Irena Kryst
- Jak pani pamięta ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?
Moje wakacje były właściwie na baczność. Mieszkałam przy granicy, w Suwałkach. Ojciec był inwalidą wojennym, ale pracował w pułku. Wszyscy byliśmy spakowani już w maju. Skończyłam sześć oddziałów i zdałam do gimnazjum, byłam bardzo ciekawa, jak wygląda wojna. Wakacje były spokojne, już niektórzy ludzie wyjeżdżali. Rodziny wojskowe były spakowane od maja. Ojciec został zmobilizowany. Dwa tygodnie przed wojną ojciec nas wysłał daleko od granicy pruskiej – to było przy Prusach – do Ołomuńca na Polesie. Niedaleko do innej granicy, Niemcy nie dojdą. Rzeczywiście wojna wybuchła, byłyśmy tylko same z matką. Bombardowania. Po dwóch tygodniach odechciało mi się oglądać wojnę. Widziałam straszne masakry transportów, uciekinierów. Niemcy na to miasteczko nie rzucali bomb. Latali bardzo nisko i siekli z karabinów maszynowych. Co się ruszało, to wszystko było nieprzyjazne dla nich.
- Jak wyglądały wakacje 1939 roku, kiedy przebywała pani jeszcze w Suwałkach?
W Suwałkach właściwie nie było wakacji.
- Czy ludzie wyczuwali atmosferę?
Oczywiście. Od maja byliśmy już spakowani.
Napięcie było, że wojna zaraz wybuchnie. Wojsko już było w stanie pogotowia. Może ludzie cywilni mniej to odczuwali, ale rodziny wojskowe to już bardzo odczuwały, że wojna będzie. Jeden miesiąc, drugi miesiąc, trzeci miesiąc. Już w sierpniu nie było dużo ludzi, naszych znajomych. Mieli rodziny w głębi kraju, powyjeżdżali. Myśmy dwa tygodnie przed wojną wyjechali.
- Jak pani pamięta 1 września?
1 wrzesień pamiętam bardzo dobrze. Trzeba było zasłaniać okna. Samoloty już przeleciały, zrzucili kilka bomb, bo były niedaleko koszary, najważniejszy dworzec. Właściwie bombardowali tylko tory, dworzec. Niewiele było bomb, ale za to samoloty przylatywały codziennie dwa, trzy. Niziutko latały, bo nikt do nich nie strzelał. To tak trwało do połowy września. Potem raptownie mówią: „Rosjanie przekroczyli granicę”. Wszyscy sąsiedzi – bo to było osiedle małych domków – wyszli na ulicę i zaczęli rozmawiać. Pamiętam słowa, nie pamiętam, kto powiedział, któryś z panów: „Wbili nam nóż w plecy”.
Szły czołgi, nie widziałam ich, tylko słyszałam. To już było popołudniu, mama mnie nie puściła, powiedziała: „Nie ma co oglądać”, a chciałam zobaczyć, jak wyglądają bolszewicy. Dopiero rano poleciałam z koleżankami obejrzeć. Wróciłam szybko. Pytają się: „Jak ci się podobają bolszewicy?”. Mówię: „Wcale mi się nie podobają”.
- Gdzie pani wtedy przebywała?
Właśnie na Polesiu w Ołomuńcu. Czołgi stały, chłopaki po czołgach łazili, cukierkami nas częstowali. „Dlaczego ci się nie podobają?”. Mówię: „Bo mają brzydkie czapki. Jestem do wojska polskiego przyzwyczajona, do polskich mundurów. Karabiny mają na jakimś materiale, a płaszcze mają niepodobne do nas”. To było moje pierwsze spostrzeżenie. Zaczęli się śmiać: „To tylko to zobaczyłaś?”. Mówię: „Tylko to, bo to mi się nie podoba”.
To już był październik. Ojca pułk był rozbity. Ojciec wiedział, gdzie jesteśmy. Przyszedł do nas w październiku. W październiku kazali wszystkim dzieciom iść do szkoły. Miałam trzynaście lat. Poszłam do ruskiej szkoły. Ani jednej litery nie znałam, mówić też nie potrafiłam, [ale] rozumieć, rozumiałam. Chodziłam do szkoły, ojciec wrócił, mówi: „Do Suwałk nie mamy co jechać, bo bomba uderzyła obok w dom i wszystko rozkradli, już nie ma nic”.
Przed Bożym Narodzeniem rodzice postanowili wyjechać stamtąd, bo nie mieliśmy meldunku. Zaczęły chodzić słuchy, że wywożą na Syberię. Po Bożym Narodzeniu, dwa dni przed Nowym Rokiem pojechaliśmy do Brześcia. Trzeba przejść przez granicę. Nie wiedzieliśmy, jak się przechodzi przez granicę, myśleliśmy, że przejdzie się, jak chodnikiem. Śnieg po pas, dwadzieścia osiem stopni mrozu, to była bardzo mroźna zima. Szukaliśmy przewodników. Przewodnicy to byli harcerze. Dwóch harcerzy było, nas było z dziesięć osób.
- Dlaczego pani szukała przewodników?
Jak przejść przez granicę, jak się nie zna terenu? Przecież nie wiadomo, musieliśmy przejść przez zmarznięty Bug i minąć Brześć. Wszędzie na granicy chodziły straże.
- Nie można było przekroczyć normalnie?
A skąd! Pilnowali. Przeszliśmy – nie wiem ile – dłuższy czas. Byłam szczupła, malutka, to nie zapadałam się w śniegu, ale mężczyźni zapadali się po pas. Dwa razy żeśmy uniknęli straży, ale za trzecim razem nas złapali, przed Bugiem. Zaprowadzili nas – bo jeszcze jakąś grupę złapali – do twierdzy brzeskiej, do brygidek. Kobiety z dziećmi odłączyli, mężczyzn odłączyli. Siedziałam siedem tygodni w Brześciu w więzieniu. Niewiele rozumiałam z tego. Ale z rozmów dorosłych wiedziałam, że nie wiadomo, co z nami zrobią, czy wyślą na Syberię, czy puszczą nas.
- Jak była pani traktowana?
Bardzo dobrze. Nic nam nie robili, ani rewizji, ani nic. Dostawaliśmy dwa razy dziennie jedzenie, ale spaliśmy na podłodze w olbrzymiej sali – zimno było – z dziećmi. Już duża byłam, były mniejsze dzieci. Traktowali nas zupełnie przyzwoicie, nie odczułam tego, tylko rodziny były rozdzielone.
- Jakiś kontakt można było utrzymać z rodziną?
Nie. Zamknięci byliśmy na klucz, tylko kobiety i dzieci. W innych salach było bardzo dużo ludzi. Na pierwszym piętrze żeśmy byli. Co noc odjeżdżały ciężarówki z ludźmi. Mówili, że wywożą na Syberię. Nas nie ruszali jeszcze. W połowie lutego wywołali nazwiska. W nocy wywozili ciężarówkami, a nas w dzień przed jedenastą wywołali z nazwiska, bo dokumenty zabrali, mieli nasze dokumenty. Z naszej sali to chyba połowa była wywołana. Połączyli rodziny. Wyprowadzili nas z twierdzy brzeskiej na most przez Bug i kazali iść do Niemców: „Idźcie do germańców”. Oddali dokumenty.
- W twierdzy byli sami Polacy?
Sami Polacy u nas byli. Może w innych salach był ktoś inny. W naszej sali byli sami Polacy, uciekinierzy, którzy mieszkali w centrum Polski i wojna rzuciła ich we wszystkich kierunkach. To nie tylko z Ołomuńca było, ale i ludzie ze Lwowa. Najlepiej było przechodzić granicę w Brześciu, bo Bug nie był bardzo szeroki, zamarznięty. Przewodnicy tworzyli grupy. W Brześciu było zupełnie spokojnie, ale też chodziły słuchy, że wywożą na Syberię. W Brześciu była rodzina mamy. Wujek pracował w województwie na wysokim stanowisku. Myśmy mówili: „Uciekajcie, bo was wywiozą”. – „A, jeszcze nie”. Dwa tygodnie po nas wywieźli ich na Syberię. Sześć lat byli. Ciotka była z dziećmi, a wujek wrócił dopiero w 1956 roku. Nie do poznania człowiek.
Jak żeśmy do Niemców weszli, Niemcy nas przyjęli, owszem, bardzo ładnie. Wystawili kuchnię z zupą, z mięsem. Ludzie się ponajadali, dostali biegunki. Jak długo czcze rzeczy się je – kaszę i chleb – to potem żołądek nie wytrzymuje. Matka mi nie pozwoliła nic jeść.
- Jak wyglądało przejście do granicy, kiedy pani z twierdzy brzeskiej zbliżała się do Niemców?
Przeszliśmy normalnie, przyjęli nas, dali nam jeść. Ustawili wszystkich, że mają przejść przez rewizję. Zabierali wszystko. Nas uprzedzili, że trzeba wszystko schować, pieniądze, biżuterię, bo nie wiadomo, kto zabierze – czy ci, czy ci. Rosjanie nam nic nie zabrali, bo nie było w ogóle żadnej rewizji. Może była gdzieś, ale nas nie rewidowali. Niemcy wszystkich po kolei. Mama miała w futrze – w guzikach – biżuterię zapiętą, gdzieś jeszcze w kołnierzach pieniądze. Miałam pas z pieniędzmi. Z mamą weszłam, Niemiec kazał pokazać, co mamy. Mama coś pokazała, a resztę – rewizja. Mama położyła futro na pryczę, na łóżko, gdzie oni spali. Krzyczy: „Czy są wszy?!”. Mama mówi: „Są”. – „Rzucić na podłogę”. Mama rzuciła na podłogę, futra nie ruszyli. Mamę zrewidowali. Mama odpięła mój pas: „To są pieniądze, więcej nie mam”. Puścili nas.
Poszliśmy na dworzec. Nie mamy gdzie jechać. Do Suwałk nie pojedziemy, do dziadka nie pojedziemy, bo dziadek mieszka w Łodzi, a Łódź jest Rzeszą. Nie wiadomo, czy jest, czy też nie jest wysiedlony. Ojciec jest warszawiak, jakieś ciotki są w Warszawie. Trzeba do rodziny. Mamy tylko to, co na sobie. Ojciec sobie przypomniał adres, mówi: „Wiesz, tych ciotek nie znam, jedziemy do Warszawy. Nie znam adresów rodziny”. Bo specjalnie nie utrzymywał stosunków bliższych, ale mówi: „Wujek mieszka w Markach, ma dom, to na pewno są”. Przyjechaliśmy na Dworzec Wschodni. Był mróz straszny, a byłam nie w butach, tylko w pantofelkach. Tak mi zmarzły nogi, że byłam nieprzytomna prawie, nie mogłam w ogóle chodzić. Musieliśmy poczekać na godzinę policyjną, [aż się skończy,] bo godzina policyjna jeszcze w Warszawie była, jeszcze tramwaje nie chodziły. To było bardzo rano. Musieliśmy z Dworca Wschodniego dojechać do Dworca Wileńskiego, żeby do Marek się dostać. Tak mi zmarzły nogi, że konduktor mi nogi rozcierał, bo nie mogłam stać.
Przyjechaliśmy, dom stoi, ciotka jest, ale wujek nie wrócił z wojny, zginął. Byliśmy do Wielkanocy. Ojciec musiał kontakty nawiązać, trzeba pracować, trzeba jeść. Nic nie wiemy, co się dzieje w Warszawie.
- Jak panią przyjęła rodzina w Warszawie?
Bardzo dobrze. Rodzina też przeszła wojnę, nie było żadnego problemu. Ale nie możemy przecież na głowie u kogoś siedzieć. Ojciec wynajął jeden pokój u starszych ludzi na Pradze. Zaczął szukać kontaktów, żeby zacząć gdzieś pracować, handlować. Robiło się wszystko, co możliwe. Nie zwracałam specjalnie uwagi. Byłam jedna, nikt się ze mną nie kontaktował, nie pytał, tylko rodzice sami. Co usłyszałam, to wiedziałam.
Oczywiście w 1940 roku nie chodziłam do szkoły, bo nie mogłam się nigdzie dostać, były komplety tylko. Nie było szkół jeszcze otwartych. Podstawowe były, ale już skończyłam szkołę podstawową. Dopiero w 1940 roku we wrześniu była szkoła handlowa. To była szkoła przedwojenna, gimnazjum handlowe. Profesor Aleksander Lipa – nie wiem, jak załatwił z władzami niemieckimi, że otworzył ją jako szkołę zasadniczą. Legitymację gdzieś mam. Przez trzy lata chodziłam i zrobiłam małą maturę do Powstania. W 1944 roku zrobiłam trzyletnie gimnazjum i [chciałam iść] do liceum, ale wybuchło Powstanie. Mieszkaliśmy u tych państwa do 1943 roku. Już było getto, łapanki, wywozili.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?
Jako dziecko nie odczuwałam tego. Byłam drobna, mała, z warkoczami. W każdej łapance, która była, to mnie odrzucali, do niczego im się nie nadawałam.
Ulica była – ulice były dość wąskie w Warszawie – ulica na Pradze czy w Warszawie, z jednej strony stawały dwie budy, z drugiej strony stawały dwie budy. Nawet jak tramwaj jechał, to z tramwaju kazali wyjść i pakowali na samochody. Żandarmów było kilkunastu. Niektórych legitymowali. Mają przepustkę, jakiś
Ausweis mają, to niektórych wypuszczali. Resztę na budę i wywozili, nigdy nie wiadomo gdzie. Nasz znajomy przypadkowo wyszedł i został złapany. Po trzech miesiącach przyszło zawiadomienie z Oświęcimia, że zmarł na zapalenie płuc. Został zamordowany. Mojego męża wujek miał dziewiętnaście lat, mieszkali na Wolskiej, wyszedł dla dziadka po papierosy do kiosku, w marcu w marynareczce wyskoczył. Akurat była łapanka. Złapali go. Wywieźli go nie do Oświęcimia, tylko na roboty do bauera. Przeziębił się, zapalenie płuc. Zwolnili go w czerwcu, kazali mu jechać do domu. Do niczego się nie nadawał i w czerwcu zmarł na obustronne zapalenie płuc. Miał dziewiętnaście lat, leży na [cmentarzu na] Woli.
Na przykład, jak łapanka była na jakiejś ulicy, a jechał tramwaj pełen ludzi i Niemców – bo pierwsze przedziały były
nur für Deutsche, tylko dla Niemców, tłok był zawsze w tych tramwajach – tramwajarz widział, że jest łapanka – tramwajarze też orientowali się, widzieli, że za zakrętem stoi buda, ludzie uciekają – to zwalniał. Jak już zwalniał motorniczy, to trzeba było uciekać, bo jeszcze nie dojechał [do miejsca], gdzie stoją budy. Łapanki były bardzo częste.
Mnie puszczali. W ogóle mnie nie zaczepiali, bo na dzieci nie zwracali uwagi. Im nie było potrzebne dziecko, a byłam drobna, mała, na swoje lata nie wyglądałam. Nie bałam się łapanek. Przecież jeździłam do szkoły na Pragę, a mieszkałam na Marszałkowskiej, bo ojciec wynajął mieszkanie. Żydzi byli w getcie, to było dużo wolnych mieszkań. Ktoś zajął to mieszkanie i nam odstąpił dwa pokoje. Tego pana nigdy nie było, bo handlował złotem, gdzieś wyjeżdżał, dopiero potem się dowiedzieliśmy, że jakiś handel prowadził.
Już w 1944 roku niestety dorosłam, musiałam iść do pracy, nie to, że złapią mnie, tylko w rejestrach daty są, mam osiemnaście lat, więc nadaję się do pracy. Zaczęłam pracować w Dyrekcji Gazowni Miejskiej na Kredytowej pod numerem 3.
- Ciężko było znaleźć pracę w okupowanej Warszawie?
Ciężko, ludzie raczej handlowali. Trzeba było żyć. Jedni piekli chleb, drudzy handlowali. Były zakłady, które pracowały dla Niemców, to zatrudniali Polaków. Dobrze, jak ktoś mógł się dostać, to miał już bezpieczeństwo, że go nie złapią i nie wywiozą.
Radia wszystkie pozabierali, nie wolno było. Myśmy radio mieli od początku, tylko dobrze schowane. Mieliśmy audycje z Londynu. Mnie nie wtajemniczali za bardzo, ale przychodzili jacyś panowie do ojca, dobrze było słuchać. Ojciec był radiowcem. Myśmy w ogóle radio mieli od początku [istnienia] radia. Było takie radio, że mnie nie wolno było chodzić po mieszkaniu, bo go nie było słychać. Ale potem zawsze było radio, całe życie było radio.
Na ogół ciężko było z życiem. Nie było co jeść. Kupowało się na kartki. Dostawało się marmoladę z buraków, chleb, którego nie można było jeść. Tego też było mało. Mama pojechała w lubelskie do znajomych, żeby coś przywieźć do jedzenia. Nic nie było. Było bardzo ciężko. Jak miała dziesięć deko słoniny, to rozdzielała na cały tydzień, żebyśmy mieli co zjeść. A mnie się tak strasznie chciało budyniu. Poszliśmy do sklepu, kupiliśmy budyń za parę groszy, bez cukru, bo była tylko sacharyna, bez mleka. Jaki ten budyń był? Krochmal pofarbowany trochę. Herbaty nie było, cukru nie było, tylko sacharyna. Bardzo duży głód był. Ale kupiło się chleb jakiś na targu czy coś innego, kobiety mleko przywoziły w bańkach. Mleko jeszcze od czasu do czasu można było kupić. Też mogły nie dojechać kobiety, które przywoziły to mleko w bańkach. W sklepach nie było nic. U Meinla było wszystko, ale nie mieliśmy możliwości jeść u Meinla.
Z życiem było bardzo trudno. Mama się starała na wszystkie strony, żeby coś było do zjedzenia. To był 1944 rok, jak zaczęłam pracować, to dostałam troszkę lepszą kartkę, była jakaś część margaryny. Troszeczkę lepsza, bo pracuję dla Niemców w Gazowni Miejskiej, bo oni muszą mieć gaz przecież. W Gazowni Miejskiej był bardzo porządny dyrektor, to była przechowalnia młodych ludzi. Było bardzo dużo młodych. Nie wiem, czy potrafili coś robić. Pracowałam w holu, gdzie były okienka, gdzie się opłacało za gaz. Też nie umiałam jeszcze pracować wtedy. Przepisywałam z jednej książki do drugiej. Za mną były kasy oszklone, krata.
Byłam przy wykonaniu wyroku na Niemkę. To było w maju przed Powstaniem. Była godzina południowa, była stołówka u nas. Nie chodziłam do stołówki, bo mama zawsze jakąś zupę ugotowała. Na naszej sali było ze dwadzieścia biurek. Właściwie tylko kilka osób było.
Vis-à-vis było biurko, przy którym pracował młody chłopak, Tadeusz. Nie zwróciłam uwagi, czy on pracuje, czy nie, bo robiłam swoje. Na holu byli [ludzie], którzy opłacali gaz, było też kilkanaście osób. Słyszę: „Kładź się na ziemię”. Myślę, któryś się wygłupia. Podniosłam wzrok, zobaczyłam młodego człowieka, wysokiego – poznałabym go wszędzie – z pistoletem. Mnie się wydawało, że to jest armata. „Kładź się na ziemię!” – znów krzyknął. Nie pamiętam, czy się położyłam, czy spadłam z krzesła. W tym momencie poleciały na mnie szyby. Mówi: „Oho! Chłopcy przyszli po pieniądze”. Miałam żakiet, spadł mi na głowę. Cisza. Odsunęłam, patrzę: „Boże, Tadeusza zastrzelili!”. W tym momencie ze stołówki, z góry, z innych pokoi zbiegli się pracownicy. „Co się stało?”. Patrzymy – kobieta. Jej specjalnie nie znałam, niedawno pracowałam. Mówią: „No, wreszcie Wilczyńską dopadli”. To była folksdojczka, wykonany był wyrok na nią. Nie wiem, jak ten chłopak wszedł, przecież był portier, jeszcze cztery drzwi do naszej sali. Nie wiadomo było, nikt nie widział, nie było pracowników na sali, były trzy czy cztery osoby. Dlaczego przyszła do tego biurka? Bo na tym biurku był telefon, co trzecie biurko był telefon. Nie pracowała w tej sali, bo jej nie znałam. Moje biurko było przestrzelone. Dobrze, że się położyłam, bo nie wiadomo, czy też bym nie dostała kuli.
Za jakieś dwadzieścia minut przyjechało gestapo. Wszystkich mężczyzn zgarnęli i zabrali. Do kobiet podchodzili, wypytywali. Mnie się nie zapytali, a ja tylko jedna widziałam to. Każda mówiła, że była na obiedzie, była na górze, tu nie pracuje. Naprawdę nie widziały. Mnie się nie pytali. To nic nie mówiłam, co będę mówić. Na drugi dzień normalnie zaczęła się praca, posadzili nam Ukraińca przy drzwiach, młody chłopak nas pilnował. Też przed Powstaniem odszedł. Nudził się strasznie, śmiertelnie, bo osiem godzin musiał siedzieć bez przerwy. Nie był specjalnie zadowolony.
- Czy ta osoba, która wykonała wyrok, przeżyła, zdołała uciec?
Nie wiem. Wyszła na pewno.
- Co się stało z mężczyznami, których zabrało gestapo?
Wszystkich wypuścili. Za cztery godziny wrócili. Jeszcze praca trwała, jak wrócili, nikogo nie zatrzymali. Nic nie widzieli, ich nie było. Chłopak, który wykonał [wyrok] normalnie wyszedł. To krótko trwało. Była cisza, wszyscy powpadali pod biurka, ci co byli. Jak kazał się kłaść na podłodze, to wszyscy się położyli. Było pięć osób może. Na pewno przeżył, czy później przeżył, to nie wiem. Poznałabym go wszędzie, zawsze go widzę.
Zaczęło się Powstanie. W lipcu dochodzili Rosjanie. Słychać było dudnienie artylerii. W końcu lipca był ruch. W naszym biurze też pracowali Niemcy. Zaczęli zabierać maszyny, pakowali maszyny.
- Można było wyczuć, że się boją?
Ruch był straszny. Trudno powiedzieć, czy się bali, czy się nie bali. Ale na pewno się bali, bo się strasznie pakowali ze wszystkim. Rodziny też się pakują i wyjeżdżają. Coś musiało być, coś musieli wiedzieć, że coś się może dziać.
Artyleria rosyjska tak waliła, że w niedzielę przed Powstaniem – Powstanie wybuchło we wtorek – poszłam do kościoła. Chodziłam do Świętego Krzyża, od Jasnej się wróciłam, dosłownie miałam wrażenie, że coś się stanie, tak dudniła artyleria, detonacje były. Byli już na Pradze.
- Jak pani koleżanki i koledzy zareagowali na to, że Rosjanie się zbliżają? Spodziewali się, że wyzwolą Warszawę?
Początkowo tak. Później już nie. 15 sierpnia jeszcze byłam na Marszałkowskiej, ktoś wpadł do podwórka i krzyczał: „Rosjanie czołgami wjeżdżają od mostu Poniatowskiego!”. Każdy wyskoczył. Nie wyszłam wtedy. Na ulicach były barykady, Ogród Saski – na plecach była PAST-a. PAST-a dawała się nam we znaki, bo mieli „krowy”. Nie wiadomo było, gdzie sześć pocisków upadnie, a Ogród Saski ostrzeliwał całą Marszałkowską.
- Jak Sowieci byli postrzegani jeszcze przed wybuchem Powstania?
Dorośli rozmawiali. Na tych sprawach się nie znałam, ale sądzili, że wejdą do Warszawy. Jak są na Pradze, to wejdą dalej. Ale nie weszli. Na Pradze mieliśmy znajomych, to żeśmy się dowiadywali, że wszystko w porządku było na Pradze. Niemcy nawet nie bombardowali Pragi. „Dlaczego nie wchodzą?” – to było pytanie. Dlaczego nie pomagają? Widocznie sprawy polityczne były ważniejsze niż pomoc ludziom.
- Ludzie się spodziewali, że wybuchnie Powstanie?
Tak. Coś będzie, Rosjanie już są na Pradze. Może nam pomogą – to co w pracy wiedziałam. W domu to niewiele wiedziałam, bo ojca przeważnie nie było, przychodził raz na dwa dni, mówi: „Nie bójcie się, jak mnie w nocy nie ma, to mam coś do załatwienia. W godzinie policyjnej nie będę chodził, mogę nie przyjść do domu. Nie obawiajcie się, że coś mi się stało”.
Kilka dni przed Powstaniem każdy myślał, u mnie w pracy rozmawiali: „Na pewno Rosjanie wejdą, pomogą”. Ale nikt nic nie mówił, że to będzie Powstanie – jakoś będzie, ruszymy z bronią, Niemców przepędzimy, Rosjanom pomożemy albo Rosjanie nam pomogą – to co w pracy słyszałam. Dwa dni już nie chodziłam do pracy, bo już nie było po co.
Niemców nie było już. Niemców nie było i maszyn nie było. Chłopcy się zbierali, bo był oddział. Potem się dowiedziałam, tych chłopców już nie spotykałam, już byli zorganizowani. W dzień Powstania byłam jeszcze w domu. Ojciec przyszedł rano, powiedział matce: „Nigdzie macie nie wychodzić, macie siedzieć w domu, nigdzie się nie ruszać, żeby nie wiadomo co się działo”. Poszedł.
- Pani ojciec był w konspiracji?
Tak. Tylko nic nie wiedziałam.
Nigdy nic nie mówił. Ojciec w Powstaniu był jak Ciepła, Grzybowska. Przychodził dwa czy trzy razy. Wiedział, gdzie jesteśmy, chociaż zmienialiśmy miejsce pobytu, ale zawsze zostawiałyśmy kartkę, gdzie jesteśmy.
- W państwa domu odbywały się jakieś spotkania?
Tak, ale dwie, trzy osoby tylko – najczęściej na ulicy – wtedy radio było wyciągane z kryjówki, po cichu właśnie audycji słuchali najczęściej.
- Czy pani zawierała jakieś kontakty, przedstawiali się?
Nie. Ojca znajomi, myśmy się nie wtrącały. Ojciec powiedział: „To mój znajomy z pracy”. Przychodzili panowie dwa razy, trzy, potem znów inni przychodzili. Zawsze się zamykali w swoim pokoju. Stary dom, to grube mury miał. Nie zawsze słuchałam Londynu, czasami tylko. Oni słuchali, ale to nie było często. Raczej ojciec wychodził.
W dzień Powstania przyszedł rano, kazał nam nie wychodzić, ale miałam jakiś interes, chciałam iść na Krakowskie Przedmieście. Mama mówi: „Nie chodź, bo ojciec powiedział, żebyś nigdzie nie łaziła”. Jeszcze przed tym byłam na majowym, wracam, nie mogę wejść do swojego domu, bo stoją żandarmi, policjanci też. W bramie leży zastrzelony młody człowiek. Mówię: „Tu mieszkam”. Jakoś mnie przepuścili. Czekali trzy czy cztery godziny, potem go zabrali. Kiedy zastrzelili, to też nie wiem, bo mnie akurat nie było w domu.
W dzień Powstania chciałam wyjść, już byłam ubrana. Strzelanina, granaty. Matka mówi: „Dokąd?”. Nasze okna wychodziły na bramę, myśmy mieszkali w oficynie. Jak w czasie okupacji strzeliła w nocy brama, to każdy był na równe nogi postawiony. „Do kogo?”. Niemcy przychodzili w nocy, też zabierali. Z adresami już przychodzili. Na czwartym piętrze mieszkało małżeństwo, dorosły syn był, przyjechali, zabrali i za cztery dni wisiał na czerwonym plakacie. Już rozstrzelani byli.
Były czerwone plakaty z nazwiskami, kogo rozstrzelali. Cztery czy pięć dni potem widzieliśmy, jak ich wyprowadzali, bo na wprost bramy było okno, więc widać było wszystko. Zawsze był strach. Jak tylko brama w nocy strzeliła – dozorca bardzo mocno walił, bo to żelazna brama – już trzeba było być w pogotowiu, bo nie wiadomo, do kogo przychodzą. U nas było drugie wyjście, to było mieszkanie z dwoma wyjściami. Było takie eleganckie, piękne wejście, była druga klatka schodowa, kuchenna. Z tej kuchennej można było uciekać do piwnicy. Przez piwnicę można było chodzić. Do nas nikt nie przyszedł, ale kilka razy zabierali z domów.
- Jak to było? Grupą przychodzili?
Nie z grupą. Samochód stał, przychodziło dwóch albo trzech gestapowców i wyprowadzali do samochodu, potem to już nikt nic nie wiedział. Te nazwiska znałam, ale dużo nazwisk z kamienicy nie znałam. To była olbrzymia kamienica, siedmio- czy sześciopiętrowa, w czworoboku, dużo mieszkań było, dużo ludzi mieszkało. Tych akurat żeśmy znali. To na naszej klatce było, na trzecim piętrze mieszkali. Byli na czerwonym plakacie. Zawsze był strach. Nigdy nie wiadomo, z której strony uderzą. Czy przyjdą w nocy, czy w łapance złapią.
1 sierpnia na podwórko wpadło dwóch Niemców, lotników z psem. Za chwilę strzały, granaty. To było na ulicy, wpadło dwóch chłopców. Jeden był w mundurze leśniczego, dlatego tak go zapamiętałam, i dwóch po cywilnemu. Niemców zabrali, ale pies został. Ten pies dość długo był. Ktoś go wziął. Ich zabrali. Co z nimi zrobili, to nie wiem. Nie widziałam, to na ulicy się działo, to był 1 sierpnia. Strach, bo strzelanina, nikt nic nie wiedział. Jedni mówili to, drudzy mówili to. Ludność cywilna z naszej kamienicy – nie było żadnej organizacji. Potem dopiero była, ale za dwa tygodnie.
- Kiedy się pani dowiedziała, że to jednak jest Powstanie?
To wszyscy mówili. Wyszliśmy na klatkę schodową, rozmawiali ludzie: „Powstanie wybuchło”. Ludność cywilna mówiła: „Powstanie wybuchło. Niedługo przyjdą ruscy z pomocą. Ile Powstanie będzie trwało? Trzy tygodnie z górą”. Na trzeci czy na czwarty dzień się rozłożyli, bo u nas było Zgrupowanie „Chrobry I” albo „Chrobry II”. Tworzyło się jakieś wojsko, troszkę się normowało. Barykady zaczęli budować. Moja mama taka hojna – co miała, to wszystko na kuchnię żołnierską oddała. Potem nie było co jeść.
- Jaka była reakcja mieszkańców na wieść o Powstaniu?
Mężczyźni przyjmowali, że zaraz się skończy, ale kobiety strasznie się bały. Psychoza strachu była, myśmy się wszyscy bali. Musieliśmy wszyscy zejść do piwnicy, pociski latały tam i z powrotem, Niemcy strzelali z PAST-y, z Ogrodu Saskiego była kanonada. Szyby powypadały, ale – jeszcze tydzień i będzie po wszystkim. Nie było po wszystkim i człowiek zaczynał się przyzwyczajać. Do wszystkiego się można przyzwyczaić. Jak palił się Dworzec Główny w pierwszych dniach, to panicznie bałam się pożaru. To czworobok, gdzie uciekać? Strzelają, tu się pali, wielka łuna. Pierwszy raz widziałam coś takiego, a to Dworzec Główny się palił i jeszcze różne budynki przy Dworcu Głównym. Potem się paliło piąte piętro, a było się na parterze – to jeszcze daleko.
Do wszystkiego się człowiek przyzwyczaił, do trupów, do strzelania. Tylko trudno do głodu się przyzwyczaić. Jadłam psa, jadłam kota. Potem już nie jadłam tego, nie było co jeść. Najgorzej było w końcu sierpnia, wszyscy cywile wyszli z kamienicy, poszliśmy na Górskiego. Mama miała znajomych, mówi: „Pójdziemy do nich. Mieszkają na parterze, to akurat dobrze”. Poszliśmy na Górskiego 3. Ich nie było, opuścili mieszkanie. Mieszkanie było otwarte, nie było wody, nie było prądu. Jeszcze prąd jakiś czas był, najgorsze, że nie było wody. Bez wody strasznie.
Mama stała pół dnia w „Palladium”, jak już na Górskiego byliśmy. Jeszcze w sierpniu była woda. Jak jeszcze byłam na Marszałkowskiej, to była woda. Potem już nie było i prądu nie było. [Mama] stała za wodą. W „Palladium” były dwa piętra, w głębi była dobra woda, ale trzeba było stać na ulicy, gdzie lecą granatniki, rzucają bomby. Trudno, ale wodę trzeba było przynieść. Mama przynosiła. Na Boduena też była woda, ale nie nadawała się w ogóle do picia, była strasznie niedobra. Więc myśmy łączyli, pół wody, pół wermutu i się piło. Po wojnie, jak poczułam wermut, uciekałam do drugiego pomieszczenia. Tak się dał we znaki. U nas było sporo alkoholu w Śródmieściu. Nawet się w wódce myłam, bo wody nie było. Przetrzeć twarz po zasypaniu, [bo] byłam zasypana.
Jak przyszliśmy na Górskiego, było jeszcze kilkanaście osób w mieszkaniu. 6 września była rocznica ślubu moich rodziców, przyszedł ojciec z dwoma chłopakami i przynieśli małą skrzynkę szampana francuskiego. Rocznica – trzeba wypić. O jedenastej rano jeszcze ojca nie było. Krzyczy: „Lotnik, kryj się!”. Rzucili na Górskiego w pierwszych budynkach, bo bardzo systematycznie bombardowali, nie rzucali tu i tam, ale ten dom, ten dom – po kolei. Najgorsze były sztukasy, jak piszczały. Ten świst. Zrzucali bomby, wpadała bomba w pierwsze piętro, w parter, to kamienica się rozwalała. Nad nami siedem pięter, na parterze jesteśmy, to jakoś może będzie. Wtedy zburzyli od Szpitalnej jeden budynek, drugi i trzeci, a myśmy byli piątym budynkiem. Górskiego to mała uliczka.
Vis-à-vis był szpital i stali chłopcy. To była szkoła Górskiego. W tej szkole byli partyzanci. O drugiej godzinie po południu przyleciał drugi zespół. Zasypanie było straszne. Po pierwsze, jak uderza bomba w budynek, to nie słyszy się huku. Uderzenie od spodu i ciemno. Trzask i ciemno. Kurz, dym. Nasze okna były, bo to niski parter, założone workami z piaskiem. Dużo ludzi było na ulicy. Górskiego można było chodzić, bo nie było obstrzału, tylko z góry był obstrzał, to kto gdzie chodził, wpadał gdzie był. Więc w naszym mieszkaniu znalazło się kilkanaście osób. Kto przyleciał, to przyleciał. Byłyśmy razem z koleżanką, która mieszkała w tym samym budynku na Marszałkowskiej. Siedziałyśmy na łóżku – biją w nas, już nasza kamienica. Kamienica jedna, druga, bomby tylko odskakiwały od ziemi, potem trzask i ciemno. Oddychać nie ma czym. Mieliśmy apaszki gazowe, [założyliśmy] prędko na twarz, żeby można było oddychać. Krzyk: „Zasypani jesteśmy!”. Stały dwa łomy, że w razie zasypania to przebić się przez ścianę trzeba. Zrobił się tumult, że nie wiadomo było co – krzyk, pisk, wrzask i nic nie widać. Miałam latarkę, dynamko, nic nie widać, ciemno, tyle było kurzu. Świecę ktoś chciał zapalić. „Nie ma mowy – mówi – uspokójcie się wreszcie, nie latajcie”. – „Zasypani jesteśmy”. Do drzwi – drzwi się nie otwierają, klatki schodowej nie ma. Okna zasypane. Jak już kurz zaczął trochę opadać, to mężczyźni [chwycili] za łomy, żeby kuć mur, żeby przejść na drugą stronę do innej piwnicy. Ktoś krzyknął: „Pali się!”. Boże, znów zrobił się tumult straszny. Jak się pali, to jeszcze gorzej przecież. Ale to nieprawda, to się nie paliło, tylko worki odleciały, kawałek światła zaczął padać. Tylko żółty kolor, bo to opadało wszystko, zupełnie jak płomień było widać. Ktoś mówi: „Nieprawda, to się nie pali. Mamy wyjście! Mamy dziurę!”. To jeszcze trwało jakiś czas, póki wszystko nie opadło.
Byłam szatynką, wyszłam biała, tak jak teraz. Musieliśmy wyjść. W podwórku gruzu było do pierwszego piętra, a w naszej kamienicy pierwsze piętro było bez sufitu. Od frontu bardzo dużo ludzi zginęło, bo do piwnicy było wszystko zawalone. Nie mamy co być w tym domu. Ojciec poszedł, myśmy z matką zostały. Nie możemy tu być, gruzy. Idziemy szukać lepszego miejsca. Poszłyśmy na Bracką 18. Budynek stoi, ładny, odnowiony teraz. Weszłyśmy. Na parterze nie, na pierwszym piętrze nie, wszędzie są powstańcy. Weszłyśmy do piwnicy. Piwnice wąziutkie, przejściowe. Bez przerwy ktoś tylko chodził. Piwnicami się chodziło przecież. Usiadłyśmy, ktoś idzie, trzeba wstać. Mama mówi: „Jeszcze żyję, w takiej trumnie tutaj nie będę siedziała. Idziemy dalej szukać”. Poszłyśmy na Chmielną. Tu rozbite, tu rozbite. Doszłyśmy na Chmielną 28 – szpital. W szpitalu nas nie przyjmą, nie ma miejsca. Następny budynek Chmielna 26. Weszłyśmy, cywili nie ma, są sami powstańcy. Zajmują parter i pierwsze piętro. Pytamy się: „Czy możemy tu zostać?”. Przyszli z barykady. „Zostańcie, jak znajdziecie sobie miejsce”. Myśmy znalazły sobie miejsce w drugiej czy trzeciej klatce schodowej, to był magazyn materiałów piśmiennych, regały drewniane i bardzo dużo różnych zeszytów, do księgowości dużych arkuszy. Świetne, dobrze się śpi. W takim kojcu zrobiłyśmy miejsce, żeśmy zostały. To było już 7 września. Poszłam na Górskiego zostawić kartkę, bo ojciec jak będzie nas szukać, to może nie znaleźć.
- Podczas Powstania miała pani kontakt z ojcem?
6 września przyszedł i poszedł po bombardowaniu.
- Ale jakiś list czy coś innego?
Nic. Z dwoma chłopakami przyszedł i poszedł. Jak nas będzie szukał, to żeby wiedział gdzie. Poszłam, napisałam kartkę, żeby zostawić w rozwalonym mieszkaniu. Nie puszcza mnie chłopak. Mówię: „Potrzebuję wejść, kartkę zostawić w tym podwórku”. – „Nie wolno”. – „Słuchaj, muszę tu wejść”. – „Nie wolno tu wejść”. – „Dlaczego nie wolno, po gruzach nie mogę chodzić”. – „Zobacz, tu jest niewypał”. Przed naszymi oknami utkwiła bomba, nie wypaliła. Czekali na saperów, żeby ją rozmontować, ale puścił mnie. Mówi: „Tylko uważaj, idź na okrągło”. Poszłam, zostawiłam kartkę.
Poszłam na Chmielną. Byłyśmy na Chmielnej już od 7 września do końca Powstania. Było bardzo dobrze. Byli sami chłopcy. Oni tylko chodzili na zmianę na barykadę, przychodzili. Mama miała pięciu chrzestnych synów, wszyscy przeżyli. Robiła im różne rzeczy, które przynosili oczywiście, bo nie było co jeść. Przynieśli worek płatków owsianych, gorzkie, stare były. Przynieśli wielką torbę grochu, mama im grochówkę gotowała. Nie było co czekać na kuchnię zbiorową. Zjedli z tej kuchni i nasze też. Dwie cegły – przecież w kuchni nic się nie robiło, tylko na cegłach się gotowało, paliło się meble i się gotowało. Siedziałam i robaki zbierałam z grochówki. Co to robaki? I robaki można zjeść.
- Czy pani widziała, jak była zdobywana PAST-a?
PAST-y nie widziałam, bo 20 sierpnia kazali nam wyjść z naszej kamienicy. Znajomi byli i opowiadali. Na PAST-ę kilka razy był atak, jeszcze myśmy byli, ale nie mogli jakoś zdobyć. Niemcy bardzo się bronili, dużo było Niemców. Po pierwsze mieli „krowę”, która ryczała bez przerwy. Obstrzał był, ulica Zielna była nieduża. Ciężko było podejść. Kilka razy atak był na PAST-ę.
Dwa dni przed atakiem kazali nas usunąć, rzeczywiście to był ostatni dom od Ogrodu Saskiego. Przylecieli chłopcy do nas, jeden ze znajomych mówi: „PAST-a jest zdobyta”. Biegiem na siódme piętro, wisi flaga, trzeba zobaczyć flagę. Polecieliśmy prędko na siódme piętro, jeszcze dwóch chłopaków, przyszli akurat po barykadzie, mieli wolne. Polecieliśmy na siódme piętro. Nie windą, tylko schodami. Na dach żeśmy weszli, flaga wisi na budynku PAST-y. Fantastycznie! Nasza flaga wisi na budynku PAST-y. Wreszcie. Może na drugi dzień Niemcy strzelali do niej z Ogrodu Saskiego.
Jesteśmy na dachu, też oglądamy, jeden z chłopaków krzyczy: „Musimy prędko schodzić, leci »Gruba Berta«”. Jak „Berta” kolejowa z Pruszkowa, to ją było widać. Nie widziałam, ale słyszałam. Robiła „tfutfu”, daleko ją było słychać, ale nie wiadomo, gdzie uderzy. Nie zdążyliśmy z dachu zejść, zeszliśmy tylko na siódme piętro. Widziałam jak „Berta” uderzyła w wieżę kościoła Świętego Krzyża, jak rozpadła się wieża. [Pobiegłam] prędko na dół, bo nie wiadomo, czy druga nie poleci. „Berty” leciały nisko. To były olbrzymie pociski. Chłopcy mówili, że nawet widać było, jak leci. Słychać było na pewno, bo słyszałam. Bardzo przykre było to, jak wieża się rozpadła. Góra dymu i wieży już nie było. Potem żeśmy jeszcze chodzili oglądać, czy flaga wisi, ale wieży nie było widać. Jedna zdaje się była, bo są dwie. W tym czasie na Chmielnej Niemcy byli pod numerem 4 od Nowego Światu, a myśmy byli Chmielna 26 czy 28 od Jasnej. To był już 15 września, Rosjanie dali nam zrzuty.
Zrzuty były sucharów, kaszy takiej, że tylko na wodę się rzucało, konserwy rzucali. Leciał kukuruźnik przeważnie wieczorem, wyłączał silniki i po cichu tak jak ćma. Na placu [obok ulicy] Zgoda palone były ogniska. W tym rejonie rzucał zrzuty. Rzucili nam broń. Chłopcy mówili, że to jakiś duży karabin o dość dużych pociskach – rusznice nie rusznice – w częściach. Nikt nie znał rosyjskiego. Owszem, była instrukcja, ale nikt nie potrafił przeczytać. Coś niecoś rosyjski się znało, ale technicznych wyrazów się nie znało. Składali go chyba ze cztery dni. Złożyli. Poszli, odpowiednio powiedzieli, co zrobią. Niemcy mieli dobrą broń, strzelali. Nasi nie mieli wielkiej broni.
- Pamięta pani zrzuty alianckie?
Pewnie, że pamiętam. Wszyscy mieli głowy zadarte do góry. Lecą. Boże! Kto to leci? Pojemniki takie jakby spadochroniarze. Spadochroniarze lecą, to różnie ludzie mówili. Ale to parę spadochronów tylko przyszło do nas. U nas nie było, w innym rejonie mieli. Mówili chłopcy, że dostarczyli im broń. W jednym spadochronie była broń, w drugim amunicja. To też niewiele się przydało.
- Jak ludzie reagowali, jak widzieli aliantów ze zrzutem?
[Jak] zrzucili broń, to było widno zupełnie.
Strasznie się cieszyli. Myśleli, że to spadochroniarze są, że pomoc idzie. Wszystko się rozleciało. Potem już każdy przysiadł, Niemcy zdobyli tego więcej niż my. To było wszystko za późno. Już były tylko małe odcinki nasze. Na Chmielnej 4 byli Niemcy, a pod numerem 26 byli nasi. Poczta Główna padła, na placu Napoleona też już nie było wiele odcinków. Były za małe grupy naszych powstańców na początku. Tu byli Niemcy, tu byli Polacy. To za późno było.
Jeszcze mówili: „Grają nam tylko chorał »Z dymem pożarów«. Po co nam ten chorał jest grany?”. Słuchaliśmy radia. „Błyskawica” nadawała i Londyn nadawał. Londyn nadawał „Z dymem pożarów” . Za każdym razem audycję zaczynał „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. „Po co nam? Nam potrzebna jest broń”. Niestety też zawiedli.
- Alianci zrzucali zaopatrzenie na spadochronach. A Rosjanie?
Rosjanie zrzucali bez spadochronów. Niziutko leciał kukuruźnik nad samymi dachami i rzucał. Rozbiło się, to się rozbiło, pozbierało się. Mnie worek z kaszą by zabił, gdybym się nie cofnęła do klatki schodowej. Przed nosem mi spadł. Rzucali w podwórka, w tym rejonie, gdzie paliły się ogniska. Samolotu nigdy nie było słychać. Jak większa strzelanina do góry, to znaczy leci samolot. Ale go nie widać ani słychać, bo jeszcze ciemno. Wszędzie ognie się palą, pożary, łuna bije, to jego nie było widać. Wyłączał silniki, krążył i zrzucał. Przyleciał chłopak do mamy: „Ciociu!”. Chociaż nie ciocia była, ale mojej mamy chrzestny syn. „Ciociu, na rogu Przeskok i Szpitalnej budynek był, na balkonie zaczepił się worek z sucharami, trzeba wyzbierać”. Mama worek, chłopcy też, polecieli. Ciemno, ogniska się palą, gruzy. Początkowo brała, to suchar – to do torby, to kamień. W gruzach wszystko. Straciła czucie, czy to chleb. Duże były suchary z ciemnego chleba, dobre były. Jak się wodą rozmoczyło, to można było jeść. A chleba nie było tyle tygodni. Kamień to się odrzucało, suchar do torby. Przyniosła wielką torbę z chłopakami, już było co pojeść. Rzucali konserwy – tuszonka się nazywała – kilogramowe. Ale kiedy to było? Jak już był koniec Powstania. To już było po 15 września. Ale coś niecoś można było przegryźć.
- Jak pani pamięta stosunki z Armią Krajową? Jak się odnosili do ludności cywilnej?
Dobrze. Nigdy nie słyszałam żadnych [pretensji] do ludności cywilnej, nie było nic. Owszem, ustawiali, żeby nie wchodzili, gdzie nie potrzeba, bo tu zagraża. Tylko to było. Przecież prawie w każdym domu byli powstańcy.
- Pani mieszkała na Chmielnej. Czy widziała pani ludzi, którzy uciekali ze Starówki kanałami?
Oczywiście. Nawet przy kanałach byłam. Znajomego spotkałam, który wyszedł z kanału. U ojca trochę pracował, był kreślarzem. Przychodził do nas, miał pseudonim „Tygrys”, ale za trzy dni zginął na Chmielnej.
Tak. Wychodzili. Kanał był otwarty między Szpitalną, Chmielna, Górskiego, gdzieś w tym rejonie. Chłopaki stali, pomagali wyciągać. Wszystko brudne było, zamoczone. Nie wyciągałam, byłam za mała, nie miałam siły. Ledwo wychodzili. Na Chmielnej była przed wojną łaźnia. Do tej pory jeszcze szczątki łaźni są pod numerem 15 czy pod 12. Prowadzili na Chmielną do łaźni, żeby się obmyć. Wody nie było, ale z „Palladium” jakoś przynosiło się jeszcze wodę. Jak ze Starówki wychodzili, to strasznie wyglądali. Jego właściwie nie poznałam, ten chłopak mnie poznał. Był zarośnięty, brudny. Jakoś się doczyścili, domyli. Sanitariuszki od razu [pytały], czy nie ranny. Opatrunki były. Jak zdrowy, to tylko musiał się domyć. Byłam dwa razy, czekałam, może kogoś znajomego znajdę. Tylko jednego spotkałam.
- Jak pani pamięta koniec Powstania?
Koniec Powstania – wyszłam 3 czy 4 października, już po zawieszeniu broni. Zawieszenie broni od siódmej rano do siódmej wieczór. Potem się strzelali. To było takie na wiwat, już nie było nic z tego wszystkiego. Chłopaki zakopywali broń w niektórych miejscach. Czekaliśmy na ojca – przyjdzie czy nie przyjdzie. Skąd wiedziałyśmy, że żyje? Ale przyszedł. Przyszedł już po zawieszeniu broni. Mówi: „Wychodzimy. U mnie jest wszystko załatwione. Od nas już wszyscy są przygotowani do wyjścia”. Tłumy ludzi były. Niektórzy chłopcy od nas z Chmielnej z bronią wychodzili. Czterech powiedziało, że mają w nosie, do żadnych obozów nie pójdą, zwieją. Wiedzieliśmy, że będą nas prowadzić do Pruszkowa. Już było wiadomo, że w Pruszkowie dopiero rozwożą.
Poczta kursowała. Wszystko było wiadomo. Wiadomo było, że na Zieleniaku „ukraińcy” gwałcą i mordują dziewczyny. Miałam cyjanek potasu. Mama za złotą bransoletkę kupiła. Nie wiem, gdzie się podział ten cyjanek. W razie czego połknąć i koniec. To wiedzieliśmy. Własowcy byli właśnie na Zieleniaku. Ludzie wiedzieli, wszystko dochodziło.
- „Biuletyn Informacyjny” był rozdawany?
„Biuletynów nie widziałam”, może były. To wszystko było powiedziane pocztą głosową. Wychodzimy. Pięciu chłopców i nas troje, idziemy do Alej Jerozolimskich, bo u nas było przejście przez Aleje. Chmielna 26 miała barykadę, dochodziło się na Widok. Na Widok było przejście przez Aleje. Ciągle kursowano tam i z powrotem.
Weszliśmy w Aleje, strzelaniny nie było, Niemców też nie było. Dopiero róg Żelaznej, gdzie jest budynek „Rzeczpospolita”, stali Niemcy – czterech albo pięciu. Mieli wielkie kosze. Jak szli chłopcy zgrupowani, wrzucali broń do koszy. Ci moi nie wrzucili, bo zakopali gdzieś na Chmielnej. Powiedzieli, że do żadnego obozu nie pójdą. Do nas nic nie mieli. Prowadzili nas daleko do ulicy Włochowskiej – dzisiejsza Krakowska, jest Dworzec Zachodni. Część ludności na Dworzec Zachodni, a część prosto. Ktoś kulał, to na dworzec. Jakiś pan niósł stół kuchenny. Nie wiem po co. Niósł. Niesie, to niesie. Może dolary były w nogach. Jeden kanarka miał. Różnie. Ludzie szli ławą, obojętni, nie odzywali się do siebie. Jakby się odezwali, to by się kłócili.
Okropne. Dla mnie było okropnie. To było takie ponure wszystko. Tu się pali, tu gruzy, tu Niemcy są. Nie strzelają do nas. To już było popołudniu. Doprowadzili nas do Rakowa. Myśmy poszli prosto Krakowską – wtedy nazywała się Włochowska – skręciliśmy na prawo na Pruszków.
Myśleliśmy, że wokół Warszawy nie ma Polaków, a tam wszyscy byli badylarze. Zrobiło się ciemno. Wprowadzili nas do gospodarstwa. Gospodyni wyniosła kilka chlebów. Jedni w tym gospodarstwie, drudzy w następnym, tłum ludzi szedł. Otworzyli stodołę, kazali nam wejść. Po kawałku chleba dawała, dzieciom jeszcze mleko. Koło mnie nie było małych dzieci. Wpędzili nas do stodoły jak śledzie. Można było tylko usiąść. Siedzieliśmy. Była mżawka, każdy był mokry, było zimno, październik, deszcz padał. Po ciemku już nas nie prowadzili. Zamknęli stodołę i na tym się skończyło. Nad ranem – jeszcze było bardzo ciemno – trudno, idziemy do Pruszkowa. Może podpalą stodołę. Nikt się nie odzywał. Bardzo żałuję, że jak wychodziłam z Chmielnej, swoją latarkę oddałam ostatniemu naszemu chłopakowi – „Może ci się przyda latarka”. Przydałaby mi się w tej stodole. Zapalali zapałki, ale nic nie było widać. W każdym razie był tłum, jeden przy drugim siedział. Nad samiusieńkim ranem otworzyły się wrota stodoły i stanął żołnierz. Widziałam go na tle nieba, było ciemno jeszcze, tylko niebo było jaśniejsze troszkę, bo to było bardzo wcześnie. Żołnierz stoi w rozkroku tak jak Niemiec. Mówi: „Uciekajta”, takim śląskim akcentem. Nikt się nie rusza, bo będzie może strzelał. Wstaliśmy. „Uciekjata, bo jak się zrobi widno, rozstawią żandarmów”. To myśmy poszli.
Tu Pruszków, tu Warszawa się pali, a myśmy poszli w przeciwnym kierunku. Grupkami ludzie się rozeszli. Może niektórzy poszli w stronę Pruszkowa, tego nie wiem. Poszliśmy przez pola po błocie strasznym. Chłopak jeden odszedł wcześniej. Było czterech chłopaków i nas troje. Trzymaliśmy się razem. Idziemy po polu, błoto, ledwie nogi można wyciągnąć, deszcz już nie padał, ale nikogo nie ma ani chałup [żadnych]. Nie wiadomo gdzie jesteśmy. Już się widno zrobiło, idzie kobieta z dzieckiem, mówi: „Wy z Warszawy jesteście?”. – „Gdzie my jesteśmy?”. – „Pod Raszynem. Tutaj mieszkam na Grocholicach. Jak chcecie, to chodźcie do mnie. U mnie się nie przelewa. Chodźcie do mnie. Musicie się osuszyć, bo mokrzy jesteście”. Poszliśmy. Na Grocholicach to było chyba z pięć domków. Bieda straszna. Ich dwoje, troje dzieci i koza. Straszna bieda była. Wychodząc z Powstania… Na placu Zgoda był bank „Pod Orłami” – do tej pory jest – były porozbijane sejfy, były pieniądze w arkuszach jeszcze, paczkowane. Ten papier był używany do wszystkiego, do czyszczenia karabinów, do higieny osobistej, tylko było troszkę za twarde, pół godziny trzeba było rozcierać, żeby można było użyć. To było najgorsze, nie było wody, nie było toalet, wszystko było okropne. To było najstraszniejsze dla mnie. Nie było nic z higienicznych spraw. Papieru nie było, gazet nie było.
- Jak wyglądała Warszawa, kiedy ją pani opuszczała?
W ogóle nie wyglądała. To były same gruzy. Tylko kikuty stały, dom gdzieś jakiś stał półrozbity. Potem wyszliśmy na Krakowską, to byli już tylko badylarze. Już nie było kamienic. Wtedy nie było kamienic, tylko domy badylarzy. Nie wolno było schodzić, jak nas prowadzili. A tu pole i tu pole. Ci, co wychodzili przed nami, to najedli się pomidorów, ogórków. Myśmy nie mieli nic, tylko cebula i pory. Pory były zielone, a cebula była niewidoczna. Mama znalazła cztery cebule, jakiś pan niesie pory. „Proszę panią, skąd pani cebulę wzięła?”. Mówi: „Tu rośnie”. Myśmy szli przecież w polu. „Ja nie widzę”. – „Pan nazbierał pory, to są zielone, a cebuli nie widać”. Kazała nam zjeść po jednej cebuli. Na głodny żołądek zjeść całą cebulę. Myślałam, że się zapalę, ale nie miałam biegunki ani chłopaki nie mieli biegunki. Ci co ponajadali się pomidorów, to od razu był rozstrój żołądka. Drugi raz uratowała nas moja mama. Jak Niemcy nas złapali w 1939 roku, tak samo teraz po Powstaniu.
Wychodząc z Powstania, wzięliśmy każdy do plecaka – bo mama uszyła nam plecaki z zasłon, z domu przyniosła i uszyła ręką, przecież człowiek miał na sobie to, co mógł włożyć, za dużo nie weźmie, a do plecaka mógł włożyć trochę bielizny – po kilka paczek pieniędzy, jak największe. Małe były nieważne, musiał duży papier być. Okazało się, że te pieniądze idą. Przypuśćmy, jakby ojciec wziął cały plecak, to byśmy kupili majątek. Mieliśmy pieniądze. Gospodyni poszła, kupiła kiełbasy, sera, chleba. Oni też nic nie jedli. Mieli jedną kozę i troje małych dzieci. Byliśmy do listopada. Niemcy wpadali jeszcze dwa razy. Byłam zamknięta za przepierzeniem, ojciec był na strychu, mama wzięła jedno z tych dzieci, gospodarza nie było. Okoliczni mieszkańcy Warszawy jeździli na okopy, Niemcy brali na okopy do Warszawy. Brali z wozem i z koniem. Konie były poprzykrywane kapami pięknymi, kołdrami puchowymi. Wszystko brali, co wpadło pod rękę, jak na te okopy jeździli. Musiał jechać, chciał czy nie chciał.
Na początku grudnia drugi raz Niemcy przechodzili po chałupach i wyłapywali warszawiaków. Nasi też byli nie w porządku. Gospodyni mówi, że musimy odejść, ma dzieci, chce żeby żyły te dzieci. Mówią, że warszawiaków przetrzymuje, że we wsi za bardzo głośno, że mają kupę pieniędzy. Musieliśmy iść. Ale gdzie iść? Mróz, bo to grudzień. Ojciec mówi: „Kiedyś z ojcem byłem w Tarczynie. Jakaś rodzina jest. Nawet nazwisko pamiętam. Pójdziemy. Zapytamy, może są, bo bardzo dawno nie byłem”. Poszliśmy do Tarczyna na piechotę, trzydzieści trzy kilometry. Gdzie się zapytać w Tarczynie? Żywego ducha nie ma w miasteczku. Poszliśmy do kościoła zapytać się, czy tacy mieszkają. Tak, mieszkają na drugiej ulicy, dom, numer. Poszliśmy. Ojciec przedstawił się, że jest z tej rodziny. Ciotka nie pamiętała, nie znała. Ale mówi: „W trzecim domu mieszka babcia Wiśniewska”. Babcia miała już koło dziewięćdziesiątki. Okazało się, że faktycznie rodzina, tylko już inne nazwiska, dziesiąta woda po kisielu. Już nikt nic nie powie, że to warszawiacy czy nie warszawiacy. To był grudzień. Dochodziliśmy, co to za rodzina. Mojej ciotecznej prababki siostra i to prawnukowie. Dziesiąta woda po kisielu.
- Jak pani poznała swojego męża?
Poznałam w Słupsku już po wyzwoleniu. Poznałam go w grudniu w 1945 roku. Wojna skończyła się w maju. Przeżyłam jeszcze ofensywę w Tarczynie. Front. Ofensywa ruszyła w styczniu. Niemcy uciekali. Wstawili czołg do podwórka, a Rosjanie walili bomby. Mama mówi: „W Warszawie miałam siedem pięter, a tu tylko chałupa”. Ale jakoś nie trafili. Do samolotów było strzelane, więc rzucali chaotycznie bomby.
Niemcy uciekali taborami, samochód za samochodem. Bez przerwy się pytali: „Litzmannstadt daleko? Gdzie skręcić na Łódź?”. Jechali na Łódź. To była boczna ulica, musieli wjechać na główną szosę. Bez przerwy trzeba było tłumaczyć, gdzie Litzmannstadt. Jak wstawili czołg, wyrzucili nas z kuchni, kazali nastawić wodę gorącą, kąpali się, golili. Ich było pięć osób. Wreszcie pojechali. Rozwalili parkan, furtkę, bramę, jak wjechali czołgiem. Nie pytali, jak jest. Pojechali. Znów tabory. Calusieńkie noce nie spaliśmy, bo szły konne i samochodowe tabory. Litzmannstadt – do tej pory nie zapomnę.
U nas zostało czterech Niemców, maruderów. Kazali sobie pościelić słomę w kuchni, nas wyrzucili dalej, położyli się i spali. To maruderzy byli, nie wiadomo, do kogo należeli. Ani samochodem nie byli, ani niczym. Cisza. Ojciec mówi: „Jesteśmy na linii frontu”. Cicho. Tylko pojedyncze strzały karabinowe. Za jakiś czas – nikt nie spał, Niemcy spali – mocne walenie do drzwi i krzyczeli:
Adkroj, ruskije sałdaty! Mama zawsze była pierwsza. Otworzyła drzwi i mówi: „U nas Niemcy”. Myśmy w kącie siedzieli. Za matką stali. Ktoś krzyknął –
Hände hoch! Nie wiem kto, czy od nas ktoś. Nas też było kilkanaście osób z Warszawy. Niemcy się zerwali, złapali za broń, ale wyprowadzili ich i rozstrzelali. Matka nie pozwoliła na podwórku: „Idźcie sobie gdzieś z tym wszystkim, bo tu są dzieci”. Rzeczywiście było kilkoro dzieci. Do matki mieli pretensje. To przyszli młodzi chłopcy. Od razu poszli, to był zwiad. Rano – już widno było, to w styczniu – szły czołgi. Wszystko skośnookie. Nie widziałam ani jednego ruskiego, żeby był. Tylko ci pierwsi, co byli, to byli młodzi chłopcy zwiadowcy, a potem już wszystko skośnookie.
Trudno powiedzieć. Nic nie chcieli, ale zaglądali wszędzie. Jak nałapali Niemców, to robili rewizję, zabierali zegarki, wszystko. Warszawa była zdobyta 17 stycznia, a myśmy 19 przyjechali do Warszawy. „Jedziemy do Warszawy, tu nie mamy co robić, tu ruskie wojska są”. Jedziemy do Warszawy. Trzydzieści sześć kilometrów na piechotę, a to styczeń. Ruski pojechał za bimber. Wsadził nas do ciężarówki, dostał pół litra bimbru. Pojechaliśmy ciężarowym samochodem. Było nas ze dwadzieścia osób. Jechał jak zwariowany. Mówię: „On nas rozwali tym samochodem”. Jak mu coś stało na drodze, to wjechał w pole. Nie patrzył, czy drzewa, czy krzaki. W Magdalence mało nas nie rozbił, ale jakoś wyjechaliśmy.
Przywiózł nas do Warszawy. Wysiedliśmy i nie wiemy, gdzie jesteśmy. Wszędzie gruzy zasypane śniegiem. Mama mówi: „Boże, gdzie jesteśmy?”. Mówię: „A ja wiem. Kościół Świętego Jakuba stoi cały”. Pobity był, ale stał. Reszta wszystko leżało w gruzach.
Jesteśmy na placu Narutowicza. Kościół Świętego Jakuba jest. Kierowca nie mógł wyjść z szoferki. Był tak pijany, że nie mógł na nogach stać. On nas wiózł tyle kilometrów. Za chwileczkę jakaś pani krzyczy: „Patrzcie, żołnierze!”. To wszystko byli ruscy. Na słupie stał chłopak w białym ubiorze, coś robił, jeden stał na dole. Jak chłopaka babki złapały, zaczęły całować, ten z góry mówi: „Ja nie zejdę”. Pierwszy raz widziałam polskich żołnierzy.
Poszliśmy do domu, nasz dom był rozbity, ale nasze mieszkanie jako tako ocalało. Było na pierwszym piętrze, góra była rozbita, parter był spalony, piwnice były spalone. Trzeba przenocować. Gdzie w tym spalonym domu, w Modlinie jeszcze Niemcy, a my już w Warszawie. Ściągnęliśmy z jakiegoś mieszkania tapczan, potem drugi tapczan żeśmy zsunęli. Stanęłyśmy z matką przed bramą. Nikogo w kamienicy nie ma. Spalone to, śmierdzące, coś okropnego. Idą jacyś ludzie: „Macie gdzie spać?”. – „Nie. Naszego domu nie ma”. Tak się nas nazbierało piętnaście osób. „Chodźcie do nas, mamy sufit, mamy wszystko”. Przenocowaliśmy, ale pod strachem, bo Niemcy bomby rzucali, tylko chaotycznie. Albo to były miny. Już było popisane: „Min nie ma” –
Min niet – bo po rusku i po polsku było pisane. Można było chodzić, a gdzie nie było napisane, to nie wolno było chodzić po gruzach. Przesiedzieliśmy sobie, ale co tu mamy robić. Ani do Tarczyna. Idziemy na Pragę – nie puszczają. Jeden most wojskowy leży na Wiśle, samochody jeździły. Nie ma mowy, żeby przejść. Nie wpuszcza i koniec.
- Czy pani próbowała odnawiać kontakty z ludźmi poznanymi podczas Postania?
Trudno było nawiązać. Kilka osób żeśmy spotkali, ale później. W Słupsku żeśmy spotkali z Powstania. Nawet żeśmy zamieszkali razem w Słupsku, ale niewiele osób żeśmy spotkali. Żadnego chłopaka nie spotkałam z tych, którzy byli ze mną.
- Czy ze względu na to, że pani ojciec był w konspiracji, po wojnie były jakieś reperkusje z tego powodu?
Nie. Mąż miał tylko. Ojciec nie. Ojciec się dobrze dekował widocznie, nie miał żadnych spraw. Mąż miał. Niestety mężowi dali do wiwatu. Niepotrzebnie się ujawnił. Był za bardzo solidny i się ujawnił. W Słupsku spotkałam męża. Był dwa lata ode mnie młodszy, w Powstaniu miał szesnaście lat, ja miałam osiemnaście. Potem miał siedemnaście lat. W Słupsku w 1945 roku go spotkałam u znajomych, którzy też byli w Powstaniu. Był ranny kolega, dużo nie walczył, bo na Płockiej leżał, ledwie go zakonnica uratowała od śmierci. Całą Wolę przecież Niemcy wystrzelali. Mój mąż stracił wszystkich jednego dnia – trzynaście osób. Jedni dziadkowie mieszkali na Wolskiej, a drudzy mieszkali na Elekcyjnej i rodzice mieszkali na Elekcyjnej. 5 sierpnia wszystkich rozstrzelali. Mąż nie miał nikogo, jak wrócił z niewoli. Dom spalony, teraz jest skwerek róg Elekcyjnej i Wolskiej – mąż mieszkał przy parku Sowińskiego – tablica jest tam teraz.
Wszystkich stracił. Musiał coś robić z sobą. Miał siedemnaście lat i nie miał nikogo. Wstąpił do szkoły lotniczej na początku 1946 roku, ale go do Modlina nie przyjęli. Nie wiem dlaczego. Poszedł do TSL – Techniczna Szkoła Lotnicza na Bemowie. Przez dwa lata się szkolił, bo na samolotach się nie znał, zdaje się na Jakach był. Była promocja, zdał egzaminy, dostał jedną gwiazdkę i był instruktorem na tych samolotach. Uczył następnych techników lotniczych. Szkoła w 1950 roku została przeniesiona do Zamościa. Myśmy się pobrali w 1949 roku. Wyjechaliśmy do Zamościa. Byłam tylko parę miesięcy w Zamościu, męża z wojska wyrzucili. Wróciliśmy do Warszawy. Wtedy się zaczęło. Miał kilka lat technikum i dwuletnie lotnicze. Wszystko za mało. Musiał maturę złożyć. Chodził zaocznie, uczył się, ale jeszcze był w wojsku. Powiedzieli, że matura mu nie jest potrzebna i nie puścili go na egzamin. Na razie koniec z maturą. Nie może się nigdzie dostać na uczelnię. Z wojska go wyrzucili, to zrobił maturę. Musiał pracować, bo miał już rodzinę. Pracowałam w „Czytelniku”. Składał na uczelnie. Na dzienne nie pójdzie, przecież musi pracować, więc na WSI. Trzy razy zdawał. Trzy razy zdał, tylko za trzecim razem mu powiedzieli, żeby się nie trudził, bo się nie dostanie. Dopiero po latach. Teraz niedawno dostał swoje dokumenty personalne. Na pierwszej stronie miał napisane: „Politycznie niepewny”. Skończyło się. Musiał coś innego robić. Uczył się angielskiego. Angielski znał perfekt, był tłumaczem, znał niemiecki, znał rosyjski – nie w mowie, tylko w piśmie i w czytaniu, bo akcentu nie miał absolutnie – znał czeski. Mąż pracował w „Betonstalu”, potem pracował w „Energoeksporcie”.
- Był zmuszony do składania zeznań? Urząd Bezpieczeństwa?
To było zawsze. Na Boernerowie mieszkałam w willach. Samochód stał dalej, przychodziło dwóch panów bardzo eleganckich i go zabierali popołudniu, jak wracał z pracy. Całą noc siedziałam w oknie – wróci czy nie wróci. Wracał, ale nic nie mówił.
Trwało co jakiś czas do 1956 roku. Pracował w „Energoeksporcie”, prace były zagranicą, nie mógł wyjechać, bo go nie puszczali, nigdy nie mógł dostać wizy. W 1956 roku dali mu święty spokój. Już nie było tych przyjazdów i zabierania go.
W 1970 roku, jak Gierek nastąpił, mąż mógł wyjechać do Czechosłowacji, do Libii. Był we Włoszech, ale krótko, nie pracował tam. Pracował w Czechosłowacji, znał też dobrze język czeski. Był w Czechach wtedy, kiedy było wejście naszych wojsk do Czechosłowacji, tylko był bardzo blisko Wiednia. Przy granicy budowali cukrownię. Były pełne baki benzyny, w razie czego do Austrii by się prysnęło. Chciałam pojechać do męża, tylko niestety znów w wojsku pracowałam. Pracowałam dwadzieścia lat w jednostce, byłam księgową. Chciałam pojechać do męża, to mnie nie puścili w tym czasie.
- Jak wyglądała sytuacja w wojsku powojennym?
Była napięta sytuacja. Dużo ludzie myśleli, ale nie mówili, bo różni byli ludzie. Przecież oficerowie byli. Nie wolno było dzieci chrzcić, ślubów [kościelnych]. Wyjeżdżało się do rodziny, chrzciło się dzieci, było wszystko pół na pół.
- Czy rozmawiała pani z mężem o Powstaniu?
Tak, dużo. Rozmawiali koledzy, bo przychodzili i zawsze była rozmowa. Dlatego dużo wiem o Powstaniu męża, bo jak rozmawiali, to słyszałam. Przychodzili dopóki jeszcze żyli, jeden po drugim umierał. Mąż należał do Batalionu „Sowińskiego”, bo walczył na Woli, Zgrupowanie „Waligóra”. Teraz z „Waligóry” było sześćdziesięciopięciolecie śmierci męża brata, co zginął w „Adrii”. Piękny wieniec mu złożyli. Nawet nie byłam, bo była brzydka pogoda. Muszę mieć pogodę, żeby wózkiem pojechać. Znam kilku z „Waligóry”, ale to są już starzy ludzie, wszyscy są po osiemdziesiątce. Mój mąż miał sześćdziesiąt osiem lat, jak zmarł. Dwanaście lat już nie żyje. Wszyscy umierali tak mniej więcej przed siedemdziesiątką. Wszystkie ich sprawy znałam. Jak było odsłonięcie tablicy brata na Moniuszki, to mąż [poszedł] prosto ze szpitala, ledwie na nogach stał. Było poświęcenie grobu, to już mąż nie żył. Mąż zmarł we wrześniu, a pomnik był święcony w listopadzie.
Warszawa, 30 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Łukasz Grzelec