Jerzy Kucharski „Gryf”
Nazywam się Jerzy Kucharski, urodziłem się 6 lutego 1929 roku w Warszawie. Mój pseudonim w czasie Powstania to „Gryf”.
- Czy pamięta pan wybuch wojny?
Oczywiście pamiętam.
- Może pan coś o tym opowiedzieć?
Moja cała rodzina ze strony mamy mieszkała na Starym Mieście. Ponieważ tata był bardzo rodzinny, w związku z tym w dniu wybuchu wojny (a nawet wiadomo było trochę przed samym wybuchem, że zbliża się ten dzień) zostaliśmy z rodziną przeprowadzeni na Stare Miasto do mieszkania mojej babci. Przez cały okres września, czyli przez cały okres wojny w 1939 roku, przebywaliśmy na Starym Mieście. Po zajęciu przez hitlerowców Warszawy, wróciliśmy do siebie do domu. Później zaczęło się życie codzienne w okupacji. Wróciliśmy do szkoły. Mój tata, ponieważ był w ochronie prezydenta Mościckiego, to razem z prezydentem emigrował do Rumunii i wrócił z Rumunii po roku, czyli w 1940 roku. Przez całą okupację chodziłem do szkoły, do momentu wybuchu Powstania.
To była Szkoła Mechaniczna numer 2 przy ulicy Sandomierskiej 12. W okresie okupacji tą szkołę zajęli Niemcy i szkoła została przeniesiona na ulicę Śliską 28 do budynku, gdzie był dom żydowski czy coś w tym rodzaju. W każdym razie były duże sale, bo szkoła polegała nie tylko na tym, żeby się uczyć tylko teoretycznie, ale uczyliśmy się też zawodu. W związku z tym stoły warsztatowe z osprzętem całym musiały być gdzieś umieszczone. Do końca, do Powstania do tej szkoły chodziłem.
- Czym zajmowała się pana rodzina w czasie okupacji?
Mój tata pracował w policji na Poznańskiej w 11. Komisariacie, jako szef komórki kryminalnej. Mama nie pracowała, moja siostra pracowała w Wytwórnio Papierów Wartościowych, miałem starszą siostrę, a ja chodziłem do szkoły.
- Kiedy pierwszy raz w czasie okupacji spotkał się pan z konspiracją?
Z konspiracją nie spotkałem się bezpośrednio w czasie okupacji. Młodzieżowe jakieś występy, jak na przykład narysowanie kredą na ścianie, coś. Ale to nie była działalność stricte-konspiracyjna, tylko po prostu chęć przeciwstawienia się okupantowi w jakiś sposób. Konspiracyjnie nie działałem absolutnie w okresie okupacji, gdyż po prostu byłem za młody do tego, żeby ewentualnie ktoś mnie wciągnął i powierzył mi jakieś tajemnice lub coś w tym rodzaju.
- Czy ktoś z pana rodziny był w konspiracj?
Mój ojciec był głęboko w konspiracji. Zresztą mój tata dostał rozkaz nie opuszczania Warszawy do niewoli, tylko w dalszym ciągu miał być w konspiracji na terenie jeszcze niewyzwolonej Polski. Właśnie po Powstaniu znalazł się w Poznaniu i spotkał folksdojcza Polaka, który mieszkał w Warszawie razem z nami w jednym domu i on wydał ojca. Został aresztowany i tak jak później koledzy ojca, z którymi nawiązaliśmy kontakt, przekazali nam wieść, że ojciec był w Sochaczewie w gestapo i był zamordowany w więzieniu sochaczewskim. Ale nie mamy na to żadnych dowodów ani możliwości sprawdzenia tego, ponieważ nie ma żadnych akt. Podobno to więzienie zostały spalone. Nie jesteśmy w stanie udowodnić tego, że… Zresztą po powrocie, zadałem sobie trud odnalezienia, bo wiedziałem, że ten człowiek, ten folksdojcz nie wyjechał z Polski… To znaczy syn jego. Na dobrą sprawę folksdojczem został jego ojciec. On został z mamą w Koszalinie po Powstaniu. Mamę odnalazłem w Szczecinie, pracowała w prywatnym sklepie. W każdym bądź razie jak moja siostra urodziła córkę i w Szczecinie pojechała kupować jakąś odzież dla dziecka, to weszła do tego sklepu i poznała tą panią, czyli matkę chłopaka, który wydał ojca. Powiedziała mnie i pojechałem do Szczecina. Zaprowadziłem ją na komisariat milicji i od tamtej pory kontakt się urwał. Powiedziałem, że jej syn mieszka w Koszalinie, przedstawiłem sprawę, ale prawdopodobnie, tak jak przypuszczam, ponieważ nie było później już żadnego odzewu na ten temat… Prawdopodobnie mój ojciec gdyby żył nie byłby hołubiony przez nową władzę, bo brał udział zresztą w legionach Piłsudskiego, w wojnie w 1920 roku, był policjantem, później awansował aż do stopnia oficerskiego przy osobistej ochronie prezydenta Mościckiego. Prawdopodobnie też by miał kłopoty, ale władza chyba uznała, że nie ma sensu tu prowadzić jakiegoś śledztwa, w związku z tym, że na dobrą sprawę jednego wroga było mniej.
- Czy pamięta pan ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania? Czy może pan opowiedzieć, jak wyglądało życie w Warszawie wtedy?
Specjalnie napięcia jakiegoś nie było widać. Życie toczyło się tak jak w drugim roku okupacji, może bardziej zorganizowanie to życie płynęło. Ludzie mieli kłopoty z różnymi sprawami i potrafili się do tego dostosować. Trudności były w zaopatrzeniu Warszawy w żywność. Okolice Warszawy zaopatrywały Warszawę w artykuły żywnościowe, nazywano ich szmuglerami. Mówiło się, że szmuglują niedozwolone artykuły żywnościowe. Poza tym specjalnie żadnego napięcia, że coś się stanie, nie było raczej. Jak się zbliżała Armia Czerwona w pobliże stolicy, to każdy się liczył z tym, że nareszcie będzie koniec okupacji. Propaganda AL-u czy Gwardii Ludowej nie była może tak mocna, żeby pozwoliła przewidzieć poszczególnym mieszkańcom czy ogólnemu społeczeństwu Warszawy, że to będzie druga okupacja zakładana przez Armię Czerwoną. Każdy miał dosyć już prawie pięciu lat hitlerowskiej okupacji, tak że liczył, że to wyzwolenie od Niemców to będzie wybawienie jakieś. W momencie wybuchu Powstania chęć odwetu na hitlerowcach była tak ogromna, że właściwie spontanicznie wszyscy ludzie do Powstania przykładali rękę – jeśli nie zbrojnie, bo nie każdy mógł, to przynajmniej w pomocy jakiejś, w budowie barykad, w ratowaniu rannych. Czyli społeczność warszawska, warszawiacy wszyscy, można powiedzieć, że wszyscy brali udział w Powstaniu. Swoją pracą, swoim zaangażowaniem, swoją pomocą w ratowaniu rannych czy grzebaniu zabitych, czy we wspólnotach mieszkaniowych, gdzie trzeba było wspólnie strawy gotować dla siebie, czyli jakieś jedzenie. Wiem o tym z mamy opowiadań, że wszyscy lokatorzy… Babcia mieszkała na Zakroczymskiej 9 w olbrzymim domu czteropiętrowym, z trzema oficynami, więc mieszkańców była ogromna ilość. Ci mieszkańcy byli wspólnotą. Wszyscy razem później, po upadku Starego Miasta, gromadzili się przeważnie w kościołach, licząc, że kościoły będą uszanowane. Chociaż nie było to prawdą, ponieważ prawie cała moja rodzina, dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich krewnych łącznie z babcią, mojej mamy bratem, z mojej babci siostrami, ich mężami, i ich synami zostali zamordowani po Powstaniu, już po upadku Starego Miasta. Moja mama z moją siostrą się uratowała dzięki namowie mojej babci. Zgromadzili się w kościele i jak przyszli hitlerowcy, to powiedzieli, że kto może iść, to niech się kieruje do placu Krasińskich. Tam był punkt zborny mieszkańców Starówki. A kto nie może, starsi ludzie, to niech zostanie tutaj w kościele franciszkanów i przyjadą samochody i ich zabiorą. Prawdopodobnie faktycznie przyjechały samochody i zabrały, ale wywieźli ich na teren byłego getta, gdzieś w okolice Pawiaka i wszystkich jednak rozstrzelano, ponieważ nikt z mojej rodziny się nie uratował. Nie wiemy, jakie były ich koleje losu, ponieważ nie mamy przekazu stamtąd. Jedyny przekaz to jest, że podobno zwłoki zostały spalone miotaczami ogni i że później były tam góry prochów ludzkich. A tak to niestety nie jesteśmy w stanie wiedzieć, co się stało. Moja mama z siostrą wyszła właśnie i uratowała się z Powstania. Dopiero żeśmy się spotkali po moim powrocie z obozu.
- Czy pamięta pan sam wybuch Powstania? Jak wyglądały pierwsze dni Powstania dla pana?
Ponieważ mój tata był dosyć głęboko zaangażowany w konspirację, to wiedział wcześniej, że będzie wybuch Powstania i znów jak w 1939 roku zdecydował, że cała rodzina ma się skoncentrować na Starym Mieście u babci, gdzie cała rodzina mojej mamy mieszkała prawie w jednym domu. 1 sierpnia mój tata powiedział tak: „Jurek, ubieraj się i dzisiaj jedziesz ze mną do pracy”. Nie wiedziałem, po co mam jechać do taty do pracy akurat 1 sierpnia. Ale tata wiedział, dokąd ma zabrać syna ze sobą i po co. Pożegnaliśmy się z rodziną i pojechałem z ojcem do pracy. Ale po jakimś czasie dużo mężczyzn się zebrało w tym komisariacie i jeden widocznie wyższy rangą oficer powiedział do ojca, żeby odesłał mnie do domu, że jestem za młody. Tata wtedy mi powiedział: „Jedź do domu. Ale pamiętaj, nigdzie się nie zatrzymuj, tylko jedź prosto do domu”. Ponieważ byłem zdyscyplinowanym dzieckiem, synem, w związku z tym przyjechałem prosto do domu. Kiedy siedemnasta wybiła i zaczęły się strzały bardzo gęste na ulicach, to jako ciekawski chłopak wyskoczyłem z domu na ulicę i zobaczyłem młodych ludzi z opaskami biało-czerwonymi na rękach. W związku z tym zapytałem się, gdzie jest jakieś dowództwo. Okazało się, że dowództwo było na ulicy Freta i się zgłosiłem. Podałem swoje dane, otrzymałem opaskę, otrzymałem granat „filipinkę” jako broń powstańczą. Przyłączyłem się po prostu do powstańców, którzy zdobywali sądy grodzkie na placu Krasińskich. Ponieważ nie można było tego z zewnątrz zrobić, bo nie było takich możliwości, to sądy chcieli zdobyć od strony Ogrodu Krasińskich, od tyłu. Faktycznie, przyszliśmy pod ten budynek, nikt ze sądów do nas nie strzelał. Ale parter sądów był wyżej niż parter, a niżej niż pierwsze piętro i trzeba by było jakąś drabinę. Ponieważ zobaczyli, że chłopak nieduży jest, to mówią: „Podsadźcie go do okna”. Okna były otwarte. Podsadzili mnie do okna na parterze w tym ogrodzie. Jak wszedłem na parapet tego okna, to zobaczyłem długi korytarz, na którym stała cała masa niemieckich żołnierzy z rękami podniesionymi do góry. Co się później okazało? Było to przeszło osiemdziesięciu wermachtowców, żołnierzy Wehrmachtu, którzy nie chcieli brać udziału w Powstaniu prawdopodobnie, bo liczyli się z tym, że zostaną zastrzeleni, zabici i się po prostu poddali. W tymże sądzie zdobyliśmy nawet sporo broni, hełmy oczywiście, amunicję. Autentycznie tam zdobyłem karabin kb i hełm niemiecki, na którym później opaskę biało-czerwoną miałem założoną, i pistolet Parabellum. Ponieważ dwa takie pistolety miałem w kieszeniach, a nie miałem kabury do tego pistoletu, to później zamieniłem się i dałem jeden pistolet, bo ktoś miał dwie kabury puste. Taką żeśmy zamianę dokonali. Stamtąd później były Stawki, magazyny żywnościowe. Prawie pół Starówki z tych magazynów korzystało, bo było dużo konserw. Po nocy zdobywaliśmy Wytwórnię Papierów Wartościowych. Nawet pan Julek Kulesza, który pisał właśnie o zdobyciu wytwórni 2 sierpnia, napisał, że jedyny młody człowiek, który wszedł do wytwórni z zewnątrz, miał karabin kb. To właśnie byłem ja. Uzbrojenie było bardzo biedne, bardzo nędzne, na dobrą sprawę „filipinka”, granat produkcji konspiracyjnej to była już broń osobista każdego. Jak żeśmy zdobyli wytwórnię, Niemcy uciekli z wytwórni, to znaczy tylko częściowo uciekli, bo bardzo dużo Niemców poległo. To była pułapka dla nich, zamknęli bramy, bo myśleli, że będziemy zdobywać wytwórnię od zewnątrz, a parkan ma około pięciu metrów wysokości. Jak oni bramy zamknęli, to sami nie mieli którędy uciekać. Niektórzy Niemcy wspinali się na ten parkan i dwóch, którzy zostali zastrzeleni na szczycie tego parkanu, wisiało nawet kilka dni na parkanie zaczepionych,. Myśmy weszli od strony Zakroczymskiej, otworzono nam z wewnątrz bramę. Od strony Zakroczymskiej był wjazd do hali przeładunkowej i myśmy tamtędy właśnie weszli do Wytwórni Papierów Wartościowych.
- Co powiedział pan, wychodząc z domu? Czy powiedział pan rodzinie, że idzie pan do Powstania?
Tak, powiedziałem. Babcia jak mnie żegnała, to dała mi… Ponieważ jesteśmy i byliśmy rodziną katolicką i na dobrą sprawę święty Antoni był u nas patronem, chociaż nikt w domu nie nosił imienia Antoni. Babcia mi dała plakietkę ze świętym Antonim i mówi: „Niech cię ten święty Antoni chroni”. Pożegnaliśmy się i już później żeśmy się nie widzieli, aż dopiero w 1946 roku, to znaczy z mamą się zobaczyłem w 1946 roku. Ta plakietka ze świętym Antonim chodziła ze mną i w obozie koncentracyjnym, chociaż nie wolno było nic mieć poza paskiem i butami, to przechowałem ją przez cały pobyt w obozie koncentracyjnym, po wyzwoleniu i do dzisiaj jest u mnie w domu.
- Jak wyglądało życie w tych pierwszych dniach Powstania? Spotykał pan wtedy jakichś cywili? Jaka panowała atmosfera?
Atmosfera euforii, że wygonimy Niemców. Niemcy byli też prawdopodobnie w pewnym sensie zaskoczeni. Dzielnice się podzieliły, nie było jednego frontu przecież, każda dzielnica walczyła osobno. A oni raczej nie mieli tak dużych sił zbrojnych w centrum Warszawy, raczej na zewnątrz te dzielnice były, na obrzeżach i musieli zdobywać Starówkę. Bardzo trudna do zdobycia była Starówka, ponieważ wytwórnia była bastionem ogromnym, a oni mieli swoje siły w Cytadeli. Na przykład na most kolejowy, który był między Dworcem Gdańskim a Praskim, często podjeżdżały pociągi pancerne i ogromna haubica, która ostrzeliwała Stare Miasto właśnie i Wytwórnię Papierów Wartościowych. Wytwórnia była po prostu punktem celowniczym. Ogromna, na zewnątrz, ostatni budynek na peryferiach Starego Miasta. Przed wytwórnią był z Cytadeli tak zwany okrąglak, tak że nie mieli żadnych przeszkód nawet w bezpośrednim celowaniu z dział. Niezależnie od tego od Wisłostrady obecnej, od Wisły też atakowali, gdyż Wisłostrada była w ich rękach. Na przykład dom mieszkalny pracowników wytwórni był poza parkanem, poza ogrodzeniem wytwórnianym, był właśnie skierowany frontem do Wisłostrady. Próbowali tamtędy, więc ten dom był szczególnie dobrze obsadzony przez powstańców, żeby nie dopuścić do zdobycia. Poza tym Zakroczymska róg Wójtowskiej to był brzeg Wytwórni Papierów Wartościowych, była ogromna barykada zrobiona z bardzo głębokim wykopem, żeby ewentualnie czołgami nie można było wjechać na Starówkę od tej strony. Od cytadeli Zakroczymską można było ewentualnie wedrzeć się do centrum Starego Miasta. Pierwsze dni to była euforia, było ogromne szczęście, że wystąpiliśmy, że każdy chłopak czy dziewczyna z opaską to był ktoś, każdy go hołubił. Można powiedzieć, że brawo bili, jak szedł jakiś patrol chłopaków młodych z karabinami czy nawet z butelkami z benzyną, to każdy ich hołubił. Mogę tylko powiedzieć, jak to na Starówce było. Ponieważ Starówkę okropnie gnębiono z artylerii, szczególnie właśnie z kolejowych dział i z tak zwanych szaf, sześciolufowych miotaczy pocisków rakietowych, to ci ludzie zeszli do piwnic. Nie można było ich spotkać na ulicy, dlatego że każdy chronił się. Poza tym dużo tych ludzi ginęło, cywilów szczególnie bardzo dużo ginęło. Na podwórka były cmentarze porobione, bo nikt nie wychodził nawet poza podwórka, tylko gdzie kawałek ziemi, żeby zakopać nieboszczyka z kartką, jak się nazywa. Ludność Warszawy nie potępiała powstańców, że ruszyli zbrojnie przeciwko Niemcom, nie mając odpowiedniego zaplecza. Prawdopodobnie wszyscy liczyli, jak wiadomo już było, że prawie nad Wisłą stoją wojska Armii Czerwonej, czyli można by powiedzieć sojusznika w walce z hitleryzmem i polska armia… To było wiadomo. Trudno było nie liczyć się z tym, że pomoc nadejdzie, a przecież wtedy nikt o polityce nie myślał. Każdy myślał, żeby wroga hitlerowskiego zniszczyć. Liczono, że Powstanie nie wybucha dla polityki, tylko wybucha dla zemsty nad pięcioletnią okupacją nad Polską, nad narodem polskim. Ale stało się inaczej i to już jest sprawa historyków.
- Jak mógłby opisać pan swój dzień w Wytwórni Papierów Wartościowych?
Bezpośrednio nie prowadziliśmy działań bojowych na styku z Niemcami, bo nie mieliśmy możliwości wyjścia z wytwórni. Wytwórnia była bastionem, którego broniliśmy. To były normalne służby wartownicze na barykadzie, właśnie na rogu Wójtowskiej przylegającej do wytwórni. Z tej barykady, z wykopu pod podmurówką parkanu (ta podmurówka dosyć głęboko była osadzona, wykop w ulicy był bardzo głęboki i pod podmurówką wchodziło się na teren wytwórni) był zrobiony bunkier ochronny – trochę z papieru, ale [głównie] z bel papieru sprasowanego, czyli był prawie jak beton. Byle pocisk by tego nie przebił, bo to było sprasowane bardzo ściśle te bele papieru, dosyć grube, około sześćdziesiąt centymetrów albo lepiej. Wymiar był metr na metr i z nich był zbudowany ochronny bunkier. Jak przyjeżdżały czołgi pod barykadę, to myśmy się w ten bunkier chowali, bo nie mieliśmy broni na zwalczenie tych czołgów. One podjeżdżały pod barykadę, otwierały ogień z karabinów maszynowych, to myśmy się chowali. Wiedzieli, że przez tą barykadę nie przejadą, bo tu jest głęboki wykop. Poza tym jeszcze prawie pod pierwsze piętro był wał barykady, więc nie mieli możliwości przejechania czołgami. Jak odjeżdżali, to myśmy wtedy wychodzili na barykadę i w razie gdyby piechota zaatakowała, to wtedy mieliśmy możliwość odporu z naszej broni czy z karabinów, czy z pistoletów maszynowych. Tak samo było w domu mieszkalnym. W suterenach tego domu myśmy mieli punkty wartownicze i gdyby jakaś nawała szła od strony Wisły na ten dom, to mogliśmy dać odpór, ponieważ dosyć długa przestrzeń wolna była od budynków, od drzew, od krzewów. Tylko trawniki były, a ulica Sanguszki szła trochę skosem, więc mogliśmy utrzymywać w miarę bezpiecznie ochronę tego domu. Liczyliśmy na to, że oni zaatakują i wtedy możemy im dać odpór, a z wytwórni ataki nie wychodziły żadne, nie było takiej możliwości.
- Jakie warunki panowały w wytwórni?
Można powiedzieć, że jak na warunki Powstania, to dosyć dobre, ponieważ wytwórnia była zbudowana solidnie. Miała zresztą bardzo głębokie piwnice i był tak zwany prezydencki schron dosyć głęboko, w którym był szpital dla rannych powstańców, nie tylko z wytwórni, ale i z innych okolicznych barykad i ulic, a nawet dla cywilów, którzy byli bardzo ciężko ranni. I tam się odbywały operacje, amputacje. Wszystko było dosyć zabezpieczone w schronach głębokich. Jeśli się rozchodzi o konsumpcję, jakieś wyżywienie powstańców, to nie było to zbyt wygodne, bo nie było możliwości ugotowania. Ale nawet można było ognisko rozpalić na dziedzińcu i ugotować jakiejś strawy, a tak przeważnie to się żyło na konserwach i na sucharach czy coś w tym rodzaju. Nie było innej możliwości.
- Cały sierpień spędził pan w wytwórni?
Cały sierpień, od 2 sierpnia do 2 września i jako jeden z ostatnich wychodziłem z wytwórni. Kiedy Niemcy wreszcie wdarli się do wytwórni, to ustępowaliśmy z piętra na piętro, aż do piwnic. Piwnice to były dosyć duże hale, można by powiedzieć, ale przegrodzone filarami betonowymi, na których wytwórnia była zbudowana. Po prostu zza tych filarów jeszcze żeśmy starali się bronić schody, które prowadziły do suteren czy te dojścia z górnych pięter do suteren. Ale kiedy już doszło do tego, że była ogromna nawała ogniowa atakujących Niemców, a myśmy nie mieli takiej możliwości, żeby im odpowiedzieć taką samą siłą ognia, więc trzeba było się jednak wycofać. Wycofywaliśmy się na ulicę Wójtowską. Ogromne szczęście było, że w okresie okupacji i przed wojną to ogrodzenie z prętów żelaznych nie zostało ukończone. Na wysokości ulicy Wójtowskiej był dosyć spory kawałek, gdzie tego ogrodzenia nie było, tylko był zwykły mur ceglany. W murze ceglanym została wybita dziura czy [został] przewrócony, już nie pamiętam. W każdym razie można było już w miarę spokojnie wyjść na stronę ulicy Wójtowskiej. Gorzej było z wyjściem ze sutereny, bo okna, które były na wysokości ziemi, a były to dosyć wysokie okna, bo miały chyba półtora metra (to były sutereny nie piwnice), one były na wysokości gruntu na zewnątrz, ale w środku były około dwa metry ponad poziom piwnic. Zorganizowaliśmy drabinę malarską i przystawiliśmy do okna, żeby po niej się wydostać na zewnątrz. Trudność polegała na tym, czy ta drabina była pod obstrzałem, czy nie, w danym miejscu, gdzie stała. Trzeba było ryzykować. Żeśmy zaryzykowali i wydostaliśmy się właśnie na ulicę Wójtowską.
- Ile osób było wtedy w wytwórni?
Trudno mi powiedzieć. To już była troszeczkę chaotyczna ucieczka, każdy uciekał, jak mógł i gdzie mógł, bo fakt faktem – warto poświęcać życie, ale w jakiejś walce, która dałaby jakikolwiek efekt, a tutaj nie było. Można powiedzieć, że rozstrzeliwali nas w tej piwnicy, ponieważ nie mieliśmy możliwości odpowiedzieć taką siłą ognia, jak oni tworzyli. Niemców była ogromna ilość. Wyszedłem na Wójtowską właśnie i [skierowałem się] do Nowego Miasta, do kościoła Najświętszej Marii Panny i w tym kościele na razie żeśmy się zbierali.
- Jak wyglądała dalsza droga? Starówka upadała.
Później dowództwo doszło do wniosku, że oni rozstrzeliwują powstańców złapanych z bronią i z opaskami. Ponieważ nie była jeszcze podpisana kapitulacja, nie obowiązywała nas konwencja genewska, w związku z tym musieliśmy się pozbyć broni, pozbyć oznak powstańczych i każdy wychodził jako cywil. Ponieważ wszyscy kierowali się w stronę katedry na plac Krasińskich, to też się tam udałem i stamtąd do Pruszkowa wywieziono nas. Po jednonocnym pobycie załadowano nas, nie tylko powstańców, wszystkich cywilów, tu już nie segregowano jeśli chodzi o to, że młody człowiek mógł być powstańcem. Już tego nie było. W każdym bądź razie tych, których załadowali do pociągów, to do Pruszkowa wywieźli, a stamtąd załadowali nas do pociągu i nikt nie wiedział, dokąd jedzie. Dopiero dowiedziałem się, gdzie jestem, jak zobaczyłem stację Oświęcim. Ale to jeszcze nic nie mówiło, bo pociąg mógłby przejechać. Ponieważ żeśmy się zatrzymali i później patrzę, że ten pociąg się cofa, a on wjeżdżał na bocznicę obozową. Jak wjechał na bocznicę, to wygoniono nas z wagonów. W zasadzie nikt nie miał żadnego bagażu, bo prawie każdy tylko życie w bagażu wywoził z Warszawy. Jak nas wyładowano, to podstawowa sprawa, trzeba było do łaźni iść. Ogolili nam wszystkim głowy, wykąpali. Każdy dostał ubranie, na którym na plecach miał wycięty kwadrat i wstawiony pasiak, ponieważ tych pasiaków już nie dostaliśmy, tylko zwykłe cywilne ubrania. Miałem buty z cholewami, oficerki i nie pamiętam, czy już wtedy mi zabrali, jak tylko przyjechałem, czy później jak nas wywozili, i dostałem drewniaki. Ale w każdym razie buty można było zachować, pasek od spodni i to wszystko. Jak się wychodziło z łaźni, to się dostawało bieliznę, marynarkę, spodnie. Albo się miało swoje buty, albo dostawało się drewniaki, ze szmat wierzchy i zwykła drewniana podeszwa i czapkę więźniarkę bez daszka, okrągłą. Każdy otrzymywał ewidencję, wpisywali do ewidencji, rozdzielali od razu na grupy, na bloki i każdy dostawał swój numer więzienny, oficjalny. Z tym że już tych transportów, które przychodziły z Warszawy, nie tatuowano na rękach tylko każdy miał swój numer. Ja miałem sześciocyfrowy numer już, to już był duży, bo 194000. W Oświęcimiu później przebywaliśmy aż do wywiezienia nas do Niemiec, w związku z nadchodzącą Armią Czerwoną.
- Ile czasu spędził pan w Oświęcimiu?
Od 4 września chyba do listopada albo do końca października. Trudno mi powiedzieć, mam legitymację, ale w każdym razie około dwa miesiące, może dwa i pół miesiąca.
- Może pan powiedzieć coś o warunkach, jakie panowały w obozie?
Siedziałem w obozie Birkenau, to były baraki drewniane. Podobno to były przedwojenne końskie stajnie. W tych barakach nie było nic, tylko przez środek był piec zbudowany z cegieł i pomalowany wapnem na biało. Z tym że w tym piecu za mojego pobytu się nigdy nie paliło. Drzwiczki piecowe służyły do tego, że jak ktoś zasłużył na karę, to blokowy wkładał mu głowę do drzwiczek i walił go lachą albo pejczem. Dwadzieścia pięć na tyłek to była norma karania. Do pracy nas nie pędzono, ponieważ już wtedy ludzi nie było gdzie zatrudnić i chyba nie mieli możliwości zatrudnienia. Natomiast [było] sprzątanie obozu i nie było możliwości pobytu w baraku przez cały dzień. Drzwi były otwarte, to były dwuskrzydłowe wrota i wzdłuż baraku, po jednej stronie pieca i po drugiej, były prycze trzypiętrowe, na których się spało po siedem osób obok siebie. Czyli na jednym łóżku trzypiętrowym, które przylegało do ściany i do przejścia przy piecu, spało dwadzieścia jeden osób, dwadzieścia osób. Codzienny ranny apel, sprawdzanie ilości więźniów i przynoszenie posiłku, śniadanie, bo kuchnia była centralna i przywozili nam w beczkach z uchwytami do niesienia, jako tragi, przynosili nam jedzenie. A tak można było spacerować po obozie od bramy do parkanu, bo były wydzielone, ja byłem lager A, lager B i tak dalej. Obok nas był damski lager. W tej chwili to wszystko jest spalone, ponieważ to były drewniane baraki, więc szybko się spaliły. Natomiast kuriozum – został właśnie mój lager A jako pomnik tego, jak wyglądał ten obóz, bo teraz same kominy stoją. Nieraz są zdjęcia w telewizji czy w prasie, to pokazują, że cały ten obóz był spalony. Ponieważ Oświęcim stary był w koszarach dawnych wojskowych i Oświęcim jest murowany. To są dwu- czy trzypiętrowe baraki, w których więźniowie mieszkali. Na terenie właśnie tego obozu i na pograniczu były gaz-komory i krematoria.
- Dokąd trafił pan dalej z Oświęcimia?
Z Oświęcimia wywieziono mnie do Flossenbürga, to jest niedaleko Weiden, w każdym razie w Bawarii. Tak jak obóz oświęcimski był obozem wyniszczającym, czyli właściwie obozem śmierci – Ludzi gazowano i palono – tak tamten obóz był obozem pracy. To znaczy to był
Konzentrationslager Flossenbürg. Tam były kamieniołomy i w tych kamieniołomach były pobudowane przez więźniów tarasy, na których stały baraki, w których się produkowało części do samolotów Messerschmitta. Bloki były ustawione na górze kaskadą, był wielki plac apelowy i na placu apelowym pierwszy barak po prawej stronie od wejścia do głównej bramy to był blok 19. On się nazywał
kinderblok, tam siedziały dzieci. To był obóz tylko dla mężczyzn, nie było kobiet i to był obóz dziecięcy, jak myśmy nazywali. Blokowym był Niemiec;
Schreiberem, czyli pisarzem był Czech. Były dwa skrzydła: A i B. Ponieważ później transportów było ogromnie dużo, to tam były tak zwane
Schlafsaale, czyli sale do spania, był
Zimmer, czyli pokój, w którym urzędował blokowy, miał swój kąt i były stoły niby do jedzenia, czyli pokój do użyteczności. Jak przychodziły duże transporty już po Powstaniu Warszawskim, to wszystko obstawiono łóżkami, tak że posiłki żeśmy jedli na dworze, bezpośrednio z miski. Wyżywienie było ohydne, straszliwe. To był obóz głodu też, między innymi dużo ludzi z głodu umierało, z wyczerpania. Pracowałem z początku w fabryce samolotów, w tej wytwórni. To znaczy samolotów się nie robiło, tylko części, przeważnie aluminiowe części do kadłubów. Blachy przychodziły, rysownicy według szablonów rysowali, jak ma wyglądać ten kawałek. Pracowałem na nożycach ręcznych i po rysach wycinałem z blach te formy, a inni młotkami gumowymi na odpowiednich szablonach robili z tego kształtowniki do samolotów. Do skrzydeł, do ogonów, do kadłubów. Ale z uwagi na to, że naraziłem się blokowemu, który był zresztą… Nie będę mówił tego… W każdym razie bardzo lubił chłopców… Naraziłem się mu, to zostałem przeniesiony na blok dla dorosłych i przeniesiono mnie za karę do roboty w kamieniołomach. Chociaż w tej fabryce była praca na trzy zmiany, czyli i w nocy się pracowało, i ci młodzi ludzie, dzieciaki… Najmłodszy więzień w tym baraku, w którym byłem, to chyba miał pięć albo sześć lat, polski Żyd. Janek myśmy go nazywali. Nie wiem, czy przeżył, ponieważ nie pamiętam wyzwolenia, z uwagi na to, że zachorowałem na tyfus. Dzięki armii amerykańskiej, która wyzwoliła ten obóz i później nas ratowała, to żyję. Prawdopodobnie gdyby to trwało dłużej, to bym nie żył, ponieważ tam żadnych lekarstw ani ratunku nie było. Leżało się na łóżku dotąd, aż człowiek skonał. W związku z tym młodzi nie mieli żadnych ulg w pracy tylko tak samo pracowali jak [dorośli]. Bardzo ogromna dyscyplina była, za wszystko karano śmiercią. Poza powstańczymi poległymi, których widziałem (a to zupełnie inna sprawa), widziałem tam wiszących ludzi na szubienicy. Na przykład sześciu powieszono za to, że wybierali resztki jedzenia pod kuchnią ze śmietnika. Powieszeni musieli wisieć dotąd, aż wszystkie trzy zmiany ich obejrzały. Wisieli na środku placu apelowego, jak się wchodziło do bramy spoza terenu, to trzeba było koło tego przejść. 23 kwietnia największy prezent imieninowy jaki w życiu otrzymałem (jako że 23 kwietnia imieniny obchodzę), zostałem wyzwolony przez armię amerykańską.
- Nie wrócił pan od razu do Polski?
Nie, jako że myśmy wiedzieli już w okresie Powstania, dlaczego Powstanie upadło, dlaczego takie zniszczenia. Ponieważ wiedzieliśmy, że Rosjanie są za Wisłą, że amerykańskie czy angielskie samoloty, które miały tu przylatywać, nie miały zezwolenia na lądowanie na wojskowych rosyjskich lotniskach za Wisłą i dlatego ta pomoc nie mogła być tak intensywna. Poza tym Rosjanie kilkakrotnie zrzucili jakieś zaopatrzenie z kukuruźników, ale bez spadochronów. Tak że jak to rypnęło o ziemię, to właściwie nie było co zbierać. Poza tym działało już radio, wiadomości już były, więc wiedzieliśmy, jak to jest, więc każdy się zastanawiał, czy ma wracać. Poza tym w Niemczech po wyzwoleniu utworzono ośrodki tych wywiezionych do obozów, do pracy. Ośrodki Polaków czy innych narodowości zbierały się, żeby być w jednym zespole. Pamiętam, że taki ośrodek w Weiden był, a później utworzono taki ośrodek w wielkim obozie jenieckim pod Norymbergą, Langwasser to się nazywało i Amerykanie nadali temu nazwę:
Polish Military Center Langwasser. Czyli wszyscy jeńcy wojenni, wszyscy obozowicze, byli powstańcy zbierali się tam. Zakwaterowano nas i zaopatrzenie zostało dostarczone przez Amerykanów. Stamtąd można było, Amerykanie nie bronili, kto chciał mógł natychmiast zbierać się i jechać. Działała komisja weryfikacyjna, która stwierdzała, że byłem w obozie, w jakim obozie. Poza tym wydawano karty repatriacyjne, jeśli ktoś chciał wyjechać do Polski, do kraju. Ale z tychże jeńców, z tychże byłych powstańców Amerykanie utworzyli tak zwane kompanie wartownicze, słynne w okresie działalności komunizmu w Polsce, kompanie wartownicze, szpiegowskie, jak oni to nazywali. To nie były żadne szpiegowskie kompanie, tylko to były umundurowane przez Amerykanów, z emblematami polskimi, czyli z orzełkiem na hełmie, z nazwą na ramieniu
Poland i z dystynkcjami przyznanych każdemu, jakie kto miał szarże. Byliśmy wykorzystywani do pilnowania obozów jenieckich w Niemczech, czyli żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli. Ponieważ Amerykanie bardzo weryfikowali, wyławiali tych jeńców, którzy byli ewentualnie jakimiś przestępcami. Ten obóz był pod Norymbergą, tak że mieliśmy też służbę na przykład przy sądach, które później sądziły przestępców hitlerowskich – to znaczy nie bezpośrednio, ale patrolową służbę. Pilnowaliśmy również magazynów wojskowych na trybunach [niezrozumiałe], pod Norymbergą były ogromne magazyny paliwa. Dziesiątki tysięcy karnistrów, ponieważ tylko w karnistrach benzyna przychodziła, nie w cysternach. Stały te karnistry, więc trzeba było ich pilnować, żeby ktoś nie wysadził tego w powietrze. Poza tym na terenach [niezrozumiałe] były olbrzymie magazyny żywnościowe, dla całej okupacyjnej armii amerykańskiej i dla wszystkich byłych więźniów, jeńców. Przecież oni żywili tych wszystkich ludzi. To były tak ogromne magazyny żywnościowe, więc trzeba było to wszystko pilnować. Skorzystano z naszej chęci udzielenia Amerykanom pomocy. Poza tym każdy miał nadzieję, że te kompanie wartownicze wejdą w skład Armii Andersa, czyli 2. Korpusu.
- Kiedy zdecydował się pan wrócić do Polski?
Jak już zorganizowano administrację niemiecką i to wszystko zaczęło się normować, to Amerykanie stwierdzili, że nie można utrzymywać takiego dziwnego wojska w postaci kompanii wartowniczych. Bo Armia Andersa to była co innego, a myśmy byli co innego. Stwierdzili, że: „Owszem, bardzo prosimy, możecie zostać”. Ale chcieli nam mundury przefarbować na granatowo. Hełmy mieli plastikowe, które się trzymało na głowie, a na ten hełm się zakładało stalowy, specjalny. Pusty hełm służył do różnych rzeczy, jako kubeł, jako miska, jako wszystko. Że będzie biały pasek wokół tego granatowego hełmu i będzie napisane CG
Civilian Guard, czyli cywilny wartownik. Mieliśmy mieć ewentualne płace za to. Powiedziałem, że w wojsku polskim mogę służyć, ale za dozorcę to mogę we własnym kraju i zdecydowałem się wrócić. Wróciłem pod koniec czerwca 1946 roku.
Wróciłem do Warszawy. Najpierw się zatrzymałem w Siedlcach (bo nie wiedziałem, co się dzieje) u mojego kolegi, który tam mieszkał i wrócił ze mną razem. Przyjechałem, ponieważ mieliśmy kuzynów w Broszkowie pod Siedlcami. Dowiedziałem się, że moja mama przeżyła i moja siostra przeżyła. Przyjechałem do Warszawy i poszedłem na ulicę Górnośląską, gdzie mieszkała mojego ojca siostra z mężem. Tam dowiedziałem się, że to małżeństwo wyprowadziło się na Pragę. Przyjechałem na Pragę, odnalazłem ten budynek, bo adres dostałem zresztą, zapukałem do drzwi, otworzyła mi ciotka moja, a za moją ciotką stała moja mama.
- Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany za to, że brał pan udział w Powstaniu?
Represje spotkały moją mamę i moją siostrę, bo zostały wysiedlone z Warszawy jako niepewny element, nie wiem. W każdym razie zabrano… Jakiś daleki kuzyn na Rybnej dał kawalerkę, milicja przyszła i wyniosła graty, które mama miała i zajął to podobno milicjant jakiś. Nie chciano mamy zameldować w Warszawie i wyjechały na zachód, na ziemie odzyskane, do Dębna Lubuskiego koło Kostrzyna. Mama akurat wtedy, kiedy spotkaliśmy się u ciotki, przyjechała stamtąd odwiedzić ciotkę. Pojechałem z mamą, a ponieważ byłem w zielonym mundurze z „Polandem” i tak dalej... Ponieważ tam była ogromna większość ludzi zza Bugu, to patrzyli, co to za dziwny człowiek. Tam nie było nikogo takiego, kto by wrócił z Zachodu. Ponieważ byłem wyodrębniony, to któregoś dnia przyszło trzech panów z pepeszami i zaproszono mnie pod tymi pepeszami do Urzędu Bezpieczeństwa. Zaczęto mnie wypytywać, po co przyjechałem, kto mi zlecił jakąś pracę, co mam robić, kogo szpiegować i tak dalej. Miałem wtedy siedemnaście lat. Powiedziałem, że przyjechałem do mamy, ale na wszelki wypadek potrzymali mnie czterdzieści osiem godzin w piwnicy i wypuścili. To były całe represje. Aha, następnie represja była taka, że nie mogłem dostać żadnej pracy. Już nie mówiąc o szkole – nie miałem możliwości dalej się uczyć. Małe miasteczko, a poza tym dopiero to się jeszcze wszystko organizowało. Chciałem do pracy jakiejś i nie mogłem się dostać do pracy. Zapoznałem chłopaka, który mówi: „Ty, zapisz się do partii, to robotę dostaniesz od razu”. Zapisałem się do PPS-u i zostałem robotnikiem we fabryce kapeluszy. Ale popracowałem trzy miesiące, podziękowałem i wyjechałem stamtąd do Warszawy. Dzięki przyjaciołom, już coraz więcej warszawiaków było, odnalazłem znajomego, którego syn zginął w wytwórni i którego pochowałem osobiście. To był kolega, który zginął za mnie można powiedzieć. Ponieważ właśnie jak na Zakroczymską pod barykadę podjechały czołgi, to myśmy się schowali do bunkra, o którym mówiłem. W tym czasie wziąłem kawałek suchara, posmarowałem sobie pasztetem i zacząłem jeść. Czołgi odjechały, to były trzy czołgi, a kapral mówi: „Jurek, skocz no, zobacz, czy już wszystkie odjechały!”. Suchara trzymając, mówię do Tadka Książka: „Tadziu, potrzymaj, to ja skoczę”. On mówi: „Ty jedz, to ja skoczę”. Był trochę starszy ode mnie, może ze trzy lata. Patrzymy, jak wychodzi i wczołguje się na nasyp barykady i w tym momencie pada strzał z armaty z jednego czołgu, który nie odjechał. A żeby zobaczyć, czy odjechał, trzeba było właśnie wyjść. Strzelec z tego czołgu nie strzelał w barykadę, bo nie miał możliwości opuszczenia lufy czołgowej tak nisko, natomiast strzelił w bok budynku, który był
vis-à-vis wytwórni. Wszystkie odłamki poszły na barykadę i kolega dostał właśnie odłamek, że mu hełm pękł, mózg mu wyszedł i spadł na dół. To też właśnie takie szczęście, a nieszczęście dla niego i jego rodziców, których później odnalazłem. Opowiedziałem wszystko, byłem świadkiem jego sprawy, jego zarejestrowania jako poległego w Powstaniu. Po troszku, po troszku, dzięki znajomym, dzięki przyjaciołom zacząłem pracować. Później dokończyłem szkołę i tak powoli, powoli…
- Do dziś mieszka pan w Warszawie?
Tak, mieszkałem jakiś czas w Radości pod Warszawą, tam zapoznałem swoją małżonkę, ożeniłem się. Radość to prawie jak Warszawa, ale cały czas pracowałem w Warszawie i mieszkam w Warszawie od urodzenia.
Warszawa, 6 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski