Irena Franaszczuk „Irena”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Franaszczuk, dawniej Nowicka (nazwisko panieńskie), pseudonim „Irena”, data urodzenia: 3 grudnia 1927, Warszawa.

  • Jak wyglądało pani życie do momentu wybuchu II wojny światowej?

Chodziłam do szkoły podstawowej sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, mieszkałam na tak zwanej kolonii urzędniczej. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Byłam uczennicą, grałam na fortepianie.

  • W domu były może tradycje patriotyczne, na przykład z okresu poprzedniej wojny? Czy byli państwo jakoś związani z działaniami niepodległościowymi?

Dużo mówiło się o tym, natomiast moje wychowanie patriotyczne to była niewątpliwie szkoła sióstr zmartwychwstanek. Mogłam sobie konfrontować to, czego się dowiadywałam w szkole, z tym, co myślała moja rodzina. To było wychowywanie w duchu niepodległościowym, w duchu szacunku dla wszystkiego, co polskie. To było takie wychowanie.

  • Jak pani pamięta okres, w którym zaczęła się wojna? Była pani w Warszawie w 1939 roku?

W 1939 roku, na samym początku września mój ojciec dostał nakaz ewakuacji w kierunku na Zaleszczyki. Zabrał mnie i matkę, jechaliśmy transportem kolejowym w kierunku na południowy wschód. Siedemnastego września dojechaliśmy do miasta Równe. Skończyła się podróż, bo już weszli Rosjanie, nie było mowy o kontynuacji podróży. W miarę, jak wycofywały się wojska polskie, wchodzili Niemcy. Dodatkowy nóż w plecy [wbili] Rosjanie. Już transport urzędników ministerstwa, którzy mieli polecenie wyjazdu z kraju, był niemożliwy. Z Równego z rodzicami wracałam do Warszawy już przez zieloną granicę.

  • Pamięta pani datę, kiedy pani dotarła z powrotem do Warszawy?

Chyba to był 11 listopada, bo jak myśmy wracali jeszcze z Równego, pojechaliśmy do Białegostoku, gdzie miałam rodzinę, potem przez Zaręby Kościelne wracaliśmy do Warszawy jakimś wozem. Już nie bardzo pamiętam, jak to było. W każdym razie 11 listopada znalazłam się w Warszawie, dlatego pamiętam akurat tę datę, że to był listopad, bo jeszcze kwitła szałwia na grządkach, co było bardzo dziwne, bo w listopadzie już na ogół nie kwitnie, a był klomb. Pamiętam, że sobie pomyśleliśmy, że na 11 listopada kwitnie szałwia.

  • Jak pani zapamiętała wejście do Warszawy? Rozumiem, że uciekając, nie miała pani raczej kontaktów z Niemcami, dopiero w momencie odwrotu?

Tak.

  • Jakie to było wrażenie?

Wtedy niedużo było wrażeń. Raczej były kontakty z Rosjanami przy przejściu przez granicę. To była prawie zielona granica, jak myśmy ją przeszli, nie wiem. W każdym razie kontakty z Niemcami od razu po przyjściu do Warszawy mi się nie rzuciły w oczy, po prostu wróciłam do domu. Była babcia, pies, jeszcze nie było widać Niemców, przynajmniej na ulicy Towiańskiego.

  • Jak przebiegało życie w czasie okupacji? Co pani robiła, czy pani się dalej uczyła?

Ponieważ ojciec, który był pracownikiem Ministerstwa Przemysłu i Handlu… Naturalnie przestało istnieć ministerstwo, ojciec stracił pracę. W domu była mama, babcia, ojciec, gosposia, ja, czyli pięć osób. Nie było właściwie żadnych wpływających dochodów. Przestałam chodzić do sióstr zmartwychwstanek, tylko poszłam do szkoły publicznej numer 69 na Felińskiego. Skończyłam klasę szóstą. To z pozycji dziecka wspominam pozytywnie, ponieważ nauka w szkole była krótka, bo pękły kaloryfery, lód był w klasie, po prostu woda się wylała i zamarzła. Wobec tego nasza nauka była taka, że przychodziliśmy, nie rozbierając się specjalnie, były jakieś krótkie odpytywania w tym zimnie i zadawane lekcje do domu. Tej zimy bardzo dużo czytałam, a poza tym szłam do szkoły od razu z łyżwami, bo była ślizgawka. Pamiętam to jako jeszcze beztroskie jeżdżenie na łyżwach na szkolnym boisku i lektury w domu. Z tym że wojna zaczęła się, bieda się zaczynała, rodzice coś sprzedali. Nie mówiło się przy mnie o głodzie, o żadnych takich rzeczach, jeszcze było co jeść. Natomiast wiadomo było, że jest coraz trudniej, coraz groźniej, że ludzie nie mogą się odnaleźć i tak dalej. Sam początek wojny, poza różnymi smutnymi wiadomościami na temat, kto zginął w obronie Warszawy, kogo nie ma… Byłam w klasie szóstej, owszem myśmy miały rozmowy ze sobą, najróżniejsze polityczne z kolegami, z koleżankami, ale ciągle jeszcze pamiętam tą ślizgawkę.

  • Co działo się dalej? Klasa szósta to długi okres?

Wtedy klasa szósta była klasą końcową. Okazało się, że będą klasy siódme, była zarówno w [szkole numer] 69, jak i u sióstr zmartwychwstanek. Z tym że w międzyczasie moi rodzice się dowiedzieli, że siostry organizują tajne nauczanie, że będziemy przerabiały kurs klasy pierwszej gimnazjalnej zgodnie z programem obowiązującym wtedy w Polsce. Będzie to szkoła krawiecka, będziemy się uczyły szyć, będzie trochę prawdziwych robót ręcznych i trochę prawdziwego krawiectwa, a jednocześnie będzie nauka, będą przerabiane przedmioty gimnazjalne. [To było] na jakichś ulgowych warunkach, mnie o tym nikt nie informował, były jakieś finansowe pertraktacje z siostrami, ale to szło bardzo ulgowo, tak że większość naszej klasy znalazła się najpierw w klasie siódmej, a potem była trzyletnia szkoła krawiecka u sióstr zmartwychwstanek. Z tą szkołą krawiecką razem skończyłam [gimnazjum], zdałam małą maturę tuż przed Powstaniem, w konspiracji.

  • Jak pani trafiła na ślad jakiejś organizacji konspiracyjnej? Czy ktoś panią ściągnął, czy to było przypadkiem?

Zrobiłam to dosyć późno, ponieważ bardzo wierzyłam mojemu ojcu. Mój ojciec, mimo że nie było żadnych środków przekazu, żadnego radia, bo przecież trzeba było zdać wszystkie radioodbiorniki, miał bieżące informacje polityczne. Jak to robił, to była tylko jego tajemnica, skąd wiedział, ale wiedział różne rzeczy o ruchu oporu, o Powstaniu, o wszystkim. Wtedy jeszcze mieszkałam razem z bratem ciotecznym, który w międzyczasie stracił rodziców. Jego ojciec umarł jeszcze w 1938 roku, a matka w 1942. Miałam jeszcze starszego brata. Konspiracja była tak daleko posunięta, że myśmy między sobą z bratem nie rozmawiali (mimo że to była bardzo bliska osoba) o tym, gdzie kto należy. On chodził wtedy do szkoły zawodowej gdzieś w Śródmieściu, nie pamiętam gdzie, a na komplety do szkoły Reja. Naturalnie jego kontakty konspiracyjne wiązały się z kolegami z tej szkoły. Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek, przy czym od 1942 roku chyba tak się jakoś zrobiło, że nasza klasa z jakichś względów przestała formalnie istnieć. Siostry tak sugerowały (myśmy się podporządkowali temu), żeby dziewczyny, część z nas, poszły do jakiejś pracy, chociażby fikcyjnej.
Pracowałam wtedy na podstacji elektrowni pruszkowskiej, która mieściła się w Boernerowie, byłam praktykantką biurową, pomagałam przyjmować pieniądze za światło. Nosiłam ze sobą książki, uczyłam się. Pracowałam jako praktykantka biurowa chyba do godziny czternastej, o czternastej zrywałam się, leciałam do domu, zjadałam szybko coś, leciałam do sióstr na komplety. Siostry przechowywały część młodzieży z naszej klasy, która została rozwiązana. To już była druga czy trzecia krawiecka, ona przestała istnieć w dokumentacji, jakoś tak to było. Myśmy miały parę osób, które trzeba było jakoś ochronić, w związku z tym nasza klasa przestała istnieć. Moja grupa, dziesięcioosobowa mniej więcej, może osiem osób było, chyba wszystkie pamiętam, nie jestem pewna – chodziłyśmy po południu. Starałyśmy się mieć tak zwany ausweis. Pracowałyśmy w dzień. Dla bezpieczeństwa jeździłam środkami miejskiej komunikacji do Boernerowa. Tam byłam praktykantką biurową, wracałam, leciałam do szkoły, gdzie do ósmej mniej więcej miałyśmy zajęcia. Wszystkie możliwe przedmioty gimnazjalne siostry starały się nam przekazać. Na kompletach zdałam małą maturę, już nie jako uczennica szkoły krawieckiej, tylko jako nielegalna uczennica kompletów u sióstr zmartwychwstanek.

  • Jak wyglądał moment wstąpienia do konspiracji?

Zaczęłam mówić o ojcu, że mój ojciec bardzo ostrożnie… Wiedział, że będziemy się w coś angażowali, ale bał się Niemców. Wiadomo było, jakie są więzienia, wiadomo było, że w końcu to jest poważna i niebezpieczna sprawa. Mój ojciec działał trochę na opóźnienie naszych zapędów konspiracyjnych, ale od 1944 roku zostałam wciągnięta. Po prostu koleżanka przyszła, powiedziała: „Czy ty jesteś już w AK?”. − „Jeszcze nie jestem”. − „Zgłoś się tam i tam, bo tu nie ma na co czekać, jest już czas”. Tą metodą się zgłosiłam, miałam wybór: chyba Stare Miasto albo Żoliborz. Ponieważ na Żoliborzu znałam każdy kamień, zostałam na Żoliborzu. Złożyłam przyrzeczenie u doktora Papieskiego, w mieszkaniu na Krasińskiego 18 czy 20, ale chyba 18. Od tamtego okresu, to było chyba na wiosnę 1944, zajmowałam się pomocą przy przygotowywaniu szpitala sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, na Krasińskiego. Przewoziliśmy różne sterylizatory, przewoziliśmy środki opatrunkowe, przewoziliśmy różne rzeczy ze szpitali. Było jakieś porozumienie między szpitalami istniejącymi w Warszawie i szpitalem powstańczym, który się organizował u sióstr zmartwychwstanek. Byłam gońcem, który różne rzeczy przynosił, zanosił.
W momencie wybuchu Powstania znalazłam się u sióstr zmartwychwstanek z zamiarem pracy przy rannych, bo takie było nasze polecenie i taki plan w stosunku do nas. Wtedy siostra Maria Gracja – to był pierwszy dzień Powstania – powiedziała: „Zaraz tu będą Niemcy, proszę iść natychmiast do domu, przy rannych zostają tylko zawodowi lekarze i pielęgniarki”. Poszłam do domu, po drodze okazało się, że jestem potrzebna jako łącznik w instytucji, która nie była instytucją wojskową, ale była instytucją pomocy społecznej na Żoliborzu. Tak się skończyła moja praca w sanitariacie, a zaczęła się praca łącznika w magistracie, bo to był zalążek polskiego magistratu warszawskiego. Spędziłam całe dwa miesiące na przenoszeniu różnych wiadomości, czasami do różnych placówek Armii Krajowej, między innymi do Komendy Głównej AK. Teraz wiem, że to była Komenda Główna, wtedy nie wiedziałam, wiedziałam, że idę pod taki adres, mam zanieść paczkę czy list i czekać na odpowiedź.

  • Pamięta pani adresy?

Było parę adresów przy ulicy Suzina, nie pamiętam w tej chwili dokładnie. Jak było bombardowanie, to się zmieniało. Nie pamiętam dokładnie adresów, w każdym razie władze akowskie mieściły się w obrębie ulicy Suzina. Po wojnie mieszkałam na Próchnika, [wtedy] jeszcze nie było tego domu. To była IX kolonia, X kolonia, w obrębie między Suzina, Słowackiego, Krasińskiego. W tamtym rejonie mieściły się placówki, do których często chodziłam z różnymi pismami. Moja cała działalność polegała na tym, że byłam łącznikiem między biurem pomocy społecznej, które się mieściło przy ulicy Towiańskiego… To była łączność z różnymi punktami na terenie Żoliborza. Czasami to był park i całe wielkie zbiorowisko ludzi, które mieściło się w fortach. Czasami to był szpital przy Krechowieckiej, czasami to był szpital zmartwychwstanek, czasami to były prywatne adresy, do których szłam z papierami, czekałam na odpowiedź. To była moja cała działalność w czasie Powstania. Owszem, jak czekałam na odpowiedź przy ulicy Suzina, w obrębie paru placówek akowskich, to pomagałam na przykład przy znoszeniu granatów z drugiego piętra. Jak był nalot, zaczęło się palić, to dziewczyniny słabsze ode mnie ciągnęły granaty z drugiego piętra do piwnicy. Czekając na odpowiedź na moje pisma, także znosiłam z nimi granaty, inne rzeczy, które mogły nie wytrzymać pożaru. Ale to były przypadkowe działania, to co naprawdę robiłam, to nosiłam papiery, przynosiłam różne polecenia w różnych punktach na Żoliborzu.
  • Może pamięta pani coś szczególnego, co pani zapadło w pamięci, jakieś wydarzenia albo kontakt z kimś?

Pamiętam rzecz paskudną. Pamiętam, jak wyszłam z fortów w parku Żeromskiego. Wewnątrz był ogromny szpital. Szłam do fortów z jakimiś poleceniami. W trakcie jak biegłam do nich przez ulicę Krasińskiego przekopem i potem już tam, były pierwsze ataki z Dworca Gdańskiego za pomocą tak zwanej szafy. To były pociski, które z ogromną siłą uderzały w budynki. To się przenosiło stosunkowo nisko nad domami. Były skierowane na punkt na placu Wilsona, gdzie było kino. W budynku, gdzie jest kino, była stacja RGO, czyli Rady [Głównej] Opiekuńczej, była Pomoc Społeczna, był chyba też szpital, było w ogóle dużo ludzi pracujących w tym budynku. Na ten budynek były ukierunkowane działa, które produkowały bardzo paskudne pociski, które po prostu rujnowały całość, to szło od góry, waliło w gruz budynek. Trzeba było to zobaczyć, pewnie są zdjęcia, jak to wyglądało po tym okresie. Pierwszy atak „szafy” mnie spotkał, jak biegłam do fortu. Najpierw pierwsze straszne hałasy związane z lotem tego pocisku przebrnęłam, to znaczy byłam jeszcze w ogródkach, niedaleko, na Towiańskiego. Przeczekałam w czyimś przedpokoju, potem pobiegłam dalej. Już w parku, tuż przed wejściem do Pomocy Społecznej, która była do szpitala, zorientowałam się – mówiliśmy wtedy „szafa” – że pociski z „szafy” lecą tuż nad parkiem. Wtedy uderzyły w Radę [Główną] Opiekuńczą, RGO. Była masa rannych, masa zabitych, wiem, że pojechała odgruzowywać to wszystko straż pożarna. Pamiętam taki moment z „szafą”, że najpierw byłam na zewnątrz, potem wpadłam do fortów, siedziałam w środku przez jakiś czas, potem miałam jakąś odpowiedź, biegłam z tym z powrotem, była znowu „szafa”. Natomiast w czasie nalotu wiedziałam, że odgruzowuje straż pożarna. W straży pożarnej miałam wielu przyjaciół, prawie osobistego narzeczonego, bardzo się martwiłam o nich. Masę z tych chłopców zginęło przy odgruzowaniu, ponieważ Niemcy najpierw zrujnowali część, potem odczekali. Jak straż pożarna i pomoc się rzuciła, żeby rozbijać, odgruzowywać, ratować tych ludzi, oni drugi raz rzucili „szafę”. Drugi raz to siedziałam w głębokim okienku w fortach na Żoliborzu. Przy tym budynku są głębokie okienka, takie jak w starych fortyfikacjach. Już nie wróciłam do budynku, bo już nie było czasu, tylko z drogi zawróciłam i schowałam się w to okienko. Pamiętam, że widziałam, jak lecą pociski. Cały czas myślałam, co się dzieje z tym Jurkiem, z „szafą”, wszystkimi chłopakami, którzy poszli odgruzowywać, którzy na pewno tam są. Rzeczywiście, ich masę zginęło. Siedziałam w okienku w parku, już z papierami, które miałam przenieść z powrotem na Towiańskiego, obecnie Wieniawskiego.

  • Przy okazji tego, jak pani chodziła z meldunkami, miała pani styczność bezpośrednio z jakąś akcją bojową, czy może była pani bezpośrednio na linii frontu?

Front na Żoliborzu był sporadyczny, przechodziłam przez różne barykady, bardzo często był ostrzał. To nie było tak, nie trafiłam nigdy. Może zresztą nie wysyłali mnie akurat wtedy, kiedy coś takiego się działo, przegrupowanie jakieś czy coś na Żoliborzu. Żoliborz trzymał się długo. W pewnym momencie się okazało, że to jest koniec i wszystko się skończyło. Czasami był ostrzał straszny z Dworca Gdańskiego, na przykład całą noc, a w dzień było spokojniej. Wtedy można było jakieś meldunki, jakieś papiery przenosić. Bezpośrednio w żadnej walce nie brałam udziału. Owszem, nosiłam rannych, zdarzało mi się po drodze, że trafiałam na kogoś. Musiałam przejść przekopem, dziewczyniny jakieś ciągnęły kogoś rannego w stronę Krechowieckiej czy w stronę [szpitala] zmartwychwstanek, to wtedy stawałam razem i pomagałam taszczyć nosze. Ale nigdy nie byłam bezpośrednio w ogniu, jak niektóre moje koleżanki, które niestety zginęły.

  • Ponieważ na Dworcu Gdańskim stały działa kolejowe, może pani miała z nimi styczność, widziała je pani?

Z tego działa właśnie były pociski, o których mówię, „szafy”. To jeździło po torze, po Dworcu Gdańskim. Miałam styczność, ale nie od strony Dworca Gdańskiego. Właśnie wydarzenie w parku, o którym opowiadam, to była działalność tego [działa], co chodziło po Dworcu Gdańskim, i stamtąd szły pociski. Nie umiem tego określić technicznie, myśmy o tym mówili „szafa”, bo był straszny zgrzyt, jak uruchamiano to urządzenie. Potem leciały pociski burzące, to opowiadałam, że siedziałam w parku i nie można było nic zrobić, tylko się czekało, aż to minie. To właśnie była działalność od Dworca Gdańskiego. Mieszkałam przy ulicy Towiańskiego, obecnie Wieniawskiego. Ulice Felińskiego, Kozietulskiego, Towiańskiego wszystkie wychodzą na tory w kierunku Dworca Gdańskiego, czyli ostrzał od strony Dworca Gdańskiego cały czas dotyczył naszych ulic. Barykady były od strony Wojska [Polskiego], ostrzał był cały czas. Był bardziej intensywny lub mniej, czasami były przerwy, to się człowiek nauczył chodzić między tym. Jakoś było, niektórym się udało.

  • Co się z panią działo w momencie upadku Powstania na Żoliborzu?

To była sprawa jednej nocy. To było 30 września, noc mojego dyżuru, bo praca w magistracie polegała na tym, że dyżurowałam do późnych godzin, siedemnastej, osiemnastej, czasami dłużej, jak było trzeba z czymś lecieć. Póki mój dom stał, wracałam, spałam w domu, dwa domy dalej. Rano 30 września okazało się, że przyszli Niemcy, powiedzieli: Raus! wszystkim, na całej ulicy. Nie zdążyłam się pożegnać z ludźmi, z którymi pracowałam, nie widziałam już ich. To było dwa domy dalej. Po prostu myśmy wszyscy zostali wygonieni z domu, każdy wziął, co uważał za najważniejsze, jakiś tobołek, szedł przed siebie. Na Wolę żeśmy szli.
Pierwszy postój był przy kościele Świętego [Wojciecha], cała grupa ludzi z Żoliborza szła w kierunku Woli, postój był przy tym kościele na ulicy Wolskiej, a potem stamtąd do Pruszkowa. W każdym razie na dworcu myśmy czekali, wszystkich ludzi z Żoliborza wprowadzono do hal dworcowych. Myśmy czekali na transport do Generalnej Guberni albo do Niemiec. Naszym nieszczęściem, mojej rodziny akurat, było to, że byliśmy razem, ponieważ wyszliśmy z domu razem. Moja mama bardzo pragnęła, że cokolwiek by się stało, żebyśmy byli razem. Wiadomo było, że Niemcy nas wszystkich wyganiają. Moi rodzice byli starsi, byli w tym wieku, że mogli pojechać do Generalnej Guberni jakimś transportem. Natomiast ja mogłam wtedy jakoś może uciec. Niektórym osobom się udało, miałam koleżankę, która stała niby lekarz, stała długo w kolejce do lekarza, tak że transportu dla niej zało. Nie zrobiłam tego, tylko trzymałam się mojej mamy, rodziny. Razem wyszliśmy z Pruszkowa na transport. Można było do Generalnej Guberni. Niemiec, który zarządzał tym transportem, moich rodziców skierował na lewo, do Generalnej Guberni, a mnie na prawo, do Niemiec. Moi rodzice wtedy powiedzieli, że oni chcą być razem, cokolwiek by było. Tą metodą myśmy wszyscy weszli do transportu do pociągów, które jechały do Niemiec. Parę dni żeśmy jechali. Mój ojciec został, kazali wysiąść mężczyznom w Neuengamme, to był obóz koncentracyjny, bardzo trudny. My z matką dojechałyśmy do Ravensbrück, tam spędziłam czas prawie do końca wojny. Moja matka umarła 17 lutego w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück z wycieńczenia, głodu. Ojciec przeżył dzięki znajomości języka niemieckiego. Przy wjeździe do bardzo paskudnego obozu Neuengamme udało mu się, ponieważ znał niemiecki, powiedzieć, że umie reperować żelazka, różne rzeczy. Nie zapuszkowali go do Neuengamme, do obozu koncentracyjnego, tylko trafił do obozu pracy. Przetrwał, reperując żelazka, gdzieś pod Berlinem, w jakiejś fabryce. Stamtąd udało mu się wrócić.
Moja mama była ze mną, miała numer 76499, ja miałam 76500, takie były kolejne numery osób wchodzących do tego obozu. Tłum, który był, niewątpliwie mówi sam za siebie. Były tłumy ludzi, którzy przechodzili przez obóz. Ogromna masa ludzi stamtąd po prostu zmarła, trochę niszczyli sami Niemcy, a trochę to były infekcje, tyfus, różne choroby, pomocy lekarskiej. Stamtąd znaczną część osób potem zabrał, już na sam koniec wojny… W połowie października trafiłyśmy do obozu, a Czerwony Krzyż na wiosnę, tuż przed zakończeniem wojny, próbował zabrać część więźniów z Ravensbrück. Jeszcze byłam po drodze w Königsberg, to była dziura mniej więcej między Berlinem a Szczecinem, gdzie były strasznie zapluskwione baraki. Przedtem byli jacyś ludzie w tych barakach. Co się z nimi stało, nie mam pojęcia. Układałam darń na lotnisku. Jeszcze z mamą byłam, to była zima, dosyć mroźna. Do naszych obowiązków należało układanie darni na lotnisku – było lotnisko w pobliżu – żeby mogły lepiej lądować samoloty. Tam spędziłam czas do momentu, kiedy Rosjanie byli tuż, Niemcy stamtąd się cofnęli, uciekli. Myśmy miały nadzieję, że może – trudno było iść pod front, był straszny mróz – że jakoś przeżyjemy, doczekamy się wejścia Rosjan. Niemcy wrócili po nas, zagnali nas piechotą – to było dobre kilkadziesiąt kilometrów – z Königsbergu do Ravensbrück. Siedemnastego lutego umarła moja mama, która nie wytrzymała tego wszystkiego. Potem zachorowałam na tyfus, ale to już było poza obozem, bo udało mi się wyjść. Ponieważ Niemcy zacierali trochę ślady tych obozów koncentracyjnych, pewne grupy Polaków, Polek warszawskich wypuścili, niby na wolnościowe roboty. Mnie się udało wyjść z niemieckiego obozu w marcu, tak że na tyfus wyniesiony z obozu zachorowałam dopiero na wolnościowych robotach, u zwykłego chłopa w Niemczech. Czy nie zaraziłam jemu dzieci, nie wiem tego, ale tą metodą znalazłam się w szpitalu cywilnym, już na terenie Niemiec. Stamtąd udało mi się szczęśliwie wyjść.

  • Jak pani wróciła do domu?

W szpitalu, w którym byłam, skończyłam chorować na tyfus w maju. Jak się ostatecznie skończyła wojna, to już byłam jako tako na nogach. Amerykanie objęli tą strefę, w każdym razie ratowali nas, jak mogli. Myśmy były w strasznym stanie, wygłodzone, schorowane, obdarte, zawszone. Straszne to było. W pewnym momencie udało mi się podjąć funkcję… Były różne grupy ludności. Trafiłam na wyspę, już w transporcie amerykańskim, który próbował jakoś rozstawić różnych chorych, nie chorych. Ludzie, którzy byli z rodzinami na robotach – były rodziny z dziećmi – stali się więźniami. Umieścili nas na wyspie Sylt, to ładna wyspa przy granicy duńskiej. Na wyspie Sylt zgłosiłam się do pracy, że będę pomagała, bo było dużo dzieci, że mogę prowadzić przedszkole albo coś takiego. Na wyspie Sylt w miesiącach lipiec, sierpień do któregoś września prowadziłam najpierw przedszkole z Krysią Drabińską, koleżanką, a potem awansowałam do roli nauczycielki w pierwszej klasie dzieci, które były dziećmi ludzi z różnych robót, którzy jeszcze się błąkali, bo jeszcze nie było możliwości powrotu do kraju, nie było transportu. Przez parę tygodni funkcjonowałam jako pani nauczycielka, poczym dowiedziałam się… A nie było jeszcze transportów do kraju, nie miałam żadnej wiadomości od rodziny, o matce wiedziałam tylko, że nie żyje, o ojcu nie wiedziałam nic, ale wiedziałam, w jakim obozie został, była słaba nadzieja. Ostatecznie dowiedziałam się, że oficerowie polscy uwolnieni z obozów organizują szkoły polskie na terenie Niemiec dla zabłąkanej młodzieży polskiej. Porzuciłam moją pracę nauczycielki z dziećmi na Sylcie, pojechałam do szkoły, która mieściła się w Lubece, była zorganizowana przez polskich oficerów. Byli chłopcy, dziewczęta z AK, byli chłopcy i dziewczęta z różnych robót zabłąkani w Niemczech. Zaczęła się normalna polska szkoła. W szkole dotrwałam od października do grudnia. Dowiedziałam się, że szuka mnie ojciec z Warszawy, wtedy zostawiłam to wszystko. W grudniu pierwszym transportem pojechałam do kraju.

  • Jak pani pamięta Warszawę po powrocie?

Strasznie pamiętam. To była zima, zimno, mróz, pokonywanie mostu na Wiśle. Nie pamiętam, czy był już ponton, czy nie, nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób, ale musiałam się znaleźć po drugiej stronie Wisły. Pamiętam niesamowity widok od strony Wisły, wjazd do Warszawy, opuszczenie Warszawy od strony kierunku na Pruszków. Co człowiek odwrócił się do tyłu, to gruz. Potem, jak wróciłam do Warszawy, to od strony Wisły też był gruz. To było bardzo smutne wszystko razem, a jednocześnie był upór, że to jest to miasto, że trzeba tu być.

  • Czy później, w okresie powojennym miała pani nieprzyjemności, że brała pani udział w Powstaniu?

To przebiegło bez echa, może dlatego że nie zmieściliśmy się w naszym domu na Żoliborzu, tylko mieszkaliśmy przez pierwszy okres z ojcem w Pruszkowie. Dojeżdżałam z Pruszkowa kolejką EKD, chodziłam do liceum Słowackiego, bo to było najbliżej od kolejki EKD, poza tym siostry chyba w tym pierwszym roku nie mogły otworzyć szkoły.

  • Jaką szkołę pani skończyła?

Liceum Słowackiego skończyłam.

  • Gdzie to jest konkretnie?

Liceum Słowackiego jest do tej pory przy Wawelskiej. Budynek stał jakimś cudem. Już nie wiem, jak było, ale ostał się budynek. Od 1946 roku, od stycznia, po półroczu trafiłam do liceum Słowackiego. Skończyłam w 1947 roku na wiosnę, po czym mi się udało zdać na psychologię, na Uniwersytet Warszawski. Skończyłam studia na Uniwersytecie Warszawskim, potem już było warszawskie życie.




Warszawa, 15 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Irena Franaszczuk Pseudonim: „Irena” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel”, Ośrodek Opieki Społecznej i Zdrowia Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter