Jadwiga Śliwczyńska „Iga”
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Moje dzieciństwo było szczęśliwe. Mam młodszą o sześć lat siostrę. Rodzice prowadzili bardzo rodzinny tryb życia, więc [było] dużo spotkań rodzinnych. Chodziłam do szkoły sióstr urszulanek. Uważam, że to była bardzo dobra szkoła, dlatego że po jej ukończeniu zdałam egzamin do państwowego gimnazjum, co nie było łatwe przed wojną, podobnie jak dostanie się [tam], bo mój ojciec nie był państwowym urzędnikiem. [Spędziłam] dwa bardzo szczęśliwe lata w tym gimnazjum, pokochałam je. Mieliśmy takie osiedle szkolne w Świdrach Wielkich, gdzie wyjeżdżało się dwa razy do roku na cały tydzień, i tam odbywały się lekcje. Sama podróż już była fantastyczna, bo jechaliśmy taką kolejką, która z Pragi ruszała – taka „pif-paf”. Najpierw w kolejce zjadało się furę słodyczy, a potem się szło przez las do tego osiedla. Bardzo ładnie było to zorganizowane – duża sala gimnastyczna była, w lecie można było grać w siatkówkę. Wspominam te czasy fantastycznie. Z niektórymi koleżankami z gimnazjum utrzymuję jeszcze kontakt.
Wojna mnie zastała, jak byłam w trzeciej klasie gimnazjalnej. Początkowo lekcje odbywały się na placu Trzech Krzyży u Królowej Jadwigi, bo nasze gimnazjum było na ulicy Świętej Barbary, ale [zostało] zbombardowane. Potem przeszliśmy do konspiracji, bo lekcje odbywały się w różnych szkołach zawodowych, na co było zezwolenie, a później na kompletach w domu. Na kompletach zrobiłam maturę. Matura z tego okresu jest troszeczkę inna niż obecnie, bo to jest matura z fotografią i z wynikiem ostatecznym, który daje możność wstąpienia na studia wyższe. W ten sposób dostałam się na farmację. Wykłady farmacji odbywały się w naszych prywatnych domach, u moich rodziców również. Wykładowców prawie wcale nie znałyśmy, to znaczy ani nazwiska, nic się nie wiedziało. Tak że nawet mieliśmy bardzo przyjemnego biologa, i co się okazało? Kiedyś bardzo rano wstąpiłam do kościoła na placu Trzech Krzyży i patrzę, a biolog mój odprawia mszę! Okazało się, że on był księdzem. Potem jego nazwisko jeszcze raz mi się [obiło o uszy]. Po wojnie znałam już jego nazwisko, może nawet w czasie okupacji się dowiedziałam, tego już nie wiem – ksiądz Szuleta. Był taki bardzo słynny proces profesora Tarwida, który był oskarżony o zatrucie swojej żony gazem. Przez dłuższy czas słuchałam o tym przez radio i nie kojarzyłam sobie, że to właśnie profesor, który mnie wykładał zoologię! Zostało tylko wymienione nazwisko profesora Szulety i stąd się zorientowałam, że to jest również mój były profesor. To wszystko trwało do Powstania.
- Kiedy pani wstąpiła albo zetknęła się z konspiracją?
Ja do konspiracji w czasie okupacji nie należałam, za wyjątkiem tych kompletów. Przede wszystkim dlatego, że – czy ja wiem – nie miałam takiej łączności jakiejś, a poza tym moja matka była ogromnie przeciwna i na nic mi nie pozwalała. To, że ja poszłam w czasie Powstania do tego szpitala, to była z jej strony wielka zmiana zdania. Powstanie zastało mnie w domu i tak jak wszyscy garnęli się, żeby w jakiś sposób, pełni entuzjazmu... Wracając do czasów okupacji – ja miałam lewe papiery, że pracuję w Ursusie, i nawet kilkakrotnie, jak mnie zatrzymywali, żeby wylegitymować, to jednak coś one znaczyły, bo nigdy nie miałam [problemów]. Spojrzeli na to i zawsze mnie przepuszczali, bo przecież kontrole były bardzo częste, jak się chodziło po Warszawie.
- Jak wyglądało pani codzienne życie w okupowanej Warszawie?
Przede wszystkim jak człowiek jest młody, ma rówieśników, to prowadzi normalne życie. Były bardzo częste spotkania towarzyskie, potańcówki nawet, które trwały czasem całą noc, dlatego że o dziewiątej była godzina policyjna i trzeba było wracać, więc jeżeli [było się] gdzieś daleko, to się u koleżanek nocowało często. Inaczej zupełnie się odbiera na bieżąco, jak się jest takim bardzo młodym, żądnym poznania wszystkiego. Życie było takie, jak młodzież ma. Uważam, że było bardziej koleżeńskie i przyjemniejsze niż dzisiaj ma młodzież, dlatego że dzisiaj młodzież się nie spotyka tak, nie jest tak blisko. I to w takich dużych kółkach, nie tak jak u nas teraz, że jest tylko jakieś partnerstwo. A tam w dużych kółkach [były] spotkania różne, [było] poruszanie różnych tematów. Miałam kolegów i koleżanki, które pracowały w konspiracji. Jak powiedziałam, mama nigdy mi na to nie pozwalała. Byłam raczej podporządkowana rodzicom pod tym względem. Tak [to] wyglądało w czasie okupacji. Nie chodziło się do kina czy do teatru, ale spotkania między młodzieżą zawsze były.
- Przechodząc do Powstania – mieszkała pani w Śródmieściu. W którym miejscu, w którym momencie zastało panią Powstanie?
Mieszkałam na Żurawiej i tam mnie zastało Powstanie. Na Wspólną to było przejście piwnicami, poruszałyśmy się piwnicami. Dużo było [tych przejść]. Na przykład, jak upadła Starówka, to moja koleżanka przyszła kanałami i spotkałyśmy się w Śródmieściu. Raz jeden przechodziłam przez to słynne przejście, przez Nowy Świat, bo chciałam zobaczyć się ze swoją przyjaciółką, która była na ulicy Złotej. Straszne to było, po drodze te skakania z pięter na tapczany różne, ale tak to wyglądało.
To było w zupełnie prywatnym mieszkaniu zorganizowane, więc to wszystko było prowizoryczne. Przyznam się, że nie byłam przygotowana na takie przeżycia. Przeżyłam na przykład strasznie śmierć pacjenta, który był według mnie okazem zdrowia – potężny... Okazało się, że nastąpił atak serca i nie było dla niego ratunku. Jak to w takim prowizorycznym mieszkaniu – to nie był w dosłownym tego słowa znaczeniu szpital, taki jak się obserwuje, jak obecnie są szpitale. To zupełnie inaczej podczas Powstania wyglądało.
- Ale czy tam przeprowadzano na przykład operacje?
Tak. Pamiętam, że przeprowadzono jedną operację chirurgiczną. Ja nie asystowałam, ale tak, naturalnie, że były, szczególnie jak było jakieś urwanie ręki czy nogi, to były operacje. Te operacje przeprowadzał doktór Szulc, z którym potem się zetknęłam po wielu latach w pracy. Jego pseudonim to „Lancet”.
- A czy, będąc w tym szpitalu, przeżyła pani bombardowanie, jakiś ostrzał?
Bombardowanie to ja codziennie przeżywałam, ponieważ Śródmieście jeszcze trzymało się, właściwie do końca wojny było niezajęte przez Niemców, [więc] było bez przerwy bombardowane. Pamiętam, że jak po Powstaniu od przyjaciół moich rodziców wracaliśmy do mieszkania, to byłam zaskoczona tym tłumem ludzi na ulicy, bo mi się wydawało, że nikt chyba nie przeżył. Ta dzielnica była bardzo bombardowana, ale w czasie zbombardowania tego szpitala na Wspólnej nie byłam obecna.
- Ile czasu pani była w tym szpitalu?
Około miesiąca.
Później wróciłam do domu i z rodzicami przenieśliśmy się na Marszałkowską, do swoich przyjaciół. Dopiero po upadku Powstania, właściwie w przeddzień wyjścia – wychodziłam 5 października dopiero; naturalnie wszyscy szli do Pruszkowa, ale my mieliśmy rodzinę we Włochach – ja wszystko, cały swój bagaż zostawiłam i tylko z torebką odeszłam i udało mi się przejść do mojej ciotki. Tam nocowałam tylko jedną noc i pojechaliśmy aż pod Sochaczew. Tak że ja w obozie pruszkowskim nie byłam, szczęśliwie.
- A tam pod Sochaczewem do kiedy państwo byliście, do końca wojny?
Do końca wojny, tak. Ponieważ nasze mieszkanie [ocalało] – część tylko domu była zbombardowana, a nasza została – rodzice wybrali się zobaczyć, jak wygląda życie w Warszawie. Nasze mieszkanie, to wszystko zostało spalone – Niemcy spalili po prostu po Powstaniu. Takie były moje losy, dlatego mówię, że ja niewiele mam właściwie do powiedzenia.
- A kiedy państwo wróciliście do Warszawy?
[Gdy] wróciliśmy do Warszawy, to był maj, czerwiec. Ja od razu postanowiłam pojechać do Krakowa na uniwersytet, ale niestety podróż się nie udała, bo zostałam okradziona, jak wsiadałam do tych towarowych pociągów. Potem musiałam odnowić papiery i farmację kończyłam już na Uniwersytecie Warszawskim.
- Jak pani z perspektywy czasu wspomina ten okres w szpitalu powstańczym, całe Powstanie?
Trudno powiedzieć, jak ja to wspominam. Przede wszystkim wspominam to, ile to entuzjazmu, ile wiary, ile nadziei miałam jako młoda dziewczyna. Z biegiem lat to na wszystko się troszeczkę inaczej patrzy, ale ten entuzjazm, który ogólnie był w całej Warszawie, i ta ciągota do powstania i wiara w zwycięstwo, to tylko może być u młodych ludzi, a na starość to już troszeczkę inaczej się na to wszystko patrzy.
Powiem tak: myślę, że jak moja mama mi nie pozwalała na dużo rzeczy, tak ja, mając córkę, pewno też bym się o nią troszczyła. Zresztą do konspiracji trzeba mieć pewne predyspozycje – trzeba być bardzo odpornym, wierzyć we wszystko, jak najmniej wiedzieć. Zorientuje się pani, bo na pewno z wieloma osobami, które są bardzo zasłużone i poniosły tak ogromne straty – i na zdrowiu, i na wszystkim... Tak że ja naprawdę bardzo długo nie myślałam w ogóle o tym, żeby... Ale teraz jestem szczęśliwa, że należę do tego kółka. Rokrocznie jestem na tych wszystkich uroczystościach; przyjeżdżają afrykańscy lotnicy, których tutaj zawsze goszczę. Uważam, że to jednak wspaniałe. Na przykład ten mój znajomy Brian to miał dziewiętnaście lat, z tak daleka... A w ogóle to z zawodu pastor.
- Przylatywał nad Warszawę...
Tak. Tu jego samolot został zestrzelony, i on był w niewoli niemieckiej.
- A skąd on przylatywał? Z Wielkiej Brytanii?
Zdaje się, że z Włoch. [...] Sam ten entuzjazm młodzieży, ta chęć zwycięstwa, to uważam, że nie do pokonania rzecz.
- Entuzjazm na samym początku, a potem zderzenie się z rzeczywistością w szpitalu... Jak pani potem do tego podchodziła, czy było to bardzo ciężkie wrażenie?
Jednak trochę zdawałam sobie sprawę z tego, że jak [jest] wojna, to są obopólne straty. [...] Nie całkowicie można było pomóc tym chorym i rannym. Dlaczego? Bo nie było odpowiednich warunków przecież; to było naprawdę coś bardzo prowizorycznego. Ze względu na zawód, który sobie obrałam, trochę orientowałam się w medycynie, więc nie było to może aż tak bardzo szokujące.
To ja dziękuję. Widzi pani, że naprawdę niewiele [przeżyłam].
- Myślę, że ten miesiąc przeżyty tam, to...
Cała okupacja to było codziennie jakieś przeżycie.
- Jak te operacje przeprowadzano w takich prymitywnych warunkach?
Przeważnie jednak odbywało się to dużymi cięciami, bo nie było w ogóle [warunków] do tego. To było coś, co można było tym poszkodowanym w pierwszym momencie dać – jakąś pomoc, a potem to już jest...
Naturalnie! Jeszcze nie wiadomo, jakie były skutki tych operacji, bo operacja operacją, a jak to potem chory przeżywał... To jest też bardzo trudno powiedzieć, tym bardziej że wiele tych osób czekał obóz w Pruszkowie lub dalej, więc to było okropne. [...] Śmierć była na codziennym porządku. Pamiętam, że jak przechodziłam ulicą Skorupki, jak szliśmy do tych przyjaciół moich rodziców, to tam było po nalocie i leżały ciała ludzkie, jedno prawie przy drugim, i to nie robiło żadnego wrażenia, to były jakieś małe istoty, skurczone – nie wiadomo, co to w ogóle było. [...] Dzisiaj jest dosyć trudno mówić o tym wszystkim, bo dzisiaj pani na to wszystko inaczej patrzy, dużo rzeczy widziała, a inne były oczy młodej dziewczyny, która w takich okolicznościach nigdy nie była. [...] Ponieważ oficyna w mojej kamienicy była zbombardowana w 1939 roku dosłownie na moich oczach, jak siedzieliśmy w piwnicy, [to] ja się ogromnie bałam siedzieć w ogóle w piwnicach. To było dla mnie najgorsze, a przecież połowę życia się spędzało w piwnicy... Przechodziło się do domów, które miały lepsze piwnice. Okrutne to było wszystko, ale mówię jeszcze raz: ten entuzjazm młodzieży, ta chęć brania w tym wszystkim udziału, w ogóle nie tylko młodzieży, ale i dorosłych, to zmobilizowanie się... W pierwszych dniach Powstanie było fantastyczne, potem ludzie troszeczkę...
Tak. I dlatego, na przykład, jestem pełna podziwu, że taki młody człowiek, pan Brian, żeby z tak daleka, z Południowej Afryki dostać się i lecieć [ze zrzutami] nad Warszawę... Bardzo przyjemny człowiek. Był tu z jednym synem, z drugim... A teraz obiecuje, że przyjedzie w tym roku z córką – bo ma córkę jeszcze.
Warszawa, 8 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska