Danuta Dziewicka, urodzona 17 września 1926 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłam łączniczką, należałam do AK, do Zgrupowania „Żywiciel” na Żoliborzu.
Tuż przed wojną mieszkaliśmy na Kiwerskiej ze względu na to, że brat miał blisko do szkoły.
To był Marymont. [Brat] chodził do szkoły prowadzonej przez ojców Marianów na Bielanach. Ja chodziłam do szkoły powszechnej na ulicy Potockiej.
Była wspaniała. Pamiętam, że gromadziliśmy się zawsze przed lekcją w dużym holu i zaczynaliśmy od pieśni „Kiedy ranne wstają zorze” albo innego kościelnego śpiewu. Potem, po odśpiewaniu, po modlitwie, rozchodziliśmy się do klas. W niedzielę, o godzinie dziewiątej, wszyscy stawialiśmy się w szkole i szliśmy parami do kościoła na Górce, gdzie proboszczem był ksiądz Zygmunt Trószyński.
Ksiądz Zygmunt Trószyński wygłaszał w czasie okupacji wspaniałe, patriotyczne przemówienia. Nikt go nie zadenuncjował i Niemcy zostawiali go w spokoju. Po Powstaniu zaznaczał, że był naszym, żoliborskim kapelanem – dla „Żywiciela”. Po Powstaniu natychmiast, na Górce, w budynku przy kościele zorganizował dom dla sierot, gdzie gromadził, odszukiwał sieroty po powstańcach i opiekował się nimi. Ponieważ przed wojną był parę lat w Anglii, w Londynie, [to] miał tam przyjaciół, [którzy] przysyłali mu paczki z kawą, herbatą, rodzynkami, takimi delicjami, których w ogóle w Warszawie nie było. Sprzedawał to i kupował za to ziemniaki. Oczywiście za ten kontakt z zagranicą został aresztowany, uwięziony i siedział pięć lat w więzieniu. Jak wyszedł, to już był wrak [człowieka], jeszcze pożył rok albo półtora i zmarł.
Tak, komuniści.
Pamiętam tylko to, że mój ojciec był bardzo przejęty i że codziennie biegał do RKU, żeby go wzięli do wojska. Nie chcieli go wziąć do wojska, już miał czterdzieści trzy lata. Za to w nocy chodził razem z [moim] siedemnastoletnim bratem kopać rowy przeciwczołgowe. [Chodzili] w nocy, bo w dzień Niemcy ostrzeliwali z samolotów kopiących ludzi. A ja marzyłam o tym, żeby zostać sanitariuszką.
Moje marzenia spełniły się, gdy po śmierci ojca znalazłam się w bursie na ulicy Kilińskiego 3 i tam jedna z koleżanek zaproponowała mi wstąpienie do Armii Krajowej.
To było na początku 1943 albo pod koniec 1942 roku. Oczywiście byłam bardzo dumna, że jestem żołnierzem Armii Krajowej. Utrzymywałyśmy to w wielkiej tajemnicy. Wtedy było nas w bursie dwadzieścia pięć dziewcząt, z tego my trzy dostałyśmy polecenie, żeby powiększyć nasz oddział łączności. Jeszcze dwóm koleżankom zaproponowałyśmy, żeby wstąpiły do Armii Krajowej. Oczywiście zgodziły się. Tak że było nas pięć, o czym kierowniczka nie wiedziała albo udawała, że nie wie. Jak szłyśmy do Powstania i żeśmy żegnały się z nią, to nas bardzo serdecznie wyściskała.
Tam mieszkała nasza drużynowa – pseudonim „Jaga”, nazwisko Czesława Sobczyk. [„Jaga” mieszkała na Żoliborzu, przy ulicy Krasińskiego]. Pewnie już dawno nie żyje, zresztą nie wróciła po Powstaniu do Warszawy, bo została wywieziona do obozu. Spotykałyśmy się u niej, zwykle po ciemku, instruowała nas. Musiałyśmy poznać dokładnie alfabet Morse’a, umieć obchodzić się z aparatem polowym na induktor, z korbką, i znać doskonale teren i – oczywiście – rangi oficerów, żeby wiedzieć, kto jest porucznikiem, kto podporucznikiem, kapitanem. Miałyśmy obowiązek poznać doskonale i robić mapki sytuacyjne okolic Bielan. Zgrupowanie „Żywiciel” było podzielone na pododdziały – był „Serb”, do którego należałam, „Żmija”, „Żniwiarz”, i chyba jeszcze był czwarty oddział… Naszym terenem, „Żubra”, były Bielany. Musiałyśmy doskonale znać Bielany, a zwłaszcza zwracać uwagę na ulice… róg Lipińskiej i Kasprowicza, na dom, gdzie stoi duży, drewniany krzyż. Jak myśmy chodziły, to zwracałyśmy zawsze uwagę na ten fragment Bielan.
Przed Powstaniem (to był sierpień, wakacje) biegałam z Ogrodowej, nosiłam w teczce woreczki. Nazywałam to: z grochem, a to była amunicja, kule rewolwerowe. Roznosiłam to po różnych wskazanych mi adresach. 1 sierpnia na Żoliborzu, w uliczce na tyłach tak zwanego szklanego domu (to chyba była ulica Tucholska) złożyłam – po pożegnaniu się z matką i z kierowniczką – chlebak. (Miałam chlebak, w chlebaku zmiana bielizny, skarpetki, coś jeszcze.) Stamtąd dostałam rozkaz, żeby znowu polecieć na Ogrodową. Tam dostałam rozkaz, który miałam zanieść na Bielany. Nie przypominam sobie, jaka to była ulica – koniec Bielan, [ulica Bogumiła Zuga 30/32], były tam domki, domy. Jak tam dotarłam, to nikogo już nie zastałam. [Po nieudanym ataku na CiWF – wycofali się do Kampinosu].
Jak wyruszyłam tramwajem z Ogrodowej, [to] tramwaj zatrzymał się na placu Wilsona i dalej nie jechał, bo wybuchło Powstanie. Wybuchło chyba o godzinie trzynastej, właśnie na Żoliborzu.
Tak. Chłopcy nieśli broń i zaatakowali ich… jadący samochodem, lotnicy. Wywiązała się walka i zaraz rozprzestrzeniło się to tak, że była wielka strzelanina. Tramwaj stanął, dalej nie [jechał]. Wysiadłam z tramwaju i usiłowałam – już nie Marymoncką, nie Słowackiego, tylko dookoła, dołem – [ulicą Mickiewicza, Potocką i Marymoncką] – dotrzeć na Bielany pod wskazany mi adres. Trwało to dość długo. Jak wreszcie dotarłam, to już nikogo w tym domu nie było. Okazuje się – wtedy nie wiedziałam – że „Żubr”, i w ogóle „Żywiciel”, wycofał się do Puszczy Kampinoskiej po nieudanym ataku na lotnisko w pierwszym dniu Powstania. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, więc poszłam do domu państwa Rylskich, też na Bielanach, na rogu Babickiej i Barcickiej.
Jeszcze wspomnę, że pod koniec lipca (chyba 28 lipca) był alarm. Warszawa była obwieszona plakatami, że 100 000 mężczyzn w wieku od lat czternastu czy piętnastu do (bodajże) sześćdziesięciu ma zgłosić się w wyznaczonych miejscach do kopania umocnień. Przecież już zbliżali się Sowieci, i Niemcy chcieli warszawskich mężczyzn wykorzystać do kopania umocnień. Warszawiacy to zignorowali, nikt tam się nie zjawił i nasze dowództwo AK obawiało się, że będzie po prostu branka, że Niemcy będą chodzili od domu do domu i wyciągali mężczyzn. Dlatego „Bór” Komorowski wydał rozkaz o koncentracji.
Myśmy dostali rozkaz, żeby do domu na rogu Babickiej i [Barcickiej] zgłosić się z chlebakami, ze wszystkim, już gotowi do wybuchu Powstania. Tam żeśmy przespali na podłodze, na dywanie, całą noc. Rano, o piątej, towarzystwo runęło z chlebakami z powrotem do domów, do miejsc pracy (bo niektórzy pracowali). To była dekonspiracja. Niemcy zorientowali się, że w Warszawie coś się szykuje. To nie było dobre, ale podobno było konieczne ze względów bezpieczeństwa. To było chyba 28 lipca, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Jak się okazuje, w niektórych dzielnicach, a zwłaszcza na Żoliborzu, wybuchło dużo wcześniej, bo już o godzinie pierwszej.
Wiedziałam już, że tam jest miejsce koncentracji. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Poszłam do domu na Babicką i Barcicką. Tam zastałam tylko służącą państwa Rylskich, Zosia, i dwóch chłopców – [był] dwunastoletni Andrzejek Rylski i młodszy od niego (chyba dziesięcio- czy dziewięcioletni) brat. Zosia bardzo chętnie nas przyjęła i ugościła czym mogła – nagotowała kaszy. Prócz mnie zjawiła się tam jeszcze łączniczka „Ama”, też od „Żywiciela”, potem jakiś rozbity oddział dywersyjny z Żoliborza – też kilku chłopców tam się znalazło. Myśmy wszyscy tam spali dosłownie na podłodze. Na drugi dzień – to chyba był drugi albo trzeci dzień Powstania – Zosia nas tam bardzo serdecznie trzymała. Nie było rodziców chłopców, bo matka była w szpitalu, miała urodzić dziecko, a ich ojciec poleciał do tego szpitala. Wiedząc o tym, że prawdopodobnie wybuchnie Powstanie, chciał w jakiś sposób pomóc zaopiekować się żoną zaraz po porodzie. Więc Zosia tylko gospodarzyła i przyjmowała nas – było nas chyba z dziesięcioro w mieszkaniu.
Takich mieszkań, w których gromadzili się powstańcy rozbici przez Niemców i zagubieni, było kilka. Z jednego z tych domów [na Bielanach] Niemcy wygarnęli kilku powstańców i rozstrzelali. Wtedy ludność Bielan… To byli wspaniali ludzie. Przychodziły panie i zabierały chłopaków do siebie, rozbierały ich z butów żołnierskich (bo starali się jak najbardziej po wojskowemu ubierać). Jeden z nich został ubrany przez panią, która go zabrała do siebie, w damskie drewniaki. Mieszkańcy Bielan „rozebrali” nas między sobą, żeby nie było zgrupowania, grupy. Nas, dziewcząt, było trzy, a chłopaków było chyba ośmiu czy dziesięciu. Mnie trafiła się pani Niedzielska, żona „Żywiciela”. U niej byłam chyba jeden albo dwa dni, 4–5 sierpnia.
Nie odpowiadało mi siedzieć tak bezczynnie, wróciłam z powrotem na Barcicką i Babicką. Tam wróciła też łączniczka „Ama”, bo też już nie chciała komuś zawracać głowy, chciała coś robić. Żeśmy naradzały się we dwie: „Słuchaj, gdzieś musimy pójść. Będziemy ich szukać”. „Ama” powiada: „Ja idę do Kampinosu szukać »Żywiciela«”. Ja powiadam: „A ja idę na Żoliborz. Zobaczę, może tam ktoś będzie”. Poszłam na Żoliborz. Jakoś udało mi się w ciągu dnia przemknąć na Żoliborz, Niemcy nie ostrzeliwali. Okazało się, że na Żoliborzu jest grupka żołnierzy „Żywiciela”, właśnie ze „Słuchawką”, porucznikiem łączności, moim bezpośrednim dowódcą – grupa ta nie wyruszyła do Kampinosu. Porucznik „Słuchawka” dał mi aparat na induktor z korbką, zapakował do koszyczka, nasypał na wierzch pomidorów i powiedział, żebym zaniosła na Bielany na Lipińską 6/7, i żebym zgłosiła się do pani „Inki”. Poszłam. Poszła ze mną Barbara Hałas, nie pamiętam pseudonimu. Myśmy szły we dwie. Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać z CIWF-u, więc znalazłam patyk, zawiązałam chustkę i z [białą] chustką, machając, szłyśmy dołem, Marymontem, i potem ulicą Podleśną.
Biała chustka. Zawiązałam na patyk białą chustkę do nosa i machałam. [Widocznie to pomogło!]
Nie strzelali. Myśmy starały się możliwie za drzewami kryć, ale to były jednak bardzo puste i mało zarośnięte drzewami ulice. Żeśmy przeszły ulicą Leśną, potem Podleśną w górę, szybko przebiegłyśmy przez Marymoncką – bardzo ostrzeliwaną z CIWF-u – i uliczkami zasłoniętymi od Niemców doszłyśmy do ulicy Lipińskiej. Zameldowałam się u pani „Inki” – to była pani Janina Chełmińska.
Lipińska 6/7 to były dwa budynki, w których przed wojną były domy akademickie dla studentów zagrożonych gruźlicą. Po wojnie byli tam żołnierze, którzy byli ranni, wyleczeni przez szpital Ujazdowski i potem nie mogli wrócić do rodziny, bo pochodzili ze wschodu – a tam już był Związek Radziecki. Nie mogli wrócić i mieszkali w domach na Lipińskiej. W jednym domu byli rekonwalescenci – ranni, [ale] już wykurowani żołnierze września [1939], a w drugim budynku była kuchnia „Caritasu”, gdzie królowała pani Kazimiera Paradowska. Zarządzała kuchnią i kuchnia gotowała obiady. Po obiady przychodzili ludzie z Bielan, którzy nie mieli co jeść. To był „Caritas”.
Na Bielanach jeszcze był dom dziecka, tak zwany Nasz Dom. Dzieci z tego domu dziecka wysłane były na wieś, natomiast cały dom w czasie konspiracji był przygotowany na szpital polowy dla powstańców. Były łóżka, była kuchnia, byli w jakiś sposób powiązani z kuchnią „Caritasu”.
Pani Paradowska miała pozwolenie od Niemców na wyjazd poza miasto i sprowadzanie żywności. Wykorzystywała to wspaniale. Punkt na Lipińskiej zaczął działać, jak zainstalowałam aparat, zakręciłam korbką, zameldowałam wykonanie rozkazu, w godzinę potem przyszła Janina Kapicówna (teraz nazywa się Mańko) – która należała do „Kampinosu” – i objęła dyżur przy aparacie. Stale ktoś musiał przy aparacie dyżurować– dzień i noc. To było połączenie z Żoliborzem, z „Żywicielem”. To był pokoik pani Chełmińskiej, jej gabinet. Za stojącym biurkiem, ze ściany wystawały druty – czerwony i niebieski. Druty podłączyłam do aparatu i aparacik był tam ukryty. Jak szli Niemcy – bo to był teren zajęty przez Niemców – to wtedy koleżanka odłączała i chowała aparat. [Niemcy] kontrolowali, sprawdzali, kto znajduje się w budynkach – jeżeli [ktoś] miał kenkartę i inny dowód zameldowania, to ich to bardzo niepokoiło, bo to znaczy, że coś tutaj robi jakaś osoba niepewna. Ludność Bielan znowu stanęła na wysokości zadania. Jak do naszego domu na Lipińskiej 6 zbliżał się patrol niemiecki, natychmiast jedna sąsiadka nas informowała, Janka odłączała aparat, a my wszystkie zgromadzone (było już nas kilka) uciekałyśmy w krzaki. Były porozcinane siatki, tak że z jednego ogrodu można było [przejść] do drugiego i dostać się na drugą ulicę.
Aparat był zaraz schowany, tak że jak Niemcy weszli, to nic nie było, wystawały tylko druty ze ściany.
Jak zainstalowałam aparat, to za godzinę przyszła Janina Mańko i za parę godzin przyszły nasze dwie koleżanki z bursy – Marysia Abramczyk, pseudonim „Myszka”, i Felicja Dziewicka, pseudonim „Donka”. Strasznie ucieszyłam się, bo nie wiedziałam, gdzie one są. Okazuje się, że „Żywiciel” dostał od dowództwa rozkaz, żeby z powrotem wrócił na Żoliborz. Wracając na Żoliborz, stoczyli bój. Tam, gdzie jest ulica Żeromskiego, na piaskach bielańskich (teraz jest tam całe osiedle, kiedyś były piaski), stoczyli bój z Niemcami, było wielu rannych, byli zabici. Moje koleżanki, dwie łączniczki, znalazły się w domu dziecka przeznaczonym na szpital – prawie na tej samej ulicy – i dowiedziały się, że jesteśmy na Lipińskiej 6, i przyszły. Tak że już było nas cztery. Piąta była Barbara Skrzetuska (takie historyczne nazwisko), która mieszkała razem z matką i ciotką na ulicy Fontany. To [była] też dziewczyna z AK, więc doszła do nas, ale nocowała i mieszkała u siebie.
W szpitalu leżało dużo naszych chłopaków, rannych, i leżało dwóch Niemców – jeden został ciężko ranny w czasie tej potyczki, a drugi lekko. To był teren zajęty przez Niemców i kontrolowany przez Niemców – w przeciwieństwie do Żoliborza. Od razu zjawili się tam Niemcy, ale ci ranni żołnierze wydali jak najlepsze świadectwo lekarzom i pielęgniarkom. Stwierdzili, że są tu wspaniale leczeni i obsługiwani, że pielęgniarki i lekarze nie robią żadnej różnicy między nimi, a „tymi bandytami”. Niemcy zabrali lżej rannego, a ciężko rannego zostawili. W szpitalu zapanował spokój. Pielęgniarki i cały personel medyczny nie bali się o los rannych żołnierzy.
Tego nie wiem, bo wcale tam nie chodziłam. Zapanował spokój. Bali się tylko, że jak ciężko ranny Niemiec poczuje się lepiej i Niemcy zabiorą go, to wtedy mogą rozprawić się z naszymi chłopakami. Po jakichś dwóch tygodniach dostałyśmy rozkaz, żeby tych rekonwalescentów, lżej rannych, zaprowadzić do Lasek. Myśmy w biały dzień [ich] prowadziły: jeden z obwiązaną głową, drugi idzie o kulach, trzeci – obandażowana ręka. Sześciu, siedmiu prowadziłyśmy w biały dzień do Lasek, trzęsąc się ze strachu, bo ten teren bez przerwy patrolowali Kozacy na koniach, a to było gorsze draństwo niż Niemcy. Bardziej bałyśmy się stale pijanych Kozaków niż Niemców. Jakoś udało nam się. Chyba dwa czy trzy razy tak prowadziłam. Na mnie to wypadło, że prowadziłam chłopaków możliwie najłatwiejszą drogą – bo ledwo szli – do Lasek. W Laskach albo zostawali w szpitalu, albo – jak się lepiej czuli – to szli do szpitala na Krogulcu.
To trwało parę godzin, bo z Bielan do Lasek to jest chyba osiemnaście kilometrów, a oni ledwo szli. Jeden ranny w nogę, drugi – głowa rozbita, biedacy. To było straszne przeżycie, bo my, same, chodziłyśmy w nocy. Niektórzy kanałami przedostali się ze Starówki na Żoliborz, a potem z Żoliborza przeszli do nas, na Bielany. Kiedyś taką grupę (to chyba nawet byli AL-owcy) prowadziłam z Żoliborza najpierw na Bielany, a potem z Bielan do Lasek. Byli krańcowo wyczerpani.
Prowadziłam ich nie normalną szosą, bo tam mogliśmy napotkać Niemców albo Kozaków. Kiedyś Wawrzyszew, to była wioska, drewniane chałupki (teraz to jest część Warszawy i stoją tam bloki). Wawrzyszew miał swoją dzielnicę, która nazywała się Kiełbasa. To były domki stojące tuż przy lotnisku bielańskim, odgrodzone od lotniska rowem Bielańskim i wysokim płotem, siatką. Myśmy właśnie uważały, że tam będzie bezpieczniej, bo tam Niemcy nie patrolują. Rowem, Kiełbasą, prowadziłyśmy [powstańców] do następnej wsi i do Lasek. Pamiętam, że kiedyś prowadziłam Kiełbasą oddział bardzo wykończonych ludzi, którzy przeszli już kanałami na Żoliborz. Teren lotniska był cały czas oświetlany rakietami na spadochronikach, one opadały bardzo powoli i długo, długo oświetlały cały teren lotniska. Po tej walce [z oddziałem „Żywiciela”] Niemcy ubezpieczali się w ten sposób, że oświetlali cały ten teren. Miałam bardzo dobry słuch. Strzał był cicho, ale był i potem syk. Syk – wiedziałam, że leci rakieta. Wtedy dawałam sygnał: „padnij!” i miałam satysfakcję, bo część towarzystwa to byli już dorośli ludzie, nie tacy smarkaci, a padali od razu, słuchali mojego rozkazu. Dzięki temu ocaleliśmy, bo zanim rakieta rozświetliła się i oświetliła cały teren, to towarzystwo już leżało, odpoczywało.
Tak.
Naprawdę, trudno mi oszacować. To było bardzo dużo osób. Tę grupę zapamiętałam, bo szli ze Starówki. Wycofywali się do Puszczy Kampinoskiej i byli skrajnie wyczerpani, więc trzeba było ich prowadzić w żółwim tempie.
Bardzo dużo chłopców prowadziłyśmy z Żoliborza albo z Bielan, bo dowiedziawszy się, że urzędujemy na Lipińskiej, ci, którzy nie zdążyli dotrzeć do swoich oddziałów, w odpowiednie miejsce – to przecież była konspiracja, więc chłopcy z Bielan przeważnie należeli do organizacji gdzieś na Woli, na Żoliborzu – zgłaszali się do nas i prosili, żeby ich przeprowadzić na Żoliborz. A myśmy dostały rozkaz, że jeżeli ma przynajmniej granat, to można [go przyprowadzić] na Żoliborz. Jeżeli bezbronny, nie ma broni, to tylko [prowadzić] do Kampinosu, bo tam były zrzuty. Właśnie takich słabo uzbrojonych bardzo często [przeprowadzałyśmy] na dozbrojenie w nocy. Potem już sami przychodzili do nas, na Lipińską, już znali trasę. [Przychodził] cały odział – piętnastu, dwudziestu – i trzeba było ich w nocy przeprowadzić do Lasek.
W Laskach też był punkt zborny łączniczek. Ich komendantką była „Sowa” – bodajże Irena Kozłowska. Łączniczki dalej prowadziły chłopaków do Wierszy, do lasu. Z kolei pod koniec Postania dostałyśmy rozkaz od „Żywiciela”, żeby zgłosić się do kapitana (czy podpułkownika) „Okonia”. On wtedy był dowódcą, bo kapitan „Szymon” został ranny w czasie ataku na lotnisko i leżał w szpitalu w Laskach. Dowództwo oddał porucznikowi „Dolinie”, którzy przyszedł z całym oddziałem ze wschodu.
Bodajże 23 sierpnia ze Śródmieścia został oddelegowany do Kampinosu kapitan „Okoń”. Już pod koniec Powstania, to był chyba 24 lub 25 września, właśnie do niego wysłał nas „Żywiciel”, żebyśmy przyprowadziły [żołnierzy] na odsiecz Żoliborza, bo Niemcy już zlikwidowali Starówkę i wzięli się za Żoliborz. Dostałyśmy rozkaz, żeby przyprowadzić stu dobrze uzbrojonych ludzi na odsiecz Żoliborza. Poszłyśmy we dwie, zameldowałyśmy się u „Okonia”. Powiedział, że niestety nie może w tej chwili wysłać stu dobrze uzbrojonych ludzi, bo nie ma takiego uzbrojenia, żebyśmy poczekały – będą zrzuty.
Trzy dni żeśmy siedziały w Wierszach, czekały. Spałyśmy na sianie w stodole, na płachcie spadochronowej i tą płachtą [żeśmy] się przykrywały, narzucały na siebie siano, bo noce już były zimne, to był koniec września. Po trzech dniach zgłosiły się do niego i niestety, rozłożył bezradnie ręce i powiedział: „Były zrzuty, ale [zrzucili tylko] koce, mundury i środki opatrunkowe. Broni – nie. Amunicja. Broni – nie”. Dał nam tylko aparat, stację odbiorczo-nadawczą, dwie wielkie skrzynie, i powiada: „Zanieście to »Żywicielowi«, niech sam wzywa pomocy”. Podwieźli nas kawałek furką do Sierakowa, dalej żeśmy szły po piachu na piechotę. Pod wieczór doszłyśmy do Lasek. W Laskach poczekałyśmy do zmroku, bo teren między Laskami a Bielanami już był obsadzony przez wojska niemieckie i – przede wszystkim – ukraińskie. Komendantka „Sowa” przydzieliła nam łączniczkę, która doskonale orientowała się, gdzie kwaterują Niemcy i Kozacy. [Łączniczka miała] pseudonim „Śmieszka”, a nazwisko – Małgorzata Borucka. Prowadziła nas, omijając wsie. Szłyśmy przez pola kapuściane, bez przerwy przewracałam się o kapuściane łby (zupełnie rozbiły mi się buty, odeszła zelówka, więc zawadzałam zelówką). Jakoś doszłyśmy do Bielan.
Dochodząc do Bielan, usłyszałyśmy głos pani Hanki Marczewskiej, która też należała do personelu tych dwóch budynków – Lipińska 6/7. Pani Haneczka zabrała nas do siebie i powiedziała, że na Lipińskiej są Niemcy, bo co chwila patrolowali jakieś domy. Czymś nas pożywiła, ubrała mnie w swoje narciarskie buty – trochę za ciasne, ale cóż, moje zupełnie się rozleciały po polu kapuścianym – i dalej wyruszyłyśmy we trzy na Żoliborz. Szłyśmy, były piachy, świecił księżyc, więc piach był oświecony i było widno. Bałyśmy się, że jesteśmy widoczne, ale jakoś udało się nam dojść do opuszczonej już (bo Niemcy wyrzucili mieszkańców) chałupiny na Piaskach. To była osada między Bielanami a Żoliborzem. Stanęłyśmy pod płotem. Przykucnęłam, bo byłam już zmęczona, akurat niosłam ten aparat (zmieniałyśmy się co chwila, to były dwie paki, ciężkie skrzynie). Usiadłam, koleżanka stanęła, oparła się o słup telegraficzny i powiada: „Słuchajcie, tam ktoś chodzi. Słyszę… czy to nie Niemcy?”. Mówię: „Nie, wyraźnie słyszałam polskie słowa: »Co? Co?«”. Ona chrząknęła. Jak chrząknęła, to usłyszałyśmy tupot: Achtung! Achtung! Feuer! No i zaczęło się! Ona stała, ta druga też przykucnęła, więc poderwały się i rzuciły do ucieczki. A ja, zanim wstałam i wzięłam [paczki], to widziałam, jak one uciekają, a za nimi leci rój świetlnych pocisków, bo Niemcy strzelali świetlnymi pociskami. Już miałam na tyle orientacji, że nie poleciałam za nimi, tylko w przeciwną stronę, ale Niemcy też zauważyli i też zaczęli mnie ostrzeliwać.
Jedna kula gwizdnęła mi tak bardzo blisko ucha, że ogłuchłam, fiknęłam kozła za niewielką górkę z piaskiem. Aparat został po jednej stronie [górki], ja po drugiej. Leżę. Cicho. Myślę sobie – przyjdą po mnie, czy nie? Nie. Myśleli, że mnie zabili. Dali spokój. Po jakimś czasie podczołgałam się, wyciągnęłam aparat. Na szczęście na Piaskach były już pokopane – oczywiście przez naszych mężczyzn – rowy łącznikowe. Natrafiłam na taki rów łącznikowy i rowem łącznikowym – oczywiście już Niemcy mnie nie widzieli, bo pochyliłam się – szłam w kierunku Bielan.
Właśnie nie wiedziałam, gdzie [są] koleżanki, szukałam koleżanek. Punktem orientacyjnym był tak zwany Dom Bundu. Żydowski związek Bund – socjaliści żydowscy wybudowali sobie już prawie na końcu Bielan czteropiętrowy budynek, i ten budynek Bundu służył nam właśnie za punkt orientacyjny. Jak wyszłyśmy z Żoliborza, to wiedziałyśmy, w którą stronę się skierować – na Dom Bundu.
Poszłam do Domu Bundu. Idę, patrzę – one siedzą, biedne, dwie, zmartwione. Zastanawiają się, czy mnie szukać, czy nie, bo mnie nie ma. Bardzo ucieszyły się, [że się odnalazłam,] poszłyśmy na Lipińską – tam już nie było Niemców. Przy aparacie urzędowała Janeczka. Zakręciła korbką. Zameldowała „Żywicielowi”, że niestety wysłane łączniczki zamiast [przyprowadzić] stu uzbrojonych żołnierzy przyniosły aparat, ale niestety nie doniosły, bo zostały ostrzelane na Piaskach. Usłyszała, że następnej nocy po ten aparat ma przyjść oddział dywersyjny. Rzeczywiście następnej nocy słyszałyśmy okropną strzelaninę i Janeczka odebrała telefonicznie wiadomość, że oddział został rozbity.
Zostałyśmy odcięte – na drugi dzień łączność telefoniczna została przerwana. Czułyśmy się bardzo nieszczęśliwe.
Wchodziłyśmy na dach i zza komina patrzyłyśmy przez lornetkę teatralną. Widziałyśmy ludzi chodzących w hełmach, ale nie wiadomo było, [kim oni są, ponieważ] nasi też mieli hełmy poniemieckie. A to już byli Niemcy. Na drugi czy trzeci dzień przyszli Niemcy i nas wszystkich, z tych domów, willi (były małe domki na Bielanach) wyrzucili. Wtedy z Felą (pseudonim „Donka”), myśmy we dwie tułały się dzień albo dwa. „Myszka” poszła z księdzem Trószyńskim i parę osób [poszło wraz z nimi]. Jak ich Niemcy wypędzali, to każdy, co mógł, to wziął na plecy i wyruszył. Myśmy we dwie tułały się i wreszcie znalazłyśmy się w Izabelinie. Tam przygarnęła nas pani Zawadzka. To była cała rodzina należąca do AK.
Pani Zawadzka, już starsza kobieta, chyba pięćdziesięcioletnia, miała pseudonim „Mateczka”. Była naprawdę mateczka, bardzo serdeczna i miła. U niej żeśmy zakwaterowały się i nawiązały łączność z kapitanem „Szymonem”, który najpierw był w Laskach, a potem przeniósł się dla bezpieczeństwa do Pruszkowa. Nawiązałyśmy z nim łączność i zaadoptował nas do grupy „Kampinos”. Wykorzystywał nas do dalekiego zwiadu. Chodziłyśmy na zmianę. Jedna szła raniutko (to już był październik, krótkie dni), raniusieńko wstawała i szła w stronę wysiedlonych wsi, bo wszystkie wsie nad Wisłą już były wysiedlone i obsadzone przez wojska niemieckie, na drugiej stronie stały wojska sowieckie i polskie, kościuszkowcy. Podkradała się pod ich stanowiska i patrzyła, ilu, mniej więcej, ich jest, jakiego kalibru mają działka. Po powrocie sporządziła meldunek, a następnego dnia druga niosła ten meldunek „Szymonowi”. Jak wykorzystywał meldunek, co z nim robił – nie wiem, ale w każdym razie myśmy przez cały październik tak łaziły na zmianę.
Wreszcie któregoś dnia – to było już chyba pod koniec października – Niemcy nas złapali. Robili łapankę – znowu do budowania rowów łącznikowych i bunkrów. Złapali nas i [zabrali] do obozu. Najpierw siedziałyśmy w naszym domu, który kiedyś służył za szpital powstańczy – tam było mnóstwo młodzieży nałapanej przez Niemców, w tym obozie. Potem nas pędzili wzdłuż Wisły i kazali nam kopać rowy łącznikowe i bunkry. Dziewczęta miały lżejszą pracę, ale chłopcy nakopali się, napracowali porządnie.
Byłam świadkiem przerwania frontu. Widziałam, z jakim obłędem w oczach, z jaką paniką [Niemcy] uciekali przed Sowietami…
Aż stawałam i patrzyłam! Niemcy – którzy cały czas, z psami, nas pilnowali – nie puścili nas, tylko pędzili dalej, aż pod Wyszogród. Z tym że gdzieś, w jakiejś wsi, żeśmy na chwilę się zatrzymali i pamiętam, [że] pociągnęłam koleżankę… Żeśmy wpadły do obory i położyły się za krowami. Dwie krowy, które gębami przeżuwały, patrzyły na nas ze zdumieniem, a myśmy ułożyły się za tymi krowami i przez szpary obory widziałyśmy, jak Niemiec chodzi z wilczurami. Ale wilczur nie poczuł, bo krowa wydzielała taką woń, że [psy nie wyczuły uciekinierek].
Potem, jak obóz poszedł dalej, gdzieś aż pod Wyszogród (tam ich podobno dopadli Sowieci), to myśmy zaczęły cofać się w stronę Warszawy. Trwało to parę dni, bo to było mnóstwo kilometrów. Na piechotę żeśmy lazły. Nie zapomnę tego widoku, zupełnie jak z obrazów Grottgera… Widocznie walczyli na białą broń. Leży Niemiec z otwartymi ramionami, za głową, za nim, Sowiet. Szłyśmy drogą, a droga usłana była trupami. Tak żeśmy doszły do Leszna. Ludzie nas przyjmowali, nocowali – ludzie byli bardzo sympatyczni i wzajemnie sobie pomagali. Na podłodze żeśmy spały.
Już Warszawa była, jak to się mówi, wyzwolona. To już był styczeń.
Nie. Tylko z tą koleżanką żeśmy szły cały czas. Zapamiętałam tylko… Żeśmy były tak strasznie zmęczone, – przy wiejskiej chatce zawsze stały ławki, żeby sobie mieszkańcy odpoczywali – myśmy na ławce przysiadły. Jak spod ziemi wyrósł chłopak – w czarnym kombinezonie, wymazany. Nasz, ze Wschodu, bo [z] akcentem wschodnim [pyta]: „Panienki, panienki! Dokąd idziecie? Do Warszawy?”. Mówimy: „Tak, do Warszawy”. – „To możecie już iść, bo myśmy Warszawę wyzwolili!”. Taki radosny, taki uszczęśliwiony! A za nim – w bryczesach, w butach z cholewami, wystrojony, idzie oficer, zataczając się. Jego reakcja: „To wyście wyzwolili?! Job waszu mać! To myśmy wyzwolili!” – [mówi, bijąc się w piersi]. Chłopak (czołgista) zniknął. Zniknął. Myśmy wstały i poszły do Warszawy, nie mówiąc nic do siebie. To zrobiło na nas straszne wrażenie! To byli Polacy przeważnie z obozów ruskich, kościuszkowcy, ale oficerami byli ruscy. I ta jego reakcja – „To myśmy wyzwolili!”. A nosił polską furażerkę i polski mundur. „To myśmy wyzwolili!”.
Idziemy dalej, a na końcu Leszna wielki plakat: żołnierz polski z bagnetem, „AK – zapluty karzeł”. Nie… Ach!
Nie, nie miałam nic. Tu, w Warszawie, mieli legitymacje, mieli opaski. Myśmy były na terenie zajętym przez Niemców – Bielany były zajęte przez Niemców – więc nie mogłyśmy mieć żadnych legitymacji ani opasek, nic. Tylko byłyśmy szczęśliwe, jak znalazłyśmy się na Żoliborzu, bo często tam chodziłyśmy, tam piosenki legionowe były śpiewane i wisiała flaga biało-czerwona! A potem znowu wracałyśmy na Bielany i konspiracja.
Ale nie zapomnę tego zakończenia, tego wyzwolenia, tego ruskiego walącego się w piersi, [który mówił], że to oni wyzwolili. A potem tego plakatu… „AK – zapluty karzeł”.
Po Powstaniu spotkałam matkę, a potem brata.
W Izabelinie. Ale to już po Powstaniu.
Byłam świadkiem egzekucji na ulicy Kilińskiego, tam jest tablica.
To jest Starówka. To jest między Długą a Podwalem, krótka uliczka. Kilińskiego 3… Tam właśnie wybuchł czołg.
Ale mnie tam nie było, bo byłam na Żoliborzu.
Wybuch [był] 13 sierpnia.
Egzekucja była 27 stycznia 1944 roku. W roku Powstania… To był styczeń, a Powstanie wybuchło w sierpniu.
Bardzo często, jak szłam do szkoły – tramwaj szedł Miodową, przystanek był przy Miodowej – to widziałam, [jak] policjant granatowy albo Niemiec prowadzi jednego albo dwóch więźniów w pasiakach do sądu, bo w budynku, gdzie teraz jest chyba Archiwum Akt Nowych, to w czasie okupacji był sąd. Tutaj podjechały dwie „budy” pełne ludzi – tego nie widziałam, widziałam tylko, jak stali i Niemcy do nich strzelali. Niemiec chodził z karabinem i patrzył, czy ktoś obserwuje, ale ja zza uchylonej firanki widziałam całą egzekucję. To było wstrząsające wrażenie. Potem, jak zbiegłam na dół, to tłumy, dosłownie jak kury dzieciaki leciały, ustawiały lampki i kwiaty. Przyszedł Niemiec, rozkopał, dzieci uciekły. Niemiec poszedł – znowu ustawiały. Jak zbiegłam, to jakiś starszy człowiek wyciągnął chustkę do nosa i maczał ją w tej krwi.
Pięćdziesiąt. Tam jest tablica. Pięćdziesiąt.
W obozie, już po Powstaniu. To byli różni ludzie. W obozie to byli Niemcy już wyciągnięci na siłę z domu. Tacy, którzy ukrywali się, jak mogli, nie chcieli pójść do wojska niemieckiego. Przecież nie można wszystkich Niemców mierzyć jedną miarką, wśród nich byli też i bardzo przyzwoici ludzie. Pamiętam, w czasie tego obozu jeden z nich zawsze przychodził do nas. Moja koleżanka, starsza ode mnie o cztery lata, dobrze mówiła po niemiecku, więc z nią rozmawiał. Opowiadał jej, że był muzykiem w Filharmonii Berlińskiej. Usiłował się bardzo z nami bratać.
Chyba nie.
Po Powstaniu byłam na Bielanach – Bielany stały się jakby moją dzielnicą. Ludzi wysiedlili czasem gdzieś bardzo daleko i nie wszyscy wrócili. Pamiętam, że znalazł się dla nas mały pokoik.
Nie wiem u kogo, bo właściciele domu tam nie mieszkali, jeszcze nie zdążyli wrócić. Wracający warszawiacy szukali sobie schronienia tam, gdzie można było znaleźć sobie dach nad głową, nie było zburzone. Bielany nie ucierpiały, bo tam nie było Powstania. W malutkim pokoiku żeśmy mieszkały. Basia Skrzetuska, która dochodziła do nas (bo jej matka i ciotka mieszkały na ulicy Fontany na Bielanach, wróciły do domu na Fontany), została sama, bo ciotka i matka pojechały do Zabrza i tam sobie znalazły pracę i poniemieckie mieszkanie. Ściągnęły Basię, a Basia potem ściągnęła mnie i druga koleżankę. Chętnie wyjechałam, bo chciałam dalej się uczyć, a w Warszawie nie było można pracować i uczyć się. Jednocześnie musiałam pracować na swoje utrzymanie, więc tu nie było możliwości, bo szkoły były na Pradze, a ja pracowałam przy odgruzowywaniu na Starówce. Wyjechałam też do Zabrza. matka Basi Skrzetuskiej pomogła mi. Pracowała w Zabrskim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego, więc znalazła mi tam pracę. Pracowałam jako „ważna pani urzędniczka”. Od razu zorientowałam się, że tam od września będzie liceum dla dorosłych, dla pracujących, i zapisałam siebie i dwie koleżanki. Oznajmiłam im: „Od jutra idziemy do szkoły”. Roześmiały się, ale poszły! Wszystkie trzy żeśmy tam zrobiły maturę.
Nie. Może właśnie dlatego, że wyjechałam. Wyjechałam zaraz po Powstaniu. Spotkała mnie tylko jedna przykrość, to już było chyba w 1954 (czy w 1953) roku. Na Bielanach idę ulicą Babicką czy Barcicką, już nie pamiętam, a naprzeciwko mnie idzie pani Kazia Paradowska, nasza „Mamusia” z Lipińskiej i prędko przechodzi na drugą stronę! Zorientowałam się, że nie chce, żebym ją poznała. Było mi bardzo przykro.
Jeszcze wcześniej, pod koniec 1946 roku, już z maturą, wróciłam do Warszawy. Złożyłam papiery na uniwerek, zaczęłam studiować polonistykę. Jadę tramwajem w kierunku Bielan. Wsiadam tylnym wejściem, a widzę, że pośrodku stoi koleżanka z naszego konspiracyjnego oddziału, którego dowódcą była plutonowa „Jaga”.
[Koleżanka] miała pseudonim „Dorit”. To już była pani starsza od nas, mężatka. Miała męża policjanta, więc żeśmy uczyły się, jak należy obchodzić się z bronią na broni jej męża. W szkole, po lekcjach – ona mieszkała w pobliżu, może nawet pracowała – w sali gimnastycznej żeśmy spotykali się i mąż, policjant, na swojej broni uczył nas jak rozładowywać, naładowywać. Strzelać – oczywiście nie strzelałyśmy, ale [uczyłyśmy się,] jak posługiwać się bronią. To był policjant, ale należał do AK i jego żona należała do AK, była naszą koleżanką.
Ja taka radosna, że spotkałam „Dorit”, lecę, usiłuję przez tłok dostać się do niej, a ona ucieka. Tramwaj staje na przystanku – wysiada. To było pierwsze, dla mnie bardzo przykre [zdarzenie]. Nie wiedziałam. Byłam w Zabrzu i nie wiedziałam, że tu już zaczynają się represje.
Dowiedziałam się od autora książki „Na północ od Starówki – łączność AK”.
Rok 1974. Wtedy pisał tę książkę i zrobił spotkanie u pani Kazimiery Paradowskiej, na Bielanach. Wtedy mi powiedział i wypisał mi wniosek. Wniosek złożyłam w ZBoWiD-zie, oczywiście w Zgrupowaniu „Kampinos”, bo „Szymon” był wspaniały, „Szymon” bardzo dbał o swoich podkomendnych po Powstaniu. Bardzo o nich dbał, wszystkich zagarniał i oczywiście nas, łączniczki z Lipińskiej, „adoptował”. Należałam do tego zgrupowania. Sekretarz zgrupowania, pan Sieliński, zaniósł to prędziutko do ZBoWiD-u (jest nawet odnotowane, kiedy to zaniósł) i to przeleżało do 1989 roku, czyli piętnaście lat. W 1989 roku dostałam zawiadomienie, żebym stawiła się na uroczystość do siedziby ZBoWiD-u (pałacyku na rogu Alej Ujazdowskich i Pięknej). Mężczyzn było chyba ze dwudziestu i tylko dwie kobiety – ja i łączniczka z Wileńszczyzny. Edwin Rozłubirski z AL, walczący też w czasie Powstania na Starówce, przypinał nam medale. Oczywiście ze smutną miną stwierdził, że tak długo musieliśmy czekać. Bardzo był tym zasmucony – przez to sympatyczny. Dwóch starszych panów (czy trzech – już nie pamiętam) dostało Virtuti Militari, a reszta Krzyże Walecznych. Oczywiście stoły były zastawione ciasteczkami i nawet była lampka wina. Tak że uroczyście nas potraktowano, ale dopiero w lipcu 1989. Dopiero wtedy „towarzysze” ze ZBoWiD sięgnęli do szuflady i powyciągali wnioski o odznaczenia leżące tam od piętnastu lat.
Tak. W międzyczasie – już można było wyjeżdżać za granicę – kolega pojechał do Londynu i [w 1990 roku] z Londynu przywiózł mi legitymację, ale zupełnie inaczej wyglądającą: piękny orzeł w koronie, a nie taka tłusta kura. Okropna ta legitymacja ZBoWiD-owska: taka maleńka, tłusta kura. A legitymacja londyńska jest bardzo ładna! Orzeł w koronie [i data – Londyn, dnia 30 grudnia 1949 roku].
Gdyby wybuchło, a miałabym osiemnaście lat, to bym poszła jeszcze raz.
Przywiązanie do ojczyzny i to, żeby… Ubolewam, że to młode pokolenie tak mało wie, nie zna najnowszej historii Polski. A jeżeli zna, to taką zakłamaną. Bardzo nad tym boleję. Nawet to harcerstwo, to też nie było podobne do przedwojennego harcerstwa.
Wprawdzie nie należałam wtedy do harcerstwa, ale pamiętam tego dwunastoletniego Andrzejka z ulicy Barcickiej i Babickiej. Należał w czasie okupacji do „Szarych Szeregów”. Oddawał nam nieocenione usługi, bo na Bielanach szaleli (szaleli!) pijani Kozacy na koniach. Myśmy bały się wychodzić, bo to było straszne. On nas wtedy ubezpieczał. Wychodził pierwszy i najpierw orientował się, czy jest spokojnie i czy nie grasują Kozacy. A jeżeli już naprawdę nie mogłyśmy wyjść w ciągu dnia, to on nas zastępował i nosił meldunki.
Dwunastoletni chłopiec, Andrzej Rylski. Zmarł zaraz po wojnie. Tylko on mnie radośnie powitał. Spotkaliśmy się w tramwaju, bo też mieszkał na Bielanach. Jak wróciłam z Zabrza, to była wielka radość, Andrzejek mnie bardzo serdecznie witał. On się nie bał.
„Dorit” bała się, bo jej mąż był policjantem, więc oni, prawdopodobnie zaraz po Powstaniu, gdzieś wyemigrowali i mieszkali na Zachodzie. Sądzę, że ona gnana tęsknotą przyjechała do Warszawy, bo miała taką radosną minę i tak rozglądała się, jak stała w tramwaju. Ja też, radosna, pędziłam do niej, a ona przede mną uciekła.