Jan Mokrzycki
Jan Mokrzycki, urodzony 27 listopada 1932 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice i czy miał pan rodzeństwo?
Rodzeństwa nie miałem. Rodzice oboje byli lekarzami. Ojciec był specjalista chirurgiem czaszki, a mama była lekarzem chorób wewnętrznych.
- Mieszkał pan w Warszawie?
Mieszkałem w Warszawie na ulicy Kredytowej w samym Śródmieściu, z dziadkiem, który był chirurgiem stomatologiem.
- Jak pan wspomina życie w Warszawie przed wojną?
Byłem może troszeczkę za mały na to, żeby dużo pamiętać, ale pamiętam, że było dobrze, piękny skwerek przed domem, na którym się bawiłem z kolegami; że ulice były szerokie; że jeździło się tramwajem; chodziło się z rodzicami do cukierni. Dużo ludzi przychodziło do nas z wizytami. Dom brzmiał życiem.
- Kiedy wybuchła wojna, chodził już pan do szkoły?
Nie. Byłem przedszkolakiem.
- Jak pan pamięta wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Nawet w moim wieku czuło się jakieś podniecenie, że coś się stanie, chociaż nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co to będzie i jak to będzie. Potem nagle ojciec zniknął, bo był pobrany do wojska. Wrócił szczęśliwie. Udało mu się uciec z obozu w parę dni po zakończeniu wojny i znalazł się w domu ku naszej ogromnej radości. Samo oblężenie Warszawy jest czymś, co doskonale pamiętam. Mama wtedy pracowała w szpitalu, ja zostałem pod opieką jej matki – babci, która niestety z taką paskudą jak ja nie mogła sobie dać rady. Ja (oczywiście jako dziecko) zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które istniało w związku z tymi niemieckimi samolotami, które latały bardzo nisko nad dachami Warszawy i strzelały do ludzi z karabinów maszynowych. Akurat tuż przed tym dostałem w prezencie rower i wobec tego zdecydowałem, że chcę jeździć tym rowerem po podwórku i biedna babcia nie mogła mnie złapać. Zadzwoniła wreszcie zrozpaczona do mamy. Mama przyszła i spacerem poszliśmy do szpitala ewangelickiego, gdzie mamusia pracowała, i tam już zostaliśmy do końca oblężenia Warszawy. Tam były przykre widoki ciężarówek napełnionych zwłokami żołnierzy, którzy zginęli w czasie oblężenia Warszawy. Zarazem były [też] i przyjemne momenty. Pamiętam, że szliśmy i koło nas jechała furmanka, a na furmance spał sobie żołnierz, wyraźnie wyczerpany. Leciał nisko samolot, on to usłyszał, wziął karabin, strzelił i tak gdzieś przypadkiem trafił, że samolot spadł. Jeden taki przypadek na dziesięć milionów, że akurat jeden strzał zniósł samolot z nieba. To była wielka przyjemność, że o jednego szwaba mniej.
- Gdzie się znajdował ten szpital ewangelicki?
On się znajdował w dzielnicy getta (późniejszego getta oczywiście), ale adresu nie powiem, bo przyznam się, że nie pamiętam. Wiem tylko, że potem jak już powstało getto, raz czy dwa razy jechałem tam z mamą tramwajem. Jechaliśmy przez getto. To były niezbyt przyjemne sceny, jak się patrzyło na to, co się tam działo.
- Mama też brała udział w obronie Warszawy w 1939 roku jako lekarz?
Tak, oczywiście. Potem oboje mama i ojciec byli w konspiracji.
- Jak mama się nazywa z domu?
Na imię ma Janina, z domu Sękowska, ojciec też Jan. Rodzinne imię.
- Zapamiętał pan może przemówienia Stefana Starzyńskiego z września 1939 roku?
Pamiętam, że były wzruszające, ale przyznam się, myślę że [pamiętam] raczej usłyszane gdzieś teraz (nagrania tych przemówień) niż wtedy jako pętak. Wtedy miałem sześć latek.
- Zaczęły się lata okupacji.
Zaczęły się lata okupacji. Szczególnie pamiętam tę pierwszą Wigilię w czasie wojny, kiedy okna były zabite deskami, a między deskami szpary, którymi wlatywało bardzo zimne powietrze. No i oczywiście absolutny wszystkiego. W dużym stopniu nam się powodziło lepiej niż większości ludzi w Warszawie po prostu dlatego, że przychodzili pacjenci i przynosili rodzicom za leczenie jakiś kawałek mięsa, tu jakiś worek kartofli, tu coś. Poza tym mieliśmy rodzinę, która mieszkała w Ożarowie pod Warszawą i pamiętam, że jeszcze wiosną 1940 roku z ojcem pojechaliśmy rowerami do Ożarowa i wróciliśmy załadowani kartoflami, kapustą i tak dalej. Rodzina miała swoje działki, gdzie hodowali różnego rodzaju warzywa, więc to do pewnego stopnia nas ocaliło.
- Ludzie byli bardziej solidarni w tym okresie?
Mnie się wydaje, że to jest jedna z cech Polaków, że my się kłócimy, jak jest dobrze, ale jak jest źle i jak grozi nieszczęście, to rzeczywiście zdajemy egzamin.
- Rodzice byli w konspiracji?
Tak.
- Czy opowiadali panu coś na ten temat?
Wtedy oczywiście nie za wyjątkiem tego, że wiedziałem (bo złapałem ojca na tym), że w piecu była skrytka, w której siedziały dwa rewolwery. Kiedyś ojca przyłapałem, jak właśnie chował tam rewolwer. Ale głównie oczywiście rodzice byli używani jako lekarze. Może opowiem taki śmieszny kawałek. Zaraz po wojnie miałem zapalenie wyrostka robaczkowego i miałem operację właśnie w szpitalu ewangelickim. Wsadzili mnie do pokoju z panem, któremu opowiadałem (wtedy już miałem siedem lat), jak to będę mordował Niemców, bo oni są tacy i tacy. On to wszystko bardzo ładnie przyjmował. Potem przyszła moja mama i on mówi: „Pani doktor, pani doktor, a niech pani temu swojemu malcowi buzię zamknie, jak przychodzą do mnie koledzy, bo ja jestem pułkownikiem Wehrmachtu”. Okazało się, że [to był] Austriak. Jego to potem kosztowało, bo mama wciągnęła go do konspiracji, bo on był bardzo pro-polski i mówił doskonale po polsku. Jego samochód był czasami używany jako ambulans. Potem już po aresztowaniu rodziców on dalej (z tego, co słyszałem, ale nie mogę potwierdzić) pracował, aż go przyłapali i wysłali na wschodni front.
- Wie pan, jak on się nazywał?
Nie. Absolutnie.
Nie, nie. Był pułkownikiem Wehrmachtu, ale to ktoś mi powiedział, że on siedział w konspiracji, dopóki go nie przyłapali, ale tego absolutnie nie mogę potwierdzić.
- Mówił pan, że przejeżdżał z mamą przez warszawskie getto?
Tak. Tramwajem.
- Utkwiły panu w pamięci jakieś obrazki z tego getta?
Utkwiło mi to, że ludzie siedzieli na ulicy. Widać było, że byli wymęczeni, głodni i wystraszeni. Było takie ogólne uczucie strachu i przygnębienia, jak się przez to getto jechało. To na prawdę wszystko, co mi zostało w pamięci, takie ogólne raczej [bardziej] niż coś szczególnego.
- Pamięta pan jakieś łapanki i rozstrzeliwania na ulicach Warszawy?
Och, łapanki tak, oczywiście, że pamiętam łapanki i rozstrzeliwania. Szczególnie zostało mi w pamięci wydarzenie wcześniejsze z czasu oblężenia Warszawy, jak szliśmy z Kredytowej, gdzie mieszkaliśmy, do szpitala ewangelickiego. Bomba zapalająca spadła na jakąś szklarnię i to był dla mnie przecudowny obraz palącego się szkła, które dawało wszystkie kolory tęczy i to mi po dzień dzisiejszy zostało w pamięci. Przecudowny obraz nieszczęścia oczywiście, ale dla dziecka to nie było nieszczęście, tylko coś, co zostało w pamięci. Łapanki i rozstrzeliwania to było normalne. Człowiek właściwie przeżywał okupację w strachu, bo nagle słyszało się te stąpanie grubych butów po schodach i człowiek tylko zastanawiał się, czy idą do jego mieszkania, czy do sąsiadów, czy wyżej. Modlił się wtedy, żeby nie do niego, chociaż to oczywiście znaczyło, że modlił się, żeby poszli do kogoś innego, no ale taka jest już ludzka natura, że sam sobie chce jak najlepiej, a potem dopiero sąsiadom.
- Jak to się stało, że rodzice zostali aresztowani?
Byłem wtedy z mamą w Sulejówku, gdzie dziadkowie (matka mojego ojca) mieli willę, a ojciec, dziadek i stryj byli wtedy w mieszkaniu na Kredytowej. Przyszło tam gestapo, aresztowało wszystkich trzech mężczyzn, dowiedzieli się, gdzie jest mama, przyjechali po nią do Sulejówka (mną nie byli zainteresowani szczęśliwie dla mnie) i pojechali. Muszę powiedzieć, że przeżyłem to bardzo, bo stało się to 23 czerwca 1941 roku. To było na dzień przed imieninami, a obchodziliśmy imieniny zawsze potrójne (matka była Janina, ojciec Jan i ja Jan). No ich nie było. Przyznam, że te prezenty, które dla nich miałem, trzymałem przez całą wojnę. Dopiero jak po wojnie mama po mnie wróciła, wtedy dopiero po raz pierwszy uwierzyłem, że ojciec, dziadek i stryj byli rozstrzelani na Pawiaku, a mama [wysłana] najpierw do Oświęcimia, potem do Ravensbrücku, gdzie ją uwolnili Amerykanie, i wróciła po mnie. Oczywiście nie podobał się jej reżim komunistyczny, zresztą była „przyjemnie” przywitana na granicy. Wobec tego można powiedzieć, że wzięła mnie pod pachę i w przeciągu tygodnia przez zieloną granicę udaliśmy się [w podróż]. Najpierw [pojechaliśmy] do Czech, potem tam w konsulacie amerykańskim uzyskała jakąś przepustkę do Niemiec i potem już z Niemiec wraz z 1. Dywizją Pancerną generała Maczka przyjechaliśmy do Anglii. Tam właściwie zacząłem chodzenie do szkoły, bo w czasie wojny, nie można [było] liczyć szkoły, potem uniwersytet no i normalne życie tutaj.
- Co to były za prezenty, które czekały całą wojnę?
Dla ojca miałem taki maleńki notes do zapisywania imion i nazwisk pacjentów, do klasyfikowania ich, a dla mamy miałem (dużo mnie kosztowało jak na moje możliwości) maleńki kieliszek srebrny do wina, zdaje się, że ormiańskiej roboty. Rzeczywiście bardzo ładny. Niestety został w Polsce.
- Te prezenty były zdobyte w jakiś szczególny sposób?
Nie. To było kupione z oszczędności, z tego, co zarabiałem, nabijając ojcu papierosy tytoniem. Byłem za to opłacany. Takie normalne zajęcie dzieci. Innymi słowy, Anglicy to nazywają
pocketmoney, (kieszonkowe), żeby dziecku dać [pieniądze], ale żeby to nie było za nic. Uważam, że to było bardzo słuszne.
- Pan powiedział, że nie chciał uwierzyć, że tata z dziadkiem i z wujem zostali rozstrzelani na Pawiaku, tak?
Tak.
- Widział pan te obwieszczenia? Czy ktoś panu wtedy mówił, a pan po prostu nie chciał uwierzyć?
Słyszałem o tym. Obwieszczeń wtedy jeszcze nie było. To był 1941 rok. Wtedy tych obwieszczeń, tych niesamowitych plakatów, które potem pokrywały ulice Warszawy, zdaje mi się, że nie było. Babcia mi mówiła, że byli rozstrzelani, ale przyznaję się, że jej nie wierzyłem i dopiero wtedy w to uwierzyłem, jak mi mama powiedziała, ale też jeszcze nie na sto procent. Muszę powiedzieć, że jak mama wychodziła po raz drugi za mąż, jeszcze w Niemczech, to patrzyłem na to i się zastanawiałem, co się stanie, jeżeli mój ojciec się zjawi. Jakoś nie chciało to do mnie dotrzeć. Dzisiaj jest oczywiste, że już w to wierzę, zresztą już by nie żył, bo już by miał swój wiek.
- To była jakaś wsypa w konspiracji, że ich aresztowali?
Naprawdę nie wiem. Naprawdę nie wiem. Prawdopodobnie, bo niby dlaczego, ale po prostu nie mogę powiedzieć czegoś, czego nie jestem pewien.
- Jaki mama miała numer w obozie? Miała wytatuowany?
Miała wytatuowany 84672, coś takiego. Moja pamięć do numerów jest właściwie nieistniejąca. Moja małżonka zna wszystkie numery telefonów, ja wszystkie zapominam.
- Od 1941 roku był pan pod opieką babci?
Tak.
- Cały czas później był pan w Sulejówku?
Nie, nie, nie. Dziadkowie mieszkali na Targowej na Pradze, ale mieli tą willę w Sulejówku, gdzie się wyjeżdżało na wakacje, na odpoczynki, na tego rodzaju rzeczy i tam właśnie byłem w czasie Powstania.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie w Sulejówku. Przyznaję się, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, co i jak będzie. Nawet moja babcia zdawała sobie z tego sprawę. Akurat przyszedł ten czas, kiedy normalnie jechało się do Sulejówka i tam pojechaliśmy. Tak się stało, że byłem jedynym, w cudzysłowie mężczyzną, który tam był. Bo tam był stróż z żoną i dwiema córkami, którzy zajmowali się tą willą w czasie nieobecności, no i on gdzieś zniknął (szczęśliwie dla niego, zdaje się). Zostałem z tymi wszystkimi kobietami – babcią, panią Styrzyńską i jej dwiema córkami. Potem przyszli Rosjanie, no i w swój bardzo „dżentelmeński” sposób powiedzieli: „
Paszli won, bo my tutaj zabieramy tą willę dla naszych oficerów!”. Zostaliśmy wygnani z tym, co mieliśmy na sobie, i ja jako ten mężczyzna musiałem się (znowu trochę w cudzysłowie) nimi „opiekować”. Zakończyliśmy na takiej farmie pomidorów. To była farma, która zaopatrywała Warszawę w pomidory. Oczywiście do Warszawy nie mogli się dostać, a nie chcieli, żeby te pomidory gniły i zostałem zatrudniony razem z Basią (starszą córką państwa Styrzyńskich) na zbieranie tych pomidorów. Za to dostaliśmy miejsca w stodole, gdzie mogliśmy spać na słomie. Mojej babci, która była wielką damą, bardzo się nie podobało, no ale jak miała wybór spać na dworze czy w stodole, to wolała w stodole. Właściwie do jedzenia były pomidory i pomidory, i jeszcze raz pomidory. To jest dziwne, ale do dzisiejszego dnia uwielbiam pomidory. Widocznie tamte też były smaczne.
- Wie pan, jaki to paradoks? Powstańcy odcięci marzyli właśnie, żeby zjeść jakieś warzywa – pomidory.
Absolutnie. Tak, absolutnie, to jest paradoks, bo tutaj ci ludzie daliby wszystko, żeby móc dostarczyć je [gdziekolwiek], nie tylko dla walczącej Warszawy. To oczywiście by zrobili jako Polacy, jako patrioci, a to była rzeczywiście bardzo przyjemna i patriotyczna rodzina, ale w ogóle [żeby gdzieś dostarczyć], bo przecież w tym był ich interes, żeby dostarczać te rzeczy. Ale nie mieli jak, bo Warszawa była przecież kompletnie odcięta.
- Było widać łuny nad Warszawą?
Trochę, nie bardzo. To było jednakże trochę za daleko. Jak było coś specjalnego, jakiś ogromny wybuch, coś, to wtedy się widziało. Natomiast słyszało się huk armat i widziało się samoloty, które latały, bo one przecież bombardowały Warszawę. To się widziało.
W sierpniu… To było, myślę że jakiś tydzień, dwa po rozpoczęciu Powstania przyszli do Sulejówka, ale dokładnie naprawdę nie mogę powiedzieć.
- Wie pan, że na Saską Kępę dotarli dopiero 14 września?
Oni przyszli do nas i tam stanęli. Przecież wiadomo, że to była polityka Stalina – zgładzenie polskiej inteligencji, zgładzenie „kwiatu polskości”.
- Pan jest świadkiem, że oni w tym Sulejówku byli już w sierpniu?
Tak, tak, ale dokładnej daty nie powiem. Wiem, że to było na samym początku Powstania. Już wiadomo było, że to jest Powstanie, bo inaczej byśmy prawdopodobnie przed nimi uciekli. Jednakże do własnego mieszkania już nie było możliwości [powrotu]. Jednak kiedy dokładnie, naprawdę nie wiem.
- Widział pan tam też Wojsko Polskie?
Nie. Tam akurat byli tylko i wyłącznie Rosjanie. Taka ciekawostka z tego okresu. Tam był bardzo przyjemny, młody ruski (można się było z nimi porozumieć, bo oni mówią językiem podobnym do naszego). Ja mówię: „Jak się nazywasz?”. On mówi: „Maslow”. Ja mówię: „Masło?! Ty wiesz, co to jest masło?”. Ten dziewiętnasto-, dwudziestoletni chłopak nie wiedział, co to jest masło, tak że to był inny świat.
- Wszyscy mówią, że oni byli tacy obszarpani. Zamiast pasków sznurki...
To było dziadostwo, ale oni walczyli tym, że mieli ogromne ilości mięsa armatniego.
- Pan był cały czas z babcią?
Tak.
- W którym roku mama przyjechała do Polski?
Ja i daty jesteśmy ze sobą raczej na bakier. Zaraz po wojnie.
- Czy przyszedł pan zobaczyć Kredytową zaraz po oswobodzeniu Warszawy?
Tak, tak. Znam te okolice jak własną rękę. Było nie do poznania, człowiek po prostu błądził. Były mosty pontonowe. W jednym wypadku przejechałem ciężarówką, bo autobusów jeszcze nie było, a z powrotem wróciłem nawet na piechotę. To po prostu były kupy gruzów. Jedyny sposób rozpoznania mniej więcej, gdzie byliśmy, to było to, że Kredytowa jest bardzo blisko Ogrodu Saskiego, więc było wiadomo, że kilkadziesiąt metrów na lewo, patrząc od Pragi, będzie Kredytowa, ale żeby cokolwiek tam rozpoznać, to było naprawdę niemożliwe. To jest coś, czego Brytyjczycy na przykład nigdy nie zrozumieją. Mówią o tym strasznym bombardowaniu Londynu. No rzeczywiście, Londyn był bombardowany i rzeczywiście masa ludzi ucierpiała, ale w porównaniu z tym jak ucierpiała Warszawa, to jest po prostu nieporównywalne.
- Była jeszcze zima, jak pan przeszedł na lewobrzeżną stronę Warszawy, czy to już był wiosna?
To był Sylwester. Specjalnie czekaliśmy jeden dzień, żeby ci wszyscy strażnicy graniczni byli pijani i przechodziliśmy przez rzeczkę w Sylwestra.
W każdym razie żaden nas nie zauważył, więc chyba tak.
- Kiedy pan pierwszy raz przyjechał później do Polski?
W [1966] roku, coś takiego. Już jak obydwoje dzieci nam się urodziło. Córka miała wtedy [dwa lata], syn [trzy], więc musiał być [1966].
- Czy pana dom, ta kamienica na Kredytowej, została odbudowana, czy nie?
Bardzo śmieszne, dlatego że w tym samym miejscu mieszkali krewni mojej żony, tak że zajechaliśmy właściwie w to samo miejsce, bo to było tuż koło placyku Dąbrowskiego. I pamiętam też taką śmieszną rzecz: mówiono nam, że w Polsce wtedy dzieci kradły wszystkie znaczki z samochodów, wobec tego założyliśmy system alarmowy na nasz samochód, zaparkowaliśmy. Magdaleny krewni mieszkali chyba na czwartym piętrze, straszny hałas na ulicy, nie wiadomo, co się dzieje. Okazało się, że zaparkowaliśmy przed ambasadą włoską. Dzieciaki zaczęły skakać koło naszego wozu, bo to był zachodni wóz i jeszcze wtedy to był wielki cymes w Warszawie i alarm zaczął wyć, wobec tego wyszli z ambasady, zawołali policję i właśnie policja zjawiła się koło naszego samochodu. Szczęśliwie doszedłem tam, zgasiłem alarm i oni prosili, żeby go więcej nie włączać.
- Mówił pan, że mama pracowała w szpitalu ewangelickim. Czy pan jest ewangelikiem albo rodzice?
Nie, nie.
To był zupełny przypadek. To był jeden z lepszych szpitali w Warszawie. Ojciec pracował w szpitalu w Alejach Ujazdowskich, tak że to był zupełny przypadek.
- Czy z perspektywy czasu uważa pan, że wybuch powstania w Warszawie był słuszny, czy nie?
Czy było słuszne, czy nie było słuszne, trudno jest osądzać, natomiast wydaje mi się, że było nieuniknione. Wtedy wszyscy Polacy mieszkający pod okupacją niemiecką mieli tego wszystkiego tak dosyć, że chcieli mieć jakiś rewanż. Polacy chcieli pokazać, że my istniejemy, że my nie jesteśmy tymi owcami, które dają się zabrać i dają ze sobą zrobić, co chcą. I tu był moment, kiedy była jakaś szansa. No niestety, wierzyliśmy za bardzo w to, co mogą nam dać nasi tak zwani alianci i niestety Rosjanie pokazali się wręcz odwrotnie od aliantów. A nasi alianci, Amerykanie (Anglicy jeszcze próbowali, tylko że mieli za mało siły, żeby cokolwiek [zrobić]) bardzo wygodnie umyli od tego ręce.
- Później jak Anglicy postąpili z generałem Maczkiem czy z generałem „Borem” Komorowskim, to jednak o nich ładnie nie świadczy, delikatnie mówiąc.
Czy to była wina Anglików, czy to była wina do pewnego stopnia samych nas, Polaków? Generał „Bór” Komorowski nigdy nie służył w armii angielskiej, wobec tego w stosunku do niego może mieli (etycznie) jakieś obowiązki… Na pewno mieli etycznie czy moralnie jakieś obowiązki.
- Rodziny mu nie chcieli wpuścić przecież do Anglii.
Tak, ja wiem. Co tu dużo mówić? W ogóle traktowanie Polaków po wojnie tutaj wcale nie było takie dobre. To był ten okres, kiedy w Anglii było duże bezrobocie. Anglia była stosunkowo biednym krajem, ponieważ zapożyczyła się niesamowicie u Stanów Zjednoczonych, musiała tą pożyczkę spłacać i rząd wtedy był niesamowicie prosowiecki. Oni wierzyli w te wszystkie słodkie słowa Stalina, Bóg wie dlaczego, no ale wierzyli. Wobec tego my wcale nie byliśmy elementem, który tutaj był chciany. Ja miałem to ogromne szczęście, ponieważ mama do pewnego stopnia służyła w 1. Dywizji, która była częścią wojska brytyjskiego, wobec tego jej dyplom lekarski musiał być uznany przez Anglików. Oni nie mieli z tego wyjścia, wobec tego wszyscy ci lekarze mieli swoje dyplomy uznane i mama mogła pracować w swoim zawodzie, ale znowu musiała zacząć na najniższym szczeblu. Gdyby nie to, że była uparta i zdolna, to prawdopodobnie by na tym niskim szczeblu została, chociaż skończyła jako konsultant, czyli ordynator, ale przynajmniej pracowała w swoim zawodzie i już zarabiała jakieś ludzkie pieniądze. Nasi wyżsi oficerowie, którzy byli tutaj bez zawodu, bo do armii brytyjskiej nie byli przyjmowani, pracowali jako zmywacze naczyń w hotelach czy coś takiego. To rzeczywiście było niesamowite. Ci wyżsi urzędnicy, dyplomaci… Powiedzmy mój teść był przykładem tego, były konsul generalny, który też pracował jako, można to nazwać: gryzipiórek, bo na bardzo niskim stanowisku. To dla wielu osób było tragedią, ale niestety tak było.
- A generał Maczek, który pracował jako barman u swojego sierżanta?
Tak, to są straszne obrazy, ale ja dalej powiem, że z naszych wszystkich aliantów to najlepiej jednak potraktowali nas Anglicy. Amerykanie byli jeszcze mniej przychylnie nastawieni, a powiedzmy, jeżeli chodzi o Francję, no to Polak we Francji zawsze był uważany jako coś dużo niższego. Tu jednak, jak się spojrzy dzisiaj na spisy zawodowe lekarzy, adwokatów czy książki uniwersyteckie, to wszędzie polskie nazwiska. Mamy ten dostęp, możemy pójść naprzód. Mamy w tej chwili tych około 200 czy może nawet więcej Polaków, którzy na przykład pracują w sektorze finansowym, tu jest ta możliwość przepchnięcia się. I dziś ci z nas, którzy mówią dobrze po angielsku – jesteśmy w dużym stopniu zintegrowani, nie zasymilowani, ale zintegrowani ze społeczeństwem brytyjskim... Dalej utrzymujemy swoją polską kulturę i język, ale z drugiej strony jesteśmy uważani prawie za Brytyjczyków i ja na pewno mam prawie tyle samo przyjaciół Brytyjczyków co Polaków.
Londyn, 29 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama