Roman Chruścikowski „Kryspus”
Nazywam się Roman Chruścikowski, urodziłem się w Warszawie 6 września 1925 roku.
- Co pan robił przed 1 września? Jak wyglądało pana życie, rodzina, czy pan się uczył? Czy może były tradycje niepodległościowe w rodzinie?
Urodziłem się w rodzinie czteroosobowej, prócz mnie była jeszcze siostra starsza ode mnie o cztery lata. Przed wojną skończyłem sześć klas szkoły podstawowej i poszedłem do pierwszej klasy Gimnazjum Państwowego numer 2 w Warszawie. Jedną klasę zdążyłem zrobić przed wojną. Potem wybuchła wojna, którą przeżyłem w Warszawie. Po zakończeniu działań wojennych, kontynuowałem naukę na kompletach prowadzonych przez nauczycieli tego właśnie gimnazjum. Jak gdyby dla pokrycia tego chodziłem do szkoły sanitarnej i potem na tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych wyższego stopnia, co Niemcy tolerowali. Pod przykrywką tych kursów prowadzone było normalne nauczanie gimnazjalne. Na początku 1944 roku zdałem egzamin maturalny w liceum matematyczno-fizycznym dawnego Gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego. W 1940 roku nawiązałem kontakt z harcerzami Harcerstwa Polskiego i wszedłem do tej organizacji na stosunkowo krótko, ponieważ już w końcu 1940 roku nawiązałem kontakt z ludźmi z Narodowej Organizacji Wojskowej. Zerwałem wtedy kontakty z organizacją harcerską i w Narodowej Organizacji Wojskowej przechodziłem szkolenie organizacyjne, a potem szkolenie wojskowe. Szkolenie wojskowe (to się mówiło kursy podoficerskie, szkoła podoficerska) ukończyłem i otrzymałem stopień kaprala. Z tym bagażem wszedłem w Powstanie Warszawskie. Na kilka dni przed wybuchem Powstania byłem już skoszarowany na ulicy Dobrej, a od dnia wybuchu brałem udział w ramach oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej, ściślej w ramach Batalionu „Gustaw” kompanii „Genowefa”. Wybuch Powstania zastał mnie na punkcie zbornym, na ulicy Dobrej. Niestety nie udało się nawiązać kontaktu z jednymi oddziałami i dopiero następnego dnia (to znaczy 2 sierpnia) przeszliśmy z ulicy Dobrej dosyć okrężną drogą w rejon ulicy Czackiego, Traugutta i Świętokrzyskiej. Taki kwadracik.
- Mam jeszcze pytanie, minimalnie się cofniemy. Może pamięta pan, jak nawiązał pan te kontakty i kto pana wciągnął, może jak przysięgę pan składał, gdzie to było, kto przyjmował?
Oczywiście, rozumie się samo przez się, że była przysięga i bardzo istotne jest, że ktoś mnie tam wciągnął. Ci ludzie nie żyją.
- Pamięta pan pseudonimy może?
Pseudonimy pamiętam. […]
- A jak pan nawiązał kontakt z tymi osobami?
Ale kontakt nawiązałem w czasie okupacji.
- Tak, ale przez kogo? Przez jakąś rodzinę, znajomych?
Tak, przez kolegów, bo jeden drugiego przecież wciągał. To jest normalne zjawisko, że rozmawiało się z ludźmi, do których się miało zaufanie i albo się ich wciągało, jeżeli chcieli, albo nie. W taki sam sposób zostałem wciągnięty. Tak jak w wielu wypadkach na początku nie bardzo wiedziałem, jaki jest charakter, jakie jest zabarwienie polityczne tej grupy, do której wszedłem. Tak że o tym, że to jest Narodowa Organizacja Wojskowa dowiedziałem się nie od razu tylko troszkę później. Tak normalnie to szło wśród wielu, wielu ludzi werbowanych.
- Czy brał pan może udział w jakichś akcjach przed Postaniem?
Nie.
- Pamięta pan sam moment przysięgi? Gdzie pan ją składał?
Pamiętam moment przysięgi. „Wpadłem” dokładnie w lutym 1944 roku, ale to przypadkowo, [bo] tam gdzie wówczas pracowałem, przyszli po mojego przełożonego. Tak że znalazłem się w gestapo, ale z tego gestapo mnie wypuścili, tak jak i innych. Ponieważ nas po prostu w miejscu pracy [złapali] i wszyscy, którzy tam byli, byli pracownikami RGO, a gestapowcom chodziło o kierownika. Tak że zabrali mężczyzn, kobiety wypuścili i następnego dnia mnie i innych również wypuścili. Kierownik potem został rozstrzelany.
Rada Główna Opiekuńcza. To była organizacja charytatywna opiekująca się głównie dziećmi, ludźmi ubogimi, jak również inwalidami i rodzinami tych, którzy byli w obozach. Organizacja legalna i półlegalna. To znaczy legalne było to, co mogło być legalne, a znaczna część ich pracy była pracą tajną. Wracamy do Powstania. Po przejściu do Śródmieścia, do tego właśnie terenu, o którym mówiłem, zostałem przydzielony do kompanii prowadzonej przez porucznika o pseudonimie „Marabut”, kompania „Genowefa”. […] Przeszliśmy tam 2 sierpnia i wtedy też 3 sierpnia przeżyłem swój pierwszy chrzest bojowy. Poszedłem na patrol z dwoma kolegami. Wychodząc z ulicy Czackiego na ulicę Traugutta, mieliśmy przeskoczyć ulicę Traugutta i wejść do ogrodu za pałacem Raczyńskich, żeby zorientować się, czy są tam Niemcy i czy jest ich dużo. Przeskoczyliśmy bezpiecznie, zeszliśmy do ogrodu, podeszliśmy tak jak można było blisko budynku, zobaczyliśmy Niemców i o to chodziło. Ale z powrotem był mały kłopot. Ponieważ prowadziłem ten patrol, więc w tamtą stronę skakałem pierwszy, w drugą stronę skakałem ostatni. Trzeba było przeskoczyć przez Traugutta, która była pod ogniem karabinu maszynowego strzelającego ze szpitala Świętego Rocha. Szpital był naprzeciwko wyjścia ulicy Traugutta na Krakowskie Przedmieście, mniej więcej tak jak brama uniwersytetu. Jak moi koledzy przeskoczyli, to [Niemcy] zaczęli puszczać serie z karabinu maszynowego. Zaległem pod ścianą i czekałem, kiedy będę mógł się zerwać i podbiec. Ale trwało to dosyć długo i nie dawało się [przebiec]. Wreszcie moi koledzy rzucili świece dymne i pod osłoną świec dymnych udało mi się wrócić. To było moje pierwsze zetknięcie się z rzeczywistością Powstania. Co było dalej? Jak o tym mówić?… Spokojne następne dwa dni. 5 sierpnia sygnał, że ulicą Świętokrzyską od Nowego Światu wchodzą Niemcy, że jest czołg i że przed sobą pędzą cywilów. Dochodząc ruinami na rogu ulicy Czackiego i Świętokrzyskiej, podchodziliśmy tak, żeby zaatakować Niemców i dać możność ucieczki tym ludziom, którzy przed nimi są pędzeni. To się udało, ale niestety w trakcie tej akcji dowódca naszej kompanii porucznik „Marabut” dostał serię w klatkę piersiową. Tak że kiedy donieśliśmy go do kwatery, to już w bramie skończył życie. Natomiast część tych ludzi, którzy byli pędzeni przez Niemców, przyłączyła się do naszego oddziału. Zyskaliśmy przez to kilku nowych kolegów i również dwie dziewczyny. […]Dosyć spokojnie było przez jakiś czas, z tym że zaczęły nas nękać nadlatujące i bombardujące samoloty. Cóż było potem? To był 5 sierpnia… Około 15 sierpnia nasz oddział, który wszedł wtedy już do zgrupowania dowodzonego przez porucznika „Harnasia”, to było zgrupowanie zwane zgrupowaniem „Harnasia”. Nasza kompania i jeszcze inni, poszliśmy wzmóc obronę odcinka wolskiego w rejonie ulicy Łuckiej, Żelaznej. Tam przebywaliśmy przez kilka dość ciężkich i nieprzyjemnych dni, wspomagając walczące oddziały. Wróciliśmy stamtąd 20 sierpnia rano i dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia została zdobyta słynna PAST-a. Gdybyśmy nie chodzili na Wolę, to pewno bralibyśmy udział w zdobyciu PAST-y. PAST-a to jest ten budynek gdzie dzisiaj mieści się zarząd Związku Powstańców. Państwowa szwedzka spółka telefoniczna.
- Czy spotkał się pan z żołnierzami, którzy zdobywali budynek PAST-y, opowiadali jakieś wrażenia?
Oczywiście, że się spotkałem. […] Przede wszystkim dużą rolę odegrały patrole minerskie kobiece. Zresztą dziewczyny w Powstaniu były fantastyczne i nie ustępowały absolutnie chłopcom. Patrol minerski dziewczęcy przecież też zakładał ładunki wybuchowe przy budynku PAST-y. Następna większa akcja to była akcja na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu. Akcja przygotowywana, która doprowadziła do zdobycia komendy i zdobycia kościoła Świętego Krzyża. To wszystko rozpoczęło się mniej więcej o godzinie czwartej rano. Natarcie szło z trzech kierunków, natarciem dowodził major „Wola”. Efektem tego natarcia było zdobycie kościoła Świętego Krzyża i zdobycie komendy policji niemieckiej na Krakowskim Przedmieściu, tuż przy kościele. Było sporo ofiar [ale] i dużo radości z tego, że to się udało. Następna większa akcja… To już był atak Niemców, którzy chcieli wejść w ulicę Traugutta. To miało miejsce w ostatnich dniach sierpnia. Niestety ponieśliśmy wtedy bardzo duże straty. Chcieliśmy zdobyć ogród w pałacu Raczyńskich. To się nie udało, wielu naszych kolegów poległo i Niemcy zajęli cały ten teren. Tak że byliśmy właściwie od tego momentu cały czas pod ogniem niemieckim, aż do… to był już 2–3 września. Wtedy przyszli nasi koledzy ze Starego Miasta. Był bardzo przykry incydent. Razem z kolegami ze Starego Miasta przyszedł ojciec jednego z naszych żołnierzy. Tego samego dnia czy następnego, nie pamiętam… Ucieszyli się, że się spotkali i następnego dnia jego syn poległ właśnie w ataku na ogród Raczyńskich. Cały oddział, cały batalion był już wtedy bardzo osłabiony, całe zgrupowanie. Jednocześnie Niemcy w tym czasie posuwali się na Powiślu, starając się zająć elektrownię i starając się odepchnąć oddziały powstańcze od Wisły. Wtedy już na drugim brzegu były oddziały armii polskiej posuwającej się razem z oddziałami sowieckimi. Część z nas została wycofana z tego odcinka, część pozostała po tej stronie, a część przeszła na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Tam dano nam kilkudniowy odpoczynek. Niemcy zajęli w tym czasie część naszego obszaru, ale nie całkowicie. W tym czasie też wycofała się większość oddziałów z Powiśla, z elektrowni, opuścili elektrownię. Niemcy posunęli się wzdłuż wybrzeża Wisły, tak jak chcieli, w kierunku południowym. Po drugiej stronie Alei, to znaczy w tamtej części Śródmieścia, było wtedy dość spokojnie, nie licząc nalotów i ostrzeliwań z dział. Na obrzeżach terenu zajętego przez Polaków utrzymywano kontakt z Niemcami, a nacisk Niemców poszedł teraz w kierunku Powiśla południowego, Czerniakowa, starając się zlikwidować możliwości połączenia powstańców z oddziałami armii Berlinga, które lądowały na tamtym terenie. Tak jak wiemy, były to oddziały na ogół nieprzygotowane do walki, w dużym stopniu rekrutujące się z żołnierzy z poboru z południowo-wschodniej Polski, żołnierzy niewyszkolonych. Tak że bardzo wielu zginęło, a o to zdaje się wtedy naszym przyjaciołom ze Wschodu chodziło. Będąc w tak zwanym południowym Śródmieściu, miałem trochę kłopotów ze zdrowiem. Któregoś dnia niewielkim oddziałem poszliśmy w kierunku Czerniakowa, ale do wybrzeża już nie doszliśmy. Zbliżając się do wybrzeża, zobaczyliśmy niestety wrogie oddziały. Wróciliśmy z powrotem. Tam już w znacznie mniejszym stopniu sporadycznie wspomagając oddziały tam walczące, doczekaliśmy do końca Powstania. Po Powstaniu niektórzy zostawali w Polsce, niektórzy jechali do niewoli. Byłem trochę pozawijany w bandaże, pojechałem do niewoli i wylądowałem w obozie jenieckim Stalag XIB w Fallingbostel. Rzeczywiście karmić karmili źle, ale był spokój i troszkę można było odpocząć. Potem zaczęli nas rozsyłać na komanda pracy. Trafiłem nienajlepiej, do kopalni rudy żelaza w Fallingbostel, gdzie praca była ciężka i dość niebezpieczna. Stamtąd trafiłem na drugie komando, przypadkowo, ponieważ na wyciągu kopalni rudy był napis:
Wir kapitulieren nicht. Nasi żołnierze to ostatnie słowo smołą zamalowali i pewnego dnia Niemcy zobaczyli na wyciągu:
Wir kapitulieren, czyli kapitulujemy. Ta zmiana, na której to się stało, została wysłana na inne komando, gdzie mieliśmy za sąsiadów filię obozu koncentracyjnego z Buchenwaldu. To były kamieniołomy. W tych kamieniołomach wytrzymałem niedługo, po czym zawieźli mnie już do szpitala obozowego. W szpitalu obozowym obozu XIA dotrwałem do uwolnienia. Z uwolnieniem było tak, że z jednej strony szli Rosjanie, z drugiej strony byli Amerykanie, kto pierwszy. A w obozie nie było co jeść. Wobec tego porozumiano się jakoś i z jedną, i z drugą stroną. Oddziały amerykańskie, które szły, po porozumieniu z Niemcami przysłały ciężarówki do ewakuacji jeńców. Ale oczywiście ewakuacja jeńców zaczęła się od jeńców zachodnich. Zanim wywieźli wszystkich jeńców zachodnich, po czym mieli wywieźć nas, to do obozu weszły już z drugiej strony oddziały rosyjskie. Oddziały rosyjskie nas wyzwoliły, po czym dość szybko zaczęła się wywózka w stronę domu. Oczywiście już metodą sowiecką, więc nie samochodami ciężarowymi, tylko ręcznymi wózkami, na które ładowano rzeczy jeńców, a oni sami szli piechotą. Wobec tego z dwójką kolegów opuściliśmy ten obóz pewnego dnia i wmieszaliśmy się w grupę Francuzów. Jako francuscy jeńcy dojechaliśmy do Francji, w przeciwnym kierunku. Dlaczego wybraliśmy Francję? Mówiłem po francusku, więc byłem jakby u siebie. Pojechaliśmy do Francji, od razu odszukaliśmy misję wojskową armii zachodniej i jeszcze zdążyliśmy wstąpić do armii polskiej na zachodzie. Mówię „zdążyliśmy”, bo to był właściwie ostatni miesiąc, kiedy można było jeszcze się na to załapać. Znalazłem się wtedy w obozie, gdzie gromadzili się właśnie zarówno byli jeńcy, jak i żołnierze pogubieni w czasie wyzwalania Europy Zachodniej. Dali mundurek, dali jedzenie, dali spanie i w październiku zostałem już studentem wydziału matematyczno-przyrodniczego Uniwersytetu w Lille. Tam przemieszkałem i przeżyłem dwa lata. Po czym po długim namyśle, po długich wahaniach i po długich dyskusjach listowych z rodziną, postanowiłem jednak wrócić. Do kraju wróciłem jesienią 1947 roku. Nie udało mi się wtedy wejść na wydział medyczny, na który koniecznie chciałem wejść, tak że jeszcze jeden rok tłukłem się po wydziale matematyczno-przyrodniczym. Dopiero w 1948 roku zacząłem studia medyczne, które skończyłem w 1953 roku. W międzyczasie w 1949 roku zostałem asystentem przy Katedrze Anatomii Prawidłowej Człowieka. Tą katedrę opuściłem w czerwcu 2006 roku. Po skończeniu studiów pracowałem w oddziałach chirurgii miękkiej i wykładałem w Warszawskiej Akademii Medycznej. Wykładałem również w Akademii Sztuk Pięknych i w Akademii Teologii Katolickiej, broń Boże nie teologię tylko anatomiczne podstawy procesów psychicznych. Ożeniłem się, mam syna, mam troje wnucząt i dożywam końca.
- Czy po wojnie pan się ujawniał jako żołnierz oddziałów Armii Krajowej?
Tak, musiałem to zrobić.
- Jak to wyglądało? Czy miał pan później jakieś nieprzyjemności z tego powodu?
Muszę powiedzieć, że trafiłem dosyć szczęśliwie, bo to się robiło w tak zwanej Rejonowej Komendzie Uzupełnień. Składało się wszystkie dokumenty i tam nie miałem żadnych przykrości. Poza tym, że ileś razy była tak zwana rozmowa, raz z jednym, raz z drugim. Następnie na rozmowy chodziłem na przykład do dziwnego domu na ulicy Targowej, nie wiadomo było, co tam było, tylko trzeba było zadzwonić, żołnierz otwierał. Cały czas były te same pytania: ile razy byłem, a z mojej strony zawsze były te same odpowiedzi. Po każdej takiej wizycie robiłem sobie notatki i tak przez rok ta zabawa trwała. Zresztą wzięli mnie w mundur po dyplomie i posłali do ośrodka szkoleniowego dla lekarzy. Tam było dużo lekarzy oficerów z sanitarki przedwojennej. Ale bez większych szykan, poza głupimi wykładami ideologicznymi, na które każdy z nas był uodporniony. Natomiast to, że powinienem awansować w uczelni, w której uczyłem, troszkę inaczej i troszkę szybciej, to poza tym nie miałem większych kłopotów. Lekarze byli potrzebni. Jednak jak porównywałem stosunki do lekarzy i stosunki do innych ludzi wracających stamtąd, to na pewno na lekarzy przez palce patrzono. Jednak sporo lekarzy wróciło. Trzeba pamiętać, że w czasie okupacji funkcjonował Polski Wydział Lekarski w Anglii i dużo tych ludzi wróciło potem do kraju. W kraju przez wiele lat lekarzy przybywało bardzo niewiele, bo dostarczała ich tylko szkoła Zaorskiego, która miała bardzo ograniczone możliwości. To tyle.
- Czy jest jakiś szczególny moment z czasów Powstania, który utkwił panu w pamięci?
Za murem jest ulica i tą ulicą już chodzą Niemcy, bo ona już do nas nie należy. W murze są dziury, potem są zrujnowane pokoje. To dotyczy Komunalnej Kasy Oszczędności, KKO. Po drugiej stronie jest drugi mur wewnętrzny i w tym budynku jesteśmy my. W nocy mam wartę. Jestem w pokoju, jest zewnętrzna ściana i chodzą Niemcy. Jest noc, dość widno, bo łuny są. Siedzę sobie z karabinem i czekam. Takich placówek na długości tego budynku jest jeszcze dwie sztuki. Słyszę chrzęst, szkła było wszędzie dosyć i słyszę zbliżające się kroki. W pewnym momencie patrząc przed siebie, widzę kopułkę hełmu. Kroki ucichły, kopułka hełmu podnosi się. Już wiem, że albo ktoś na patyku podnosi hełm, żeby sprawdzić, albo jest to żołnierz, który chce zajrzeć. Wytrzymuję, widzę brzeg hełmu, górną część twarzy i wtedy pociągam za spust. Tych oczu nie zapomnę, tych które się pokazały. W ferworze potyczki, walki można strzelać, można nie myśleć, ale strzelać na zimno, to naprawdę trudno. No i tak…
Warszawa, 9 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła