wiem, że stale był taki kontakt i na Złotej 35 była oficyna. Tam ojciec miał pokój. W tym pokoju była kiedyś radiostacja nadawana przez Tadeusza Kiełczewskiego, bo on znał angielski. Nawet mam książkę o nim. Tam, gdzie był fotoplastykon, myśmy mieli schowane radia, bo radia trzeba było oddać. Wieczorem były nasłuchy, nie wiem, czy pisał na maszynie. To był bardzo inteligentny, ciekawy człowiek, ale potem go aresztowali. On wprowadził mnie do „Szarych Szeregów”. Bili go i trochę sypał. Myśmy przez parę miesięcy pętali się po różnych znajomych, aż dozorczyni powiedziała, że przestają po nas przychodzić. Poza tym moi rodzice ukrywali Żydów. Jedna była w Olesinku z obrzezanym synem u synowej Eligiusza Niewiadomskiego (ten, co zamordował Narutowicza). Jej brat – Adam Gąsior, który był blondynem i nie wyglądał na Żyda, pracował w cukrowni w Górze Kalwarii.
Co kierowało rodzicami, żeby pomagać Polakom żydowskiego pochodzenia?
To było normalne, ludzkie. Nagle przysyła dziecko – chłopaczka – [Henia Freiberga]. On się nieelegancko zachował. Był tu w Warszawie, miał firmę z kimś innym, to nawet do mamy nie zajrzał. Mama była przypadkowo u tych ludzi, bo u [mojej] mamy tego rzeźbiarza matka pracowała. On ma dziś wielką firmę z Henrykiem Fraineberg. Pilnowałam ich Otwocka. Nie mogę powiedzieć, nawet nasze „pożyczone” [zabrane bez naszej wiedzy] obrazy wiszą u nich w Berlinie. [...]
Jak wielu Żydom pani rodzice pomogli?
Z tych, od początku do końca, to tylko jeden zginął. To był Marian Gąsior, który miał papiery na nazwisko brata mego ojca, normalnie przyjęta metryka – Józef Krempa. On był na Złotej w wynajętym pokoju. Była taka historia, że tam, do drugiego podwórka, przyjeżdżali Niemcy i reperowali wozy. Tam był warsztat. On był bardzo nerwowy przez tych Niemców. Wychodziłam z nim wieczorem, bo w dzień bardzo bał się. Jak wychodziłam z nim na powietrze, to się cały trząsł, więc ojciec wywiózł go gdzieś w Biłgorajskie, gdzie miał kolegę leśnika. Ale on potem nie wytrzymał i uciekł do Rosji. Ktoś powiedział gosposi, że on jest w więzieniu w Rosji. Śladu po nim nie ma. On jeden zginął.
Druga to Maria Gąsior, która była w szpitalu elżbietanek. One wiedziały, że jest Żydówką, bo miała wygląd [Żydówki], a mama ją uspokajała. To był niemiecki szpital – tylko dla Niemców, ale prowadziły go zakonnice elżbietanki. Nawet pamiętam, że dawały wiele rzeczy: jedzenie, lekarstwa, które zawoziliśmy na Okopową. Tam było schronisko – sierociniec dla dzieci. Też się tym opiekowałyśmy. Koło tej szkoły, niedaleko cmentarza żydowskiego, były domy dwupiętrowe i tam był sierociniec dla różnych dzieci. Żydowskie dzieci też tam były przechowywane. Nawet Barbara Fijewska zrobiła dla nich jakieś występy, wiersze, bo chcieliśmy, żeby te dzieci nie głupiały zupełnie, żeby widziały świat. Było bardzo ciężko. Zakonnice dawały nam bardzo dużo lekarstw. Nawet czasami jedzenie, mleko wiozłam z Goszczyńskiego do sierocińca.
Wspomniała pani przy okazji radia, że fotoplastykon był w domu, że w tym miejscu rozpoczęła się działalność konspiracyjna.
Tak, w tym mieszkaniu, gdzie [jest] fotoplastykon, była skrzynka.
Jak fotoplastykon trafił do domu?
Ojciec z Gąsiorem miał otworzyć interes, ale on go po prostu wykiwał, wziął pieniądze [i zniknął], więc było ogłoszenie i [ojciec wziął] z kimś na spółkę. Potem ten ktoś wyjechał i zostawił fotoplastykon. To był pan Wicherski. To było otwarte 4 września 1946 roku. Pan Krzemiński z magistratu (to się kiedyś nazywało magistrat, Rada Narodowa) przechodził, bo chodzili z żoną do restauracji na rogu na obiady (żeby nie płacić), zobaczył okulary i wszedł tam. Dał nam duży domiar. Zresztą to była bardzo śmieszna i nieelegancka postać. Jego syn pracował w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych i później po wojnie był kierownikiem wesołego miasteczka. Zostawił kogoś w karuzeli, całą noc ktoś jeździł, bo nie wiedział jak wysiąść, a on sobie poszedł.
Jak długo fotoplastykon był w posiadaniu rodziny?
[Od 4 października 1946 roku do 1973 roku]. W 1973 roku sprzedaliśmy panu Chudemu.
Co wchodziło w jego skład?
Aparat. Parę rzeczy miałam dostać z powrotem, bo dla mnie i dla mamy trudno było zrobić całą przeprowadzkę. Pan [Chudy] nie oddał. Tam jest stare radio. Była też rzeźba narciarza, ale to nieważne. Program „Stara Warszawa” też miał oddać, bo nie wszystkie programy były w to wliczone. Niektóre zostały i są w piwnicy, trochę zniszczone. [...] Jestem inwalidą wojennym, a poza tym miałam wypadek i ręka nie działa właściwie. Mama i pani, która nagrywała mamę na temat ratowania Żydów – jechaliśmy razem z Ciechocinka i rąbnęła cysterna niemiecka. Wszyscy zginęli, tylko ja żyję. Trzy osoby nie żyją: moja mama, pan Leon Szyfman i pani profesor….
Kiedy miało miejsce to wydarzenie?
To chyba było 24 lipca 2001 roku.
Wspomniała pani, że wstąpiła pani do „Szarych Szeregów”. Proszę powiedzieć, jak wyglądały spotkania w konspiracji? Czego się pani uczyła? Jak wyglądały szkolenia? Gdzie się odbywały? Kto je prowadził?
Nawet u nas się odbywały. Pamiętam, że był doktor „Marek”, [który przeprowadzał] kursy sanitarne. [Pokazywał] nam chwyt strażacki, jak brać rannego. To było bardzo interesujące. Pamiętam, że miałam takie ćwiczenie (nie wiedziałam, że to jest ćwiczenie), że miałam coś zanieść na Mokotowską naprzeciwko kościoła. Było hasło. Idę, otwiera młody człowiek, widzę portret Hitlera i grające radio. To było wykluczone, żeby w polskim domu było radio, bo wszystkie radia były zabierane, trzeba było oddać. Ale miałam refleks, chociaż miałam trzynaście czy czternaście lat. Kłamałam siarczyście, tak ładnie, że w to wierzono, a dokumentu z sobą nie miałam. To było może dwadzieścia minut czy pół godziny, ale żeby dojść do domu, to kluczyłam, bo bałam się, czy to prawda, czy nieprawda. Bałam się, że to prawda, że źle trafiłam, że źle mi podali adres. Ale to się wszystko dobrze skończyło.
Były między innymi szkolenia z bronią, sanitariat. Uczyliśmy się nawet rozpoznawać, kto ma jakie odznaki niemieckie. Myśmy były zapalone, podręczników nie było, trzeba się było skoncentrować, słuchać, bo potem były egzaminy. To nie było tak, żeby tylko wysłuchać i potem arrivederci. Potem były przepytanki. Praca harcerska za każdym razem była inna. Roznosiłyśmy pieniądze dla [biednych]. Podpisywały krzyżykami, ale byłyśmy uczciwymi harcerkami i na pewno byłyśmy sprawdzane od czasu do czasu. [Organizowaliśmy] pomoc dla ludzi biednych.
Na czym to polegało?
Dawało się im pieniądze.
Skąd te pieniądze trafiały?
Nie wiem.
To była jakaś zbiórka?
Nie wiem. Myśmy nawet nie chciały wiedzieć. Chciałyśmy wiedzieć jak najmniej. Dostawałyśmy listę ludzi poszukiwanych, uprzedzało się tych ludzi. Jeździłam także do Wyszkowa. Tam dyrektorem gimnazjum był Rydel. Często woziłam tam pieniądze, jakieś meldunki. Podczas okupacji nie było tej szkoły. To było bardzo dziwne. Pociąg miałam o godzinie szóstej dwie. Dojazd do Wyszkowa trwał cztery godziny. Czasami wysiadałam w Rybienku, czasami w Wyszkowie, bo przejeżdżało się przez most. Trochę się bałam przez most przejeżdżać, nie ze względu na sam most, ale tam zatrzymywali pociąg. Niemcy wchodzili do pociągu i rabowali szmuglerkom wszystko to, co miały. One owijały się słoniną. To nie było życie. Zabierali wszystko, potem wysyłali dla swoich mamuś czy żon, kochankom. Nie wiem, jak to było. To były rabunki, rewizje były też. Jeszcze tatuś się dziwił i pytał: „Co ty tak przed szóstą wstajesz?”. – „Idę do kościoła”. Kłamałam, bo musiałam kłamać. Rodzice coś czuli, tylko nie chcieli się do tego przyznać i potwierdzić, że coś im wiadomo. Wracało się. Tak dwa razy w tygodniu pojechać to był wyłom w klasie, w szkole. Innym zadaniem było zdzierać plakaty – obwieszczenia o rozstrzelanych ludziach.
Jaka groziła kara za to, gdyby Niemcy złapali?
Nie wiem, na pewno więzienie, bo nas sporo z „Szarych Szeregów” w więzieniu było bitych i lanych i zginęli. Na pewno nie byłoby słodko. Człowiek miał strach, bo nie miałam ubezpieczenia, a Niemcy przecież nie chodzili tylko w mundurach, po cywilnemu też. Takie plakaty naklejane jedne na drugim, to wcale nie było łatwo zedrzeć. To trzeba było podważyć nożem czy czymś. W domu moczyłam to, żeby ten plakat odciągnąć. Takich miałam parę zadań. Najdziwniejsze to jak miałam do Wyszkowa jeździć, to spotkanie pod „Gebethnerem i Wolffem”. To była księgarnia na Jasnej. Miałam mieć narcyz. Taki ładny chłopak przyszedł, młody pan. Hasło się zgadzało i miałam rozkaz jeździć do Wyszkowa i zawoziłam pieniądze. Potem pana Rydla wyrzucili z gimnazjum. [...] Miał synów, którzy byli w partyzantce.
Dlaczego go wyrzucili?
Nie wiem. To był gmach, Niemcy zabierali co najlepsze, przecież to było normalne. A ilu ludzi wyrzucili z Poznania? Przecież cały Poznań się u nas przewinął.
Czy była pani świadkiem łapanek, egzekucji w czasie okupacji?
Tak. Raz mnie złapali. Z czymś szłam na obecny plac Powstańców, który był obstawiony. Jakiś Niemiec ludzko mnie odepchnął od wozu do wywózki i mówi: „Wyjdź stąd”. Czyli byli też przyzwoici Niemcy. Mam parę takich wypadków, chociaż nie mam do nich miłości, ale jak byłam w obozie jenieckim, to [Niemiec] dał mi słownik, a potem swój adres. Dał mi zdjęcie, a przecież były rewizje w barakach i zabrali to. Więcej już go nie widziałam, ale mam jego dawniejszy adres. [Nazywał się] Kazimierczak, czyli był polskiego pochodzenia. Jak byłam w obozie, pracowałam w Piesteritz w fabryce gumy, to mi Niemiec kładł (tylko byłam głupia, nie wzięłam tego, bo to od Niemca) kanapkę ze smalcem, kawałek chleba ze skwarkami. Głód był, więc jakbym to zjadała, to bym gruźlicy nie miała. Zjeść codziennie rano taką kanapkę z tłuszczem, to by mnie uodporniło, ale to był jakiś [opór] – od Niemca?
Jaka atmosfera panowała w czasie okupacji w Warszawie?
Oj, jaka była więź międzyludzka, jak każdy drugiemu pomagał, uprzedzał: „Uwaga, łapanka” – nie do opisania. Tego dzisiaj nie ma, tego mi . Tak mi pusto, nawet przykro, że tak długo żyję i to widzę. [...]
Pani mama też była w konspiracji?
Tak, ale co robiła, to nie wiem, w każdym bądź razie opiekowała się dziećmi w sierocińcu przy ulicy Okopowej. Poza tym to była cicha robota, o tym się nie mówiło. Nie chcieliśmy nic wiedzieć. Niech nas wezmą, to człowiek bólu nie wytrzyma. Pamiętam taką sytuację: szłam na Grottgera, w ubezpieczeniu miałam koleżankę. Niosłam ogromną torbę z dużą ilością fałszywych dowodów – kenkarty, inne jakieś dokumenty. Idę Dworkową do góry, koleżanka miała dać mi znak. Nie daje mi znaków, nic. Szła ileś metrów ode mnie. A tam stoją Niemcy z pepeszami, w hełmach. Ogarnął mnie strach, uciekać za późno, ale uśmiechnęłam się i przeszłam. To byli Niemcy, którzy czekali prawdopodobnie przy poczcie na jakieś pieniądze, które zabierali (tak przypuszczam). Zrobiłam głupi uśmiech i przeszłam z tą torbą. Już nie chodziło o to, że zginę, ale o to, ilu ludzi by się wpakowało.
Jakie były zasady konspiracji? Jedna z nich to na pewno, że im mniej wiesz, tym lepiej? Jakie jeszcze?
Tak. Przede wszystkim w „Szarych Szeregach” uczono, to znaczy w większości każdy z domu wyniósł międzyludzką serdeczność, pomoc. Ja dzisiaj zapominam, że mam osiemdziesiąt lat. [...] Czasami jak widzę siwą panią w autobusie, to chcę ustąpić miejsca. Przecież ja jestem starsza od niej i siadam z powrotem. Dzisiaj to jest rzadkość.
Czy przed Powstaniem miała pani jakiekolwiek wiadomości, że Powstanie się zbliża?
Nie, nic o tym nie mówiono, nawet nie byłam pewna. Telefon, u mnie miały się wszystkie koleżanki zebrać i miałyśmy iść na Świętokrzyską 28. Jedna tylko przyszła – Irena Dzienio, nie żyje. [Idąc] na Świętokrzyską, wstąpiłam na Złotą po koleżankę Wisię Kanicką, gdzie ranny mi skonał na ręku, pies wył i ksiądz [mówił]: „Żałuj za grzechy”. Kiedy wychodziłam z domu, zatrzymuje mnie pani Majewska, która była wyrzucona z Bydgoszczy, bo ludzi wyrzucali. Pyta się mnie, gdzie ja idę, bo po moim wyglądzie pachniało, że to jest nie torba sanitarna, tu plecak.
Pani opowiada o pierwszym dniu Powstania?
Tak. Ciągnie mnie, ja ją pocałowałam, zakręciłam. Pomimo tego że walczyłam, żyję, a ona nie powalczyła i zginęła z mężem w obozie koncentracyjnym Auschwitz w Oświęcimiu. Losy ludzkie są niezbadane.
Gdzie było wyznaczone miejsce zbiórki pierwszego dnia Powstania?
Świętokrzyska 38. Jak mówiłam, nie doszłam tam. Zostałam na Zielnej i potem, jak ten ranny mi skonał, [poszłam na Złotą]. Wisi tam nie było. Przez Wielką przechodziła grupa młodych chłopaków, naszych – Powstańców. Na Chmielnej, naprzeciwko Wielkiej, był hotel „Astoria”. Tam stała kolejka Niemców, tam były kobiety. To był zwyczajny dom publiczny. Strzelali i postrzelili [jednego z naszych] w nogę. Piękny chłopak. Nazywał się Karol Prus-Traczewski. Dokładnie znam nazwisko, bo dał mi [swoje nazwisko], a poza tym jest w „Encyklopedii Powstania Warszawskiego”. Ci chłopcy, którzy z nim szli, dali mi rozkaz, żebym się nim zajęła. Dostałam u góry pokój u Romaniszynów, zresztą jeden brat zginął w Powstaniu, drugi żyje. Tam wezwałam lekarza, zrobił mu opatrunek. Najdziwniejsze to było, że jak go trzymałam w ramionach, bo cierpiał (nie było środków przeciwbólowych), a z tego hotelu „Astoria” bardzo walili o parapet, żeby nie drgnąć – siła opanowania, bo jak drgnę, to go będzie bolało. Jednak człowiek miał mocny charakter, umiałam to opanować. Następnego dnia z czyjąś pomocą żeśmy go zanieśli do szpitala na Złotą 58. Był już zrobiony wielki wykop. Był w tym szpitalu. Opiekowałam się nim, zdobyłam wino, bo wino czerwone było na wzmocnienie krwi, ale po wojnie nie miałam z nim kontaktu. Szukałam go nawet.
Ten pierwszy ranny, który umarł pani na rękach?
To był zwykły przechodzień, który szedł z pieskiem na spacer. To była piąta. Przynieśli go. [Zginął] momentalnie. Najlepsza jest nagła śmierć.
To chyba panią wstrząsnęło, bo później nie była pani już sanitariuszką?
[Karolem] się opiekowałam, ale jak była potrzeba, to byłam. Ratowało i nosiło się chorych, robiło się wszystko. To nie było, czy kolega, czy koleżanka. Myśmy były zapalone, myśmy kochały ojczyznę. To nie tak, jak w jednej z książek: pani napisała doktorat i tam było pytanie, dlaczego myśmy przystąpili do Powstania, co nami kierowało. Jak to było przeczytane na naszym zebraniu, to wszyscy w śmiech. Walczyć o wolność to po prostu była normalność. Rosjanie byli na Pradze, ranni Niemcy uciekali na wozach. Pamiętam, że mieliśmy nawet gości i nie mogli pojechać, bo był wstrzymany ruch na Żoliborz. Nie było tak jak teraz, tylko przez Nowy Świat, Miodową i w ogóle komunikacja była wstrzymana ze względu na stałą jazdę Niemców z frontu zachodniego, rannych, leżących, na zabranych chłopom wozach i koniach. To też było przykre, ale cieszyliśmy się, że oni ich dobili, a nie oni nas, a ktoś ich. Wiadomo, że każdy jest człowiekiem i każdy cierpi. Wszyscy byli bardzo podekscytowani. To nie było: za co, na co, co będę z tego miał.
Jak pani zapamiętała atmosferę w Warszawie w pierwszych dniach Powstania?
Ogromna życzliwość. Jak zaniosłam rannego Karola Prus-Traczewskiego do szpitala, to wracałam. Budowali barykadę, właśnie tą, w kierunku której były strzały z hotelu „Astoria”. Ludzie meble rzucali. Pamiętam, że wyciągałam trotuary, przecież to było ciężkie, dźwigało się. Niezwykła ludzka życzliwość i radość. Potem ktoś mi dał opaskę biało-czerwoną. [Ktoś powiedział]: „Chodź, będziemy pilnować czołgów”. Myśmy spodziewali się, że przyjdą czołgi. W nocy na Złotej 31 czekaliśmy z butelkami z benzyną. Już drugą noc nie spałam. Czołgów nie było. Potem ktoś mi włożył czapkę na głowę, żeby mi odłamki nie spadały. Wieczorem apel jakiejś grupy powstańców, idziemy zdobywać PAST-ę. Dzieciaki, wszystko młode, ja byłam najmłodsza. Sznurkiem przywiązywało się butelki z benzyną i pod PAST-ę. Ta „mała PAST-a”, z boku był dom. Jak z dwoma rewolwerami i z dwoma butelkami benzyny te ściany [rozwalić]? Mowy nie ma. Przeszliśmy do MZK (dzisiaj PKO) na Świętokrzyskiej. Tam był piękny budynek, duży, nowy, przedwojenny gmach. Tam był szpital i znów trzecia noc czekania na czołgi. Tam był taki narożny dom. Potem dzień się skończył i na podłodze usnęłam. Ktoś mnie obudził... Na dole był szpital. Dziecinada, weszłam do góry na strych MZK, żeby kwiatów zanieść do ołtarza, bo tam była zrobiona kapliczka i rannym na dole dać kwiaty. Z PAST-y widzieli mnie tam, bo nosiłam kokardę w warkoczach i [padły] strzały, ale zeszłam i mnie nie podstrzelili. Więcej tam nie wchodziłam. Potem ze Starego Miasta na noszach ze szpitala przywieźli mojego kolegę Janusza Wójcickiego. Jego ojciec zginął, ratując rannych w szpitalu Dzieciątka Jezus we wrześniu 1939 roku. On potem też był lekarzem. Jego siostra Lala Wójcicka też była lekarzem. Nie wiem, jakie jest jej nazwisko, ale wiem, że w Szpitalu Maltańskim [przy Madalińskiego] była ginekologiem. Była serdeczność międzyludzka, nie ma dzisiaj tego.
Ostatni raz rodziców pani widziała pierwszego dnia Powstania. Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodzicami?
Trzeciego dnia na Złotej 35, gdzie mieszkali Millerowie, był telefon od ojca (telefony wtedy jeszcze działały). Oni później, w czasie okupacji nie mieszkali tam. Tam mieszkała rodzina – siostra. Oni mieszkali w willi przy fabryce. Piękna willa, nie dostali jej z powrotem. Oni nie żyją, ale wnuczka żyje.
Jaki pseudonim nosiła pani w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie miałam. Wołali Danka, już się nie bałam.
Wspomniała pani o pseudonimie „Leszek”?
To było w okupacji, „Szare Szeregi”. Myślałam, że będzie wolna Polska, że ją oswobodzimy.
Skąd wziął się pseudonim „Leszek”?
Podkochiwałam się w Leszku Zientkiewiczu. Wracając, poznałam go na statku. To była platoniczna miłość, byłam dzieciakiem, a on był mężczyzną. Kapitanem statku był brat Pichelskiego, [znanego wówczas aktora]. Podczas okupacji była taka sytuacja, że w Igo Synu [aktor, był konfidentem i został rozstrzelany przez AK], tym aktorze, który też był rozstrzelany, podkochiwała się Krysia Hagemann. Myśmy na nią były złe. Co ona była winna? Aktor, w nim się każda podkochuje. Siostra Krysi Hagemann zginęła, walcząc w Powstaniu, a jej ojciec był Niemcem i ich zostawił. W Niemczech, jestem w obozie, koleżanki mnie pytały: „A gdzie ty mieszkałaś”. Mówię: „Na Chmielnej”. Ona mówi: „Patrz, tu idzie ojciec Krysi Hagemann w niemieckim mundurze Wehrmachtu”. Jakie są rozbieżne losy ludzkie – córka walczy po drugiej stronie, a ojciec tam. Jest podział ludzi, ale jednak nie ma podziału. Rodziny przeciwko sobie.
Jakie obowiązki miała pani głównie w czasie Powstania?
Byłam łączniczką, wszystko się robiło. Roznosiło się meldunki, jedzenie, broń. Pamiętam, to była Królewska 16, dzisiaj tam stoi dom. Miało być przebicie [ze Starego Miasta przez Ogrod Saski]. To było pogotowie, zginęło sporo osób. Nie doszło do tego. Pamiętam, że zakładaliśmy miny na Zielnej między Próżną a Królewską, blachy były, a z PAST-y Niemcy dawali znać latarką Niemcom w Ogrodzie Saskim. Myśmy tam miny podkładali, bo myśleliśmy, że czołgi przyjdą ich stamtąd zabrać, ale nie przyszły.
To były miny domowej roboty?
Nie wiem, ja ich nie robiłam, nie mam o tym pojęcia.
Pani była też saperem.
Wszystko się robiło. To było normalne. Byłam zapalona, [chciałam] bohatersko zginąć za ojczyznę. Byłam nakarmiona książkami, nawet poezją Józefa Mączki, który dzisiaj nawet nie wchodzi w rachubę. Nawet nie wiedziałam, że on leży na cmentarzu Powązkowskim. [...]
Jak pani myśli, co wpłynęło na patriotyczną postawę młodzieży, społeczeństwa w tamtych latach?
Wychowanie, „Szare Szeregi” i każdy miał w rodzinie kogoś, kto kiedyś walczył. I to przeszło i zawsze byliśmy pod zaborami, jeszcze nie okupacją, wtedy były jeszcze zabory. To się pamiętało. Jestem katoliczką, ale nie bardzo praktykującą i nie bardzo pochlebiającą. Pokora, to trzeba jak Żydzi: my jesteśmy naród wybrany i cichutko siedzieć, dać się gryźć, jeść – nie. To jest bardzo niedobre. Będąc w Ameryce, nauczyłam się, że trzeba buzię otworzyć i walczyć o swoje. Ten ustrój był taki też. Człowiek się bał. Przeczytałam artykuł w „Stolicy” o mojej mamie, o fotoplastykonie. Kobieta? Co to za mówienie? Pani, a nie kobieta! Co to jest za styl dziennikarski pisania, tak było.
Jak wyglądały trudy życia codziennego? Woda, wyżywienie, skąd to się brało?
Tam była woda. Woda jeszcze była podczas okupacji. Trudno było o jedzenie. Moi rodzice jakoś zadbali i jedzenie było jakoś zdobywane. Nie zapomnę, jak pani przywoziła, bo ojciec uciekał z Warszawy w 1939, poznał, przenocował i przyjeżdżała, żeby nie zabrali jej podczas okupacji Niemcy. Jak z Siedlec przyjeżdżała, była cała owinięta połaciami słoniny. To się potem jadło. To cud, że była słonina. To było śmieszne i dziwne, dzisiaj się z tego śmieję. Nie śmieję się, bo dzięki temu nas żywili, a były rewizje, Niemcy zabierali. Jeszcze nie zawsze, nie za każdym razem rozbierali. Było bardzo trudno. Te panie handlowały i dlatego Warszawa nie umarła z głodu.
Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?
Były msze, modlono się. Nie byłam taka bardzo modląca się, bo dla mnie modlitwa to nie klepać pacierze. [Dla mnie, to] pomóc innemu, załatwić komuś coś, podzielić się, nawet sukienkę dać innej, bo jej się podoba; pomóc zanieść starszej pani paczkę. […] To było normalne, że jeden drugiemu pomaga. Kobiety były wspaniałe. Pamiętam gruzy na Marszałkowskiej pomiędzy Świętokrzyską a [Królewską]. [Kobiety] gotowały w tych gruzach, karmiły ludzi – każdego, żeby się najadł. To nie było, czy znajomy, czy nie znajomy, tylko – głodny, musi zjeść, musi mieć.
Życie kulturalne, teatrzyki dla dzieci, czy była jakakolwiek rozrywka w czasie Powstania Warszawskiego?
Miałam kolegę, powstaniec z 9. kompanii – Edward Manc. Był dyrektorem cyrku „Din-Don”, był cyrkowcem z rodziny cyrkowców. Potrafił rozładować sytuację, powiedzieć coś dowcipnego. [...] Wkładał dużo ciepła i relaksu do naszej grupy. Miał poczucie humoru, potrafił pewną rzecz dowcipnie opowiedzieć.
Miałyśmy kolegę – Martin Józef, Żyd. Jeden przyzwoity Żyd, który odszukał tych, co go uratowali (już nie żyli). Był u nas podczas Powstania. Był odważny – nie można mówić. W ostatnim dniu był ranny w brodę, poszedł ze szpitalem polskim, bo tam byli polscy lekarze. W Zeithanie, nie pamiętam, jak się nazywa, Niemcy pozwolili polskim lekarzom leczyć tych ludzi. Wreszcie nas odszukał, załatwił dla rodziców pośmiertnie medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata i szukał, naprawdę.
Przypadkowo w [książce telefonicznej] znalazł nazwisko. Raczyński był dyrektorem, inżynier, naukowiec w NOT-cie, był prezesem. On był u mojej mamy na Florydzie bo moja mama miała boyfrienda. Akurat tam byłam i przyszedł kolega [do] matki. I mama mówi, że ma prawo do renty inwalidy wojennego. Myśmy mu wszystko szybko załatwili, a jak mój mąż był w Berlinie u tych uratowanych Żydów, dlaczego nie ma medalu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Mąż napisał do Instytutu Żydowskiego tutaj w Warszawie. Trzy lata, nic. Zadzwonił tam czy poszedł, bo oni odpisali. Poszedł tam, a pani z domu Gąsior (z pierwszego męża Fraineberg, z trzeciego Lewis, a z czwartego Kamińska, ale to inne nazwisko) powiedziała: „A to cię g... obchodzi. Izrael jest biedny”. To strasznie bolało. Nie chodziło o to, by dawać dolary, bo już ich nie potrzebowałam, to były lata dziewięćdziesiąte. To był 1992 czy 1993 rok. To ja już miałam i mamie pomagałam.
Rodzice w końcu otrzymali ten medal?
Tak. Ojciec pośmiertnie. To nie chodziło o dwadzieścia dolarów. Dwadzieścia dolarów, to byłoby ważne? Pięćdziesiąt lat temu, sześćdziesiąt lat temu, ale nie dzisiaj – to jest nic. To strasznie bolało. Ja byłam dość przykra i coś powiedziałam, napisałam. Myśmy uratowali im Otwock, bo pilnowałam, żeby nie porozparcelowali. Tam były dwa hektary ziemi.
O czym pani marzyła w czasie Powstania Warszawskiego?
Bohatersko zginąć. Śmieszne, ale tak było. Myśmy dwunastolatki, jedenastolatki jeździły na cmentarz Powązkowski czyścić groby legionistów ze śmieci. Dzisiaj dzieci są słabe, z gimnazjum nawet nie pojadą na cmentarz.
Który moment Powstania Warszawskiego najbardziej utkwił pani w pamięci?
Dużo było takich rzeczy. 14 sierpnia nasza grupa kwaterowała w dzisiejszym PKO. Był apel poległych, bo następnego dnia było święto żołnierza. Jesteśmy na [dzisiejszym] placu Powstańców, dwa czy trzy karabiny, do nogi broń, szczęk tych karabinów, a tu się w koło pali. Potem poszliśmy na Próżną 14, PAST-a. Akurat dzień przed tym miałam urodziny, kończyłam siedemnaście lat. Zawieszanie flagi. Pamiętam, PIAT-y nosiłam. Kiedyś mi PIAT wyleciał, bo człowiek idzie szybko, szybko. Bałam się, że wybuchnie, ale nie wybuchł, wszystko w porządku. Dużo było takich rzeczy.
Najśmieszniejsze i najdziwniejsze było zawieszenie broni. Na Złotej 35 nie rozebrali tego domu, rozebrali go po wojnie. Założyłam mundur mojego wujka zwolnionego z obozu, opaska biało-czerwona, furażerka. Nie mówiąc nikomu, poszłam do naszego domu w Aleje Jerozolimskie. Tam byli Niemcy, ale nie było jeszcze kapitulacji, tylko zawieszenie broni. Idę, głowa do góry (a powinna być na dół, bo dziury, kamienie, gruz), widzę, jak mnie lornetkują z hotelu „Polonia”. Strach mnie ogarnął, ale głowę [trzymam] do góry. Idę, znam niemiecki, bo się przed wojną uczyłam, więc mówię, że chcę tam pójść, żeby zobaczyć, czy żyją rodzice. Nie dał mi przepustki, że mogę iść. Brama była zamknięta. Były piękne, kryształowe... Wzięłam kamień, wybiłam, rękę wsadziłam i otworzyłam zasuwę. To było upiorne, tam było tyle ludzi, a tu pusta kamienica i echo. Stylowe meble na podwórku. Poszłam, wiedziałam, że ojciec przeniósł się bezpiecznie do fotoplastykonu, bo i w piwnicy się nieraz spało. Ciemno, nie było światła. Jak tu coś poszukać. Słyszę głos na podwórku. Ktoś idzie. Wychodzę, z opaską, z warkoczykami, z kitkami. [Podchodzi] do mnie Niemiec z karabinem i pyta, co ja tu robię. Powiedziałam, że pozwolono mi z hotelu „Polonia” przyjść tutaj, zabrać parę swoich rzeczy. Jakoś zmiękł i [kazał] wyjść, ale z jaką gębą, z jakim chamstwem, jak ordynarnie. Szarpnął mnie. Wyszłam, dał mi [w hotelu „Polonia”] jakiegoś szeregowego Niemca. Brałam sporo rzeczy i szukałam tych dolarów, szukałam złota. Wiedziałam gdzie, bo ojciec powiedział mi, gdzie jest schowane. Nie było tego. Ojciec dał gosposi i w obozie zabrali te dolary. Ten Niemiec mi pomógł, bo miałam jakieś kosze, worki. Pomógł mi [je zanieść] do placówki. Leżał tam trup, z którego wysypały się dwudziestki i zarówno Polacy, jak i Niemcy bali się wziąć. A ja mogłam podnieść to. Nie miałam pociągu do złota, to nie było potrzebne. Jeść.
Dlaczego się bali podnieść?
Bo to było takie [miejsce] do obstrzału. Z każdej strony widać było tego leżącego i leżące [złoto]. Przez lornetkę było widać, że to dwudziestki, że to złoto. Zresztą nie miałam apetytu na złoto. Potem Niemcowi dałam. Ten Niemiec się dziwił, że tłukę bezczelnie porcelanę, brałam i waliłam o podłogę, żeby się zbiło. Na Poznańskiej widziałam niemiecki wóz. Wynosili z domów i ładowali rzeczy kradzione z mieszkania do samochodów i wywozili. Tłukłam, żeby się Niemcom nie dostały, a porcelana była ładna, dzisiaj bym dostała ładne pieniądze za nią. Dawne to było, sentyment, już nie mówiąc o sprzedaży. Ten Niemiec doniósł mi [rzeczy] do polskiej placówki. Mundur niemiecki. Patrzał na mnie dziwnie, ale nie komentował. Dałam mu napiwek, dość dużą sumę. Żałuję, że to były pieniądze stemplowane przez powstańców. Mogłam inne dać, ale wziął. To było dziwne, jak ja miałam odwagę tam pójść. To była młodość. [Na Próżnej 14] był malutki szpitalik dla lekko rannych, to najedliśmy się. Nawet cytryny były w domu jeszcze.
Przeżyła pani jakąś miłość w czasie okupacji?
Nie, nie było na to czasu. Nie byłoby flirtu, myśmy były spóźnione, to nie tak jak dzisiaj, inaczej to było. Najważniejszy był kraj. Nie miałam, ale mnie pilnowali też koledzy, żeby mnie ktoś tam nie uszczknął. Pilnowano mnie. Dziwnie to było. Lubili mnie bardzo. Ja byłam zawsze pierwsza. Niby śpię, bo się drzemało czasem, jak czekało się na rozkazy. Jak słyszałam, to pierwsza wstawałam. 15 września „Kolanko” mi dał, żebym była kierowniczką łączniczek. Przepraszam, ja gówniara, smarkata, mam być kierowniczką wszystkich łączniczek? Byłam, siedziałam koło stołu w bramie. Mam bardzo duże wyrzuty sumienia, bo moja koleżanka „Boja” była na służbie jako łączniczka na Zielnej 25. Ona przyszła i miała przyjść druga – Hania Barska (Kaltenberg z męża). Ona nie bardzo chciała, bo się chyba kochała w kapitanie „Rumie”. On nawet na nią nie patrzył. Obie były piękne: jedna blondynka, druga czarna. Ja mówię: „Weźcie to uzgodnijcie między sobą”. A powinnam zadecydować i powiedzieć „Ty idź”. Tamta już była taka zmęczona, że jak był alarm, to nie zeszła do piwnicy i zginęła. Tu mam wyrzuty sumienia. Nie powinnam powiedzieć „To uzgodnijcie między sobą”, tylko „Tamta musi odpocząć, a ty idź”. Tu mam wyrzuty sumienia do dzisiaj. Z rodzicami miałam kontakt. Ona też była kiedyś w „Szarych Szeregach”. Tu mam duży minus.
W czasie Powstania był głód. Róg Próżnej i Zielnej, na samym środku leży zabita przekupka. Koło kosza leżały jajka, które się z niego wysypały. Ona tam leżała ładne tygodnie. Nikt nie poszedł po jajka, bo wszędzie, z PAST-y, był obstrzał. A potem jajka były niedobre, bo słońce je zważyło, zniszczyło to wszystko.
Jaki moment Powstania Warszawskiego wspomina pani najlepiej?
Może przy zdobyciu PAST-y. To było bardzo trudne i ciężkie. Potem doskonale pamiętam, jak były zrzutki, które w większości szły na stronę niemiecką, a jak wpadły na nas, to wpadły rosyjskie. Kasza „pluj” – nią się można było udławić, była niesmaczna, ale się wszystko jadło. Nawet z transformatorów wyciągało się oliwę. Coś takiego było, olej czy oliwa i na tym się racuchy piekło bez jajka, żeby dać ludziom jeść. Jakoś wszyscy jedli i nikt nie chorował.
Myślała pani o tym, o co będzie pani robiła po wojnie, po Powstaniu?
Oczywiście była mowa o zrobieniu [matury], bo miałam tylko małą maturę przed Powstaniem. Marzyło mi się być reżyserem, bo nawet jak były komplety, robiliśmy teatr Fredry, ale mi zakazała nauczycielka Barańska. Któraś z mądrych dziewczynek zajrzała mi do teczki, a ja miałam tam magazynek i powiedziała to. Nie powinnam narażać szkoły na broń, przy czym nie miałam broni, tylko magazynek z kulkami. Miałam gdzieś to zanieść. No i za karę mi nie pozwoliła. To była wspaniała nauczycielka. Surdut miała po mężu z pierwszej wojny światowej. Plamy wszystkie, czoło pomarszczone, ale myśmy miały szacunek do niej, prestiż. Była fantastyczną nauczycielką, a jej córka uczyła łaciny. Tu był kiedyś dom podczas okupacji, tu na łacinę przychodziłam. Tu gdzieś ten dom był, może tu akurat, w tym miejscu, to powietrze. Wszystko się zmienia.
Jak zapamiętała pani ostatnie dni Powstania?
Rozpacz była. Pamiętam, bo miałam letnie rzeczy. Kolega Drepiński – brat aktorki Barbary Drepińskiej – przyniósł mi futro, ale ktoś je „pożyczył” i już nie miałam, że do obozu. Potem musieliśmy wszyscy barykadę rozbierać, bo była barykada. W tej barykadzie były worki z jęczmieniem [przyniesione] z [magazynu] Haberbuscha. Barykada była na Próżnej od strony placu Grzybowskiego. Wymarsz był. Nie było wody. Myśmy papiloty kręciły, żeby Niemcy (to znaczy koleżanki, ja nie) nie widzieli nas zmęczonych, steranych, wygłodzonych. Chciałyśmy pokazać, żeśmy szły prosto, a te plecaki ciężkie. Większość nie wiedziała, co z rodziną, gdzie, co, jak, co nas czeka. Śpiewałyśmy wojskowe piosenki, żeby Niemcy nas widzieli w formie, a nie zmaltretowanych. Rzucanie broni to było okropne przeżycie. Broń nie była do użytku, bo lepsza [była] zakopana, a dawało się zepsutą, żeby nie korzystali z tego. Co tu mówić – święci nie byliśmy, z jakiej racji. Do Ożarowa droga była... Ludzie nas żegnali, błogosławili. To jest nie do zapomnienia. Dawali nam po drodze żywność.
Kto dawał żywność?
Tak zwani badylarze, jak to po wojnie było. Kosze, o wszystko trzeba było żebrać. Przez dwa miesiące człowiek nie jadł. Pomidor? – a gdzie tam. Ogórki, chleb, wodę. Ten, który prowadził naszą grupę (uczyłam się niemieckiego, więc trochę jeszcze znałam), mówi: „Zostaw mi plecak, to ja ci odniosę. Uciekaj”. Mogłam uciec. Nie mogłam zostawić koleżanek, nie wiem dlaczego, ale napisałam kartkę. Powiedziałam: „Jak możesz, to daj kartkę w fabryce Piastów. Tam mego ojca znają”. Ta kartka, na której napisałam, że żyję, że wszystko w porządku, doszła. W Ożarowie spotkałam koleżankę Wisię Kanicką, tą, po którą poszłam, a jej nie było w domu. Okazało się, że mój ojciec się pytał, czy ktoś wiedział, czy ja żyję, czy nie.
Pani wyszła z Powstania ze swoim oddziałem?
Tak, ze swoim oddziałem.
Rodzice wyszli z ludnością cywilną?
Mama wyszła inną drogą, bo była sanitariuszką w szpitalu elżbietanek przy ulicy Goszczyńskiego. To jest Mokotów. To był niemiecki szpital. Piękny, nowy szpital i Niemcy zabrali. Tam leżeli niemieccy chorzy, ale miałyśmy tam kontakt, bo myśmy tam umieściły jedną Żydówkę, która była salową. Tam mieliśmy [mamy] koleżanki ze szkoły. Jedna była farmaceutką, druga matka przeorysza – siostra Ludwika, potem była kucharka zarządzająca kuchnią – mamy koleżanka. Przed wojną nie było tak łatwo dostać się [do zakonu], albo trzeba było mieć studia, albo posag. Przed wojną, żeby wyjść za mąż, [kobieta] musiała mieć posag, tak było i [pójściem] do zakonu. Były bardzo prawe, bardzo uczciwe, bardzo pomagały. Dzieciom na Okopowej też.
Wspomniała pani, że trafiła z oddziałem do Ożarowa. Jak się potoczyły potem pani losy?
Nie wiem, czy dokładnie następnego dnia... Miałam pamiętnik, pisałam, nawet Niemcy mi go w obozie nie zabrali, ale jak w 1973 roku była tutaj i u mamy rewizja UB, to mi go zabrali. Nie dali ani pokwitowania, ani nic. Mama na parę dni przed rewizją sprzedała fotoplastykon. Pieniążki za niego nie były w banku, więc je też zabrali. Paczki mamie wysyłałam. W Ożarowie też była duża więź. Spałyśmy na betonie. Pamiętam, że ktoś gdzieś spał, były farby, wszyscy byli [koloru] lila. Coś tam było, nie wiem dlaczego. Następnego dnia wpakowali nas masę do wagonów. Było ciasno, ale robotnicy śpiewali nam gdzieś „Warszawiankę”. To tak wzruszało, wszystkie płakałyśmy. Jechała z nami Stasia albo Bronka Polankówna – mistrzyni narciarska. Zresztą ona oddała swoje schronisko dla zakonnic. Przypadkowo się dowiedziałam, bo dowiedziałam się, że jest za nią msza. Poszłam do kościoła św. Anny i tam były zakonnice. Była koleżanka Zebrzuska, dwie – ona z matką. Jej mąż – pan Zebrzuski zginął w Katyniu, pułkownik. Mama prowadziła kuchnię, córka była sanitariuszką. Żyje jeszcze we Wrocławiu. To wszystko było bardzo trudne, ale była zupełnie inna atmosfera.
Gdzie trafiliście z Ożarowa?
Jechaliśmy do obozu Łambinowice, obecnie, dawniej Lamsdorf. To jest obóz budowany jeszcze przez Bismarcka w 1870 roku. Tam byłyśmy około miesiąca i tam przeraziło mnie, jak ci Rosjanie byli [traktowani]. To wyglądało okropnie. Oni nie byli objęci umową genewską – jeńcy wojenni, byli w straszliwych warunkach. Myśmy im trochę pomagały, bo chodzili prawie nago, kocami okręceni. Korespondencja była wrzucana przez druty. Wchodził Posten, jak się odwrócił, kamienie się przywiązało czymś. Nie było atramentu, to ołówkiem [się pisało]. Szkoda, że nie mogę znaleźć tych listów. Część listów, które kolega Grąbczewski pisał w obozie do mojej koleżanki „Mewy”, [została] wydrukowana. Piękne listy. Jeszcze dzisiaj potrafię nad nimi płakać. Jakaś wzniosłość była, jakaś... Też kombinacje były, co załatwić, co zrobić, co sprzedać, za ile papierosów kawałek chleba. Też przeraziło mnie, chociaż potem nam Amerykanie przysłali w paczce PCK ze Szwajcarii i tam było pół paczki papierosów. Nałóg jest straszny, koleżanki nawet trawę paliły. Herbatę, jak miały, to paliły.
Jak dużo czasu pani spędziła w obozie Lamsdorf w „Eisenwerke”?
Koło miesiąca, daty dokładnie nie pamiętam. Miałam w pamiętniku, ale UB mi zabrało. Co ja tam miałam? Ciężko było w tym obozie, nie pracowało się, więc było dużo czasu. Kawiarnia była w latrynie, z różnych tych i tam się różne plotki przenosiło. Kąpiel była, prysznic raz na jakiś czas. To było okropne. Niby rzeczy do dezynfekcji, nago. Oczywiście czekałyśmy, aż wyschniemy, jak nam oddadzą rzeczy, żeby się [ubrać]. Niemcy przechodzili, a kobiety przecież były różne, i młode, i stare, i kształtne, i niekształtne. To było okropne przeżycie dla mnie i dla wszystkich. To było obrzydliwe, żeby Niemcy tak paradowali i nas oglądali. To nie było przyjemne. Bardzo to było przykre.
Potem nas wywieźli do Mühlbergu. W Mühlbergu był ogromy obóz. Znałam jeszcze francuski. Ktoś pytał o coś po francusku, odpowiedziałam i potem koleżankom tłumaczyłam listy. […] Przynoszą jedzenie do baraku, bo było zimno i jakiś Włoch się rozbiera i szuka Danet Krempa, po francusku Danet, czyli mnie. Wszystkie patrzą, a on miał pod spodem inny mundur, tylko ten Rene Gilbert przysłał mi jakiś uniform wojskowy, bo widział, że marznę, że zimno. […] Jeszcze pamiętam, że jak przynosili [zupę], to czasem się wylało. Włosi nachylali się i żłopali zupę z piasku.
Potem przewieźli nas do innego obozu. Pracowałam w Piesteritz – fabryka gumy. Wieźli nas trzydziestu wagonami osobowymi, jeden czy dwóch Postenów. W Lipsku czekaliśmy na zmianę, na inny pociąg. Na peronie dziewuszki – Niemki, zaczęły pluć na nas, kopać, ale ten Posten nas obronił. W Piesteritz był ten, co mi dawał kanapki, co nie chciałam jeść, głupia byłam. Też szykowało się powstanie, bo jakiś Włoch pokazywał mi, że mają broń w szufladzie. Tam przenosiliśmy, szmirowałam, takie rury powykręcane nitką. To było wszystko do łodzi podwodnych. To były bardzo długie rury. One co jakiś czas były oparte na stojakach. Czasami były duże rury, to zbieraliśmy się wszyscy i przenosiliśmy grube rury na drugą stronę. Był taki rudy pan, niebieskie oczy, podobny do Kiełczewskiego, tego co mnie wpakował [do „Szarych Szeregów”]. Pytam w różnych językach, a on mówi: „Jestem Polakiem”, ale ja nie mogłam z nim rozmawiać, mnie by nie uderzyli może, bo byłam jeńcem wojennym, ale on był ze „streflagru”. To był karny obóz. Włosy na głowie mieli przegolone przez środek, tak jak dzisiaj noszą te fryzury, to dawniej mieli ogolone. Potem myśmy się rozeszli. On coś tam robił i przychodził pan – Niemiec, w pięknym płaszczu, w lakiereczkach i [kiwa] na niego. Sala była ogromna, ale jakoś wyszedł z nim i potem były strzały. Zabili go. Nie wiem, czy to był Kiełczewski. Nie dowiedziałam się nigdy.
Czy miała pani wtedy jakikolwiek kontakt ze swoimi rodzicami?
Już z Lamsdorfu wolno było listy wysyłać, takie były składane (gdzieś mam te listy), że na tym odwrocie mogli wysłać mi list. Taki był zwyczaj w obozie, żeby list doszedł, to czasami koledzy z różnych obozów pisali do nas, ale dodawali swoje nazwisko, że to rodzina, tak że ja miałam czasami różne nazwiska: Krempa i drugie, bo między obozami nie można było wysyłać osobom, które nie były w rodzinie. Myśmy pilnowali, żeby można było się skontaktować. W jakimś tam obozie, już potem nas przeganiali Niemcy, jakiś inny obóz był jeniecki, to latryna była gdzieś, a nas było parę Polek, około trzydzieści, to Posten stał przy latrynie, raz wpuszczał mężczyzn, raz kobiety. Myśmy nie potrzebowały, tylko żeśmy chodziły z nerwów, bo się wojna kończyła.
Było dużo Hindusów, chodzili w turbanach. Widziałam przez druty, że mają piękne długie włosy. Żebyśmy my Polki miały takie piękne włosy. Turbany były dwumetrowe, tak pięknie sobie owijali. Byli bardzo serdeczni. Jak myśmy do kuchni przychodzili po jedzenie, to nam najlepsze dawali, żebyśmy były odżywione. Jak niosłyśmy coś jeszcze w koszu, to rzucił mi rękawiczki, które robili sami na drutach. Widziałam, jak to robią. Miałam rękawiczki, ale ktoś mi gwizdnął. To nie chodziło o te rękawiczki, tylko o sentyment do dawnych czasów.
Cały czas była pani w tym obozie w Mühlbergu?
Nie. Przewozili nas, długo tam nie byliśmy, rozkładali nas [w różnych miejscach].
Gdzie zastał panią koniec wojny?
Z Piesteritz, z tej komenderówki, gdzie pracowałam w fabryce IG Farbenindustrie, [dostałam] wiadomość, że mam iść do obozu macierzystego.
Do jakiego obozu?
Do macierzystego. To było w każdym bądź razie do Wittenbergu, ale ten się pomylił. Mieliśmy rano wyjść, a myśmy nocą poszli. Dwanaście kilometrów piechotą iść i to z plecakiem, ze wszystkim. Na dworcu pozwolono nam posiedzieć na peronach. Tam byli jeńcy z różnych obozów. Wszystko la guere fini(wojna się kończy) radość, zmęczeni, głodni, niektórzy byli po pięć lat w obozie, wojna się skończyła. To szczęście, ta radość. Potem nas [wywieźli] do jakiegoś obozu, w którym krótko byliśmy. Potem znów Niemcy nas gdzieś wypchali i bali się, żeby inni jeńcy, głodni kobiet, nic nam nie zrobili. Obstawili nas, żebyśmy leżały. Śnieg był, bo to był początek kwietnia. Potem prowadziło nas dwóch Postenów. Mieli nas gdzieś zaprowadzić. Oni nagle gdzieś zniknęli. Dwa, trzy dni gdzieś się przespać i tak dalej. Zniknęli.
Myśmy wsiadali w Wurzen. To były niemieckie koszary oficerskie. Puste, głuche wszystko. Tam mogłyśmy się najeść. Koszary były piękne. Oni uciekli nagle. Było napisane dokładnie w pamiętniku, już dokładnie nie pamiętam. Nie zapomnę, jak myśmy chodziły trochę po mieście, grupami oczywiście, żeśmy się trochę bały. Nie zapomnę takiego obrazu: w oknie, na wysokim parterze – niemra, typowa niemiecka gęba, niemłoda i paru Kanadyjczyków daje mydło, daje kawę, daje herbatę, żeby chleba, daje jej ten spleśniały chleb. To było okropne.
Niemcy nie byli dobrzy. Ale ten Posten Jasio „zielone ucho”, co był z nami w Piesteritz, to był bardzo zabawny. Dostawał łapówki. Jak kawa przyszła w paczkach ze Szwajcarii, to myśmy dawali łapówki. Rano, jak było ciemno, to przyniósł nam z kuchni kawę zbożową. On odprowadzał nas z powrotem do fabryki, bo tam byłyśmy.
Kiedy wróciła pani do Polski?
Tam zorganizowano nam gimnazjum. W Darmstadt… Najpierw było w Burgu w halach po fabrykach. Potem Amerykanie nas przenieśli. Zabrali Niemcom koszary. Byliśmy w koszarach – Darmstadt. Tam zorganizowano nam naukę. Potem zrobiono lepsze warunki w Weinheim, niedaleko Heidelbergu. Zarekwirowano kilka domów, will, a szkołę nam urządzono w dawnym sądzie. Nauczycielki były wspaniałe. Już miałyśmy trochę książek, uczyłyśmy się. Myśmy się mocno uczyły, bo chciałyśmy tą klasę, którą straciłyśmy w obozie, nadrobić, i w ciągu roku zrobiłyśmy materiał dwuletni. Nauczycielki naprawdę były wspaniałe.
Miałam duże problemy z załatwieniem pozwolenia na fotoplastykon, bo był jakiś paragraf. Chodziło się do Wydziału Kultury i Sztuki, coś zawsze chcieli. Poszłam do Wydziału Kultury i Sztuki Stołecznej Rady Narodowej na Marszałkowskiej 8 i tam była ta dyrektorka naszej szkoły i ogólnie obozu – Maria Rerich. Co to była za radość. Załatwiła bez problemów. Potem zaniosłam kwiaty, nie za to, że załatwiła, tylko dlatego, że ją spotkałam. Człowiek bardziej się zżywa z tymi ludźmi, z którymi przeżywa okropne chwile, niż z tymi, z którymi przebywa w dobrobycie.
Co się działo z fotoplastykonem między końcem wojny a 1973 rokiem, kiedy został sprzedany?
Myśmy cały czas prowadzili, tylko ojciec umarł, potem mama. Ja robiłam programy, mąż był adwokatem, więc trochę jeździłam za granicę. Adwokatom dawali paszportz, bo robili machlojki i przyda się adwokat. Była nawet taka sytuacja. Mąż mój wyjechał, przyszedł do mnie (nie pamiętam nazwiska) [funkcjonariusz] z pytaniem o męża. Mówię: „Nie ma męża”. – „Pani dostała list”. – „Tak, nie otworzyłam, bo to list do męża”. Mówił mi, co było napisane w tym liście. To był list do męża, żeby załatwił paszport. Gdzie adwokat w tych czasach mógł paszport załatwiać? Jak dla siebie załatwił, to był szczęśliwy. Nazywał się Wicha – mąż koleżanki, który uciekł za granicę i myśleli, że to jest syn ministra spraw wewnętrznych – Wichy, bo był taki Wicha. I go z Grecji zawieźli samolotem do Frankfurtu. Ten adres, co on dał, to był adres szpiegowski. Miał tam gosposię i szofera. Potem okazało się, że to nie ten Wicha i go zwolnili, to znaczy wyrzucili go z tego domu, z tego eleganckiego apartamentu. Myśleli, że to syn tego ministra i zawieźli go samolotem z Grecji do Frankfurtu nad Odrą.
Czy dom w Alejach Jerozolimskich przetrwał?
Przetrwał.
Został zburzony?
Częściowo został zburzony i potem było bardzo dużo ludzi. Zagęszczone to wszystko było i odnalazł się rzekomy właściciel. [...]
Gdyby cofnęła się pani do dnia, kiedy miała pani siedemnaście lat, poszłaby pani do Powstania?
Teraz? Z moim rozumem? Jestem w dalszym ciągu, chociaż mieszkam częściowo tam. W żadnej partii nie jestem, do żadnego związku nie należę, bo mi się wiele rzeczy nie podoba. Bardzo wiele rzeczy mi się nie podoba, na przykład gazety. Kupuję „Politykę”, „Newsweek” polski, tamtejsze gazety też kupuję, ale mniej. Daję, żeby inne czytały. Nie znają angielskiego, ja też znam nie za dobrze, ale załatwić, zrobić, na tym u mnie polega praca – pomóc Polakom, ale nie ma solidarności. Jesteśmy niedobrym [narodem]. Żydzi się trzymają, a my nie. Oni się bardzo kłócą, ale jak coś, to front jest. [Koleżance mówię]: „Masz tutejsze tygodniki, to daj”. A ja jestem inwalidą, rękę mam chorą po wypadku (przez trzy miesiące w szpitalu byłam), a niech sobie kupią. Ja jestem jej potrzebna, a nie ona mnie, bo ja jej załatwiłam wiele rzeczy. Nie mówię nazwiska, bo nie chcę. Tacy powinni być Polacy? [...]
Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Naukę, uczyć się, pomagać sobie wzajemnie, nie mieć zawiści bezinteresownej, w ogóle zawiści jako takiej nie mieć, bo jest [w] nas. Trzymać się tak, jak naród wybrany. Nie być za potulnym w życiu, nie można być, dlatego że ludzie to wykorzystują. Nie rozumieją kultury bycia, delikatności i trzeba wojować, oczywiście nie po chamsku, ale dopominać się o swoje. Pamiętam, jaka byłam zastrachana, szukając pracy po wojnie. To nie kwestia pieniędzy, bo byłam jedynaczką i mama mi prowadziła, tatuś fotoplastykon. Nie miałam żadnych wymagań pracować, działać, robić. Po mojej myśli. [...]