Irena Czarnota-Kubaszewska
Nazywam się Irena Czarnota-Kubaszewska, jestem z 1933 roku. Całe Powstanie Warszawskie przebyłam w Śródmieściu, Warszawa-Śródmieście.
- Jakie nazwisko pani nosiła w czasie Powstania?
A moje nazwisko w Powstaniu Czarnota.
- Zacznijmy od wspomnień jeszcze sprzed wybuchu II wojny światowej. Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? W jakiej rodzinie się pani wychowywała, jak zapamiętała pani ten okres?
Byłam jedynaczką. I właśnie w okresie wybuchu Powstania byłam chora i pamiętam, leżałam w piwnicy.
- W czasie Powstania czy wojny?
Wojny, tak, wojny. Leżałam w piwnicy, paliła się duża czerwona świeca. I zapamiętałam sobie właśnie pikowanie samolotu: „uuuu”, i po tym chyba nasze działka przeciwlotnicze: „plum”, „plum”, „plum”. I to zapamiętałam z trzydziestego dziewiątego roku. Na szczęście w nasz dom bomba nie wpadła – ja mieszkałam na Koszykowej, róg alei Róż – wszyscy mieszkańcy ocaleli. W czasie wojny, w czasie okupacji ojciec zaraz został wywieziony na roboty do Niemiec, z łapanki, natomiast ja byłam tylko z mamą, przeżyłam wojnę.
Przyszedł czas, że miałam pójść do szkoły, ale mama mnie uczyła bardzo nieudolnie. Chciała mnie nauczyć czytać, ale to robiła nieudolnie, i później się okazało, że ja postępów nie robię, w związku z tym mama straszyła mnie, że będę klęczała na grochu. I pamiętam scenę, jak mnie prowadziła do szkoły, która to szkoła była w alei Szucha, za Gestapo. A myśmy mieszkali na Koszykowej, przed placem Na Rozdrożu. I dosłownie ciągnęła mnie do tej szkoły, a ja się opierałam, bo się bałam tego grochu. I jak doszłyśmy do Gestapo, które tam właśnie [było], to oni stali i widzieli te zmagania mamy ze mną i nawet mnie podpowiadali, jak mam się opierać, żeby mnie tam nie prowadziła. No ale zaprowadziła mnie, nie było żadnych kłopotów, nauczyciele uczyli mnie jak trzeba i chętnie do szkoły przychodziłam. Natomiast był kłopot, bośmy byli przeprowadzani koło Gestapo. Żeśmy [byli] przeprowadzani dlatego, że chłopcom podobała się zmiana warty tych żołnierzy niemieckich przed Gestapo i starali się ich naśladować. To się nie podobało Niemcom, dali znać i nas codziennie grupami przeprowadzali koło Gestapo, tych uczniów, którzy mieszkali w stronę placu Na Rozdrożu. I tu scenę pamiętam, że kiedyś, kiedy nas grupkę przeprowadzał nauczyciel, to po drugiej stronie tej ulicy stał gestapowiec, a przed nim dwójka dzieci. I on przywołał przechodnia, Polaka, kazał mu otwierać klapę do ścieków. I wtedy te dzieci rzuciły się do nóg, całowały te takie wyglancowane cholewy tego Niemca, a ten Polak klęczał, prosząc go o te dzieci. Nic to nie pomogło, musiał klapę otworzyć, a on ich wkopał do tego włazu i Polak zamknął klapę. I mnie prześladuje ten widok do dzisiaj. Tam skończyłam cztery klasy szkoły podstawowej. I wtedy w wakacje, w roku czterdziestym czwartym, w dniu rozpoczęcia Powstania, znalazłam się na ulicy Chopina, wraz z dwiema moimi koleżankami ze szkoły.
- Wróćmy może jeszcze na chwilkę do tego okresu szkolnego. Jak zapamiętała pani szkołę, może nauczycieli, może jakieś koleżanki?
Zapamiętałam bardzo dobrze panią Siecińską, która była naszą wychowawczynią, starszą panią, bo jak mnie mama już doprowadziła z opóźnieniem, to już wszyscy byli wyczytani i ja też. Już wszyscy byli w parach. Ja podeszłam do niej ze łzami w oczach czy mama, czy wyczytała mnie. A ona mówi: „Tak”. Wzięła mnie za rękę i razem wprowadziła nas, razem weszłyśmy do klasy. A mama później pytała: „To gdzie ci się te łzy wylały?”. A ja mówię: „Na schodach”. I od tej pory już nie płakałam, bo w szkole naprawdę byliśmy otoczeni opieką. Dzieci, takie stery były właśnie, bośmy się… przygotowane specjalnie dla nas, bo… I z tych sterów właśnie uczyliśmy się czytać, pisać. I panią Siecińską bardzo, bardzo pamiętam. Pamiętam dwóch kolegów, dwóch Chodorowiczów, którzy mieli nianię, pochodzili z bogatych rodzin. No i zalecali się do mnie, przynosili mi różne smakołyki i wkładali pod pulpit. No, ja tak nie byłam w takich dobrych warunkach, bo ojciec był w Niemczech, a mama dorywczo starała się coś zarobić, bo nie pracowała przed wojną.
- Zaczęła pani naukę szkolną w czterdziestym czy czterdziestym pierwszym roku?
Naukę szkolną skończyłam w czterdziestym czwartym.
No, chyba w czterdziestym pierwszym pewnie. Już tak tego bardzo nie pamiętam, musiałabym się zastanowić. [Przez] te cztery lata skończyłam właśnie tę szkołę podstawową, cztery lata szkoły podstawowej. Ten gmach stoi do tej pory, bo to jest gmach z czerwonej cegły, na Szucha, po tej samej stronie co Gestapo, blisko placu Unii Lubelskiej.
- Czy dzieci były wtedy przez nauczycieli i przez rodziców jakoś przygotowywane do tego, jak mają się zachowywać na ulicy, żeby było bezpiecznie? Jak się, powiedzmy, kryć, jak zachowywać się w sytuacji łapania czy zagrożeń?
Właśnie byli uczeni, ale mało z tego wchodziło… Później chłopcy stawali przed Gestapo i próbowali na tych sztywnych nogach, tak jak Niemcy zmieniali wartę, tak odpowiednio nogi ustawiali i to… Dlatego nas przeprowadzali koło Gestapo, żeby tam nic nie zaistniało, co by się mogło Niemcom nie podobać. Na tym Gestapo mieszkała też jedna z moich koleżanek, nie pamiętam nazwiska, bo jej ojciec był palaczem. I pewnego dnia przez pomyłkę... On wyszedł z mieszkania, bo oni mieszkali na terenie Gestapo, i Niemiec wyszedł i go zastrzelił, po prostu. I też żeśmy przeżywali wspólnie właśnie tę stratę ojca koleżanki.
- Czy nauczyciele poruszali tematy takie, powiedzmy, patriotyczne, wzmagali ducha dzieci?
Wie pani, tego nie mogę powiedzieć, bo już po prostu nie bardzo pamiętam. Wiem, że na pewno coś starali się nam powiedzieć, ale to było mocno zabronione. Ale tego nie byłabym w stanie jakoś tak przedstawić państwu, bo to już było bardzo dawno, byłam bardzo mała, ja za sześć lat zaczęłam chodzić do szkoły.
- Proszę jeszcze powiedzieć o swojej rodzinie. Czym zajmowali się rodzice przed wojną?
Moja mama z wykształcenia była masażystką, ale nie wykonywała zawodu. A ojciec pracował, był jakimś wyższym urzędnikiem na kolei państwowej PKP. Mieszkaliśmy na Koszykowej 19, to bardzo pięknie położony dom, tuż przy alei Róż, tak że pamiętam, jak mama mnie woziła wózkiem do parku. A ja [miałam] taką manię, bo ojciec mnie uwielbiał, więc ubierał mnie w… po prostu byłam za elegancko ubrana i bałam się, że mi się sukienka zgniecie. Jak mama mnie starała się w ten wózek, żebym ja siadła, to ja klęczałam, żeby mi się nie zgniotła sukienka, ale nie wyznałam, dlaczego ja to robię. I co dziwne, bo mama mówi, że ten wózek tylko mnie woził do półtora roku czy do dwóch, dlatego że wtedy syn dozorcy wpadł pod kosiarkę i obcięło mu nogi na wakacjach. I mama oddała wózek. Więc to są wspomnienia bardzo wczesne. No, miałam dwie poważne choroby. Zostałam uratowana. Byłam w szpitalu dziewięć miesięcy i dziewięć leżałam w domu.
- Ale to było jeszcze przed wojną?
Tak, to przed wojną. Zatrułam się wodą czy lemoniadą, bo wtedy tak płukali tylko szklaneczki w takim płukalniku, a to było za mało i zakazili mnie chorobą… Później przeszłam [drugą], tak że przeszłam dwie bardzo poważne choroby. I muszę powiedzieć, że uratowało mnie od śmierci dwóch lekarzy pochodzenia żydowskiego. Ten drugi lekarz, kiedy mnie zatruł jakiś… Po prostu chyba był obłąkany lekarz w ubezpieczalni. A przede mną już [na] taki sam lek dzieci pomarły. Do sklepu w tym domu wszedł starszy pan, gdzie mama też robiła zakupy, i wtedy właścicielka sklepu opowiedziała mu, że ja jestem umierająca, że matka ma umierające dziecko w domu. I wtedy on przyszedł… prosił tę receptę, mama przyniosła, czym ja zostałam zatruta. Nie wszedł, bo już nie mógł, zapisał mi lek i powiedział, że… A ten lek był bardzo tani, za złotówkę czy coś. Mama mówi: „Gdzie pana dalej spotkać, jak dalej…”. A on mówi: „Przyjdzie pani do parku Ujazdowskiego za tydzień, bo ja tam przychodzę”. I tak się stało. I pamiętam scenę, kiedy mama z kwiatami klęknęła przed nim i dziękowała mu. A on wtedy odpowiedział – to już mi mama powiedziała – że polscy lekarze by za złotówkę nie uratowali. Bo ten lek był właśnie taki tani. A przedtem uratował mnie lekarz, jak byłam w Szpitalu Wolskim, groziła mi trepanacja czaszki i on przyszedł jako ten ekspert, który może zadecydować, że bez względu na niechęć rodziców operacja się odbędzie. Przyszedł i znów siostra mnie wyjęła, ja byłam w bardzo paskudnym stanie. On ją zrugał, tę siostrę, że tak dziecko niedopilnowane. A mama mówi: „Ja co dzień jestem w szpitalu, ale na noc muszę wyjść”. I zezwolił mnie zabrać z tego szpitala, bo nie chcieli mnie wydać. Wtedy mama pobiegła za nim, żeby się spytać, co dalej robić, no bo ja miałam te guzy w głowie, wrzody i coś trzeba było robić. A on mówi: „Proszę przyjść do mnie o szesnastej godzinie do ministerstwa...”. To był bardzo wysoki urzędnik [ministerstwa]. Zalecił mamie ceratkę, na ceratkę kompres, kamforowy spirytus, zakręcić głowę, dwadzieścia cztery godziny na gorącym piachu. „A potem?” – mama mówi. „A potem zdjąć”. I mnie się z uszu wylała materia, a lekarze w szpitalu mówili, że ja albo umrę, albo będę wariat, jeśli się rodzice nie zgodzą na tę operację.
- Czy może pani pamięta, który to był rok?
No, mama mówi, że miałam chyba ze cztery lata. To na Wolskiej, w Szpitalu Wolskim.
Tak, tak, przed wojną. No i skończyło się tak, że wyzdrowiałam. Mama podeszła później, w kawiarni, poprosiła lekarza, żeby sprawdził, czy ja jestem wariat, no i jakoś tak…
- Czym mama zajmowała się w czasie okupacji?
Mama próbowała jakiegoś handlu, wyjazdu, gdzieś tam coś przemycała, już nie wiem. Ale to jej nie wychodziło. Natomiast mieliśmy znajomych, państwa Żukowskich, na ulicy Zgoda. Oni mieli w czasie, nie wiem, czy przed wojną, ale w czasie okupacji masarnię i sklep rzeźniczy. I mamę on po prostu dobroczynnie ściągał, żeby mama przyszła, pomogła coś niecoś, no i wtedy zaopatrywał nas w wędliny i w mięsa, i tak dalej. Tak że dużo państwu Żukowskim zawdzięczamy, właśnie w czasie okupacji, tak.
- Czyli nie było jakiegoś problemu z aprowizacją?
Nie, no było, bo ciągle byliśmy przecież… no to nie tak, żeśmy się najadali po uszy, tylko po prostu był głód. Natomiast mama mówi, że był przydział, między innymi ćwierć kilo czy coś, dla dzieci takich cukierków z buraków, jakichś landrynek i wszystkie dzieci podobno już jak te kartki [były], to stały, żeby dostać ten cukierek. A ja jedna w ogóle takich cukierków nie jadłam i mama rozdawała moje cukierki innym dzieciom. Mimo tego głodu nie brałam tych cukierków. Do tej pory jestem wybredna, jeśli chodzi o słodycze.
- Czy może była pani wtedy świadkiem jako dziecko, może w czasie tej drogi do szkoły czy też po, jakichś łapanek, sytuacji zagrożeń na ulicy, gdzie trzeba było uciekać, chować się po bramach?
W czasie drogi do szkoły to muszę powiedzieć, że nic takiego nie widziałam, poza tym co już państwu powiedziałam, te dzieci żydowskie, który były… Natomiast zauważyłam, że jak mama chodziła do pracy i nieraz nie zdążyła na policyjną godzinę, która była o ósmej godzinie wieczorem, tak mi się wydaje, wtedy ja stałam w bramie i czekałam na powrót mamy. A dozorca mówi: „Muszę zamknąć bramę, bo godzina ósma, ale jak tylko mama przyjdzie, ja zaraz otworzę”. I wtedy zauważyłam chłopca, który wbiega na naszą klatkę schodową tuż przed zamknięciem bramy. Po jakimś czasie zwierzyłam się z tego mamie, że jakiś chłopiec wbiega na naszą klatkę, i mama wzięła karbidówkę, bo tak się oświetlało, i poszłyśmy szukać na strych tego chłopca. Ale strych był zamknięty, bo kto wieszał bieliznę, to musiał wziąć klucz, podpisać się i tak dalej. I mama mówi: „Widzisz, już go nie ma, ktoś go chyba przygarnął”. Podejrzewała, że to jest dziecko żydowskie. A wreszcie, nagle… Stała duża beczka, ogromna, na wodę, taka na tym przygórku, i wtedy mama schyliła się, no bo to była wysokości mojej mamy, a ten dzieciaczyna siedział w tej beczce, w wodzie. Przestraszył się ogromnie. Mama go uspakajała, przewrócił tę beczkę, wyszedł i tak chodził. Przewracał beczkę, wchodził i stawiał. No i zabrałyśmy go do domu i przebywał u nas. Nie był cały czas, bo był trzy dni u jednej pani, Koszykowa 17, a trzy dni u nas. I na przykład był chory, moczył się, więc mama poszła do lekarza ze mną, żeby pytać, co zrobić, że ja się moczę. A on mówi: „Trzeba zrobić analizy”. Mama mówi: „Broń Boże”. Bo przecież po co, dziecko się przestraszy. No i tak patrzy, że mama się broni przed tym, i coś zaczął podejrzewać. W końcu patrzy na mamę i mówi: „Czy to chłopiec?”. A mama nie wiedziała, co powiedzieć, ale w końcu się zdecydowała i mówi: „Tak, chłopiec”. No i on receptę wypisywał, już ten doktor dla niego, na moje nazwisko. Tak że przechowywał się u nas cały czas, do końca, do Powstania Warszawskiego, kiedy ta pani… Był ochrzczony w kościele Zbawiciela, miał fikcyjne świadectwo chrztu, czy fikcyjne, czy normalne... Ja go poszukiwałam później po wojnie, ale nie mogliśmy go znaleźć, bo w kościele Zbawiciela odkryłam – właśnie dzięki temu odkryłam – że ja jestem z innego roku. Ale nie mogli go znaleźć. Później się dowiedziałam, zresztą niedawno, że podobno przy dzieciach żydowskich chrzczonych była kropka. Więc jeszcze raz może, jak dam radę, wybiorę się do tego kościoła, żeby się przejrzeć. I on był z nami do końca, a w lecie, tuż przed Powstaniem, ta pani go wywiozła gdzieś na wieś. Tak że nie był z nami w czasie Powstania.
- Ile lat miał ten chłopczyk?
Ten chłopczyk był w moim wieku i niestety nie pamiętam też, jak się nazywał. Mój kolega pracuje w Instytucie Żydowskim, zaczęliśmy go szukać, ale tylko… Nie kojarzyłam nazwiska, nawet tego, które on później miał, bo ta pani jakieś nazwisko mu dała. Drugą rzecz, którą pamiętam, jak wracałyśmy z mamą, znów właśnie od tych państwa Żukowskich, już była godzina policyjna, tuż, tuż przed policyjną i przechodziłyśmy Mokotowską, kiedy w ulicy Chopina była łapanka. Ale nami się nie zainteresowali, myśmy przeszły do Koszykowej tą Mokotowską. Skręciłyśmy w Koszykową, a tu idzie młody mężczyzna, wysoki, przystojny. Mama go zobaczyła i mówi do niego: „Proszę pana, w lewo”, żeby nie wpadł w ręce tych Niemców. A on nas minął, dalej poszedł, skręcił w prawo, właśnie w kierunku ulicy Chopina. I za chwilę słyszymy tupot nóg i mama patrzy, a on biegnie za nami, tenże mężczyzna i mówi: „Proszę pani, pani mnie przestrzegała”. A mama mówi: „Nie”, no bo już wtedy się zorientowała, że przecież gdyby to był Polak, no to tak by się nie zachowywał. Mama mówi: „Nie, ja z dzieckiem rozmawiałam”. – „Ależ pani powiedziała »w lewo«”. Mama mówi: „No bo ja do dziecka tak mówię”. A on się uśmiechnął i mówi tak: „Dziękuję pani, że pani mnie przestrzegała, ale powiem, że nawet byle jakiego Niemca nie złapią, a co dopiero mnie. Ale dziękuję pani bardzo”, uśmiechnął się i poszedł. Więc my struchlałe wróciłyśmy do domu i dozorca bramę otworzył. Tak że to właściwie było… Mogłyśmy gorzej wypaść po tym przestrzeganiu mamy…
- Czy miała pani cały czas poczucie zagrożenia, czy raczej dziecko tak przechodzi do porządku dziennego nad sytuacją, w której…
No, wie pani, ja do tej pory na przykład, jak późno… jak siedzę na przykład w kawiarni na Rozdrożu, to widzę, jak nas prowadzili. Ale to potem powiem, bo to już [było] w czasie Powstania, jak nas zagarnęli Niemcy z domu, w którym mieszkałam.
- Czy do Powstania cały czas mieszkała pani na Koszykowej?
Tak, do Powstania Koszykowa 19, cały czas w tym domu. No i jeszcze mogę powiedzieć, że bardzo nami… Aha, jeszcze mama, która słynęła [z tego], że doskonale gotuje... Była rodzina państwa Szlenkierów, znana rodzina, mieszkali na 6 Sierpnia. I nagle ktoś przyszedł, żeby mamie pomóc, i mówi, że wesele ma się odbyć najstarszej córki państwa Szlenkierów, i w takim razie czy mama nie mogłaby pomóc. Tam był, jak się okazało, cały sztab tych kucharek i pokojowych, ale żeby mama… No, mama poszła na tę rozmowę, ale się dowiedziała, że w nocy i mówi: „Ja niestety muszę przyjść z dzieckiem, bo ja na noc nie zostawię dziecka, żeby tutaj pomagać przy kuchni”. A pani Szlenkier powiedziała: „Tak, proszę przyprowadzić dziecko”. No i tak, przyszłyśmy, mama mnie tam złożyła, bo tam były takie pokoje dla służby, więc mnie tam gdzieś złożyła. Pani Szlenkier przyszła, zobaczyła mnie, że ja tam leżę, i kazali przenieść na pokoje. I od tej pory stałam się jak gdyby członkiem tej rodziny, ponieważ tam była bona, tam byli nauczyciele dla młodzieży, było dwóch synów i dwie córki, to ja… powiedziała: „Proszę przychodzić codziennie na naukę języka”, i tak dalej. I co chcę powiedzieć, że tam byłam jak w domu u tych państwa. Ale chcę powiedzieć, że jak się Powstanie Warszawskie zaczęło, a mnie w domu wtedy nie było, to przysłała tę bonę pani Szlenkier do mamy, żeby przyszła natychmiast z dzieckiem do niej. A mama mówi: „Może ja sama przyjdę, bo ona gdzieś pobiegła z dziećmi”. A ona mówi: „Nie, tylko z dzieckiem”. I tak czekały i czekały, a mnie niestety Powstanie gdzie indziej zastało. I tu wielka moja wdzięczność, że mając dwóch synów (poszli do Powstania, Maciej, jeden), ona pamiętała – bo wiedziała, że Powstanie wybuchnie, o czym nie wiedziała moja mama – i że ona pozwoliła, pamiętała o tej piątej godzinie, żebyśmy przyszli. Chciała nas też do swojej kamienicy zabrać, bo to była ich kamienica, na 6 Sierpnia, taka ulica (ona tak się chyba teraz nazywa), ale mama się bała, że ojciec wróci i nas nie znajdzie. No ale ona jakoś zaczęła pertraktować, żeby mama przeszła. Do tego nie doszło. W każdym razie pamiętała o mnie. I jak wiem, bo mieszkają teraz, ta rodzina, pod Warszawą (to znana rodzina, były z nimi wywiady), to mają taki piękny kopiec i napisane, że zmarli oboje 5 sierpnia. Prawdopodobnie albo ona nie chciała się rozdzielić z mężem, bo mężczyzn rozdzielali (nas też wzięli, tylko w późniejszym terminie), albo też po prostu zginęła – razem, oboje 5 sierpnia. I tak sobie myślę, że gdybym ja była w domu i [gdybyśmy] tam poszły, to bym pewnie też mogła nie żyć, no a tak...
- Ten kopiec, o którym pani mówi, to gdzie jest?
Ten kopiec... Ja w tej chwili nie jestem przygotowana, ale mam…
Nie, nie, to jest pod Warszawą, jak się jedzie na tej trasie do Lublina.
Tak, w ich posiadłościach. Bo znów z drugiej strony, w tym samym lokalu, to było pięć czy siedem pokoi w ogóle… A taki był rygor, że na przykład mimo że służba była, to paniczowie musieli cerować skarpetki. Ona im rozdawała takie te „grzybki” i cerowali. Mieli cerować, ale czekali, żeby jaśnie pani wyszła z domu. Jak wyszła, no to wtedy służba zaczynała cerować resztę, a my wszyscy w drzwiach, w oknach, żeby patrzeć, czy jaśnie pani nie nadchodzi. No i jak nadchodziła, to już tę pracę kończyli. Ale nie wiem, zastanawiałam się później, czy ona naprawdę wierzyła, że to oni cerowali te skarpetki? Ale jednak mieli za zadanie: prać rękawiczki, skarpetki, i tak dalej…
- Jak długo pani chodziła do państwa Szlenkierów?
No wie pani, przypuszczam... nie wiem, którego [roku], ale myślę, że ze trzy lata na pewno. I tam języka francuskiego się uczyłam, oni baraszkowali, ci młodzi, nieraz tam jakaś wojna wybuchła, więc… A ten drugi… Właśnie nie wiem, czy to była siostra państwa Szlenkierów? Państwo Kliniewscy, obszarnicy. Później był duży... że trzysta tysięcy hektarów ziemi państwo mieli, ten Kliniewski. I to była jakaś siostra pani Szlenkierowej, tak mi się wydaje, i naprzeciwko mieli już mniejsze mieszkanie. I mieszkał tam jej syn, który chodził na komplety w Warszawie, tajne, i gosposia. On się nic tej gosposi nie słuchał, tylko co ona upiekła na przyjazd państwa, jakieś torty, to on poszedł, wszystko pozjadał z wierzchu, i ciągle ona się denerwowała. I kiedyś wpadła właśnie tam do nas i mówi, że zapowiedziała, że powie rodzicom, że on taki nieznośny jest, ten panicz, a on z tego wszystkiego przez balkon wdrapał się na gzyms taki ogromny, trzymał się wina i powiedział, że nie zejdzie, jak ona naskarży. Ona się przestraszyła, że coś mu się stanie, i wpadła do tych rodzeństwa, żeby coś pomóc jemu, żeby go sprowadzić z tego gzymsu. No i wpadł ten starszy, Maciek, złapał go za tyłek, sprowadził go, przyłożył mu parę dobrych klapów za to. No i to też pamiętam. Tak że ja tam byłam prawie codziennie, po szkole, no chyba że coś innego.
- Czy jako dziecko miała pani orientację, że jest konspiracja, jakiś drugi nurt życia?
Wie pani, że moja mama jakoś nigdy przy mnie tego nie mówiła. No wiem, że na przykład był w domu szewc, bo te… Od ulicy Natolińskiej wchodziło się do niego i tam się zbierała koło niego młodzież. I nagle się okazało, że wykonali na nim wyrok śmierci, znaczy żołnierze Armii Krajowej. Wtedy do mnie dotarło, że to nie Niemcy go rozstrzelali, tylko Polacy. Ale takiego rozeznania, że jest podziemie, to nie miałam, bo mama po prostu nie interesowała się tym.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Powstanie… Właśnie w czasie Powstania byłam na ulicy Chopina z dwiema moimi koleżankami ze szkoły. Myśmy szły Chopina od Alej Ujazdowskich, a przed nami grupa mężczyzn młodych, w płaszczach, przepasanych takimi paskami. I nagle od strony Mokotowskiej wjechała w Chopina taka… samochód właściwie, czarny, mały samochód. I wtedy oni przed nami, tuż przed nami przyklęknęli, wyjęli jakąś broń spod tych płaszczy i ostrzelali prawdopodobnie tylko koła tego samochodu. Za chwilę z tego samochodu zaczęli wychodzić oficerowie z rękami podniesionymi do góry. Wtedy ktoś krzyknął do nas: „Uciekajcie!”, bo myśmy były tuż, tuż przy tym. Wbiegłyśmy do bramy domu, w którym mieszkała jedna z naszych koleżanek. No i tam nas przetrzymali. Nie wiem, czy ukrywali przed nami, czy też myśleli, że to się zaraz skończy. Ja tam przenocowałam u rodziców koleżanki i ta druga koleżanka też z nami. A rano chciałam się dostać do domu.
- Czyli mama nie wiedziała...
Nie, nic nie wiedziała właśnie. Wtedy (nie było telefonów, bo przecież telefony pozabierali) piwnicami przeprowadzili mnie i tę moją koleżankę do ulicy Koszykowej 20, to jest bliżej tej Chopina, ta strona. A ja mieszkałam po przeciwnej stronie ulicy, ale też dalej. I wtedy chciałyśmy jakoś przebiec na drugą stronę, ale nam powiedzieli, że ostrzał, bo tam na rogu alei Róż była ambasada czeska, tam byli Niemcy i stamtąd strzelali bez przerwy. Mówią: „Musicie poczekać do wieczora, może się jakoś uspokoi i przebiegniecie”. I ja tam stałam i stałam. Jakaś pani nas zaprosiła na obiad. Poczęstowała nas obiadem, a ja byłam tak zdenerwowana, że pamiętam, że nie mogłam zjeść i pod jej nieuwagę, [ponieważ] były kuchnie takie z popielnikami, w ten popiół zasypałam swoje jedzenie, żeby jak najszybciej opuścić ją i znów stać w tej bramie. I wreszcie około godziny może piątej, może szóstej, krzyknęłam do [koleżanki] – czy wydawało mi się, że się uspokoił ten ostrzał, czy też tak było – mówię do niej: „Biegniesz, czy nie?”. A ona mówi: „Nie”. Kiwnęła głową, a ja sama już z tej Koszykowa 20 wyskoczyłam, przez jezdnię zaczęłam przebiegać. I wtedy snajper do mnie strzelił tak blisko, że jak później mnie… Wyskoczył zza winkla jakiś Powstaniec, złapał mnie za rękę i wciągnął mnie w ulicę Mokotowską. Od tego strzału to miałam wyrwany cały pukiel włosów, przez tę kulę, znaczy z cebulkami. Byłam na powierzchni pięciu centymetrów łysa. I tam mnie znów wzięli, znów mnie uspokoili jakimiś lekami, bo ja cały czas płaczę. Napoili mnie i mówią, że w wieczór mnie… A ja ciągle chcę do domu. A ten nasz dom był na rogu Koszykowej i przedłużenia alei Róż, czyli to była ulica Natolińska, i miał boczną bramę od ulicy Natolińskiej. Wtedy mnie jeden z Powstańców przeprowadził do tej bramy naprzeciwko tej małej uliczki Natolińskiej i mówi: „Tu czekaj, a ja wieczorem cię przeprowadzę do domu”. Bo nie był pewien, czy ta brama otwarta, ta boczna. Ja tam stałam i dalej płakałam. I tu podeszła do mnie pijana chyba przekupka, zupełnie się na nogach nie trzymała, i pyta się, dlaczego ja płaczę. Ja mówię, że chciałabym do tego domu naprzeciwko się dostać. I ona wybrała się ze mną, szła od strony tego ostrzału, tu mnie z prawej strony trzymała, zasłaniając sobą. Ale szłyśmy długo, bo ona ledwo szła, bo ona była tak strasznie pijana. A ja się bałam zza tej jej spódnicy wyskoczyć. Wreszcie dotarłyśmy do tych bocznych drzwi, one były otwarte. Na mnie wszyscy czekali, bo matka przecież szalała z rozpaczy. I muszę powiedzieć, że nikt się tą… znaczy ani mama, aniśmy jej nie podziękowały, tej pani. Nie wiem, czy wróciła z powrotem, czy też tam u nas została. Po prostu miałam wyrzuty sumienia i mama później, że z narażeniem życia mnie przyprowadziła, a nikt jej za to nawet nie podziękował.
No i wtedy znalazłam się z mamą i już żeśmy przenocowały, bo to było późno, w domu, w mieszkaniu. Na drugi dzień przybiegł syn sąsiadki, który był łącznikiem, starszy ode mnie chłopiec, i mówi, że już Niemcy idą od alei Szucha, już doszli do ulicy Służewskiej, czyli do ulicy… tylko został numer 17 i 19, nasz. I że Niemcy palą domy. Wtedy mama zebrała wszystko, co miała najkosztowniejsze, tak jak inni zebraliśmy się, [zabierając] coś do jedzenia, coś tego… żeby wyjść z domu. Zatrzymali nas Powstańcy i powiedzieli, że nie można wychodzić jak szczury z tonącego okrętu. „No ale tu – mówią – przecież palą domy”. No to oni będą palić, a my będziemy gasić. Nie wiem, jak sobie to wyobrażali, w każdym bądź razie zawrócili wszystkich i myśmy wrócili posłusznie. Napełniliśmy między innymi tę beczkę, w której znaleźliśmy to dziecko żydowskie, i naznosili różnych kotłów z wodą, że oni będą palić, a my będziemy tę wodę wylewać. No i tak tam zeszło do wieczora przy tej tego... I mama postanowiła, że coś trzeba będzie jednak może upiec, tak ze wszystkiego, co [jest], z kaszy, z tego, jakiś, żeby to w jakimś kawałku, bo chyba inaczej trzeba będzie wychodzić.
Na drugi dzień rano, kiedy mama się jeszcze myła w łazience, przybiega sąsiadka i krzyczy, że Niemcy są na podwórzu, i że trzeba schodzić, bo palą domy. A po co ona tam poszła? Bo jej mąż miał przejść przez podwórko i ona chciała zobaczyć, czy szczęśliwie przejdzie. A nasze okna były od ulicy Natolińskiej, przedłużenie alei Róż i myśmy w ogóle nie słyszeli tego. I byśmy się żywcem spalili, bo ludzie by wyszli, a my byśmy ciągle były w mieszkaniu. Za mamą wybiegłam ja. I nie zabezpieczyłam yalowskiego zamka, drzwi się zatrzasnęły. Mama wraca, żeby cokolwiek, bo była w szlafroku i w kapciach, a tu niestety drzwi zamknięte, a ludzie już wszyscy prawie zeszli, tylko została ta sąsiadka i my. Nie było możliwości i tak zeszła. Nie miała nawet chusteczki do nosa. Ludzie mieli ze sobą… I prowadzili nas Koszykową, do Szucha. Już tamta strona Koszykowej się paliła, tak że myśmy szli przytuleni do lewej strony ulicy, bo tam była elegancka dzielnica, zamieszkała przez Niemców. Ponieważ mama nic nie miała, no to niosła w kocu rannych Powstańców. No i oni… A Niemcy co chwilę krzyczeli, nawet po polsku, bo ja to pamiętam: „Rzucić tych bandytów w ogień, rzucić tych bandytów”. Ale donieśliśmy ich do Gestapo. Niestety tam kazali oddzielać od razu mężczyzn. Tylko dzieci mają zostać i kobiety, a mężczyzn, bez żadnych bagaży, wszystko mają zostawić. I wtedy, pamiętam to, jak sąsiadka tego chłopca, co nas przestrzegał, że Niemcy już idą i palą, zbliżają się do naszej kamienicy, ona była, ojciec był też. I mówi do mamy: „Niech on idzie z ojcem, to się uratuje tego ojca”. Myślała, że może to dziecko uratuje tego ojca. A mama wtedy rozsądnie, co później owało tego rozsądku zupełnie, powiedziała: „Nie, nie, dziecko niech pani bierze ze sobą”. I tego męża, i innych mężczyzn już nikt nigdy nie zobaczył.
Natomiast nas zebrali na ogromnym placu, na którym były egzekucje… Znaczy ta droga na aleję Szucha to była dla mnie znana, bo ja chodziłam do szkoły, ale tych, co we wnętrzu, to ja nie znałam. Ogromny plac, na końcu tego placu był taki mur opancerzony i tam się odbywały egzekucje. I mama zaczęła się przepychać do tego placu, bo myślała, że jak nas będą tam rozstrzeliwać, no to my będziemy pierwsi i nie będziemy patrzeć na wszystko. Ale tak się nie stało, bo zaczęli powoli, powoli wybierać te kobiety, dzieci i w końcu do nas doszli. Bo ustawili cały szereg tych czołgów i nawet Niemcy przebierali się w ubrania tych kobiet, zabierali im tam chustki, żakiety. I nas ustawiali jako osłonę, [to znaczy] przed czołgiem, na czołgu, za czołgiem. I jak tak ustawili... A myśmy już byli w którymś tym wyjeździe, dlatego że myśmy były na samym końcu tego placu. No i tak nas wyprowadzili i tak prowadzili do placu Trzech Krzyży. I tak trzy razy nas doprowadzali. Ale myśmy były na końcu tej całej kawalkady, tak że jak później był odwrót, to myśmy się znajdowali na przodzie i znów uzupełniali tam następnymi i znów żeśmy wyjeżdżali. Pamiętam, na placu Trzech Krzyży, z lewej strony, czyli byliśmy już na placu, tam stała trumna. Chyba metalowa, bo miała takie odarte jak gdyby wieko, część wieka. Ja zwróciłam uwagę na tę trumnę. Prawdopodobnie pogrzeb… znaczy Powstanie się rozpoczęło, jak był pogrzeb, i oni zostawili tę trumnę i ona tam leżała. Trzy razy przechodziłam i trzy razy na tę trumnę patrzyłam. Po trzecim razie wróciłyśmy, my szczęśliwie nie trafione, a dalej Powstańcy nie puszczali, bo były barykady, ostrzał i oni się wracali. Nie wiedziałam, po co myśmy tam byli wyprowadzani. Aż dopiero po latach, kiedy byłam na rocznicy Powstania Warszawskiego, skądś tam patrzę, stoi autobus Armia Krajowa. Wtedy podeszłam tam i pytam się, czy z dzieckiem mogę się zabrać, bo jechali na Powązki Wojskowe. A oni mówią: „Proszę”. Więc ja wsiadłam i mówię: „Właściwie to mi się należy nawet przejechać, bo ja przeszłam całe Powstanie...”. A jeszcze za zgodą mamy byłam przeciągana przez taką rurę, w której były kable, żeby jak się porwały, to takie łóżeczko mi zrobili| (ale to już na Zgoda) do ciągnienia i te kable wyciągałam. I dostałam nawet taki papier, że brałam udział w Powstaniu Warszawskim. I mówię: „Mam ten papier”. A te panie... A to byli naprawdę żołnierze Armii Krajowej, jechali na ten cmentarz.
Myślę, że to był już, ja wiem, jakiś osiemdziesiąty. I mówią: „Jak to? To jak pani ma papier, to proszę przyjść do gmachu PAST-y, bo może to panią upoważnia do czegoś”. Ja myślałam, że mama przechowywała jako po prostu pamiątkę. No i poszłam z tym papierem do nich. „Tak, oczywiście”. Ja już byłam kombatantem, bo mój mąż był uprawniony i umarł, ja byłam wdowa po kombatancie. A później jeszcze zrobiłam się i jestem podwójnym już kombatantem. I one mnie dopiero wyjaśniły, te panie w autobusie, że oni [Niemcy] chcieli iść do gmachu PAST-y, wyzwolić żołnierzy niemieckich, którzy byli otoczeni w gmachu PAST-y. I chcieli czołgami tam podjechać, no ale to im się – przynajmniej za mojej bytności na Gestapo – nie udało, bo niestety przez plac Trzech Krzyży Powstańcy ich nie przepuścili.
- A te czołgi nie prowadziły żadnego ostrzału, tylko jechały?
Nie, no jakichś tam prowadzili, no bo przecież po cóż by czołgi jechały. Ale tam były barykady zrobione ogromne i jakoś nie udało im się i wracali. I po tym… No i na noc, już żeśmy przenocowały tam, bez wody, bez niczego, tak jak nas rano wzięli. I po południu na drugi dzień przyszedł chyba jakiś folksdojcz.
- A który to mógł być dzień Powstania?
To był dzień, tak… pierwszy ja… to był czwarty dzień, chyba tak. Pierwszy dzień mnie nie było. Drugi dzień wróciłam. Trzeci dzień nieśliśmy wodę. Czwarty dzień, piąty. Bo czwarty nas wzięli na Gestapo. I ten mówi tak, pamiętam, jak to powiedział. „Jest dzisiaj Przemienienie Pańskie, święto. Nasz komendant bardzo litościwy – po polsku, przez ten megafon – i wypuści was do swoich”. No i tak się stało, że zaczęli nas wyprowadzać. I tym razem do Litewskiej, w prawo, Szucha, przez Litewską. A myśmy nie miały nic. A ponieważ rozdzielili mężczyzn i część ludzi padło tam przy placu Trzech Krzyży, to zostawały różne torby. I mama, o dziwo, wzięła jakąś torebkę do ręki, bo nie miała nawet chusteczki do nosa. I mnie taką maleńką torebkę dała do ręki. Mówi: „Weź”. Ja wzięłam tę torebkę, mama tę torebkę, i tak żeśmy się udały do tej… Na rogu Mokotowskiej i Marszałkowskiej ciężkie karabiny maszynowe i ostrzał w stronę placu Zbawiciela, a nam kazali lecieć w stronę placu Zbawiciela z rękami podniesionymi do góry. Proszę państwa, jak żeśmy dojechali… [jak] dobiegłam z matką, za rękę mnie ciągnęła... I słyszę do tej pory, jak ja mówię: „Rzucę tę torebkę”. A mama mówi: „Nie rzucaj, bo to wszystko jedno”. Nie było miejsca na chodniku, biegłyśmy po ciałach ludzi, którzy padli. A na rogu Marszałkowskiej i przez Marszałkowską, i przez Mokotowską stały barykady powstańcze i [Powstaniec] krzyczał: „Prędzej, prędzej, prędzej”, bo oni się wstrzymali z tym ostrzałem ludzi, bo wystarczający był ostrzał niemiecki z tyłu. Dobiegłyśmy do bramy po prawej stronie Mokotowskiej. Zatarasowana była tam, nie wiem, nie można było wejść, wózki jakieś stały. Odbiegłyśmy do lewej strony, na Mokotowskiej. Za chwilę wnosili tego oficera, który krzyczał: „Prędzej, prędzej!”, dowodził tym, z tej barykady, rannego. A nas zaczęli poić wodą z tych węży, którymi się myje (bo jeszcze woda była) podwórka. Bo myśmy ze trzydzieści godzin w ten upał nie mieli nic w ustach. Ani kropli wody. A do tego byliśmy czarni, bo po prostu te sadze, które palili, to wszystkie na nas. Myśmy byli czarni. Wtedyśmy się sobie przyjrzeli. I nas myli, i nas poili... Wtedy ja zauważyłam, że jak żeśmy wchodzili po tym boisku… Może nam dali coś jeść nawet czy pić, na pewno pić, to z tego szlauchu. I później ja patrzę, jakoś zaczęliśmy chodzić, a zauważyłam bramę na ulicy Marszałkowskiej. Bo weszłyśmy Mokotowską, a później znalazłyśmy się na rogu Marszałkowskiej, przy placu Zbawiciela. I mówię do mamy: „Uciekajmy”. Bo wydawało mi się, że to tylko to Gestapo tam, ci Niemcy. Mama mówi: „Nie, zaczekaj”. A ja wybiegłam i nie patrząc, co jest z moją mamą, biegłam Marszałkowską, przecięłam ulicę Koszykową, później następne zabarykadowane, aż dobiegłam do Marszałkowskiej. Jak się okazało, była to Marszałkowska 60. I wtedy nadleciały samoloty. Nawet nie bombardowali, tylko przeleciały. Ja się przestraszyłam i wpadłam do tej bramy, a mama za mną.
I tam nas znów przygarnęli, nakarmili nas i ulokowali nas w piwnicy na nocleg. No i kiedyśmy się tam ułożyli do snu, to zeszła pani, była to pani Sękowska, i zabrała mnie i mamę na górę do siebie, do swojego mieszkania. Ci państwo mieli zakład fotograficzny. Ja później złożyłam im wizytę już z córką moją, po latach. Zaprosili nas do siebie i zaoferowali nam piękny salon, w którym stał ogromny fortepian, piękne meble i jednak stał tapczan, może dla nas przyniesiony. Ten pokój został nam przydzielony i tam żeśmy mieszkały.
- Czy dużo ludzi było wtedy w piwnicy, czy tylko była pani z mamą?
Nie no, dużo było, bo ludzie się w ogóle bali, to siedzieli w piwnicach też. Ale jeszcze wtedy tak dużo nie było, bo jeszcze Warszawa nie była taka zrujnowana. A to, że ja tyle się nabiegłam, tyle domów przebiegłam, taki kawał Marszałkowskiej… Tam ci ludzie siedzieli, tam się raczej zakwaterowali.
No i tak. Ja sobie tam mieszkałam, mama musiała chodzić po wodę, bo kto nie chodził po wodę, to nie mógł liczyć na tę łyżkę, miskę jakiejś zupy. Bo już Niemcy zamknęli wodę i tylko trzeba było do studni artezyjskich iść. Później namierzyli te studnie, gdzie są, i był straszny ostrzał. Tak że nieraz ktoś poszedł po wodę, tam padł, więc ludzie starali się te wiaderka wyciągnąć. Ale mama systematycznie tę wodę nosiła. I pewnego… Ale strasznie się zrobił duży głód. Ci państwo mnie trochę dożywiali, ale przecież nikt… Wszyscy tacy głodni… I mama sobie przypomniała, że mamy serdecznych przyjaciół na ulicy Zgoda i że tam trzeba się do nich udać. Przez Aleje Jerozolimskie żeby przejść, trzeba się było zapisać na przejście, bo ostrzał był od strony Pragi przez most Poniatowskiego i tylko w nocy przeprowadzali takim wykopanym tunelem parę osób. Wreszcie przyszedł ten dzień, że mogłyśmy się przeprawić. Data, w której mieliśmy pozwolenie na przejście.
- A czy może pani wie, jaka to była data?
Myślę… No, tej daty dokładnie nie [pamiętam], ale to był jeszcze sierpień, koniec sierpnia prawdopodobnie. A mama się strasznie rozchorowała na żołądek, bo zatruta. No po prostu przynieśli jej jakiś kleik, zaczęłam ją karmić… Cztery muchy, bo te muchy były tak głodne, że siadały już nawet na gorące... I wreszcie podniosła się jednak z tego i mogłyśmy pójść piwnicami do Alej Jerozolimskich. Ale mama nie mogła, bo musiała co chwilę siadać, bo miała przecież ogromne rozwolnienie. I żeśmy szły obie, pamiętam, puściusieńka Marszałkowska, a my idziemy. Mama przysiada co drugie, trzecie drzewko, ja ją podnoszę i w ten sposób dotarłyśmy do Alej Jerozolimskich, przy obecnym teraz Smyku, tam było to przejście, tam poczekaliśmy do zmroku i nas przeprowadzili.
Jak weszłyśmy właśnie na ulicę Zgoda 4 do naszych przyjaciół, oni zobaczyli matkę, się przestraszyli. Ale od razu ona dała jej spirytus z pieprzem, widocznie nauczyła ją, jak to pić, mnie też dała kieliszek wódki, też z pieprzem, choć rozcieńczonej, i tym mamę uratowała. Bo już byłby koniec, bo przecież leków nie było, nic, prawda. No i tam żeśmy się zatrzymały. I pamiętam, otrzymałam – ja – ponieważ byłam z żołądkiem w porządku, taką miskę grochu pokraszonego skwarkami, takimi dużymi. To ja później... Bośmy później znów wróciły na Marszałkowską, ale to potem. No i tam żeśmy przebywały właśnie u tych państwa. Siedziałyśmy właściwie już w piwnicy, bo… Ale zaczęły się naloty. Najpierw drapacz chmur, później po kolej zniżali się i po kolei po prostu te domy burzyli. Ale nasz dom (on do tej pory tak jest [zbudowany]) nie miał tej frontowej fasady, tylko parkan ozdobny i bramę. I ten z góry myślał, że dom już jest zburzony, bo tylko były te boczne i tylna fasada tej oficyny, i ten dom ocalał. Natomiast zawsze jak na chwilę się wyszło, żeby ochłonąć po tym [nalocie], powietrza zaczerpnąć, to zawsze przy piwnicy stał pan z psem. I tak pierwszy wchodził i tarasował tę drogę tak, że ostatni, to już nalot się skończył, nim mógł wejść do tej piwnicy. Aż wreszcie zaczęli rekwirowanie psów, oczywiście teraz jak wiem, to żeby zjeść. On się opierał, ale musiał tego psa oddać. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bo już wtedy on nie schodził do piwnicy, już mu życie było obojętne, widocznie dla tego psa tylko żył. Wtedy mogliśmy już szybko do tej piwnicy.
Ale chciały mnie zjeść szczury. I właśnie kiedyś już, niedawno, parę lat temu, na jakąś rocznicę jestem w parku przy pomniku Nieznanego Żołnierza, podchodzi młody dziennikarz, a przy mnie na ławce siedzą dwie starsze panie w moim wieku, i on się pyta: „Czy paniom się coś z Powstaniem kojarzy?”. Bo myślał, że one może też [były w czasie Powstania w Warszawie], mogły być [wtedy] dziećmi. A one mówią: „Nie, nam się z niczym nie kojarzy”. Ja mówię: „A mnie to się, wie pan, kojarzy z tym, że tu, w tej dzielnicy chciały mnie zjeść – mówię – szczury. Już nie reagowały na to, że mama na przykład tam [waliła] w kocioł przedtem, jak jeszcze nie były takie głodne, a tu trzeba było je zrzucać, bo po prostu by mnie zjadły. Ale – mówię – po czasie, najpierw żeśmy zjedli psy, później koty, a później – mówię – wyłapali szczury. I też żeśmy zjedli, tylko trzeba, żeby fachowiec przygotował, bo szczur ma coś trującego ponoć w sobie”. A one tak siedzą i tak nagle ta jedna mówi: „No też pani [opowiada]. A któż by tutaj szczury jadł i psy, i koty”. Taka… A ten młody człowiek, młody, bo one to były w moim wieku, spojrzał na nie karcąco i mówi: „No, wiecie panie – mówi – chyba nigdyście głodu nie zaznały. Wy nie macie pojęcia, co może zjeść człowiek, który w ogóle nie ma nic do jedzenia”. A ja dodaję: „I do picia”. Bo nie było wody. No i tak właśnie też te szczury później… Już spokój był, bo już szczury wyłapane i mogłam spokojnie w tej piwnicy spać.
Ale niestety mama myślała… Mama nie bardzo się w tym orientowała, bo myślała, że tam na tej Marszałkowskiej było ciszej, spokojniej, no bo to był pierwszy tydzień czy drugi Powstania Warszawskiego. A tutaj to już dobrze się ono rozigrało. No i mówi: „Musimy wrócić z powrotem na Marszałkowską, bo wprawdzie jest głód, ale tam jest spokój”. No i tak… Ja też tak myślałam… A do mnie przychodził zawsze młody Powstaniec od braci Jabłkowskich, bo oni tam mieli jakiś tam punkt, i przynosił mi zabawki. Tak że ja miałam w tej piwnicy nieprawdopodobną ilość wspaniałych zabawek. I mówił do mnie, co ja wzięłam poważnie: „Teraz się baw. A po Powstaniu, po wojnie to się z tobą ożenię”. Ja to wzięłam poważnie. Później mój mąż, któremu to opowiedziałam, mówi: „No proszę, słowa ci nie dotrzymał i ja się teraz z tobą morduję”.
- Czy to były zabawki własnoręcznie zrobione?
Nie, zabawki z braci Jabłkowskich, ze sklepu, bo przecież tam wszystko było. I dziwnie. Zamiast mama powiedzieć jemu: „Synu, przynieś jakieś buty czy coś do ubrania”, to ona nic, a on mi znosił ciągle te zabawki, bo sam miał z osiemnaście lat. Wreszcie któregoś dnia w końcu żeśmy się zapisały i mogłyśmy znów przekroczyć [Aleje], z powrotem na Marszałkowską wrócić.
- Jeszcze może wróćmy do tej lokalizacji, do…
Tej Zgoda.
- Tak, do tej waszej piwnicy. Jaki był nastrój wśród ludności, mieszkańców i przybyszów, którzy tam byli.
Wszyscy byli, proszę pani, strasznie znękani i właściwie przerażeni, bo przecież ani uciec gdzieś nie było można, ani… Przede wszystkim głód panował straszny. Bo tam oprócz tego, że bracia Jabłkowscy, to na rogu Chmielnej był sklep braci Pakulskich, taki sklep z żywnością. I jak się Powstanie zaczęło, to przynieśli sobie trochę i konserw, i mąki, i wszystkiego, no i ten spirytus, który matkę moją uratował, [to wszystko] od braci Pakulskich. I dzięki temu tam nasza znajoma mogła nam coś gotować. Ale tak to było ciężko. Ludzie byli przede wszystkim strasznie zdenerwowani i jacyś… Moja mama mówi, że jak tylko ten nalot się zbliżał, bo to już nikt nie sygnalizował, to mama mówi, że jej się jak gdyby kiszki skręcały w ogóle z nerwów. Jak mówię, nic nie myślała logicznie. Ten ostatni jej pomysł logiczny to było to, żeby dziecko wziąć z matką (i on przetrwał, ten chłopiec, i ona), a nie oddawać ojcu. A później to już zupełnie nie myślała nic, kompletnie. Zawsze mieliśmy ten ręcznik mokry, że w razie czego, jak się wali, żeby się zakryć od tego kurzu… No i [byliśmy] w tej piwnicy, no i wychodziło się gdzieś tam właśnie za potrzebą, to do drugiego… Ja pamiętam, że jakiś taki dół znów otworzony był w bramie i widocznie ktoś zabrał futra, a [zostały] dwie czapki pięknych takich lisów. Ja idąc stamtąd, wzięłam te dwie czapki, przyniosłam, a mama kazała mi to z powrotem odnieść. W ogóle nie kojarzyła, że to przecież już niczyje właściwie, no… A ta gospodyni gotowała nam zawsze coś do zjedzenia i żeśmy jadły. Ale wtedy postanowiłyśmy wrócić, a ja…
- Przepraszam, czy oprócz tego młodego chłopaka, Powstańca, który pani przynosił zabawki, był kontakt z Powstańcami?
No tak, no mówię, tam właśnie mnie przeciągali przez tę rurę, właśnie na Zgoda. I właśnie mówię, że zrobili mi takie coś, które z dwóch stron miało jakieś pociąganie, i miałam powiedziane, że w razie czego czy do przodu, czy do tyłu mam ręce położyć. Jak się zerwały te kable, to nikt by tam nie wszedł. A ja chudzina mała, no to mnie tam wciągali do tego… Jak ja zauważyłam, że kabel jakiś jest, to albo przeciągali… dali mi, przywiązywali mi do nóżki kabel. I jak mnie wyciągali tam, to tamci sobie odwiązywali i łączyli, żeby jakaś informacja była przez te kable.
Łącznościowe. No, mama się zgodziła na to. Mama granaty im tam nosiła… No ale mamie tego nie dali, tylko mnie dali, tak że…
- Długo trwała ta pani praca na rzecz Powstania?
No nie, sporadycznie. Bo to jak się coś tam [wydarzyło], bo tak to nie że codziennie… Ja wiem, co drugi dzień, ze trzy, cztery razy byłam przeciągnięta przez tę rurę. No a ponieważ byłam jedyna dzieckiem, które nadawało się do tego, no więc mnie tak [potem] dali taki list, właściwie nie list, tylko takie oświadczenie, które miało znaczenie.
I wtedy ja postanowiłam... Bo u państwa Sękowskich była dziewczynka, Joanna, ich córka, z rok młodsza ode mnie. I był taki wierszyk – u tych Sękowskich, na Marszałkowskiej – był taki wierszyk, że Joanna gra na fortepianie (tak się zaczynał), a na nią patrzą panie (w tym salonie naszym). I wtedy postanowiłam jej trochę tych zabawek wziąć, bo przecież tonęłam. I doszłyśmy do tego punktu, gdzie nas mieli przeprowadzić na drugą stronę, zobaczyli nas z tymi pudełkami i mówią: „Nie, mowy nie ma, żebyście z tym przeszli. Ledwo sami możecie iść”. No ale powyjmowałam z tych pudełek te zabawki, zrobiłyśmy jakieś takie tłumoczki, no i że to niby nasz dobytek. Puścili nas z tymi zabawkami. Doniosłam jej te zabawki, tej Joasi, na tę Marszałkowską 60. Ale w naszym salonie już była para, on był zegarmistrzem, ten pan, nazwiska nie pamiętam, i ci państwo znów ich zakwaterowali. No ale jak myśmy przyszły, to [jako że] my pierwsze, więc odstąpili nam ten tapczan, który tam stał, a sami z nami mieszkali, spali na materacach, to małżeństwo, starsze małżeństwo… On był zegarmistrz. Stąd wiem, bo ja miałam zegarek, zakurzył się, nie chciał chodzić. On mówi: „Daj mi ten zegarek, to ja ci oczyszczę”. I wziął do naprawy.
Ale w tym czasie żeśmy już tam zamieszkali znów, mama znów chodziła po wodę, ja w piwnicy… A nie, jeszcze nie w piwnicy, bo jeszcze było wszystko w porządku. I nagle „krowa”... Tak nastawili i tak po Marszałkowskiej, od strony Alej Jerozolimskich „krowa” namierzała kolejne kamienice. A pociski „krowy” tak były, o tak – szły nie poziomo, tylko pionowo. On tak spokojnie nastawiał i tak się zbliżały. Już się bardzo zbliżyły do naszej kamienicy i wtedy postanowiłyśmy z tego pokoju wyjść, bo okna tego salonu wychodziły na ulicę Marszałkowską. Ja wyszłam, mama wyszła do przedpokoju… A ta pani miała ze sobą futra i wszystko, wzięła, wszystko powynosiła do przedpokoju… A do niego przyszedł kolega, do tego pana, i siedzieli tuż między oknami, z dwóch stron biurka. Ona mówi do niego: „Chodź”. A on jak zobaczył tę [niezrozumiałe], to mówi… Złożył mi ten zegarek z powrotem, który wziął do naprawy, i mówi: „Włóż na rękę”. Mama mówi: „Ale to później pan…”. – „Nie, nie, włóż na rękę”. I ja wzięłam. To był dobry zegarek, cyma, który mi kazał założyć. I wtedy my w tym przedpokoju, ona się wróciła do niego, mówi: „Chodź”, za rękę go bierze. Tutaj do okna, my tak w przedpokoju... On mówi: „Ja nie dziecko. Skończę, to pójdę”. I w tym momencie akurat ten świst taki, pięć czy cztery [razy], nie wiem, i patrzę, a nasz sufit się rwie, nad tym salonem. A my za drzwiami, w przedpokoju, przy drzwiach. I w tym momencie widzę, że ten młody człowiek odskoczył od biurka i znalazł się przy ścianie, przy której były drzwi do drugiego pokoju obok. I wtedy wszystko spadło, mama mnie ten ręcznik na twarz i w ten sposób… Stałyśmy długo, bo nie wiedziałyśmy, co spadło, gdzie się w ogóle ruszyć, czy klatka schodowa istniej. I dopiero za jakiś czas żona tego właściciela przyszła do nas, wyprowadziła nas z tego przedpokoju kuchennym wejściem na dół. No i wyszłyśmy na ulicę. A tu właśnie tak już spadły te wszystkie salony, pięć pięter i ten gruz leży. Ta żona rozpacza, no, zegarmistrz spadł z tym człowiekiem… znaczy z naszego piętra, a myśmy były na pierwszym piętrze. I ta żona rozpacza, tego, tutaj te fortepiany, to wszystko… No i my tak stoimy, mama ją pociesza, podtrzymuje. I wtedy idą dwie sanitariuszki. Jedna przeszła, a druga krzyczy: „Słuchaj, słuchaj, to twoja mama tu jest”. To była córka tego zegarmistrza, co spadł. Wróciły, rzuciły się w objęcia, a matka jej mówi, że właśnie w tej chwili spadł ojciec. Ludzie nieudolnie... zaczęli jakieś łopaty, coś dalej… Ale gdzie można pięć pięter czegoś odkopać. Niestety, nadleciały samoloty i znów żeśmy uciekli, tym razem już do piwnicy, bo już nie mieliśmy gdzie mieszkać, bo już pokój nasz spadł. A ja mówię, że widziałam, że ten był na tej ścianie, być może udało mu się przejść do sąsiedniego pokoju – a widać było, że te pokoje jeszcze stoją. To z narażeniem życia, bo to mogło się wszystko walić, dotarli do tego pokoju… Bo ja się upierałam, że on może tam zdążył wejść. No ale niestety go tam nie było. No i wtedy siedziałam już w piwnicy.
Siedziałam w piwnicy, a mama chodziła po wodę. No to po tę wodę to trzeba było prawie cały dzień, bo nie można było dojść do tych miejsc, bo był permanentny ostrzał niemiecki. Bo oni nie chcieli, żeby tej wody brać w tych studniach.
- To już był wrzesień, prawda?
Tak, to już był wrzesień. I wtedy, siedząc przy tym… A ja siedziałam przy okienku i czytałam, co mi w rękę wpadło, żeby zabić ten czas. I takie widzę jakieś… właściwie porno i striptiz wydawnictwa Towarzystwa „Rój” czy coś. I takie zeszyty były. I ja pamiętam, czytałam „Białą Niewolnicę”. Oczywiście nie bardzo rozumiałam, o co tam chodzi, ale czytałam te zeszyty. I nagle świst. Wpadła w ten dom „berta”. Jak mnie tam złapało spod tego okienka, to mnie rzuciło w piwnicy, tam przy drzwiach. Straciłam przytomność, tam leżałam. No i znów jak mama przyszła, to przecież zaczęła alarmować, że dziecko w piwnicy było. Jakimś cudem z drugiej piwnicy dotarli do mnie i mnie stamtąd wyprowadzili. No i wtedy już nie miałyśmy gdzie być i z powrotem wróciłyśmy na ulicę Zgoda, do tego mojego partyzanta, do mojego wielbiciela.
No i tam żeśmy dokończyły właściwie… Tam nas zastał po prostu już koniec Powstania. Były trzy dni na wyjście. Mama została zatrudniona do pieczenia chleba tym Powstańcom, którzy wychodzili do niewoli, bo już to było załatwione. I tenże Powstaniec właśnie w ramach wdzięczności za te pieczenie przyniósł, pewnie też od braci Jabłkowskich, trzy pary kolczyków. Trzy pary kolczyków, pamiętam: jedne złote, drugie takie wiszące. Jedna para była z rubinami, a trzecia była jeszcze… taki tuż przy uchu. Ja ucieszona, przymierzałam, że kiedyś je włożę. No i to nam dał.
Przyszedł czas, że trzeba było wyjść. Nasi gospodarze, ci przyjaciele mojej matki… On był starszy i zakwalifikował się, że będzie dowieziony gdzieś pociągiem do tego Pruszkowa, a my niestety musiałyśmy iść. No a ja miałam już zupełnie zniszczone te sandałki, w których wyszłam z domu. Wówczas dozorczyni na mnie spojrzała, a u niej klucze zostawiali, nie wiem po co, ci, co opuszczali, i mówi: „Przecież dziecko nie wyjdzie boso”. I poszła, otworzyła któreś już mieszkanie, bo miała te klucze, i znalazła dla mnie buciki bardzo piękne, półbuciki brązowe, pamiętam, jak wyglądały, takie obszyte. Ale niestety dalej mnie zaczęła ubierać i [dała mi] jakieś takie czerwone spodnie, które mi się nie podobały, sztruksowe, no ale musiałam je wziąć, i jeszcze tam coś, jakieś trochę rzeczy dla mnie do ubrania. Jak penetrowała to mieszkanie za tym, żeby mnie w coś ubrać, to zauważyła takie dwa garnki kamienne, w których, w jednym był smalec, a w drugim powidła. Jednak jeszcze ludzie to mieli. I ona powiedziała… bo to ciężkie było. Ale mama… ona: „Nie – mówi – ja tego nie biorę”, ale mama zgłodniała, i ciągle tego… wzięła te garnki ze sobą, na plecy i ruszyłyśmy do tego Pruszkowa.
Gdzieś chyba na ulicy Wolskiej nagle zauważyły taki wózek, to znaczy było jedno kółko, dyszel i taka platforma. Mama ucieszona, żeby zdjąć to z siebie… I szła z nami siostra tej przyjaciółki, wszystko miała ze sobą, rzeczy jakieś swoje wzięła... Złożyły wszystko na tę platformę i chciały pociągnąć, ale nie umiały, bo to jeden dyszel, i to wszystko spadło. Tej scenie przyglądała się grupa Niemców, bo tam widocznie kwaterowali, w koszulach, bo to ciepło było, przyglądali się i śmiali się, że mama znów włożyła to wszystko, znów ruszyły i znów się wywróciło. Wtedy jeden z tych Niemców podszedł, pamiętam go, zawinął rękawy od koszuli, ułożył to na tym jak trzeba, kazał czekać, poszedł, sznurkiem… przyniósł jakiś sznurek, przywiązał tym sznurkiem i jakiś kawałek uczył ich, jak ten wózek trzeba prowadzić, żeby on się nie przewracał. No, jak już one to pojęły obie, to on odszedł. Więc też taki ze strony Niemców gest. Doszłyśmy do Włoch.
- Czy możemy jeszcze na chwilkę wrócić do zakończenia Powstania? Czy przypomina sobie pani może, jaka była atmosfera, jak wiadomość o kapitulacji została przyjęta przez ludność cywilną czy może Powstańców?
Ja tylko pamiętam, że ci Powstańcy byli strasznie zdenerwowani tym, że to Powstanie się skończyło. Tym bardziej że jeszcze byli zdenerwowani, bo zdaje się, jeszcze nie było pewne, czy oni idą do niewoli, czy… Później zostało załatwione, że oni byli potraktowani jako żołnierze. Teraz wysłuchałam, że Churchill postawił ultimatum, że jeżeli będą zabijać Powstańców – bo ich zabijali, jak wchodzili w ogóle – to tak samo będą się zachowywać Anglicy w stosunku do Niemców. Oni się przestraszyli i już później traktowali ich jako żołnierzy.
- A ludność cywilna, mieszkańcy tego domu, piwnicy?
Ludność cywilna była też zrozpaczona, bo nawet z tej mojej kamienicy to wszyscy wychodzili z własnych mieszkań. Bo jak mówię, ta kamienica nie została zniszczona i do tej pory istnieje, to jest Zgoda 4. Tak że ci ludzie musieli opuścić własne domy. No nam to właściwie... Już myśmy dawno domu nie miały…
- A czy tam była jakaś ulga, że jest koniec walki, czy raczej była taka rozpacz?
Ja to uważam, że ludzie się troszeczkę [ucieszyli], że to była i ulga, że się… Przede wszystkim się ucieszyli, że przecież przestali strzelać, naloty ustały, no i bomby się… i ten huk, to wszystko, i ten kurz, no i przede wszystkim, ludzie mogli pójść do tych studzien, nabrać spokojnie wody i się napić wreszcie. A to był… Przecież nikt się nie mył. Ja miałam tyle wszy na sobie… Chcę tylko powiedzieć, że w tej torebce, którą mama mnie dała, było około kilograma suchej kiełbasy i były koszulki wyhaftowane Maryla Rylska. I ja te koszulki nosiłam po tej dziewczynce. Później już próbowała mama szukać jej, ale oni widocznie zginęli, bo oni byli wyprowadzeni jak my, na Gestapo.
- A torba, którą mama wzięła?
A torba, co mama wzięła, to muszę powiedzieć, że nie wiem, co było. Nie mogę powiedzieć. To były nieduże rzeczy. Mama musiała jeszcze rękę do góry trzymać, bo tak sobie Niemcy życzyli, więc mnie tu trzymała, póki oni byli, a później przełożyła. A co w mamy torbie było, nie wiem. Wiem, że ta Gestapo, jak się [niezrozumiałe], to mówiłam o tej lornetce, co później zamieniliśmy na ten chleb, chyba faktycznie. Bo gdyby on był nawet z jakichś plew, to by chyba się zjadło. A on był chyba z trocin. Tak że niestety.... Najpierw ulga, że się człowiek napił, że się umył w tej wodzie i że… Bo tak to tylko jak deszcz padał, to można było. A na tej koszulce z Marylą Rylską, to co mama podniosła, to dziesięć, dwanaście wszy… No po prostu bez przerwy, no bo ludzie się nie myli, bo nie mieli w czym. Tak że to było tragiczne to wszystko. Jęki tych… Tak że w pewnym sensie jak to Powstanie się skończyło, to ludzie po prostu odetchnęli troszkę, że jest spokój. No a Powstańcy byli załamani, że tego…
- Czy przypomina sobie pani może, jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?
Nie był wrogi, bo oni przyjeżdżali, oni nawet… Taka dziura była z drutu i tam pilnowali takiej dziury tam. I nagle jakiś Niemiec się wychylił właśnie z tego drugiego domu. A ja tam byłam w pobliżu, w piwnicy. I ten mówi: „Dawaj kb”. Ja słyszę, jak on krzyczy. Ale ten Niemiec się schował i poszedł. Nie było żadnej wrogości do Powstańców. Na atak nie, nie… Znaczy do Powstańców nie było [niechęci], a co tam [myśleli] ludzie może bardziej światli… Bo mama naprawdę była tak skołowana tym Powstaniem, że jak mówię, no byłaby mnie boso wyprowadziła.
- Czy docierały jakieś informacje do państwa z jednej czy drugiej strony, co się dzieje?
Tak, docierały informacje, że jest desant, że na Pradze są Rosjanie – to już było chyba 15 września – że oni przyjdą, bo już są na Pradze. Później znów [wojska] odeszły, to że nie przyjdą, bo się cofnęli.
- Czy to były informacje przekazywane ustnie, czy może były jakieś gazety albo rozmowy telefoniczne?
Nie, to przynosili ci Powstańcy. To Powstańcy, bo oni mieli jakąś informację czy z tych telefonów, z tych tego no… Myśmy nie mieli, siedząc w tej piwnicy.
- Czy może pani zetknęła się z jakimiś wydawnictwami?
Nie, ja się z niczym, żadną…
- A może ktoś na przykład słuchał radia?
O tym, żeby radia słuchał, to chyba byłoby niemożliwe w tym huku i w tym kurzu, i żeby on miał… bo to niemożliwe by było tutaj. W ogóle ja nie słyszałam o żadnym ani… ani radia nikt nie miał, ani… Ja tego nie pamiętam.
- Czy ludzie jakoś dyskutowali o tej sytuacji, jaka jest? Czy rozmowy dotyczyły bieżących rzeczy, czy raczej…
No właśnie, pamiętam, że rozmowy takie były później, że na przykład armia radziecka się zbliża. Później była euforia, że są na Pradze. Później, pamiętam, koledzy moi starsi, z pracy, z uczelni, to przecież mówili, jak to się odbywało. Że forsowali, że Wisła była czerwona od krwi, jak polskie wojska próbowały forsować z Pragi i właściwie zostali wystrzelani. Ja już to wiem później, jako dorosła, bo tu koledzy… Kolega tam brał udział, to mówi, że właściwie byli ostrzeliwani przez armię radziecką, że
gros tych forsujących polskich żołnierzy z Pragi było zabitych i że Wisła była czerwona od krwi. Później miałam przyjemność być z taką lekarką w szpitalu, to ona była lekarką w czasie tego, to też mi opowiadała wszystko. Ale to już późniejsze wiadomości.
- Czy może zetknęła się pani z jakąś formą życia kulturalnego, jakieś koncerty czy przedstawienia?
Nie, jedynie to były… Pamiętam, były msze, które się odbywały w podwórkach. I ponieważ już, nie wiem... W połowie Powstania, pamiętam, była msza, odprawiał jakiś biskup i wszystkim nam udzielił, tym głodującym, dyspensy, że możemy już właściwie do końca życia nie pościć. To to było. No i były też okazje, jak chowali ludzi… Jeszcze przy drzewkach czy w podwórkach były nieraz takie klomby, no to tam się zbierali, jak był pochówek, na początku. A później to już nikt nie mógł, bo tu albo gruz, albo taka zawierucha później była, że właściwie już ludzie tylko myśleli, w którą piwnicę wejść. A te piwnice były tak zawalone, że nie można było się do nich dostać nawet… Te gruzy padały. Tak że ja pamiętam uroczystości kościelne, tak. I pogrzeby tych zabitych. Ale później to już właściwie nikt nikogo nie chował, bo nie było możliwości.
- Czy zetknęła się pani może z przedstawicielami innych narodowości niż Niemcy, którzy uczestniczyli w walkach?
Tak. Później, jak już byłam, to co pani opowiadałam przedtem…
- Tak, do tego jeszcze może wrócimy, chodzi mi o samo Powstanie.
A nie, żadnych innych… Znaczy, słyszało się, że są jacyś tam, dołączają do Powstańców, [na przykład] Francuzi, ale ja ich na oczy nie widziałam.
- Czy oprócz tych wydarzeń, o których pani mówiła, zetknęła się pani jeszcze z przypadkiem zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania, jakichś masowych mordów?
Wtedy to do mnie nie dotarło. Natomiast wiem, co się działo na Woli. To później już, że…
- Ale sama pani nie była świadkiem?
Nie, nie, ja nawet… No właśnie mówią, że tam wymordowali ludzi na Woli, ale ja mówię, ja byłam cały czas w Śródmieściu, więc tylko to jedno, co nas wzięli na Szucha i nas puścili później, bo nie mieli faktycznie co z nami zrobić. No, nie mogli nas uśmiercić, bo by nie mogli sami tam mieszkać. A tak to ja nigdzie się nie przedzierałam, tak jak mój wnuk mówił: „Byłem w Powstaniu, szedłem kanałami”. Tu, w Muzeum Powstania. A ja mówię: „A babcia całe Powstanie przeszła, a w kanale nie była”. Ale jak przyszłam tutaj, to przeszłam wasz kanał. No bo ze Śródmieścia, to nigdzie już nie było ucieczki dalszej, bo to już był…
- Czyli teraz wracamy do momentu kapitulacji Powstania i wyjścia z Warszawy.
No i wyszliśmy i jak…
- Czy pamięta pani może, którego to było dnia?
To było już ostatniego dnia. Bo jeszcze mama piekła i do końca… Tak że ostatniego [dnia], trzeciego… Trzy dni było na opuszczenie Warszawy i ostatniego.
Tak, no… Nie, ono drugiego chyba upadło, to jeszcze trzy dni. I właśnie we Włochach, jak doszłyśmy… no, przed Włochami…
- Ale to była jakaś kolumna?
Tak, kolumna ludzi i od czasu do czasu Niemiec szedł, pilnował. Żołnierz niemiecki.
- Czy zetknęła się pani może z tym, że zabijano ludzi, którzy nie…
Nie, w czasie tego pochodu nie. Jak mówię, w czasie tego pochodu ten Niemiec, oficer, przyszedł i mamie i siostrze przyjaciółki mojej mamy pomógł ułożyć te bagaże. I ten wózek dotrwał do Włoch, ale się kółko oderwało. W każdym bądź razie kawałek podwiózł ten dżem i ten smalec.
- A ile czasu trwał ten marsz?
Wyszłyśmy rano, a to już była pora obiadowa. A po drodze zwłoki ludzkie na ulicach, trzeba było ich… ten wózek [musiał je] ominąć, bo ludzie leżeli. Cała Warszawa była usłana zwłokami tych zabitych, dzieci, różnych… I wtedy we Włochach ta pani właśnie… Bo oni bardzo przeżyli, bo oni widzieli tę palącą się Warszawę, tę łunę, a nic nie mogli zrobić. I nagle ci ludzie szli. I ona mówi: „Niech pani skręci z tym dzieckiem”. Mama się rozejrzała, że Niemcy tego – bo oni tak co dziesięć metrów byli – odwrócili się, mama skręciła do tej furtki z tą panią i ze mną. Ona nas przeprowadziła ogródkami, a mąż gotował kartofle i krasił je słoniną. I wszyscy jedli, bośmy przecież kartofla w ustach nie mieli. Oczywiście piliśmy tam, co nam podali.
Ale niestety, za chwilę była znów... zaczynali szukać warszawiaków. Przeprowadzili część do Pruszkowa, uznali, że gdzieś musiało się część rozejść i zaczęli szukać. No i ten mówi w tych Włochach: „Nie ma mowy… Gdzie was tutaj powywozić?”. No i mama sobie przypomniała o przyjacielu ojca, koledze z pracy, w Jaktorowie. I mówi: „Może tam”. Więc ten pan, też z narażeniem życia (ja wiem, gdzie ten dom był we Włochach, tych państwa, którzy nas przechowali) wyprowadził nas do kolejki WKD i pod strachem Boga wsadził nas do tej kolejki i sam z nami jechał. My bez biletu, bo przecież w ogóle… Na kolei ten nie chciał nawet tego biletu [dać, nie chciał] zapłaty, bo się bał. No i wywiózł nas do Grodziska. Stamtąd udałyśmy się piechotą do Jaktorowa. Szłyśmy wzdłuż szosy, przystając tam trochę, odpoczywając. A jakaś pani, znaczy ta z tego Jaktorowa, mówi: „Uciekajcie stąd, bo przecież tutaj obława warszawiaków, a wy tu siedzicie, w oczy się rzucacie” – od razu w nas warszawiaków poznawali. No i dotarłyśmy do tychże państwa…
- Czy pani była sama z mamą, czy ktoś jeszcze?
Nie, jeszcze i ta siostra przyjaciółki, bo ona też się nie załapała na transport i z nami musiała iść. I tam żeśmy były we trzy, no ale ta żona nie bardzo nas chętnie przyjęła, nawet mimo tego, że mama wbrew mojej woli oddała jej te kolczyki, te złote, długie. No ale jak tego męża nie było, to ona dokuczała i tak dalej. I wtedy ta właśnie siostra przyjaciół pomyślała, że jej trzecia siostra jest zaprzyjaźniona z panią Sawicką, z Gołąbek, i mówi: „Tylko ona nas może… To przyzwoita kobieta, może ona nas przytuli”. Tak się stało. Znów wsiadłyśmy pod strachem Boga w kolejkę.
Przyjechałyśmy do Włoch i z Włoch dotarłyśmy wieczorem pod ten dom. Był oświetlony, bo jak mówiłam, Niemcy… Na kwaterze był ten
Obersturmbannführer, zajmował pokój werandowy, a trzech jego adiutantów boczne pokoje na parterze. Było wszystko zajęte, zostawała tylko kuchnia, w której myśmy zamieszkały na podłodze, razem z dozorcą tego domu. Tam właśnie, chcę powiedzieć, bo… że ona nas przyjęła, nie mając… Za każdego warszawiaka groziła kara śmierci, a ona nas przyjęła, mimo że sama też miała kenkartę warszawską. No i co… Jeść nam nie mogła dać, bo sama nie miała co. Mnie tam coś dawała, dożywiał mnie ten pan Bocian, bo on chodził, wylewał szamba i tak dalej, przynosił tę cebulę, to mnie język uciekał, kiedy on tę cebulę smażył.
Och, tak. I Niemcy. Bo ten
Obersturmbannführer, zauważywszy, że dziecko jest za drzwiami, otworzył drzwi, zaprosił mamę i powiedział: „Sprzątać, sprzątać”, wskazując na stół, jedzenie. Mama nie bardzo to zrozumiała, bała się, więc... Pewnie ja już wyszłam, jak mi kawałka chleba nie dała. Ale to wszystko zostawiła, tylko to sprzątnęła. I on znów wrócił, jak mówiłam, pierwszy i znów zobaczył, że jedzenie nietknięte, i nakazał, żeby codziennie zabierać. I mało tego, nakazał tym swoim adiutantom, że każdy osobno do kantyny chodził i brał jedzenie na śniadanie i kolację dla czterech osób, czyli trzy porcje. Trzy porcje, trzy razy cztery – oni zjadali jedną, obiad mieli tam w pracy, a te dwie zostawały nam. Tylko że on nie wiedział, że tam na zapleczu jest dwadzieścia sztuk też głodnych ludzi.
Tak, którzy się ukrywali.
- Tamci to też warszawiacy?
Tak, warszawiacy, których ona też przygarnęła. I oni zajęli górę, te pokoje górne, no bo pierwsi byli. I myśmy… ale ponieważ co drugi dzień, co trzeci było poszukiwanie warszawiaków, przyjeżdżali właśnie na motocyklach z takimi „łódkami”, tak jak pokazują, z tymi „blachami”, w takich zielonych płaszczach. Podjeżdżali pod dom i… Ale wcześniej myśmy byli powiadomieni, bo siostrzenica, też sanitariuszka z Powstania, siostrzenica…
Tak. Miała na celu cały dzień pilnować ich tam na górze i dawała wcześniej znać, że już jadą oni. I wtedy wszyscy zdążyli przelecieć przez naszą kuchnię, przez pokój werandowy pana
Obersturmbannführera, do piwnicy, która była w podłodze werandy, pod podłogą werandy. I tam wszyscy się schodzili. Zostawałam tylko, jak powiedziałam, ja i ona. Brała ze sobą sekator i koszyk dla zamaskowania (bo ona miała właśnie kenkartę warszawską) i mnie za rękę, i szłyśmy do furty, otwierała ją i objaśniała, że tu
Obersturmbannführer (zapomniałam właśnie teraz nazwiska) [mieszka] na kwaterze. No to oni sobie zdawali sprawę, że jak czterech Niemców na kwaterze, niepodobne, żeby byli jeszcze inni, i odjeżdżali spokojnie. Aż do pewnego dnia, kiedy
Obersturmbannführer się rozchorował i leżał na tapczanie, w swoim werandowym pokoju, na drodze do piwnicy, wtedy wszyscy… nie wiedzieli, czy siedzieć, czy czekać, co robić. A ona zeszła i powiedziała, żeby się przykrył, bo tu parę osób musi przyjść. I wtedy on ze zdumieniem zobaczył tyle ludzi, którzy biegli do tej piwnicy. I jej spokój… znaczy wszyscy weszli i na końcu mnie mnie… Wstał, wziął mnie tutaj tak w pasie, ja czułam jego palce na swoich żebrach, i chciał mnie na koniec wsadzić, bo zobaczył, że moja mama w piwnicy. A [pani Sawicka] powiedziała: „Nie”. I znów tym razem zostaliśmy we trójkę. Ona wszystko spokojnie załatwiła… To była wtedy osoba sześćdziesięciu lat, siedemdziesięciu. Wyszła, zamknęła, [ustawiła] dywanik, fotelik, prawda. Wzięła znów sekator i koszyczek i poszłyśmy obie znów tam. Tym razem, jak ona recytowała swoją formułkę, że
Obersturmbannführer, to oni zasalutowali nam:
Heil Hitler! I wtedy ja jego zobaczyłam w drzwiach. Stał, na piżamę miał założony mundur i oni jemu zasalutowali. [...] Był tak zlany potem po odjeździe ich, że już chciał do zajęcia iść. No bo dla niego też nie byłoby tłumaczenia. Nie wiem, czy jego by nie rozstrzelali za to – tyle ludzi przecież. A oni mogli tylko przez jego pokój przejść i na jego werandzie się znaleźć. W każdym bądź razie nic takiego się nie stało i w ten sposób dotrwaliśmy do wyzwolenia tam u niej. Mama próbowała…
- A jaka była reakcja tego Obersturmbannführera po tej całej akcji? Czy on już wiedział, że tam byliście?
Tak. No to właśnie mówię – tak się przestraszył, że chciał do zajęcia… od razu się ubrać i chory wyjść. A ona powiedziała, że już dzisiaj nie przyjdą, że będą może za dwa dni.
W następnych dniach nic… On pewnie tym młodym też nic nie powiedział. Bo oni tego nie wiedzieli, tylko on. Ale on im kazał przynosić jedzenie, ale pewnie… mówi, że to dziecko, co jest za ścianą. Nic nie mówił im chyba i nic do nas nie mówił. Dalej dotrwał do 17 stycznia czy wcześniej parę dni.
To był Wehrmacht, to nie było gestapo, tak. Gestapo przyjeżdżało szukać. W każdym razie mama moja chciała coś pomóc, coś zarobić, więc poszła z tym panem Bocianem, tym dozorcą, w zimę kopać grób, pomagać mu, bo on się najął do tej roboty. Ale niestety chorą ja przyniósł na plecach, bo to nie dawało rady. No i dalej tylko… Gdybyśmy my to zjadali, to byśmy byli najedzeni, gospodyni i te pięć osób. A jak tu trzeba było się dzielić, to nie było tak dobrze z tym jedzeniem, co Niemcy nam dostarczali.
I jeszcze dalej, jeszcze chciałam powiedzieć, że tak: pomyślałam sobie, że muszę iść do szkoły, bo przecież rok szkolny się zaczął. W Gołąbkach była szkoła prowadzona przez zakonnice. I ona którejś niedzieli ubrała się i powiedziała, że musi ze mną iść do kościoła na mszę. Mama się opierała, nie bardzo [chciała], bo ona też miała kenkartę warszawską, więc było ryzyko wyjść na ulicę. Ale tak się uparła i poszłyśmy do tej kaplicy. Msza się już odbywała, na schodkach stała piękna zakonnica, to była siostra przełożona. Po mszy udała się do gabinetu siostry i powiedziała tak: „Od jutra będziecie uczyć to dziecko, przyjdzie do szkoły. I o żadnej zapłacie nie myślcie, bo nikt nie będzie płacił. A zresztą – mówi – wam się należy, bo wyście zostały”, do tej siostry. Okazało się, były przez nią sprowadzone, w tej pięknej willi ileś lat mieszkały w czasie przed okupacją czy przed wojną, czy po wojnie, a później dorobiły się własnego domu i szkołę tam prowadziły. I mówi: „To jest wasza sprawa”. I tak. A ta siostra zdenerwowana mówi: „Ale nie możemy, bo co parę dni jest kontrola i przychodzą, i dzieci musi być tyle, ile jest. Jak my ją zapiszemy?”. A ona powiedziała: „Mnie to nie obchodzi, to jest wasza sprawa”. Na drugi dzień zaprowadziła mnie do szkoły. Dostałam zeszyt, z taką celofanową tutaj, jak gdyby…
Kieszonką, tak. I w tej kieszonce miałam przygotowane zawsze nazwisko dziewczynki, która była chora. Ja tak raz byłam w drugiej klasie, w pierwszej, tak, jak były dzieci chore. Oczywiście byłam w swojej klasie, ale byłam zapisana… ta nie była odnotowana, że jej nie ma w klasie, dla mnie, prawda. I jak była ta kontrola, to wtedy siostra po mnie przychodziła do mojej klasy, dawała mi jakiś dziennik, coś do ręki i przeprowadzała mnie do tej klasy, w której miałam być za tą chorą. A jeszcze przedtem musiałam trzy razy powtórzyć, jak się nazywam w danym dniu, bo musiałam być ciągle za chorą. No i w ten sposób dochodziłam do szkoły i nie straciłam roku. Później mama już doczekała do końca naszych tych…
Ja tam poszłam do piątej klasy, tak, do piątej klasy i skończyłam, i chodziłam razem z… I właśnie, co w tej klasie? Ze mną chodził hrabia Grabski, bo to były Gołąbki-Grabkowo, to była kiedyś posiadłość rodziny Grabskich i głównie finansowana ta szkoła była przez rodzinę Grabskich. I ze mną on chodził do szkoły. Kiedyś księdza strasznie zdenerwował, ten ksiądz wziął linijkę i tak się zamachnął, chciał mu przyłożyć. Ale się zahaczył o mapę, z pół metra mapy przeciął i już ta linijka nie z takim impetem uderzyła. I tak sobie myślę: Grabscy właściwie utrzymywali tę szkołę, w dużym procencie. I nigdy nie było sprawy, że ksiądz chciał uderzyć, że chciał mu zwrócić uwagę. Chłopak powiedział: „Byłem winien, należało mi się...”. A teraz nie wiadomo, jak już do tych dzieci podejść, żeby ich nie urazić. Później też rozmawiałam z nim, bo on też pracownik naukowy był, spotkaliśmy się z tym właśnie…
- Gdyby jeszcze pani mogła przypomnieć nazwisko tej dobrodziejki, która…
To była pani Maria Sawicka. Nie wiem, bo może zwrócę się, bo… No, chciałabym, żeby ona była jakoś właściwie przez wojsko czy gdzieś, że właściwie jej się należy jakiś medal za to, bo to było nieprawdopodobne bohaterstwo.
A jeszcze chcę powiedzieć, że w czasie, jak Niemcy palili Warszawę, najpierw korzystali z pomocy chłopów, z furmanek podwarszawskich, między innymi z tych Gołąbek. Musieli tamci pojechać, podjeżdżali pod domy, wybierali cenne rzeczy, srebra, obrazy, dywany, kosztowne meble i wieźli je na stację, na dworzec i wywozili do Niemiec. Ale część tych rzeczy, których nie chcieli wziąć czy później tego, to ci mieli prawo, przywieźli sobie do domu. Tak że przychodziła do nas taka pani Bakonowa z tych Gołąbek i właśnie, jak zobaczyła mnie leżącą na tym barłogu i mówi [do mamy]: „Dziwię się pani, że pani tu na tej słomie z dzieckiem, a ja na pierzynach i pod pierzynami”. Bo z tych przywiezionych z Warszawy. A moja mama nic. I to się skończyło. Po latach ja znów zamieszkałam w Ursusie, bo ojciec zaczął pracę w fabryce Ursus, i proszę pani, pani Bakonowa miała już dzieci takie wielkie… A ja już byłam na studiach. Mama do mnie przychodzi i mówi tak: „Wiesz co, córciu, widziałam panią Bakonową i prosiła, żebyś pomogła w nauce tym jej dzieciom”. A wtedy nie było mowy o żadnych zapłatach, to były darmowe… A mnie wtedy się to przypomniało, bo ja to słyszałam, leżąc na tym barłogu, i mówię: „A ty co jej powiedziałaś na to?”. – „Ano, ja powiedziałam, że się zgodzisz”. Ja mówię: „Ty chyba zapomniałaś. Dlaczego ty jej wtedy nie odpowiedziałaś, że jak pani na pierzynach i pod pierzynami, niech pani jedną poduszkę dziecku przyniesie, bo może to jest nasza, z naszego domu wzięta”. Proszę pani… No i nic. I jak ona się o tym dowiedziała, to się przestraszyła, że ja może jakiś donos zrobię, że ona z Niemcami kolaborowała czy… Mama mówi: „Nie, donosu ona nie zrobi, ale już nauczyć pani dzieci to już nie zacznie”.
- Chciałam zapytać, czy docierała w czasie tego pobytu w Gołąbkach łuna palącej się Warszawy czy też jakieś wiadomości o tym, co tam się dzieje?
Właściwie to myśmy siedzieli tam schowani, bo to byli sami warszawiacy, więc myśmy nie mieli takiego kontaktu z ludźmi. Bo tamci to byli jak gdyby uprawnieni do chodzenia, do mieszkania tam, bo mieli kenkarty, Gołąbki, Ursus i tak dalej. A my tośmy tam siedzieli wszystkie jak mysz pod miotłą. Jedna ja, co mnie tam do tej szkoły [wysłano], co chodziłam do szkoły, a tak to ludzie byli właściwie uwięzieni w tym domu i tylko patrzyli… A co dwa, trzy dni Niemcy, prawda, no i był tylko problem, jak się schować, czy oni wejdą do tej piwnicy.
- Czy docierały jakieś informacje o pani ojcu?
Nie. Aha, ojciec mój, jak został wywieziony, ponieważ to był inteligent, a ich wywieźli i tak jak kiedyś ciemnych ludzi, czarnych, znaczy, Murzynów na sprzedaż. Przychodzili ci przemysłowcy niemieccy i wyciągali ich. No, ojciec nie znalazł amatora, bo widzieli, że to nie jest facet do ciężkiej, fizycznej pracy. I już ich zostało dwóch czy trzech, ojciec się bał, że go wywiozą do obozu, bo kandydata nie znalazł na siebie, ale wreszcie podszedł jeden facet, wziął go za guzik i go wyprowadził z tego szeregu, jak gdyby do siebie. I co teraz muszę też powiedzieć: ja zaczęłam chodzić do szkoły, no i nieudolnie pisałam listy… Bo był w barakach, mieszkał, tak jak wszyscy, a do pracy chodził do tego właśnie Niemca, który go zatrudnił. I ten go zrobił takim właśnie... żeby tak fizycznie, ciężko nie pracował. Niemka dała mu skarpety wełniane, robiła mu swetry takie, pod te pasiaki. I ten Niemiec codziennie ojca do tej kantyny swojej zapraszał, do tego swego biura, kanapkę mu przynosił i kazał mu zjeść. Ojciec próbował, żeby od czasu do czasu wynieść takim, co już tam ledwo żyli, żeby podzielić się. Nie mógł, ten przypilnował, musiał wszystko przy nim zjeść. I proszę sobie wyobrazić, że wiedział, że ja jestem mała, że ja żyję tam w Polsce, prawda, i że…
Tak, tak. I mama jakieś tam paczki, cebulę, coś tam mu wysyłała. Wreszcie wziął ojca, co jest niespotykane, i mówi tak: „Jak mi, Ludyk – bo ojciec Ludwik – jak mi, Ludyk, przysięgniesz, że wrócisz, to ja ci załatwię tydzień urlopu – w czasie tej okupacji. – I chcę ci powiedzieć tak, że jak nie wrócisz, to ja będę miał kłopoty, ale tę swoją rodzinę od razu z tej Warszawy wywoź, bo ich zabiorą do obozu, jak ty nie wrócisz”. Ojciec przysiągł i tak zrobił – [Niemiec] pozwolił mu na tydzień przyjechać do Polski. Mało tego, za dwa, trzy… Bo ojciec był od początku przez te sześć lat. I później znów go zwolnił, nawet chyba na moją komunię…
No, komunia moja [...] to był już pewnie czterdziesty trzeci rok, bo w czwartym nie był w lecie. To było lato, jak przyjechał.
Dwa razy był po tygodniu. Ten Niemiec zaświadczył za niego i dzięki temu [przyjechał]. Aha, później gdzieś się wybrali w grupie, gdzieś kartofle jakieś wykopać, bo tamci byli bardzo głodni. Ojciec, jak mówię, tę kanapkę zjadał, prawda, taką solidną. To ich złapali. Poszedł, ojca wykupił z tego [aresztu]. Tak że ojciec miał szczęście duże, bo tak by przecież w ogóle nie przeżył ten człowiek.
- A w jakim rejonie był Niemiec?
W Lubece. Ja nawet pamiętam adres: Kronsforder Allee 74a. Taki był adres do mojego ojca. Tak, w Lubece. A ojciec mówi, że jak naloty były, te niemieckie, nie, alianckie, to wszyscy Niemcy przychodzili do ich obozu, bo wiedzieli, że nie zrzucą bomby. To takie naloty... Tyle bomb zwalali na nich, że ojciec mówi, że jak wszyscy leżeli na tym dziedzińcu, to aż pół metra podskakiwali od impetu – takie naloty tym Niemcom zrobili.
No i ojciec nie wrócił. Myśmy po tym... Jak mówię, jak się rok szkolny skończył, bo już mama chciała doczekać [końca roku szkolnego] w tych Gołąbkach, to mama postanowiła pojechać do swojej rodziny w Lubelskie. Bo moja mama pochodzi z Lubelskiego. Tam żeśmy pojechały i tam nas zastał ojciec.
Ale chcę jeszcze powiedzieć wcześniej, jak się wyzwolenie zaczęło. Niemcy „nasi” odjechali, byliśmy już bez jedzenia właściwie, kiedy nagle siedemnasty zbliżył się, te katiusze [słychać], to zbliża się front, przechodzili przez Wisłę. I wtedy pani Sawicka wyprowadziła mnie na górę, tam takie właśnie okno na poddaszu, i mówi: „Dziecko…”... A byłyśmy bardzo zżyte przez to, żeśmy z tych Niemców wychodziły, prawda. Ona zresztą później pomagała dojść, dołączyć, żebym dorównała, bo już ja zaczęłam w grudniu tę naukę czy w listopadzie, a oni już się uczyli. I mówi: „Patrz, dziecko – mówi – oto się zbliża »czerwona zaraza«”. I ja to przyjęłam jako coś ważnego, że to ona mnie tylko mówi, [choć jest] tyle osób. Przyjęłam to [do wiadomości], ale nie wiedziałam, o co w ogóle chodzi. W końcu za jakiś czas podjechało rosyjskie wojsko, zauważyli piękną willę i generalicja zażądała, żeby tę willę przygotować na ich kwaterę.
- Czy pani pamięta, jaki to był adres w Gołąbkach?
Tak, to był… Przedtem to była Zaciszna 7, Gołąbki. Ale mam nowy adres, teraz zapisałam. Mogę podać później pani, jak się teraz ta ulica nazywa, bo teraz już inaczej. Wtedy podjechali i zaczęli… No, pokoje były gotowe, bo dopiero opuścili je Niemcy, te na parterze. No więc oni się tam zakwaterowali, kuchnię zrobili, od razu coś ugotowali. Tu kapusta, tu to, u nich tam tego… zaczęli… No, ta generalicja to byli jacyś takiej wysokiej rangi oficerowie. Ze mną znów się zaprzyjaźnił taki młody oficer z tej asysty tych… No i zaczął rozmawiać o tym, o tamtym. O tym, że ja do tej szkoły chodzę, o książeczkę do nabożeństwa... A nie wiedział nic o Bogu, nie miał pojęcia, ale wsłuchał się. I wreszcie…
On trochę starał się, ja też starałam się trochę jego zrozumieć. Trochę on mnie, trochę na migi, w każdym razie żeśmy się tak porozumiewali. W końcu mówi… Zaprosiłam go do tej swojej kuchni. Tam widział te książki, to wszystko i nagle pyta się mnie:
A kuda ty spiosz? A ja tam mu chyba pokazałam siennik, na którym tak właśnie spałam, bo mi pani Bakonowa poduszki nie przyniosła. Więc mówię: „Na tym”. On tak popatrzył na to i mówi: „Tu?”. Ja mówię: „Tu. Tu moja mama, tu ten…”. Wziął karabin na plecy i wyszedł na te Gołąbki. Jak wyszedł, za chwilę wraca. Dwóch facetów, Polaków, z tych Gołąbek jacyś, niosą piękne łóżko. Kazał postawić w kuchni, uprzątnąć tu, tu. Później znów z nimi poszedł. Przynieśli piękny materac, pierzynę, kołdrę, poduszki. Kazali im z tego domu… Bo tam ludzie mieli przecież – ludzie mieli, bo nie byli stamtąd wyrzuceni. Jak to wszystko u mnie pięknie posłali, to mówi… Zwolnił ich, i mówi: „Teraz tu będziesz spała. Z mamą”, bo to było duże łóżko. I ja od tej pory spałam na łóżku, od 17 stycznia czy osiemnastego. I tak sobie myślę długie lata: „Co ta pani Sawicka mnie powiedziała, że to się zbliża „czerwona zaraza”, jak oni tak, przede wszystkim, jeść dali i to łóżko, że ja wreszcie z tego barłogu się podniosłam. I długo nie mogłam zrozumieć, co ona miała na myśli. Tak że tu… No i później, jak mówię, dotrwałyśmy do końca, już mogłyśmy wtedy wyjść przecież i tak dalej. No i później pojechałyśmy w Lubelskie i tam mnie ojciec poszukiwał. Jak wrócił, to tam nas znalazł.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam zaraz, bo znów tylko do końca roku, bo tam… Aha, i wtedy, ponieważ tu była szkoła na bardzo wysokim poziomie, i moja warszawska, i ta u sióstr, to jak ja tam pojechałam – to wioska Urzędów, miasteczko Urzędów – to ja tam nie miałam co robić. Od razu przenieśli mnie wyżej o jeden rok. Zamiast do szóstej klasy, poszłam tam do siódmej. Po skończeniu tej klasy wróciliśmy do Warszawy, mama mnie zapisała do eleganckiej szkoły Słowackiego, na Wawelskiej, żeńskiej szkoły. No i ja byłam do tyłu, bo ja przecież ten rok i tak zmarnowany. Ale wtedy nauczyciele nie potrzebowali pieniędzy na korepetycje, tylko po prostu przydzielili mi takie koleżanki dobrze się uczące i sami poświęcili czasu, że ja nie repetowałam, tylko normalnie pozwolili mi, no, już nie na najlepszych ocenach, ale zaliczyć ten rok i następne. I ja przez to trafiłam na jedenastolatkę, tak że w końcu ja w dziesięć lat skończyłam maturę, bardzo młodo, i poszłam na studia.
- Jak poradziła sobie pani później w życiu z tymi traumatycznymi przeżyciami okresu okupacji i Powstania?
Wie pani, znaczy, ja to widzę cały czas. Tak jak mówię, jestem w ogrodzie, jestem w kawiarni, wszyscy się tego, a ja chwilę się zamyślę i widzę, jak to płynęło. Wejdę na plac Trzech Krzyży, widzę tę trumnę ciągle. Idę przez plac Zbawiciela, widzę te trupy i tę barykadę. Po prostu to są rzeczy, które w człowieku zapadną i są. Ale jakoś staram się być optymistką, pełną życia, zajęta pracą, „nie chcem, ale muszem”, bo musiałam pracować. Bo jak miałam pierwszy zawał czy drugi, [właściwie] drugi, to przecież miałam pięciu doktorantów i oni zaczęli rozpaczać, że ja umrę i trzeba będzie promotora zmienić. No to wtedy przychodzili do szpitala tam, moi koledzy profesorowie, zmusili w Aninie tych, żeby zrobili by-passy z laserami... Eksperyment, bo mnie nikt nie chciał zoperować, cała Warszawa, nikt, żaden szpital.
- Na jakiej uczelni pani pracowała?
Pracowałam w Polskiej Akademii Nauk, w Instytucie Chemii Fizycznej. No i tam mi zrobili tę operację, postarali się, postawili mnie na nogi. Oni mówią: „No tak panią kochają...”. A ja mówię: „To jest jedno, że mnie kochają, ale oni się boją, że trzeba będzie promotora zmienić”. Ja musiałam zmienić, bo moim promotorem był profesor Świętosławski, znana osoba. Dostał glejt, żeby wrócić do komuny z Zachodu. A tam go wywieźli jako… Ebuliometr, bo taki przyrząd wynalazł… [Wyjechał] na Zachód po wojnie, po wojnie, znaczy w trzydziestym dziewiątym roku. Później wrócił po wojnie z tym glejtem, założył tu instytuty różne i na uniwersytecie katedrę... I on umarł tuż przed doktoratem, tak że musiałam zmienić promotora. A jak się zmieniło promotora, to się prawie drugą pracę zrobiło, nie? Dlatego oni się tak bali. Ale później powoli, później miałam trzeci i… I tak to dopiero ten czwarty zawał mnie zastał na emeryturze.
- Czy jest jeszcze może coś, o co nie zapytałam, a chciałaby pani powiedzieć?
Może tylko bym chciała powiedzieć, że jak pojechałam na tę wieś, miałam być na ścisłej diecie, bo byłam zagłodzonym dzieckiem. A tutaj piłam te mleko od krowy, tłuste. I wyrzuciły mnie wrzody [na] połowę ciała, połowę twarzy, jedna noga, tu, jedna ręka – jedna skorupa, jeden... właściwie krosty, no nie wiadomo co. I doktor Hewelke ( tam ma na tablicę w tym Urzędowie, bo ja tam zajeżdżam) to właśnie powiedział: „Dobrze, że to wszystko wyrzuciło na zewnątrz, bo gdyby nie tak, to dziecko by umarło”. Bo ja powinnam pić mleko z wodą czy [coś takiego], w każdym razie odciągane, a na wsi tłuste i byłabym po prostu się wykończyła. No ale też była opatrzność nade mną i tak dalej.
- Czyli to był efekt głodu?
Tak, efekt głodu, tak. Ja w ogóle jeszcze na koniec może powiem dwa słowa, że jak byłam tak ciężko chora, to w Boże Narodzenie mówiłam, żeby właśnie mnie zaprowadzić do kościoła, a byłam ciężko chora… kościoła Zbawiciela.
To było przed wojną, właśnie wtedy jak mnie ten doktor wyratował z tych wrzodów w głowie. I mama mówi: „Niemożliwie”, bo była jeszcze ta kuzynka, która razem te okłady robiła i mówi: „Nie mogę, bo jest Boże Narodzenie, a tym jesteś chora”. Byłam tak na diecie, że mogłam tylko jeść banany i jeszcze co, nawet do kuchni nie mogłam wchodzić. A ja mówię – małe dziecko, ze trzy lata, nikt ze mną o śmierci nie mówił – ja jej powiedziałam tak: „Weź mnie do kościoła, bo jak mnie nie weźmiesz, ja ci umrę”. Mama się zatrzymała, ale w końcu mówi: „Nie mogę cię wziąć, bo jest po prostu mróz”. A ja mówię dalej: „Weź mnie do kościoła. Jak mnie nie weźmiesz, ja ci umrę”. A nikt ze mną o śmierci… Matka się przestraszyła i zaczęła mnie ubierać. Ojciec był przeciwny, mówi: „Dziecko w malignie coś mówi. Co tobie?”. Nic, ubrały mnie… A ja mówię: „Nie zawiązujcie mnie”, bo tak mnie zapatuliły, żeby mi rąk nie zawinęły. Dowiozły mnie do kościoła Zbawiciela, tuż, tuż. I kazałam im się zaprowadzić pod duży ołtarz, wyciągnęłam ręce i podobno zaczęłam głośno krzyczeć, a już się msza zaczęła, bo już myśmy się spóźniły, że ja nie chcę chorować. Ludzie popadali na kolana, matka zemdlała, ksiądz przerwał tę mszę, podszedł do mnie, zaczął się modlić. I tak kuzynka mnie trzymała na rękach w tym, tym... I proszę sobie wyobrazić, że wróciłam po tym zdrowa – zdrowa kompletnie. Zjadłam… poprosiłam o kluskę, którą zjadłam, a następnie, pod nieuwagę matki parę łyżek kapusty czy bigosu i nic mi nie było. Proszę sobie wyobrazić, że ja z tego Powstania, gdzie jak pani widzi, ile tych rzeczy było, wyszłam jedna [tak, że] nie miałam jednej rany na sobie. Nic. Po prostu wyszłam… Ja jestem cudownie uzdrowiona wtedy i cudownie to Powstanie przeszłam, wie pani, tak. I ja to czuję w sobie. Tak że jak nieraz mam chwile zwątpienia czy ktoś do mnie mówi, to ja mówię: „Przecież ja uzdrowiona”. I moja matka… No to było niepodobieństwo, bo zawsze komuś albo coś na głowę spadło, cegła, albo miał rękę, albo… Nie było takiego, co [nic mu się nie stało], a ja nie.
Warszawa, 20 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska