Nazywam się Irena Pogorzelska z domu Zabieglińska, mieszkam w Rembertowie. Urodziłam się 12 maja 1924 roku.
Mieszkałam w Rembertowie i chodziłam do gimnazjum w obecnym domu kultury.
Podstawówkę kończyłam na ulicy Dwóch Mieczy, dyrektorem był pan Sosnowski, były oficer w randze, zdaje się, majora, o ile pamiętam. Był wielkim patriotą i wpajał w młodzież miłość do ojczyzny. To już były czasy przed 1939 rokiem, kiedy dużo już się mówiło i czuło się dosłownie w powietrzu, że coś się dzieje, że może nastąpić wojna z Niemcami, bo były rozmaite historie, które się działy. W tym czasie przechodziliśmy nawet różne szkolenia, takie jak pecekowskie (pomoc rannym czy jakieś inne przypadki), kursy Ligi Ochrony, te wszystkie. Mówiło się wtedy głośno o puszczaniu gazów, straszono. Mieliśmy ćwiczenia i w maskach, i w strojach. Tak że byliśmy przygotowywani już wtedy, że coś w Polsce może się dziać.
Mój ojciec w 1918, 1920 roku był żołnierzem i brał udział w I wojnie światowej. Po zakończeniu wojny za zasługi otrzymał pracę na terenie „Pocisku”. W tym czasie było trudno o pracę, a to była jakby nagroda i od tego czasu do czasów okupacji pracował na terenie „Pocisku”.
Nie, mama prowadziła tylko gospodarstwo.
Miałam brata Ryszarda.
Ojca wspominam bardzo serdecznie, bo był bardzo dobrym ojcem i mężem. Byłam jego kochaną córeczką, tak że ojciec był bardzo dobry. Był pracowity, bo oprócz tego, że pracował na terenie „Pocisku”, to jeszcze w domu dorabiał. Zawód ojca to był rymarz-tapicer. W tym czasie nie było tak dużo samochodów i takich środków lokomocji, tylko konie. Tak że praca ojca pomogła do tego, że dom postawił swoją pracą, pomimo że mama nie pracowała, tylko się zajmowała domem i dziećmi.
Amunicja przede wszystkim była produkowana. To było wojskowe.
Odczuliśmy przede wszystkim wielki strach. Ponieważ byłam harcerką i już się udzielałam, to pierwsza rzecz, co dostaliśmy: wezwania z gminy. Wtedy gmina była na Starym Rembertowie, na terenie poligonu. Dostaliśmy wezwanie, żeby natychmiast się zgłosić, i to nocą było, pamiętam, tak że nawet ojciec mnie nie chciał puścić. Poszli spać, a ja się szybko przebrałam w mundur harcerski. Wzięłam tylko z sobą jakąś laskę, po prostu żeby przed psami się obronić. Nie było środka lokomocji, trzeba było pieszo przejść. [Wezwano nas] celem roznoszenia wezwań do wojska. Rozmaite zawiadomienia, rozmaite sprawy były do załatwienia, tak że [zajęło to] całą noc. I zaczęło się, bo wojsko zaczęło przejeżdżać w tę i z powrotem. Zaczęliśmy (harcerki wszystkie) na peronach podawać żołnierzom napoje czy kanapki. Tak się zaczęło. Kilka dni później nastąpiło bombardowanie tego terenu. Byliśmy obrzuceni bardzo bombami, bardzo się wystraszyliśmy. Od strony mojego domu jedna bomba upadła, to szczyt domu był zerwany, z drugiej strony też bomba, tylko że dom drewniany, to go uniosło trochę w górę i osiadł, a nasz dom był poszkodowany. Zaczęliśmy się bać, że fabryka amunicji może wysadzić cały Rembertów. Uciekaliśmy (cała rodzina, jeszcze lokatorzy mieszkali) na wschód, w stronę Garwolina. Tam też nas obrzucili. Jak uciekaliśmy, to z samolotów bombardowali i strzelali do nas. Też dużo ludzi było rannych po drodze. Tam gdzie się zatrzymaliśmy, prędzej jeszcze byli Niemcy niż tutaj. Ale zatrzymaliśmy się tam aż do jesieni i jesienią już, jak było późno, śnieg już spadł, wróciliśmy. Ja, brat, który nie żyje osiemnaście lat (był starszy chyba o trzy lata ode mnie) i mój młodszy brat, pieszo szliśmy aż spod Siennicy. Później torami od Mińska szliśmy (my, dzieci), żeby przyjść i zobaczyć, czy jest do czego wracać. Tak że z ledwością się dowlekliśmy. Starsi się bali, bo nie wiedzieli, jak to jest. Musieliśmy z bratem jednym wrócić, żeby zawiadomić, jak jest. Młodszy już nie miał siły, został. Tak się zaczęło.
Niedługo nastąpiło rozstrzelanie w Wawrze, tam wśród znajomych między innymi był dyrektor Sosnowski i była jeszcze jego synowa, którą jakoś udało się oddzielić, bo była w zaawansowanej ciąży.
Było bardzo ciężko, bo było dużo wojska niemieckiego na terenie. Poza tym mieliśmy na swoim terenie dużo szpiegów, folksdojczy się narobiło. Nawet po sąsiedzku też mieliśmy, okazało się. Przyzwoici niby byli ludzie, niby to Niemcy, bo Szwarc nazwisko. Starzy, rodzice byli w porządku, ale młody od razu się zapisał, chodził w czarnym mundurze ze swastyką. Więcej było takich donosicieli. Należałam w tym czasie do chóru kościelnego, z nami był (nazywaliśmy do „Długi”) Stasiek, on był bardzo wysoki i basem śpiewał, taki miał głos. Okazało się, że był szpiclem i zdrajcą, i nas wydawał. Inna rzecz, że z nim zrobili porządek, bo go [ludzie] z organizacji zastrzelili. Takich było więcej, kilku na terenie.
Po sąsiedzku, ale to wszystko właśnie przez… Był budynek na Komandosów, duży budynek, i był pusty plac. Akurat w tym czasie przyszłam, bo pracowałam na punkcie ratowniczo-sanitarnym w tym budynku, co obecnie jest opieka społeczna, koło posterunku policji na Kolonii Oficerskiej. Przyszłam, żeby się dowiedzieć, zobaczyć, co z ojcem i z matką. Trafiłam akurat na taki moment, że (w tym domu knajpka była) zebrało się kilku kolegów, żeby się spotkać. A córka dozorczyni, która z Niemcami kombinowała, dała znać do Niemców. Przyjechali szybciutko z psami. Oni uciekali drogą, od tyłu chcieli lecieć, przez puste place, ale jak puścili psy, to ich psy wyłapały. Wszystko to oglądałam z góry, bo się bałam, okienko małe w dachu tam było, to na to patrzyłam. Po prostu schowałam się tam. Zaraz ich wywieźli. Kolega naprzeciwko mieszkał z rodziną – Kmiecik, obecnego radnego wujek – Kaczorowski, jeszcze kilku. Od razu bez żadnych sądów na Kawęczyn ich wywieźli i tam od razu rozstrzelali. Takich momentów kilka przeżyłam. Przeżyłam powieszonych, co byli powieszeni na narożniku, na Starym Rembertowie. [Dom] był zbombardowany i rozebrany, i na tym miejscu powiesili dziesięciu za to, że w Wawrze zabili kogoś z Niemców. To była zemsta. Akurat szłam, przez tory musiałam przechodzić i z samego rana widziałam tych wiszących. Później na drugim rogu (blisko, kilka domów, po drugiej stronie, tam gdzie był skład apteczny) tak było, że zebrało się kilka osób: właściciel składu, dyrektor Garbicz z gimnazjum, ktoś jeszcze. Też ktoś dał znać i przyjechali. Ci, co się poopóźniali, to uniknęli, a tych kilka osób było wywiezionych do Rosji, na Sybir ich powywozili. Bardzo się bałam, ponieważ należałam do organizacji, a to był dyrektor. Bałam się, że może coś powiedzieć, musiałam uciekać. Uciekałam na wieś. Tam z kolei Niemcy mnie chcieli… Przyjechali po zaległy prowiant od chłopów i akurat mnie, młodą dziewczynę, chcieli zabrać. Też przeżyłam tyle strachu! Kobieta, która po niemiecku mówiła, ubłagała jednego starszego. Okazało się, że Ślązak. Mówi: „Nie będziemy dziewczyny w tej chwili zabierać. Jak będziemy wracać, bo jeszcze gdzieś jedziemy, a teraz daj sobie spokój”. Zaraz musiałam stamtąd uciekać, ukrywać się. Później, ponieważ pracowałam z ekipą z Państwowego Zakładu Higieny, zostałam wywieziona koło Treblinki.
Tak.
Do „Szarych Szeregów”, to jak zaczęłam chodzić gimnazjum.
Przed wojną. Później już wszystkie moje koleżanki… Byłam zwykłą szeregową, ale koleżanki miały stopnie. Już żadna z nich nie żyje.
Od samego początku, jak tylko dostałam wezwanie na wywóz. Czerwony Krzyż mnie bronił. Wtedy zorganizowane było na Strażackiej (tam jeszcze pozostały resztki tych budynków, to wybudowane było przed wojną przez żonę Piłsudskiego, Aleksandrę, dla dzieci, tam było przedszkole) dożywianie dzieci, więc opiekowaliśmy się. Tak że w tym czasie byłam i sanitariuszką, i opiekunką, bo były grupy dzieci. To mnie obroniło przed wywiezieniem.
To było wcześnie. Tylko że do organizacji niby należałam, ale trzeba było przysięgę złożyć. Tak że należałam już, ale przysięgę składałam później, bo później się wiązały piątki i w tych piątkach składało się przysięgę.
Była pani Paciorkowska, która była komendantką naszą i ona ode mnie przysięgę odbierała (nas było pięć) u koleżanki. Zapomniałam, jak [ta koleżanka] się nazywała. Po wojnie wyjechała do Anglii. Nie wiem, chyba nie żyje, bo z tych, co tam należały, z tej całej grupy, to tylko dwie jeszcze żyjemy: ja i koleżanka Suchodolska, mieszka na Kolonii. A tak, już prawie wszystkie koleżanki (i te, co były hufcowe, i wszystkie inne, jakie tam się znajdowały) już nie żyją.
Tak, tak że ja cały czas…
Do harcerstwa należałam przed wojną, a później, to trudno mi powiedzieć, ale od początku, bo już wszystkie byłyśmy zorganizowane przecież, znałyśmy się. Chociaż też trzeba było się liczyć, bo nie wiadomo było nieraz.
Tak.
Przede wszystkim zajmowałam się sprawami sanitarnymi. Kończyłam w międzyczasie kursy doszkalające, kontrolerem sanitarnym byłam.
W związku z tym, jak zawiązało się getto żydowskie, to jedyna dostałam wolny wstęp do tego getta i tam przeszkalałam Żydóweczki, bo w tym czasie był tyfus plamisty.
Ponieważ Niemcy bardzo się bali tyfusu, zwłaszcza plamistego, więc tam zrobili nieduży szpitalik. Ten dom jeszcze stoi. Był lekarz żydowski, a pielęgniarek żadnych nie było. Co dzień, do czasu, dopóki ich nie wywieźli, musiałam zawsze przyjść i pouczyć, powiedzieć, pokazać, sprawdzić, jak tam wszystko jest. Przy okazji (przecież wiadomo, jak było w getcie), jak się udało, to się tam podrzucało i leki, i żywność trochę, ale trzeba było bardzo uważać, żeby samemu nie podpaść. Suchocka Hela, młodsza ode mnie o trzy czy cztery lata, była jeszcze dziewczynką, nosiła przez dziurę w parkanie od piekarzy Stolarskich chleb, podrzucała im. Ale niespodziewanie pewnego dnia rano już Żydów nie ma, wypędzili ich, niektórych pozabijali. Przecież się ich znało, były sklepy żydowskie, ulica była prawie drewniana, [to znaczy] domy.
Później był taki okres, że z kolei mnie, ze względu na to, że musiałam się troszkę ukrywać, wysłano z ekipą z Państwowego Zakładu Higieny na walkę z tyfusem plamistym w okolice Treblinki, Wólki. Tam byli sami Ukraińcy. Też to przeżyłam. Jak tam palili, to nie można było wytrzymać w tych domach, maski trzeba było na twarz zakładać. Było słychać płacz, krzyki. Po wojnie z wycieczkami tam byłam dwa razy. Przeglądałam (są kamienie), tylu Żydów z Rembertowa tam zginęło! Ciągle byłam w tarapatach, bo dużo ludzi mnie znało. Teraz jest dużo obcych, a przedtem byli stali mieszkańcy, chodziłam do szkoły i należałam do chóru kościelnego.
Jeszcze nie mówiłam o tym, że musieliśmy dowozić… To dziewczyny młode, ja może mniej, bo się czym innym zajmowałam, miałam pod opieką chorych i zajmowałam się nimi. Już teraz nie bardzo pamiętam, bo już ten szpital nie istnieje. Chyba w Alejach Ujazdowskich był Szpital Ujazdowski, tam w bańkach obiady woziliśmy zaraz po rozpoczęciu wojny, bo żołnierze przecież ranni. W tej chwili to nawet nie pamiętam, w którym to miejscu było.
Jeszcze handlówka, a później był czas, że solidnie musiałam uzupełnić swoje wykształcenie zawodowe, pielęgniarstwo.
Tak, cztery klasy.
Nie brałam, chociaż trochę chodziłam, ale tak się składało, że musiałam przerwać to tajne nauczenie, krótko chodziłam.
To tyle, że obiady się zjadło razem z dziećmi, ale to nie było płatne. Chociaż mieliśmy książeczki z fotografią, były ubezpieczalnie i była płaca symboliczna. Prawie wszystkie harcerki, wszystkie znajome, byłyśmy tam.
Brata złapali i był wywieziony na roboty. Był, zdaje się, we Włoszech i w Niemczech. Później wrócił, jak się zakończyła wojna. Z rodziny dalszej – ciotki mąż był w obozie, też wrócił. W okropnym stanie, ale wrócił. A przecież bardzo dużo osób zginęło.
Jak zlikwidowali to gniazdko dziecięce, co mówię, że zajmowaliśmy się dziećmi, to przeniosłam się do ośrodka zdrowia.
Chyba 1943. Najpierw byliśmy u pani Lewickiej, duży dom na rogu, piętro całe zajmowaliśmy. Prowadziło się też akcję rozprowadzenia gazetek. Tam kierownikiem był doktor Godlewski wysiedlony z Poznańskiego, on się strasznie bał, ale lubił te wiadomości, to zawsze prosił, żeby mu przekazać. Rozdawałam, były osoby, które były upoważnione, przychodziły, brały prasę. Prasę przeważnie nam [drukował] pan Zwoliński, miał drukarnię. A później już Powstanie.
Konspiracyjna. Później zbliżało się Powstanie, organizowaliśmy się, szykowaliśmy się do tego.
W międzyczasie pracowałam w szpitalu na Nowym Rembertowie. Tam gdzie jest przychodnia, był szpital. Najpierw zakaźny, a później był zamieniony na wojskowy, rannych się tam przyjmowało. Na Kolonii był punkt ratowniczo-sanitarny, w którym wtedy pracowałam. Jak sobie przypomnę, że takie rzeczy się robiło, to teraz bym się bała to robić. Jak obrzucili bombami (to chyba były ruskie bomby) z jakiejś wyrzutni, tam gdzie bożnica stała (stała gromada ludzi po obiady, tam wydawali), to ranili bardzo dużo ludzi. Tak że my przyjmowaliśmy jako punkt ratowniczo-sanitarny, a ciężko chorych później przesyłaliśmy przez tory do szpitala na Nowy Rembertów, gdzie jest teraz przychodnia. Tam był kontakt. Tak że do czasów, jak Rosjanie [weszli], do ostatniej chwili byłam. Jeszcze ojca zwerbowałam, bo nam było potrzebna do noszenia na noszach czy pomagania.
Tak. Wielu kolegów już wcześniej poszło, a byli tacy, co w ostatniej chwili, na godzinę, która była wyznaczona.
Tak. Część poszła i przedostała się, a część wróciła, bo nie mogli, ale się działało na miejscu. Tyle że mężczyźni, chłopcy, rozmaite akcje przeprowadzali.
Wiem, że jedna z takich akcji była, że tory porozkręcali. Na wschód szły transporty z bronią, z amunicją i żołnierze to wysadzili. Były rozmaite sabotaże, żywność, pieniądze, ale to już była raczej męska sprawa. Oni przecież też przechodzili różne szkolenia.
Też było ciężko. Właściwie jak było Powstanie, to Rosjanie już przyszli. Tak że też przeżyłam szok.
To był wrzesień, ale dokładnie już nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że całą poprzednią noc nas bombardowali, Rembertów był cały oświetlony, jakby lampiony były wyrzucane. To w górze świeciło, oświetlało.
Tak. My byliśmy na punkcie ratowniczym, a Rosjanie wkroczyli. Odbyła się wielka walka między Niemcami a Rosjanami na ulicy wzdłuż torów, po drugiej stronie. Tam był bazarek. Tam się zetknęli, było dużo rannych i Niemców, i ruskich. Niemcy do nas przyszli i kazali nam rannych, nawet ruskich (chcieli widocznie od nich wyciągnąć jakieś sprawy) na poligon nosić. Między innymi i mój ojciec musiał wtedy, bo zmusili młodych ludzi, mężczyzn, musieli pomagać. Ale rano już właściwie Niemców nie było, tylko Rosjanie. Jak wpadli, to wszystko pijane. Byliśmy w piwnicach, mieliśmy tam zorganizowany taki punkt, że rannych tam opatrywaliśmy, bo strach był na górze, strzelanina. Wpadli z pepeszami, myśleliśmy, że nas pozabijają. Zwłaszcza jeden taki był. Tylko że my znaliśmy inne wyjścia. W domu naprzeciwko byli wyżsi ruscy oficerowie. Ktoś pobiegł do nich z krzykiem, że co oni robią. Przybiegł oficer. Nie patrzył, tego żołnierza z jednej strony, z drugiej strony zaczął po twarzy bić i kazał rozstrzelać. To my z kolei zaczęliśmy go błagać, prosić, żeby nie robili tego, niech walczy, może na froncie zginąć. Takie różne momenty mieliśmy. Jak Niemcy wysadzali stację i tory, to kawały leciały, szyny, kamienie olbrzymie. Koło nas, tam gdzie mieliśmy ośrodek zdrowia, dwie kobiety szły do przychodni i nawet nie zauważyły. Jak jedną kawał szyny uderzył w kręgosłup, od razu na miejscu śmierć. Przynieśli ją do nas, parę kroków dalej, już nie żyła. Na Nowy Rembertów duży głaz spadł na dom, przebił dach. Na górze stał mocny stół dębowy, to ten stół potłukł i naruszył dach w pokoju. Ten kamień później do kiszenia kapusty stał, do przyciskania. Takie kawałki ścinały nawet drzewa na ogrodzie. Tak że takie różne rzeczy się działy.
Znaliśmy się nawzajem z ludźmi i wielkie zaskoczenie było, jak się okazało, że wśród znajomych byli zdrajcy. Było dwóch braci Frąckowiaków, jeden porządny i drugi niby był porządny, zdawało się, a okazało się, że był szpiclem. Zawsze elegancko ubrany, nawet do jednej z koleżanek się zalecał. Trzeba było się bardzo liczyć i uważać, z kim się rozmawia, bo nie wiadomo było.
Do końca wojny cały czas już pracowałam w służbie zdrowia. Zaraz po wyzwoleniu od razu zostałam… Ubezpieczalnia kiedyś była na Starym Rembertowie. Ubezpieczalnię włączyli do ośrodka zdrowia. Rozbita była przychodnia, Zawiszaków nazywa się teraz ta ulica. Dopóki nie wyszykowali, to urzędowaliśmy na Kolonii, a później przenieśliśmy się tam. Od tego czasu cały czas w służbie zdrowia. Musiałam uzupełnić swoje kwalifikacje, żeby mieć uprawnienia, musiałam się jeszcze uczyć. W tym czasie musiałam do Otwocka jeździć, w szpitalu zorganizowane było szkolenie i te osoby, które pracowały po kilka lat i miały już za sobą jakieś kursy, to zdawały tam egzaminy. Później organizowałam służbę zdrowia.
Tak. Zaraz po wyzwoleniu. Na własnych plecach trzeba było dowozić ze szpitali różne rzeczy, pouzupełniać, bo była bieda, nędza i chorych tyle napływało, rozmaitych nieszczęśliwych. Było bardzo dużo pracy. Krótki okres po śmierci męża, jak mąż mi zmarł, rentę chcieli mi załatwić koledzy. Mogłam, bo upłynęło już trzydzieści lat mojej pracy. Niby na rentę przeszłam rodzinną, bo się lepiej opłaciło niż w służbie zdrowia, w której zawsze grosze płacone były. Zaczęłam pracować w Aninie, koło kliniki kardiologicznej był ośrodek szkolno-wychowawczy.
Społecznie bardzo dużo. Przez wiele lat byłam opiekunem społecznym, do czasów aż zrobili, że nas było tylko trzy osoby na teren. Teraz to chyba ze dwadzieścia osób pracuje. A my robiliśmy w tym czasie wszystko, umieszczaliśmy ich w domach opieki społecznej i wszystkie sprawy załatwiało się w domach, chodziło się od domu do domu, bo po wojnie było bardzo ciężko. Wyszukiwało się ludzi, którym trzeba było pomóc. W WSS-ie pracowałam. Byłam członkiem i społecznie pracowałam, też mam dyplomy, odznaczenia.
Ciągłe uciekanie gdzieś. Wszędzie zagrażało coś, wszędzie strach. Wtedy co wywieźli do Treblinki z całym zespołem, było nas kilka osób. Jechaliśmy pociągiem od Małkini i chyba partyzanci ostrzelali nas. Ciągle łapanki były w Rembertowie, było dużo ludzi wysiedlonych z Zielonej, z Grzybowej. Tylko że na milicji mieliśmy wtyczki, policjantów, którzy pomagali. Na przykład jak miała być łapanka, z Rembertowa mieli powywozić wiele osób, to wtedy dostaliśmy cynk. Nawet w mieszkaniu jednego z policjantów nocowałam kilka nocy. On był na służbie, jego żona gdzieś wyjechała. Byłam zamknięta, wiadomo było, że nikogo nie ma. Albo jak się widziało, jak chłopców łapali i to wszystko znajomi przecież w wieku siedemnastu, osiemnastu lat. To wszystko młodzież była. Albo Jarząbków na Starym Rembertowie, całą rodzinę… To wszystko przecież były znajome osoby, z wszystkimi miało się kontakt. Później, jak pracowałam w ośrodku, to też mnie wszyscy znali, bo ludzie przychodzili. To były naprawdę ciężkie czasy.
Może to, że ludzie, z którymi się… To była rodzinna sprawa, jeden drugiemu starał się jakoś pomóc. Trudno jest w tej chwili… Na pewno były przyjemne… Teraz należymy do koła kombatantów. Spotkałam się z taką Bogusią, co była w mojej grupie (chociaż miałam najstarszą grupę). Kiedyś znalazłyśmy się na jakiejś uroczystości i ona mnie rozpoznała, i zaczęła do wszystkich mówić, opowiadać serdecznie. Okazało się, że pomimo że taka młoda dziewczyna, znalazła się na Pradze w jakiejś fabryce i tam miała bardzo przykre przeżycia, siedziała nawet.